Delirium - Jarosław Dobrowolski - ebook

Delirium ebook

Jarosław Dobrowolski

5,0

Opis

Rzuć wszystko i wyprowadź się w Bieszczady. Jak się okazuje, jest to maksyma, którą może pokierować się nawet wampir.

 

Konrad jest krwiopijcą, nieśmiertelną istotą nocy. Męczony przez resztki sumienia wyprowadza się w Bieszczady, by egzystować w spokoju jak najdalej od pokus żywienia się ludzką krwią. Nieznośne pragnienie i nawracające koszmary nie ułatwiają mu tego zadania, podobnie jak wścibscy sąsiedzi. 

 

Odludny azyl krwiopijcy zostaje naruszony, gdy na progu jego samotni staje barman i prosi o udzielenie pomocy ofiarom wypadku drogowego. Od tego momentu, wbrew sobie, Konrad zostaje wciągnięty w wir dziwnych i mrocznych wydarzeń. Nagle okazuje się, że demony przeszłości to jego najmniejszy problem…

 

Delirium to debiutancka powieść Jarosława Dobrowolskiego, która szturmem zdobyła serca czytelników. Chwalona za niezwykły klimat, humor oraz zwroty akcji. Rozbudowane postaci zaprezentowane przez autora stały się jego znakiem rozpoznawczym, a przystępny język oraz atmosfera napięcia i tajemnicy sprawiają, że pomimo sporej objętości czyta się ją jednym tchem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 617

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
irga7

Nie oderwiesz się od lektury

twarda, okrutna, ale wciągająca. do tego to w zasadzie zaproszenie żeby poznać bohaterów, bo książka obejmuje maleńki wycinek świata w którym każda postać ma swoja historie i plany na przyszlisc- oczywiście poza tymi, których opowieść kończy się definitywnie ,
00
ELAMARITA

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna , polecam .
00

Popularność




Cykl Krwiopijca

Delirium – tom 1

Copyright © by Jarosław Dobrowolski, Warszawa 2024

Wszelkie prawa zastrzeżone.

All rights reserved.

Redakcja i korekta: Aleksandra Wicik, Anna Dzięgielewska

Projekt okładki: Dawid Boldys – Shred Perspectives Works

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I w nowej edycji

Sinister Project, Warszawa 2024

sinisterproject.pl

[email protected]

Współpraca wydawnicza: Planeta Czytelnika

ISBN 978-83-970486-2-1

Druk: OSDW Azymut Sp. z o.o.

Czytałem dalej

Dopóki nie nadszedł zmrok

I usiadłem w żalu

Nad wszystkim co zrobiłem

Nad wszystkim co błogosławiłem

Nad wszystkimi których skrzywdziłem

W moich snach aż do śmierci

Będę błądził dalej

Like a stone, Audioslave

Prolog

Płatki śniegu leniwie opadają na pokryte szronem ciała. Gęsta mgła kłębi się dookoła, tłumiąc krzyki, wystrzały i eksplozje. Rowy okolone murem z wypełnionych piachem worków przystraja korona upleciona z drutu kolczastego. Ścieżki wydeptane w stwardniałym błocie stroją sobie żarty ze zmysłów niczym labirynt szalonego boga. Bezduszny i bezwzględny jak tygiel, w którym ludzkie życia przetapiane są w jednolitą breję bólu, paniki i cierpienia.

Chłopak biegnie. Jest młody, pełen życia. Jego chaotyczny oddech rozrywa klatkę piersiową w narastającej serii ni to jęków, ni oddechów. Odrzuca ciążącą mu broń. Nigdy jej nie chciał. Nienawidził strzelać, choć wszyscy oczekiwali, że będzie przykładnym żołnierzem. Nie miał zamiaru bagnetem rozrywać brzucha i wypruwać wnętrzności podobnym sobie nieszczęśnikom. Umyka, tak bardzo łaknąc życia, którego jeszcze nie stracił, ale za którym już zdążył zatęsknić. Tratuje sztywne ciała, stopy zapadają się w bezkształtnej mieszance piachu, rzygowin, mięsa, żółci i ekskrementów.

Wybuch, a po nim powalający podmuch. Drobinki ziemi oraz czegoś ciepłego, lepkiego i obrzydliwego lądują na jego rękach. Labirynt go więzi.

Chłopak skręca raz, drugi, trzeci. Płuca palą żywym ogniem, błagają o głęboki haust powietrza. Kurczowo tuli filtr maski gazowej, bacząc, by nie urwać gumowego węża stanowiącego przedłużenie jego twarzy.

Ktoś chwyta go i chłopak o mało nie traci gruntu pod nogami. Patrzy w dół. Bezimienny towarzysz wznosi krwawiące oczy. Błaga, lecz słowa grzęzną mu w gardle. Wijąc się, zaczyna wymiotować, a kiedy kończy się treść żołądka, wypluwa własne wnętrzności.

Chłopak wyszarpuje nogę, wstaje i biegnie dalej. Trzęsącą się dłonią przeciera wizjery z piachu. Odbija się od ściany okopu. Przez zamglone i niemożebnie brudne szkła stara się cokolwiek zobaczyć. Po chwili już żałuje. Wszędzie tylko martwe ciała i krew – obraz nieludzkiej rzezi.

Potyka się, twarzą ląduje w kałuży. Stara się podnieść, ale ręce ślizgają się w mieszaninie błota i cudzych flaków. Wojna ponad nim szaleje niczym wściekły demon. Wojna jest kolejnym żywiołem.

Klęczy w zimnej brei. Jedyne, czego chce, to wrócić do mateczki. Do ciepłej izby rodzinnego domu. Łapie oddech, choć widzi, jak gaz powoli wpływa do okopów.

Dławi się śliną, w której dominuje metaliczny posmak. Przed oczami tańczą plamy i powidoki. Coś skręca się w żołądku. Coś podchodzi do gardła… Zaraz zwymiotuje. Zaraz, cokolwiek ma w sobie, chluśnie na zewnątrz. Nie zdejmie maski. Nie zdejmie pieprzonej maski! Tak bardzo chce oddychać…

Coś się zmieniło. Ziemia już nie drży. Piach nie sypie się na głowę. Nic nie wybucha. Nie słychać strzałów.

Przeraźliwy pisk rozsadza mu czaszkę, doprowadza do szaleństwa. Myśli sobie:

Czy to już koniec? Czekają, aż wszyscy padniemy? A może… a może nie ma już komu umierać…

Pobudzona pierwotnym instynktem nadzieja rodzi się w spanikowanym umyśle. To głupie, złudne uczucie romansuje z nim niczym bezduszna kokietka. Uda mu się? Jeszcze tylko parę metrów. Jeszcze chwila. Trzeba się przeczołgać. Przebrnąć jedna ręka po drugiej. Chwytać, przyciągać.

Coś napiera. Coś jakby w jego głowie.

Nagły ból między skroniami poraża umysł, przytłacza. Jaźń kurczy się zgniatana niemiłosiernym, niepowstrzymanym ciężarem. Zabiera mu oddech, wyżera go od środka. Miażdży niczym stalowe odboje zderzających się wagonów towarowych.

Uderzenie w plecy szarpie tułów ku ziemi, a głowa jak balast leci w dół, niemal łamiąc kark i przerywając rdzeń kręgowy. Chrzęst własnych kości czuje w gardle i potylicy. Znowu ląduje twarzą w błocie. Cóż za potworny ciężar napiera na jego korpus! Ciało grzęźnie w brei. Dłonie młócą dookoła, szukając czegokolwiek, co można złapać.

Pierwsze trzaśnięcie budzi zaskoczenie. Po nim następuje kolejne i jeszcze jedno.

Dusi się słonym płynem, cierpkim jak ostrze żyletki na języku. Spanikowany umysł w przerażeniu rejestruje łamane żebra przebijające cienkie tkanki. Spazmy bólu wybuchają z siłą pocisków artyleryjskich. Tak, czuje to. Czuje, jak traci kawałki ciała. Coś rozrywa go na strzępy, jakby był jedynie szmacianą lalką.

* * *

Konrad Harkov otworzył oczy i nabrał głęboko powietrza. Proste ćwiczenie oddechowe miało za zadanie relaksować, oczyszczać umysł ze stresu, a ciało z bólu. Jednak ni cholery nie działało na niego.

– Putain de merde…1 – jęknął, dźwigając się z łóżka.

Nie potrafił sobie z tym radzić. Co wieczór to samo doświadczenie. Wydobywał się z koszmaru, którego nie chciał i nie rozumiał. Nawet w teorii nie umiał sprecyzować męczących go koszmarów. Sny zdawały się mocne, wyraziste, a emocje, jakie po sobie zostawiały, niebezpiecznie zbliżały się do granicy tego, co realne. Niestety umykały mu szczegóły. Sama świadomość zaś, iż to tylko sen, nie wystarczała, by przejść nad tym do porządku dziennego. Nie, kiedy noc w noc wstawał z poczuciem bezsilności i rozpaczy.

Za każdym razem było odrobinę inaczej. Podobna historia, inny człowiek, ten sam ból. Był chłopakiem w okopach, kobietą w zgliszczach, dzieckiem w lesie, mężczyzną w zaułku i wieloma, wieloma innymi. Każdego z nich na swój sposób znał, ale nie umiał nazwać. Starał się przypomnieć sobie, jak brzmiały ich imiona, lecz nie potrafił. Jakby jakaś melodia uczepiła się jego myśli, a on nie mógł przypomnieć sobie jej cholernego tytułu.

Usiadł na łóżku i skrył zmęczoną twarz w chudych dłoniach. Serce waliło mu jak dzwon alarmowy na statku. Podniesienie się z tego stanu za każdym razem stanowiło ogromne wyzwanie dla umęczonej woli. Tak bardzo chciał już nie być. Nie istnieć i zakończyć swoją udrękę. Ciężar rzeczywistości wisiał nad nim i ciążył, grożąc katastrofą. Gęsty i duszny, tak jakby wszystko dookoła ginęło zatopione w smole, a on sam starał się przez nią przebrnąć.

Życie po śmierci to w istocie taki właśnie niekończący się koszmar. Tak myślał, bo przecież nie pamiętał swojego życia, tego prawdziwego, oryginalnego.

Ostatkami sił odsuwał natrętne myśli jak najdalej. Życie, jakiekolwiek by nie było, kropla po kropli opuszczało go każdego dnia, lecz wciąż okazywało się zbyt silne, aby do końca z niego zrezygnować.

Instynkt przetrwania to sadomasochistyczny skurwiel w twojej głowie – powtarzał sobie. Zupełnie jak ten chłopak w okopie i jemu podobni. Nieunikniony stan, kiedy zwierzęca część ciebie każde ci przetrwać i chwyta się nadziei jak złamanej gałęzi. Najpierw walczy, potem skamle.

Sztywno podniósł się z łóżka. Nie musiał się ubierać, bo znowu zasnął w ubraniu. Zasuszoną dłonią odgarnął z oczu rzadkie siwe włosy. Potarł skronie i poszukał okularów na nocnej szafce.

Zrzucony na podłogę telefon komórkowy aktywował się i zalał pomieszczenie bladym światłem. Konrad zmrużył oczy, lecz dopiero założenie patrzałek pozwoliło mu odczytać godzinę. 20:47 – mówiły białe cyfry wyzierające spod tafli czarnego szkła

Bez problemu odnalazł ciężkie zasłony. Za oknem wczesna jesienna noc otulała rozległą, górzystą dolinę. Księżyc wznosił się nieśmiało, starając się wychynąć sponad drzew, by oświetlić niżej położoną wieś. Tak duży i jasny, że noc do złudzenia mogłaby uchodzić za dzień. Skąpane w jego blasku zielono-czarne góry tchnęły majestatycznym, prastarym spokojem.

Bolał go każdy centymetr wysuszonego ciała. Kolana, kark, ramiona. Łóżko miał wygodne, lecz po wielu godzinach bezruchu mięśnie i kości były jak jeden twardy węzeł. Skamieniałe i bez życia. W sumie wszystko się zgadzało…

Z trudem wyszedł z sypialni i skierował się ku schodom. Spojrzał w dół, przygotowując się na zwyczajowy rytuał, jakim było mierzenie się z tymi kilkunastoma drewnianymi stopniami prowadzącymi do salonu. Podłoga domu przyjemnie skrzypiała pod bosymi stopami. Bezbłędny węch, jedyny zmysł, na jakim mógł jeszcze polegać, rozpoznawał wyraziste i kojące aromaty drewna, skóry i kurzu.

Kuchnia była pusta i ciemna. Wdzierające się przez żaluzje zimne snopy światła dostatecznie oświetlały kilka pustych szafek i lodówkę. Tuż za schodami do piwnicy znajdowała się mała łazienka z wypaczonymi od wilgoci sosnowymi drzwiami. Harkov zapalił tam światło i oślepiony poczekał chwilę, aż odzyska wzrok.

Ciepły prysznic zawsze przynosił ulgę i rozluźniał zastałe mięśnie. Poruszał krew w żyłach. Gorąca woda podawana na zmianę z lodowatą doskonale poprawiały ukrwienie i pobudzały ciało do życia. Woda ze studni pachniała żelazem… jak krew.

Głodny – uderzyła go myśl, choć to, co odczuwał, było czymś więcej niż tylko głodem. Nazwałby to łaknieniem, walką o przetrwanie i tęsknotą za doznaniami, gdyby nie fakt, że nienawidził się za to. Wyobraził sobie, że burczy mu w brzuchu, choć równie dobrze mógł czuć się jak usychający z pragnienia rozbitek na środku morza lub jakiś nieszczęśnik uwięziony pod sufitem w pomieszczeniu zalewanym przez wodę, pragnący jedynie oddychać.

Nie do końca poznawał człowieka po drugiej stronie lustra. Oczywiście nazwanie tego, co widział, człowiekiem, stanowiło nie lada komplement, ale przecież chciał, aby za takiego go uważano. A był nieprzyjemnie wychudzony, pomarszczony i zniszczony. Rzadkie, opadające na kościste ramiona siwe włosy odsłaniały w wielu miejscach prześwity bladego skalpu. Nieobecne szaroniebieskie oczy patrzyły zza zasłony skrajnego zmęczenia. Cienka skóra, blada jak zwykle, miejscami uwidaczniała fioletową siatkę naczyń krwionośnych. Pieprzony albinizm od zawsze sprawiał, że Harkov wyglądał upiornie. Z wiekiem to się jedynie pogłębiło. Przynajmniej na odludziu nikt nie będzie zadawał niewygodnych pytań.

Naciągnął na siebie szarą bluzę i czyste spodnie. W trakcie tych pozornie prostych czynności uczucie łaknienia wwiercało się w mózg i podpowiadało perwersyjne scenariusze. Do zapinania guzików podchodził kilka razy, walcząc z trzęsącymi się dłońmi i drętwiejącymi palcami. Czuł, jakby ciało samo trawiło się od środka.

Na ganku włączył się czuły na ruch reflektor. Znowu jakieś zwierzę podeszło pod dom. Wyjrzał przez okno, żeby zobaczyć dzika grzebiącego ryjem w worku na śmieci, rzuconym nieopodal szopy na narzędzia.

Ćwiczenie oddechowe. Wziąć głęboki wdech, wypuścić powietrze z płuc. Powinno uspokoić walące serce, oczyścić je z bólu. Nie oczyściło. Wysuwające się z dziąseł kły rozpychały się bezczelnie, grożąc, że pokruszą sąsiadujące z nimi zęby. Resztki krwi krążące w żyłach zasilały zeschłe mięśnie, byleby umożliwić polowanie na ofiarę. Nie cieszył się, było mu raczej niedobrze na myśl o tym jakże obrzydliwym posiłku. Takie życie właśnie wybrał… życie, dobre sobie…

Część pierwszaOdwyk

Rozdział 1Borys

Borys oficjalnie otwierał knajpę o szesnastej, wcześniej nie miało to sensu, bo i tak nikt nie przychodził. Prawdę powiedziawszy, jeżeli ktoś by się pojawił, to oznaczało wieczorem syf i sprzątanie zdecydowanie większe niż zwykle.

Knajpa nie była duża. Ot, kilka odrapanych stolików i tanich krzeseł nie od kompletu. Obity boazerią bar wyglądał, jakby pamiętał jeszcze stan wojenny. Na wpół puste półki ze zmatowiałego już szkła świeciły kiepskim wyborem alkoholi, których miejscowi i tak nie kupowali. Lokalni koneserzy zwykli po robocie przychodzić tu na piwo i pierogi z frytkownicy. Okazjonalnie na stołach pojawiały się wódeczka, flaczki z mikrofali i słynne wśród pracowników pobliskiego tartaku czosnkowe kiszone ogóreczki.

Borys odkleił od kontuaru gumowe podkładki i wrzucił je do zlewu. Odkręcił ciepłą wodę, po czym spryskał drewniany blat płynem do mycia szyb. Codzienny rytuał, zakończony zwykle mopowaniem gresowej podłogi. Kafle łatwiej się zmywało ze wszystkiego, co pojawiało się na nich w godzinach otwarcia. Zwykle były to piasek lub błoto zimą. Regularnie zmieszane i zlepione przez wylane piwo, upstrzone drobinkami szkła, a czasem krwi.

Burdy się zdarzały, a jakże. Głównie podczas sowicie zakrapianych imprez. Z tym że każdy, kto chciał rozbujać tu awanturę, musiał mieć na tyle w czubie, żeby zignorować czerwoną lampkę alarmową instynktu przetrwania zapalającą się zawsze, kiedy w pobliżu znajdował się Borys.

Wesela obsługiwał tylko parę razy, ale wtedy wszelkie problemy załatwiano na zewnątrz, żeby nie zrobić przykrości młodym. Zadziwiające, jak łatwo zapominali, czym kończyła się interwencja Borysa. Jaki dziwny upór i opór przed wiedzą mieli niektórzy ludzie. Może to cecha miejscowych? A może zwykła głupota spowodowana wypaleniem szarych komórek kiepskim alkoholem i tanimi papierosami.

Zwalisty mężczyzna, znany ze spokoju i opanowania, cieszył się szacunkiem wśród sąsiadów. Tam gdzie emocjonalne bariery się kończyły, w grę wchodziła czysta i nieposkromiona siła. Zdarzyło mu się obić jednego czy drugiego. Mopować krew z podłogi, zamiatać zęby lub wygrzebywać je sobie spomiędzy knykci.

Raz czy dwa jakiś szczęściarz rozbił mu butelkę na głowie, co doskonale uwidaczniała łysina zachodząca prawie na potylicę. Nie zmieniało to faktu, że to on zawsze był górą.

Borys lubił pracować w ciszy. Próbował, przynajmniej do pierwszego klienta. Potem zaczynał się festiwal disco polo. Nie chodziło o rodzaj muzyki. On zwyczajnie nie lubił żadnej muzyki, drażniła go. Ludzie drażnili go trochę mniej. Ot, przychodzili i wychodzili. Raz na jakiś czas ktoś zagadnął, najczęściej pytając, czy może wziąć piwo na krechę. Obchodził się z nimi delikatnie. Ludzie byli delikatni. Znał ich wszystkich. W takiej dziurze każdy znał każdego.

Turyści się zdarzali, ale niezbyt często. Po pierwsze, mieli coś na kształt baru w pensjonacie znajdującym się kilka kilometrów dalej, bliżej Wielkiej Pętli Bieszczadzkiej. Tam, gdzie było nieco mniej dziko. Po drugie… no właśnie. Za wsią nie znajdowało się już nic. Dziurawa droga wiodła do ostatniego domu, a tam przechodziła w szuter i gubiła się gdzieś w lesie. Jagniątkowo – otoczony zalesionymi wzgórzami koniec świata. Dlatego nikt tędy nie przejeżdżał, bo w praktyce nie było przejazdu.

Borys lubił to miejsce. Oprócz stałych gości, ich szczerbatych, kolorowych uśmiechów i nieświeżych oddechów, do knajpy wpadali też najmujący się w tartaku lub przy wycince drzewa Ukraińcy lub wszelkiej maści pracownicy kamieniołomu. O ironio, co jakiś czas Straż Graniczna też zachodziła tu odpocząć. A wczasowicze? Chcąc zaczerpnąć miejscowego kolorytu, co bardziej odważne jednostki przekraczały próg knajpy U Borysa. Bawili właściciela pytaniami o menu czy zagadywali o lokalne atrakcje turystyczne. Odpowiedzi nigdy ich nie satysfakcjonowały, a oni traktowali zwalistego brodacza jak kosmitę. Nie znajdując zwykle nic ciekawego, wychodzili i już nie wracali.

Zdarzyło się raz, że jeden niezadowolony młodzian miał jakieś dziwne pretensje. Że kiepska whisky, że nie ma coli bez cukru. Kiedy okazało się, że płatność możliwa była tylko gotówką, to narobił rabanu, grożąc, że wystawi Borysowi złą recenzję… Jakie to urocze.

We wsi był tylko jeden sklep. Blue – wdzięczna nazwa, kojarzyła się z morzem. Borys nigdy nie widział prawdziwego morza. Miał teorię, że w każdej wsi jest taki sklep jak Blue. Kiepsko wyposażony i częściej zamknięty niż otwarty, a mimo wszystko robił mu pewną konkurencję. Głównie ze względu na sprzedaż podłego piwa i jeszcze gorszego wyboru tanich alkoholi. Całe szczęście tam zaopatrywały się jedynie miejscowe obszczymury. Nie to co w knajpie. Tu przychodziła prawdziwa elita. Mistrzowie słowa i subtelnego dowcipu. Nawet go to bawiło. Proste życie. Takie znał, takie lubił. Byleby mógł wyspać się porządnie i miał co do michy włożyć, a wszystko będzie grało.

Ostatnie niedobitki w tygodniu wyrzucał z lokalu po północy. Niby wcześnie, ale lepsze to niż wysłuchiwanie narzekań bab, że prowadzi przytułek dla ich mężów. Potem ogarniał swoje sprawy, więc jak kładł się nad ranem, to do piętnastej idealnie się wysypiał. Żyć nie umierać.

Wieczór nie zwiastował tłumów. Kilku chłopaków z tartaku wpadło po pracy zwilżyć nieco gardła. Zwykle rozsiadali się przy dwóch stolikach i głośno rozmawiali, a z każdym piwem śmiali się coraz głośniej. Dyskutowali o robocie, o kobietach, o nierealnych planach na przyszłość, by w końcu wyznawać sobie dozgonną miłość i braterskie przywiązanie. Zwykłe sprawy.

Śmierdzieli potem, trocinami i żywicą. Najgłośniejszy wśród nich był zawsze Radek od Siewiczów. Młody jeszcze i pełny energii. Kiedyś wróżyli mu, że będzie następnym Lewandowskim, bo dużo grał w piłkę. Na tym też chyba się skończyło – na graniu w piłkę i wizjach utraconej szansy. Wujek chciał go zrobić sołtysem, ale nikt go nie wybrał. Ani w sporcie, ani w polityce Radek kariery nie zrobił, więc poszedł w ślady ojca i z polecenia robił w tartaku. Podtrzymywał rodzinną tradycję chachmęcenia na boku. Z wyjątkiem kłusowania. Był prawdopodobnie zbyt leniwy, żeby łazić po lesie, ale to Borysowi akurat nie przeszkadzało. Uznawał Radka za prostego i szczerego chłopaka. Kompletnie nieszkodliwego.

Wielu tu kiedyś chodziło kłusować. Tłumaczyli, że z dziada pradziada„polowanie na cudzym lesie” to nie przestępstwo, a swoista tradycja. Wielu chodziło, ale nowe pokolenia miękły i znajdowały sobie inne zajęcia. Radek na ten przykład dogadywał się z Ukraińcami i załatwiał im różne towary, które mogli wozić do domów, jak im się wiza kończyła… lub co drugi weekend. O wiele lepsze i bardziej dochodowe niż mordowanie zwierząt po krzakach. Z tym akurat Borys nie miał szczególnego problemu.

– Daj jeszcze dwa, Boria – rzucił Radek, podchodząc do baru. – I dopisz mi do zeszytu, dobrze?

– Do zeszytu… jakbyś kiedyś go spłacił.

– Przecież pomagam w porządkach… czasem. To się nie liczy?

Borys przewrócił oczami.

– Nie będzie cię baba goniła, Radziu? – cmoknął niezadowolony, lecz i tak sięgnął do lodówki po dwie zielone butelki.

– Gdzie tam. Baba zadowolona. Zawiozłem ją wczoraj do miasta, żeby sobie coś kupiła… – Radek czknął, aż mu drugi podbródek zadrżał. – Więc mamy w domu nowe zasłony. Myślałem, że jakiś kosmetyk kupi, pończochy albo sukienkę. A ona zasłony…

– Zasłony… A to w tartaku w końcu zaczęli jakoś płacić? – Borys podrapał się w brodę.

– Gdzie tam. Sam wiesz, jak jest. Twoi przychodzą i chcą różne rzeczy. Ja im ogarniam te rzeczy, oni mi inne… i się jakoś kręci.

– Tacy oni, kurwa, moi, jak i twoi – żachnął się Borys, otwierając piwa. – Słyszałem, że na słupa im kredyty bierzesz. Pojebało cię?

Młodszy mężczyzna wzruszył ramionami i sięgnął po butelki.

– Z tymi lodami to uważaj – ostrzegł go barman. – Żebyś sobie języka nie odmroził.

Radek potarł czerwony nos i skrzywił lekko napuchniętą twarz.

– Co?

– Mówię, żebyś uważał. Głupot nie narobił. – Borys zniżył głos. – Ty się seriali naoglądałeś i łapiesz się za drobnicę. Twoi tak zwani kontrahenci nogi ci połamią, jak coś będzie nie halo… lub gorzej. Pamiętaj, dzieciaki masz w domu i dobrą kobitę. Ogarnij się w końcu.

– Ty się o mnie nie martw, Borys. A jak mi się coś stanie, to mnie lekarz poskłada i będę jak nowy.

– Do Ustrzyk albo Polańczyka raczej się nie doczołgasz. – Borys czasami nie był w stanie wyjść z podziwu dla intelektu rozmówcy.

– To ty nic nie wiesz? – zaśmiał się Radek. – Mamy lekarza we wsi. Ten, co kupił dom, co to Iwicze stawiali go dla syna, ale nie dokończyli.

Borys zastanowił się chwilę. No, był taki dom, wysoko ponad wioską. Stał pusty od jakiegoś czasu, ktoś niby tam się kręcił, ale od dawna nic nie było słychać.

– No, ktoś tam chałupę kupił, ale to było z rok temu.

– Ta, dokładnie. No więc kupił i sprowadził się nawet. Właściwie to nie wiadomo kiedy! Stary dziadyga jakiś, bo ledwo chodzi. Tomek Suchy, co to nam elektrykę w robocie serwisuje, był u niego kable sprawdzać. Mówił, że mebli prawie nie ma. Jak Tomcio zapytał, czym się zajmuje, to powiedział, że lekarz z Warszawy. Ale podobno teraz to do Sanoka do szpitala jeździ pracować. O, tak to wygląda.

– No to blisko do pracy nie ma. – Borys się wyprostował. – Nic to, jak ci z tym lepiej, to myśl dalej, że cię sąsiad lekarz poskłada… Na moje oko to zdrowie ci niemiłe.

– E, tam. – Radek pociągnął solidnego łyka z butelki. – Nie wiem, czy bym chciał nawet. Dziadyga podobno jakiś dziwny jest. Suchy mówi, że on jest, no… biały taki.

Borys ryknął śmiechem, aż koledzy Radka przycichli i mimowolnie spojrzeli w kierunku baru.

– A co, kurwa, czarnego się spodziewałeś?

– Nie, kurna, ja nie o tym. – Radek machnął brudną ręką. – Podobno on jest cały… – chwilę szukał odpowiedniego słowa – …no, kurna, biały, mówię. Blady taki, ma się rozumieć. Ale tak wiesz, bardzo blady. Jak ściana. Jak Majkel Dżekson.

Barman przeliczył w głowie ilość piw, które dzisiaj wydał. Rachunek nie wskazywał na ubicie ostatnich szarych komórek Radzia, więc śmiało można było założyć, że chłopak tylko trochę bredzi. Borys pomruczał coś pod nosem, podrapał się po brodzie i stwierdził:

– No to pewnie ten, no… albinos jakiś.

– Jak gołąb?

Borys westchnął głęboko.

– Tak, jak gołąb, kurwa. Taki co to się rodzi i mu się skóra nie barwi jak tobie czy mnie. Pigmentu… No, koloru nie łapie, rozumiesz? Choroba taka. – Zamyślił się. – Dziad rzeczywiście musi dziwnie wyglądać.

– No. Jak zjawa. Albo upiór jakiś.

– Tak, Radziu… jak zjawa. Wracaj ty do chłopaków, bo im wszystko wyżłopiesz, zanim dojdziesz do stolika.

Kiedy młodszy rozmówca się odwrócił, Borys przez chwilę myślał jeszcze o nowinie. Lekarz we wsi. No, może nie we wsi, bo jednak pracujący w mieście. Z pięćdziesiąt kilometrów do roboty będzie jak nic. Ale kto mu broni? W dzisiejszych czasach przecież wszyscy chcą mieszkać w Bieszczadach.

* * *

Radek z chłopakami wyszli wcześniej, więc Borys zamknął zdecydowanie przed północą. Cudów trudno się spodziewać – nikt więcej się już nie pojawi. Sprzątać też nie było za bardzo czego, ot, zamieść i pozmywać.

Zamknął drzwi i udał się na zaplecze. Noc była jeszcze wczesna, a jemu jak zwykle nie chciało się spać. Wyszedł na podwórze za budynkiem – starym szarym klockiem z betonu, który ktoś tu kiedyś zostawił nie wiedzieć czemu. Z tyłu znajdowało się małe podwórko, zajęte głównie przez skrzynki po piwie, niemal pedantycznie zadbane kontenery na segregowane śmieci oraz mały ogródek warzywny. Wbrew pozorom rozciągał się stamtąd malowniczy widok.

Pola na zboczach górujących nad wsią koiły zielenią, a dalej rozciągały się już tylko lasy. Piękne i spokojne, zanurzone w nieprzebranym morzu gwiazd. Gdzieś tam na końcu polnej drogi, na skraju lasu, dom Iwiczów spoglądał w dół na Jagniątkowo wraz ze swoim nowym lokatorem. Stąd nawet dało się zobaczyć światła majaczące w odległych oknach. Światła, których Borys wcześniej nie widział lub z jakiegoś powodu ignorował. Parsknął i pokręcił głową. Lekarz, albinos z Warszawy. Nie była to w sumie najdziwniejsza rzecz, o jakiej słyszał.

Lubił spacerować po lesie. Za dnia czy w nocy nie robiło mu to większej różnicy. Miał dobry wzrok i świetnie orientował się w terenie. Choć nie urodził się w tych okolicach, to z czasem poznał praktycznie każde drzewo, kamień i potok. Złaził każdą ścieżkę i wszedł na każdą połoninę. Zdarzało mu się czasem zamykać knajpę i włóczyć po okolicy tylko dla samego obcowania z lasem. Doskonale wiedział, gdzie iść, by nie płoszyć zwierząt. Gdzie biorą ryby, gdzie nabierze wody do picia, znajdzie świeże jagody, nazbiera ziół lub grzybów. Lasy były miejscem, w którym się uspokajał. Być może to brak ludzi, a może to, że jako dziecko dużo polował z ojcem. Polował… jeżeli tylko zastawianie wnyków i sideł z drutu można nazwać polowaniem.

Krzywił się, wracając myślami do tamtych chwil. Pamiętał ojca jako surowego mężczyznę o ciężkiej ręce. Człowieka, który nauczył go, jak podchodzić zwierzynę, maskować swój zapach. Jak zastawiać różnorakie sidła. W swoim czasie byli w tym naprawdę nieźli.

Pomimo późnej pory Borys postanowił udać się na zwyczajowy spacer. Włożył ciężkie buty i flanelową koszulę. Do plecaka spakował butelkę wody i coś na ząb. Nigdy nie brał ze sobą telefonu, nie miało to większego sensu. Nie tylko go nie potrzebował, ale wręcz darzył takie urządzenia niechęcią. Kiedy ktoś coś od niego chciał, to przyjeżdżał do knajpy. Kiedy on coś chciał, to wytaczał starego jeepa z garażu i jechał to załatwić. Nikt zwykle nie dzwonił, a on sam nie miał potrzeby wydzwaniania do nikogo. Prościej być nie mogło.

Idąc przez pola, Borys lustrował gęstwinę lasu pokrywającego zbocza wzgórz. Choć czuł się tam lepiej nawet niż w domu, to zawsze przekroczenie tej naturalnej granicy wymagało pewnego wysiłku. Im bardziej zbliżał się do drzew, tym mocniejsze budziły się w nim emocje. Wspomnienia domu rodzinnego, ciepła matki, głosu ojca. Kontemplował te dobre chwile oraz mimowolnie te, których wolał nie pamiętać.

Przekroczenie granicy zieleni dawało upragnione wytchnienie. Myśli wnet się uspokajały, umysł zajmował tym, co było dookoła. Odurzające zapachy drzew i ściółki leśnej niosły cudowną woń świeżo wzrastających grzybów. Odgłosy przemykających nieopodal zwierząt, szumy i głuche trzaski głuszy. Wiatr omiatający góry i doliny. Szepty na wietrze.

Jakiś czas temu coś się zmieniło w lasach. Dało się wyczuć pewne napięcie i niepokój. Dokładnie tak, jak w chwilach, kiedy ma się złe przeczucie, choć nie wiadomo, czego ono dotyczy. Jakby coś się zbliżało. Kataklizm jakiś.

Borys potrafił czytać las. Obserwował naturę – drzewa, pogodę, cykl życia i śmierci, zwierzęta i ślady, jakie po sobie zostawiły. Męczący go niepokój odnajdywał w gęstości ściółki i w zapachu mchu. Wyczuwał w powietrzu i zmieniających się woniach. Słyszał w stukach i jękach buków poruszanych wiatrem. Obserwował bardziej nerwowe i chaotyczne zachowanie zwierząt, które zdawały się szukać nowych miejsc do kryjówek. W powietrzu wisiał strach. Nigdy z czymś takim się nie spotkał.

Rozmawiał z ludźmi we wsiach, wypytując o myśliwych i kłusowników. Zdarzało mu się znaleźć wnyki zatrzaśnięte na łapie łani czy lisa zaplątanego w drut. Niedawno jednak wpadł na truchło wilczycy. Kłusownik pozbawił ją łap i ogona. Po zmasakrowanym ciele dało się rozpoznać, że wadera niedawno się oszczeniła. Ktoś odciął i zabrał jej głowę, wyciął serce. Przy truchle pozostawił zniszczoną obrożę do śledzenia zwierzęcia.

Nie był to odosobniony przypadek. Ściganie kłusowników od zawsze przyprawiało władze o ból głowy. Powszechnie wiedziano, że większość stanowili miejscowi. Tubylcy nabierali jednak wody w usta, bo swoich trzeba przecież chronić. Większość łączyły ze sobą więzy krwi. Często zmuszeni do polowania przez brak pieniędzy wychodzili w las dla mięsa i trofeów.

Niestety coraz częściej zdarzali się tacy, którzy wyraźnie szukali wrażeń. Im rzadsza zwierzyna, tym większe emocje, prawda? Wilki stanowią naturalną konkurencję dla myśliwych, więc watahy się osłabia. Dzięki temu można swobodniej tropić sarny, jelenie, rysie czy niedźwiedzie. A wszystko po to, by ściągnąć trofeum. Miejscowi wiedzieli, jakie dokładnie są liczby drapieżników. Mówili im o tym badacze, mówił leśniczy. Dla niektórych bicie na alarm nic nie znaczyło. Kto by słuchał naukowców? Liczyła się tradycja.

Dla Borysa koncepcja polowania dla mięsa była w jakiś sposób zrozumiała. Przecież to właśnie robił z ojcem tak dawno temu. Rodzina ani majętna, ani wykształcona musiała radzić sobie na wszelkie sposoby. Polowanie, by przeżyć nie tylko było akceptowalne, ale i stało się środkiem niezbędnym do przetrwania. Polowanie dla przyjemności i traktowanie zwierząt jak przedmiotów nijak nie wpisywało się w wyznawany przez niego naturalny cykl życia i śmierci. Co by to było, gdyby ktoś robił sobie trofea z ludzi? Skórował ich, a głowy wypychał i wieszał na ścianach? Nazwaliby to bestialstwem. Ludzie. Rasa wyższa.

Tej nocy Borys nie zapuszczał się głęboko w las. Dał się prowadzić temu dziwnemu tchnieniu kniei, które tak bardzo go uspokajało. Szedł tam, gdzie wiodła go intuicja i z jakiegoś powodu dziś ścieżki prowadziły go obrzeżami puszczy. Kiedy zniecierpliwiony zmieniał drogę, momentalnie popadał w zamyślenie i odkrywał, że znowu zbliża się do krawędzi lasu. Zupełnie jakby pierwotne siły kniei żądały, by dotarł w konkretne miejsce.

W pewnym momencie przystanął zirytowany. Dlaczego nie był w stanie odnaleźć swojego rytmu? Tego samego, który pozwalał mu kluczyć wzdłuż granicy lub niepostrzeżenie ją przekraczać, unikając czujek, kamer i patroli. Tym razem wewnętrzny zmysł zdawał się zawodzić, płatać mu figle. Coś wyraźnie go rozpraszało i wwiercało się w materię mózgu, nie pozwalając zanadto odpłynąć od rzeczywistości. W głowie wibrowała mu jakaś myśl, jakiś dźwięk…

Naraz zdał sobie sprawę, że słyszy coś bardzo rzeczywistego. Słaby, ciągły sygnał. Na tyle wyraźny i niepasujący do okolicy, aby z łatwością go rozpoznać. Borys przystanął. Gdzieś z oddali jego uszu dochodziło ciągłe wycie klaksonu. Rozejrzał się, złapał kierunek, po czym ruszył w tamtą stronę.

Kilkaset metrów dalej na środku biegnącej na skraju pól drogi stał samochód w typie kombi. Gdyby nie hałas, w głębokiej ciemności Borys mógłby wcale go nie dostrzec. Auto leżało przewrócone na lewy bok i skierowane podwoziem w stronę nadchodzącego mężczyzny. Należało je zatem obejść.

Nie było ono kompletnie zniszczone. Uderzenie o drzewo pokruszyło lampy, zdeformowało maskę i nadkole oraz spowodowało wystrzelenie rozprężonych już poduszek powietrznych. Silnik nie pracował, ale włączony zapłon podawał prąd do klaksonu, który wyraźnie musiał być przyciśnięty lub zacięty.

Borysa poraził makabryczny widok, który jednoznacznie wyjaśniał, co właściwie się stało. Samochód miał bliskie spotkanie z sarną. Biedne zwierzę zostało potrącone i wpadło do środka przez przednią szybę. Zdychało w agonii, choć ciągle desperacko trzymało się ulatującego z niego życia. Nieprzytomnie kopało, ostatkami sił próbując się wydostać z niezrozumiałej pułapki ze szkła i metalu. Sarna miała połamane i nienaturalnie powykręcane przednie nogi oraz otwartą ranę w podbrzuszu, co drastycznie przekreślało jej szanse na przeżycie.

Zderzenie ze zwierzęciem musiało spowodować utratę kontroli nad pojazdem, który zjechał z drogi, odbił się od drzewa, przewrócił na bok i zatrzymał na środku jezdni.

Borys znał to miejsce. Stary pas asfaltu od dawna leżał tu zapomniany. Najczęściej służył jako droga dojazdowa dla transportów drewna z wycinek lasu.

A co z ludźmi? Ponownie obszedł samochód, ponieważ za pierwszym razem nie zauważył tu nikogo. Otwarte drzwi kierowcy stały na sztorc, tak samo jak drzwi pasażera. Wszędzie leżało potłuczone szkło.

Borys dedukował, że kierowca wspiął się na siedzenie pasażera, otworzył drzwi i wyszedł z pojazdu. Co więcej, na klamce dało się zauważyć krwawe odciski drobnych dłoni. Samochodem mogła jechać co najmniej jeszcze jedna osoba.

Szkło na asfalcie uwidaczniało ślady i pomogło wytropić rozbitków. Borys przeszedł kilkadziesiąt metrów pod niewielką skarpę, gdzie odnalazł dwoje ludzi. Siedzieli w bezruchu oparci o skalną ścianę, złączeni w uścisku, jakby jedno chciało chronić drugie. Kobieta tuląca chłopca. Matka chroniąca syna.

– Hej! – zawołał, podbiegając do nich.

Przykucnął, by szybko sprawdzić ich puls i oddechy. Oboje żyli.

Kobieta była ranna. Wpadająca do samochodu sarna musiała wierzgać, ponieważ poszkodowana miała otwartą ranę głowy oraz liczne rozcięcia skóry twarzy i rąk. Dziecko, choć nieprzytomne, nie wyglądało na ranne.

Silna babka – przemknęło przez głowę Borysa. – Cholernie silna.

Kobieta trzymała w dłoni rozbity telefon komórkowy. Najwyraźniej, oprócz wyciągnięcia chłopca z samochodu, próbowała zadzwonić po pomoc.

– Halo! Słyszysz mnie? Halo!

Nie reagowała na próby cucenia.

Borys nie tracił więcej czasu. GOPR, gdyby wiedział, już byłby na miejscu. Szanse, aby ktokolwiek tędy przejeżdżał, również wyglądały marnie. Szczęśliwie w pobliżu mieszkał przecież ów dziwny lekarz.

– Damy radę – powiedział. – Rozumiecie? Wiem, gdzie jechać. Nic wam nie będzie.

Wbrew rozsądkowi postanowił zaryzykować transport rannych.

Do rozcięcia na głowie kobiety przyłożył kawałek podartej koszuli, urwał kolejny pasek, aby obwiązać czaszkę i zatamować krwawienie.

– Wara wam, duchy lasów – mówił do siebie. – Wara, mówię. Ci ludzie mają przeżyć.

Zauważył zmianę u kobiety. Poruszyła głową, jakby reagując na jego dotyk. Nie wiedział, czy to powracająca świadomość, czy też reakcja na ból spowodowany opatrywaniem ran.

Po założeniu prowizorycznych bandaży pozostało przenieść poszkodowanych w pobliże samochodu, następnie ocenić czy pojazd nadal jest sprawny.

Sarna wciąż żyła, choć jej powolne i bolesne umieranie rozrywało serce mężczyzny.

Borys podszedł do zwierzęcia. Uspokajał je cichym szeptem, tak aby pozwoliło się dotknąć. Pod palcami oraz zlepionym od krwi futrem i twardymi jak kamień mięśniami wyczuwał panicznie tłukące serce oraz niespokojny, przepełniony bólem oddech.

– Przepraszam, dziecino – wyszeptał, głaszcząc sarnę po głowie. – A teraz… uciekaj.

Szarpnięcie, krótki trzask i cisza. Mocarne dłonie złamały delikatny kark zwierzęcia niczym suchy patyk. Serce uderzyło po raz ostatni, mięśnie zwiotczały, a finalny oddech wydostał się w pustkę, unosząc ducha zwierzyny gdzieś w zaświaty.

Borys szarpnął i usunął truchło z wraku, niemalże rozdzierając je na pół. To, co zostało, odłożył na pobocze, delikatnie i z szacunkiem. Następnie podszedł do auta od strony dachu.

Przez ułamek sekundy mierzył wzrokiem przewróconą maszynę, zupełnie jakby oceniał przeciwnika. Z niemal zwierzęcym warknięciem naparł barkiem na karoserię. Blacha jęknęła i wgięła się pod naciskiem, lecz masywny pojazd ani drgnął. Przeciwnik okazał się o wiele mocniejszy, niż można było przypuszczać.

Borys wziął głęboki oddech. Położył dłonie na blasze. Pochylił głowę, spiął się i naparł ze zdwojoną siłą. Jego buty zaszurały po starym asfalcie. Pod grubą skórą ramion i pleców groteskowo wybrzuszyły się potężne mięśnie, naciągając i niemal rwąc szwy ubrania.

Przez chwilę nic się nie działo, jakby i ten wysiłek miał okazać się daremny. Coś jęknęło, a samochód powoli zaczął się przechylać. Borys postąpił krok do przodu i pchnął mocniej. Konstrukcja ponownie jęknęła, przechyliła się, a wrak z impetem runął na koła.

Nie tracąc czasu, mężczyzna otworzył drzwi i wskoczył do pojazdu. Uszkodzone zawieszenie auta zgrzytnęło z dezaprobatą i mocno przysiadło. Kluczyki nadal wisiały w stacyjce. Należało kręcić rozrusznikiem dłużej niż zazwyczaj, ale silnik w końcu odpalił, rzężąc przy tym niemiłosiernie. Dźwignia biegów i hamulce jakoś działały. Dało się jechać, a to wystarczyło.

Borys delikatnie umieścił rannych w samochodzie. Kobietę z tyłu na kanapie, a chłopaka na przednim siedzeniu.

– Trzymajcie się – powtarzał. – Jedziemy po pomoc.

O ile pomoc będzie w domu… – dorzucił w myślach.

Do lokum tajemniczego lekarza mieli niecałe trzy kilometry. Po ciemku droga wydawała się nieco trudniejsza, ale zadanie nie wyglądało na niemożliwe, zwłaszcza że trasa do Jagniątkowa była przecież w miarę prosta.

Rzężąc, wskrzeszona z martwych maszyna potoczyła się gdzieś w ciemność…

Rozdział 2Konrad

Pokryta wieczorną rosą drewniana podłoga tarasu skrzypiała cicho w miarowym rytmie mocno akcentowanych kroków. Zmiana pozycji i przeniesienie masy na nogę zakroczną. Blok otwartą dłonią, przechwyt, uderzenie i kolejny akcent wraz z napięciem mięśni całego ciała. Wydech. Wycofanie, zmiana pozycji i przeniesienie ciężaru na nogę zakroczną. Stopa nogi wykrocznej lekko uniesiona, opierająca się jedynie na palcach i przodostopiu. Tułów wyprostowany, core2 napięty, a barki opuszczone, tak aby sterowane biodrami ruchy rąk były dynamiczne i precyzyjne niczym bicz, który w kluczowym momencie staje się głazem. Prawa ręka zbija uderzenie, lewa przechwytuje i blokuje. Kontra i kolejne spięcie mięśni – kime. Wydech. Ruch miękki przechodził w ruch twardy w nieprzerwanej sekwencji kata3.

Trening układów formalnych stał się jedyną formą ruchu, jaką akceptowało wyniszczone ciało Konrada. Paradoksalnie tylko podczas ćwiczeń nic go nie bolało. Dzięki pracy izometrycznej krew zasilała resztki mięśni, a oliwione stawy jeszcze się nie posypały. Umysł uspokajał się i skupiał na technice. Ruchy nie miały już takiej dynamiki jak kiedyś. Wymuszony oddech stał się o wiele płytszy, a praca włókien mięśniowych stanowiła zaledwie cień dawnej siły. Niemniej jednak to właśnie dzięki formom kata ciało Konrada jeszcze się nie rozpadło. Dzięki nim i zwierzęcej krwi.

Przez ostatni czas z zatrwożeniem obserwował, co się z nim dzieje. Blada skóra dłoni miejscami pękała, cienka jak pergamin i tak samo sucha. Spod jej białej niemalże substancji wyzierały sine żyły i wybrzuszenia pracujących ścięgien.

Kontrolowanie swojego stanu nie miało w wypadku Konrada większego sensu. Czy tęsknił do dawnego siebie z czasów świetności? Nie percypował sytuacji w ten sposób. Po prostu był i cierpiał w ciszy. Wiedział, że zasłużył na wszystko, co go spotkało, a nawet na o wiele więcej.

Nigdy nie udało mu się określić, z jakiej szkoły wywodziły się formy, które praktykował. Wiedział, że kata stanowią swojego rodzaju zapis podstawowych technik wybranej sztuki walki. Jego kata miały krótkie, oszczędne ruchy, lecz w odróżnieniu od tradycyjnych szkół karate wplecione miały wysokie kopnięcia, które… obecnie były już dla niego nieosiągalne. Nic fikuśnego czy szczególnie efektownego, dlatego zakładał, że pozycje i manewry pochodziły z Okinawy, lecz zostały nieco zmodyfikowane. Być może była to jakaś „tajna” szkoła lub jego własna interpretacja dawnych nauk, zapisanych gdzieś głęboko w niedostępnych dla niego, acz w jakiś sposób aktywnych przestrzeniach umysłu. Jedno wiedział na pewno – nie pamiętał, gdzie się tego nauczył. Ta wiedza po prostu tkwiła w nim od zawsze. Przynajmniej do kiedy potrafił sięgnąć pamięcią.

Skupienie przerwał dźwięk opon rozjeżdżających żwir na podjeździe z drugiej strony domu. Samochód musiał być ciężki. Mocno zużyty silnik diesla brzmiał jak dokonujący żywota gruźlik, co szybko dało się wyczuć w wieczornym powietrzu. Smród spalonej ropy przemieszanej z olejem i płynem chłodniczym.

Konrad cierpliwie dokończył formę. Ukłonił się górom skąpanym we mgle, odwrócił i poszedł otworzyć drzwi wejściowe. Przechodząc przez dom, usłyszał, jak jego gość gasi silnik i wysiada z samochodu, dosyć mocno trzaskając drzwiami.

Na podjeździe stał stary, zdezelowany pickup. Jego kierowca ubrany był w znoszone dżinsy, niebieską kamizelkę ze zdecydowanie zbyt wieloma kieszeniami oraz koszulkę przyozdobioną napisem US Navy special forces, opinającą się na pokaźnym i mocno zaokrąglonym brzuchu piwnym. Musiał mieć grubo ponad pięćdziesiąt wiosen, choć ze względu na tuszę trudno było określić jego dokładny wiek. Łysiał, a na twarzy miał dwudniową siwiejącą szczecinę. Każdy ruch sprawiał, że mężczyzna mocno dyszał. Jego zapach wskazywał na cały dzień ciężkiej pracy w oparach tanich papierosów, zapitych co najmniej jednym piwem i zagryzionych kanapką z wędzonym boczkiem. Ot, uczciwie pracujący na zawał serca przedstawiciel miejscowej klasy robotniczej.

– Żona mówiła, że trzeba pomóc z elektryką. – Sapiący mężczyzna odezwał się zachrypniętym głosem. Kiedy mówił, jego drugi i trzeci podbródek drgały jak porośnięta szczeciną galareta.

– Dobry wieczór panu – przywitał się Konrad. Gdzieś głęboko w sobie miał zakorzenione podstawowe konwenanse, których nie potrafił sobie odpuścić. – Dom nie jest jeszcze wykończony. Tak naprawdę nie mam światła w piw…

– Dobra, sąsiad! Obaczymy, co trzeba. – Elektryk przerwał wypowiedź, jakby wcale nie słuchał Konrada. – Pan mie pokaże tylko, gdzie je skrzynka i gdzie nie ma prądu.

Jeżeli było coś, czego Konrad nie lubił bardziej niż bycia ignorowanym, to sytuacji, kiedy mu przerywano. Zdusił w sobie zbędne emocje, obawiając się, że jeszcze wystraszy biedaka. Zaprosił mężczyznę do środka.

– Mierzwa Tomasz. – Przyjezdny uśmiechnął się żółtymi zębami i wyciągnął pulchną dłoń.

Konrad uścisnął podaną rękę, a raczej pozwolił, aby napuchnięte imadło niemal zmiażdżyło jego wychudzoną prawicę.

– Konrad Harkov. Zapraszam do środka.

Zatrzymali się przy skrzynce bezpieczników wiszącej w przedpokoju. Przeglądając instalację, elektryk mało dyskretnie zerkał co jakiś czas na Konrada. Harkov przyzwyczaił się już do reakcji niektórych ludzi na jego wygląd. No bo jak często spotykało się wychudzonego albinosa o szaroniebieskich oczach skrytych za lekko przyciemnianymi okularami?

– Charków? – spytał elektryk. – Ma pan dziwny akcent, jak na Ukraińca.

– Nie jestem z Ukrainy.

– Z Jagniątkowa też nie – zaśmiał się mężczyzna. – Ale słychać, że sąsiad z zagranicy przyjechał.

– Urodziłem się we Francji – wydukał Konrad nieśmiało.

Choć początkowo skarcił się za wylewność, to ulgę przyniosły mu myśli elektryka wyciekające z ociężałego umysłu. Mężczyzna bezskutecznie starał się połączyć kropki, aby po chwili porzucić ten daremny wysiłek.

– Potrzebuję prądu w garażu – oświadczył Konrad. – W piwnicy i na piętrze. Dom…

– Dom to sąsiad masz podłączony, że tak powiem, prowizorycznie. – Elektryk znowu wszedł Konradowi w słowo. – Masz pan trzy fazy. Podłączona jest jedna, a te bezpieczniki, widzisz pan, o, tutaj… One wcale nie są podpięte. Gospodarz pokaże ten garaż i piwnicę, to zobaczymy, czy w ogóle jest instalacja.

Konrad przytaknął. Poprowadził elektryka do kuchni, gdzie obok spiżarni były schody na dół. Przechodząc przez salon, starszy mężczyzna zwrócił uwagę na panujący w pomieszczeniu półmrok rozświetlany jedynie przez delikatnie palące się drwa w kominku.

Skromne umeblowanie pomieszczenia zdawało się cokolwiek intrygujące. Ot, stół z kilkoma krzesłami, komoda, skórzany fotel. Meble zapewne zwiezione jeszcze przez poprzednich właścicieli, zanim zmienili życiowe plany. Całokształtu dopełniało kilka na wpół rozpakowanych pudeł z książkami.

W tym obrazku jedna rzecz mocno się wybijała i nie pasowała do tego miejsca. Na kominku stał drewniany stojak, a na nim samurajski miecz. Nie wyglądał jak żadna tak zwana bazarowa replika. Nawet w słabym świetle oręż robił wrażenie. Pochwę wykonano z wiśniowego drewna, a rękojeść wykończono plecioną skórą w odcieniach szarości i błękitu. Elementy metalowe miały proste, acz dokładne ornamenty.

– Ładna szabla – zauważył elektryk. – Prawdziwa?

– To pamiątka – odpowiedział Konrad, po czym ponownie zmienił temat. – Tu jest zejście do garażu i piwnicy. Proszę uważać na schodach.

– Spokojnie, sąsiad. Co byłby ze mnie za elektryk, jakbym światła nie miał, co? – Mężczyzna sięgnął do jednej z kieszeni kamizelki i wyciągnął niewielką latarkę. Przyświecając sobie, pierwszy poczłapał po schodach, dysząc przy tym niemiłosiernie. – Spokojne miejsce pan sobie wybrał na działkę.

Konrad szedł za nim, w myślach odsuwając od siebie chęć zepchnięcia go ze schodów i zatopienia kłów w jego szyi. W końcu był lekarzem, a zastanawiał się, czy od krwi spaślaka można dostać zatorów żylnych.

– Planuję tu mieszkać na stałe.

– A… to nie lepiej gdzie bliżej ludzi?

Oj, nie… – przebiegło Konradowi przez myśl.

– Tu jest dobre powietrze – mruknął cicho. – Poza tym jestem tu już od kilku tygodni. Myślę, że się przyzwyczaję.

Elektryk przystanął na dole i obejrzał się na swojego gospodarza, rozdziawiając grube usta.

– Co pan mówi? Toć byśmy się w sklepie widzieli albo w kościele.

– W sklepie byłem zapytać o fachowca i tak trafiłem na pana żonę – wyjaśnił Konrad nieśmiało. – Generalnie całe dnie nie ma mnie w domu albo odsypiam noce. Taka praca. – Wolał nie wspominać, że do kościoła też nie chadza.

– To z czego pan żyje? – Elektryk nieco się rozluźnił i przeszedł do przeglądania ścian w poszukiwaniu okablowania.

– Pracuję w szpitalu, w Sanoku.

– Lekarz?

– Tak – odparł Konrad, przyglądając się pracującemu mężczyźnie. – Chirurg.

Sapiący elektryk mruknął pod nosem coś, co zabrzmiało jak wyraz uznania. W jego głowie zdążył ułożyć się już spójny obraz poskładany ze stereotypów zaczerpniętych z telewizji. Chudy mężczyzna, w okularach. Lekko przygarbiony i wyglądający ewidentnie na chorego. Może miał raka? Biała skóra i przerzedzone siwe włosy związane z tyłu głowy były nieco dziwne, ale kiedyś gdzieś widział kogoś takiego. Lekarz – znaczyło, że wykształcony i pewnie przy kasie. Nieco dziwny, czyli pewnie ekscentryczny. Był tu sam, więc na pewno rozwodnik lub wdowiec, albo homoseksualista. Wszystko się zgadzało.

Konrad westchnął i pokręcił głową zażenowany, lecz nieco uspokojony.

– Czyli lubi pan kroić ludzi – stwierdził majster mimochodem. – Widok krwi i te sprawy…

Szczęka albinosa opadła. Spojrzał na gościa ze zdziwieniem i lekkim zmieszaniem na twarzy. Uznał, że lepiej nie komentować tej uwagi.

– Na moje oko instalacja tu jest – sapnął elektryk w ciemności. – Trzeba wszystko połączyć i sprawdzić. Obliczyć, co pan będziesz podłączał do gniazdek i o jakiej mocy. Mogę przyjechać do pana pojutrze i od rana się tym zająć. – Nonszalanckie oświadczenie rozmówcy przyniosło Konradowi nadzieję, że rozmowa schodziła w końcu na właściwe tory. Nic o krwi ani o krojeniu kogokolwiek.

– Na górze jest podobnie – odparł. – Są wyprowadzone kable, ale raczej nie połączone, bo nic nie działa.

Elektryk wyraźnie kombinował już w głowie koszty. Spojrzał na zasuszonego albinosa i spytał:

– Co sąsiad chcesz tu w ogóle mieć? Może coś zmienimy w układzie, coś dołożymy?

– Nie ma co zmieniać instalacji. Tu na dole ważny jest garaż i to pomieszczenie w końcu korytarza. To bez okien. Tam miała być kotłownia, ale stoi puste. Mam tam całkiem sporo miejsca, więc pewnie coś innego wymyślę, jeszcze się zastanawiam. Na parterze z małej sypialni chcę zrobić gabinet. Na górze też wszystko jest dobrze rozplanowane.

– Gabinet? – zainteresował się elektryk. – Będziesz pan tu przyjmował pacjentów?

Konrad uśmiechnął się nieśmiało i pokręcił głową.

– Nie, nie. Wie pan, gabinet. Taki, gdzie będę miał książki, komputer i będę mógł pracować.

– No, ale jest pan lekarzem… To pan ludzi powinien chyba leczyć. Praca taka, prawda?

– Gabinet do pracy naukowej. Nie do praktyki lekarskiej.

– Co z pana za lekarz, jak pan ludzi nie chcesz leczyć?

Konrad postanowił zignorować ostatnią uwagę. Podrzucił więc bardziej łakomy kąsek niż szczegóły jego praktyki zawodowej:

– Porozmawiajmy może o kosztach…

* * *

Poranne mgły wznosiły się w dolinie, kiedy stary pickup wtaczał się ścieżką w stronę domu chirurga. Słońce powoli barwiło już szczyty wzgórz na złoto, a ptaki niemalże ogłuszały świergotem. W powietrzu wisiały jeszcze nocny chłód i wilgoć czekające, by przegnały je pierwsze promienie słońca. Mierzwa Tomasz zwany Suchym zwykle wstawał już o czwartej rano. Często żartował, cytując klasyczną komedię, że „latem to już widno”.

Prawda była taka, że miał wtedy czas na przygotowanie się do pracy i ogarnięcie wokół domu spraw, których nie mógł dopilnować, będąc u klientów lub na robocie przy budowie gdzieś w okolicy albo na pracach serwisowych. Żona załatwiła mu fuchę u chirurga, ponieważ wiedziała, że mąż będzie w najbliższych dniach między jednym zleceniem a drugim. Oznaczało to dodatkowy zarobek oraz mniej okazji do picia z kolegami.

Dom Harkova wyłonił się z mgły rozlewającej się po stoku. Stał tam cichy i pusty, jakby lekarz nigdy się tu nie sprowadził. Podwórko nie nosiło żadnego śladu bytności nowego lokatora, nawet trawa rosła tu zdecydowanie za wysoka. Jedynie ślady kół prowadzące do garażu i świeżo zwieziona dostawa drewna kominkowego sugerowały, że ktoś może tu żyć.

Po przyjeździe do domu Suchy rozmawiał z żoną. Poprosił, aby jeszcze raz opowiedziała mu, jak wpadła na lekarza w sklepie. Kobieta z przejęciem mówiła o tym, jak dobre wrażenie zrobił na niej ten dziwny, wychudzony mężczyzna. Uprzejmy i inteligentny, odnosił się do niej z szarmancją, mówił kwiecistym językiem, komplementując nowe miejsce, w którym postanowił się osiedlić. Chwalił uprzejmość swoich nowych sąsiadów, oczarowując tym samym również właścicielkę sklepu.

Suchego intrygowało oświadczenie lekarza, jakoby mieszkał w Jagniątkowie od kilku tygodni. W takim miejscu jak to mało co umykało komukolwiek. Wszyscy doskonale wiedzieli, kto pije, kto pracuje, a kto nie sypia z żoną. Kto kradnie, kto ma długi i czyja córka zaciążyła, a nawet z kim i kiedy. A jednak nowemu mieszkańcowi udała się ta sztuka z dyskretnym sprowadzeniem się do wsi. Przeprowadzka bez przewożenia mebli czy wcześniejszego przyjeżdżania i oglądania chałupy. Po prostu pojawił się, wyładował książki i mieszkał sobie, jeżdżąc dniami lub nocami do pracy w szpitalu. Odludek jakiś.

Wysiadając z samochodu, Suchy podrapał się po łysinie i przetarł rozdziawione w zadyszce, spierzchnięte usta. Pamiętał jeszcze poprzednich właścicieli domu i całej ziemi dookoła. Stare małżeństwo, które mieszkało w sąsiedniej wsi, nie pojawiało się tu od dłuższego czasu. Budowali dom na polu, które należało do nich od pokoleń. Dom miał być prezentem dla ich syna. Syn jednak wyprowadził się do Londynu, założył tam rodzinę, a rodzice postanowili wystawić niedokończony budynek na sprzedaż, razem ze sporej wielkości działką. Nikt z miejscowych nie chciał kupić tej chałupy ze względu na duży koszt. W każdym innym miejscu tego typu nieruchomość w Bieszczadach sprzedałaby się na pniu. Momentalnie powstałby tu kolejny pensjonat lub działka dla jakiegoś znudzonego pracą w korporacji dorobkiewicza. Co zatem sprawiło, że nikomu niepotrzebny budynek stał tak długo i mimowolnie się sezonował?

Miał wykończony dach, okna i drzwi. W środku położono już większość instalacji. Tak naprawdę pozostało dokończyć prace elektryczne i można było spokojnie meblować. No cóż, chałupa w końcu znalazła nabywcę. Suchy zanotował w głowie, żeby przy okazji zapytać państwa Iwiczów o szczegóły sprzedaży… albo ich sąsiadów. Albo kogokolwiek znajomego.

Na pierwszy rzut oka lekarz za bardzo nie pasował do okolicy. W sumie to kompletnie tu nie pasował. Sprowadził się z dużego miasta razem ze swoim dziwnym wyglądem, akcentem, książkami i egzotycznymi pamiątkami. Najwyraźniej te kilka tygodni nie wystarczyło, by ktokolwiek zauważył jego obecność, ale przy tym stylu życia kto mógłby się dziwić.

Tomasz ze stęknięciem dźwignął skrzynkę narzędziową z paki samochodu, wszedł na werandę i zapukał do drzwi. Długa chwila ciszy nie zdziwiła go wcale. Nikt nie odpowiedział, więc zapukał raz jeszcze. Ponownie nic się nie wydarzyło. Żadnego ruchu w środku, żadnych dźwięków, szurania czy kroków na schodach. Jedynie świergot ptaków w lesie pośród tłumiącej wszystko wilgotnej mgły.

Umówili się na wpół do siódmej rano i choć dochodziła dopiero szósta, Suchy pamiętał, że lekarz nie miał nic przeciwko wczesnej porze. Chcąc jak najszybciej zacząć robotę, postanowił zadzwonić na podany przez Harkova numer w nadziei, że obudzi sąsiada.

Leniwy sygnał oczekiwania powtarzał się co chwilę w głośniku telefonu. Raz, drugi, trzeci… To, co Tomasza zaniepokoiło i zdziwiło zarazem, dotarło do niego dopiero po chwili. Gdzieś z domu dało się słyszeć dźwięk dzwonka telefonu.

– Co, do kurwy… – Elektryk zmełł w zębach przekleństwo. – Wstawaj, dziadu, zimno tu.

Nadal nikt nie odbierał. Suchy postanowił zadzwonić jeszcze raz, a efekt budzący wzmocnił natarczywym łomotaniem w drewniane drzwi.

– Sąsiad! Wstawaj!

Bezskuteczne próby obudzenia Harkova zaczęły drażnić mężczyznę. Postanowił obejść dom i spróbować zastukać do okna sypialni na parterze.

Jeżeli to nie pomoże…to chuj mu w dupę – pomyślał.

Do tylnej części domu przytulono średniej wielkości drewniany taras. Obchodząc go, dało radę przejść na wschodnią stronę budynku i stanąć pod oknem sypialni, która wkrótce miała stać się gabinetem czy też pracownią lekarza. Gęsta jak śmietana mgła jeszcze nie odpuszczała, mocno ograniczając widoczność i tłumiąc dźwięki. Człapiąc przez mokrą trawę, zziębnięty już nieco Suchy zaczynał coraz mocniej odczuwać kłucie irytacji, choć w jego umyśle powoli powstawały niepokojące wizje. Może chory lekarz zszedł dziś w nocy z tego padołu łez, a jego stygnące ciało sztywniało gdzieś w domu? Co gorsza, poranna kawa już odpuszczała, a brzuch Suchego domagał się drugiego śniadania, jednocześnie zajawiając potrzebę opróżnienia nieco kiszek.

Przystanął. Jego świszczący oddech ginął we mgle. Wschodnia ściana domu oddalona była od lasu zaledwie o kilka metrów. Pamiętając wpojone mu ostrzeżenia, Tomasz instynktownie nie zbliżał się do kniei. Nigdy nie chodził tam na spacery ani na grzyby. Nie puszczał tam dzieci. Na pewno nie w stronę granicy, bo tam las był najbardziej gęsty, a teren dziki.

Zasiana jeszcze przez rodziców obawa przed puszczą kiełkowała w nim przez lata. Strach podsycały plotki oraz fantastyczne i straszne opowieści myśliwych. Ta część Bieszczad miała wśród miejscowych wyjątkowo złą historię. Babka opowiadała, że w tych lasach ginęły dzieci – oczywisty sposób, by zniechęcić malca do nieodpowiedzialnej eksploracji głuszy. Robiła to nader przekonywająco, sprawiając, że słuchające jej dzieci przezornie nie poddawały się wrodzonej ciekawości, a pokornie unikały zapuszczania się w lasy z obawy przed porwaniem przez diabły.

Kiedy zaginął jego stryj, wszyscy mówili, że uciekł do kochanki do Zamościa. Suchy wiedział jednak, że stryj wszedł do lasu i już nigdy go nie opuścił. Mógł pójść na grzyby i poślizgnąć się na ścieżce. Mógł go zaatakować niedźwiedź, ryś lub stado wilków… albo porwać leśny demon, bies jakiś. Rozsądek podpowiadał jedno, a ukształtowana opowieściami babki wyobraźnia kompletnie co innego. Jedno i drugie było w nim całkiem silne.

Złą sławę tych okolic podsycały bujdy i bzdurzenia lokalnych pijaczków. Kłusownicy mówili o watahach wściekłych wilków, a pogranicznicy opowiadali o odnajdywanych co jakiś czas porzuconych przez przemytników torbach z kontrabandą i urywających się w kałuży krwi ludzkich śladach. Miejscowe legendy wystarczyły, aby granicę lasu, przed którą stał Suchy, przekraczali jedynie ludzie nieświadomi lub głupi. Nawet myśliwi niechętnie zapuszczali się w te rejony, co sprawiało, że były one doskonałym miejscem dla kłusowników czy innych bandytów.

Patrząc na ścianę drzew wyłaniającą się z gęstej mgły, Suchy mimowolnie się wzdrygnął. Był w końcu dorosły, a opowieści z dzieciństwa, do których przecież wiele sam sobie dopisywał, pokutowały w nim do dziś.

„Czy wiesz, skąd wzięła się nazwa Bieszczady?” – brzmiały mu w pamięci słowa babki.

Może to dlatego nikt nie chciał tego domu? Może stał zbyt blisko lasu? W końcu domy w dolinie były otoczone przez pola, a tu… za oknem rozpoczynało się to, co dzikie i pierwotne. No i ten lekarz.

Coś mu w tej całej sytuacji nie pasowało. Umówili się na robotę, sąsiad nie otwierał, nie odbierał telefonu… może jakiś wypadek miał? Tak po prawdzie, to wyglądał na chorego. Może zmarło mu się we śnie czy co? Suchy zmartwił się. Do głowy zaczęły mu napływać przeróżne myśli i szalone pomysły, z wyważeniem drzwi włącznie.

Zadumę przerwał ledwo wychwytywalny szelest. Coś jakby przesunięcie się i trzask gałęzi gdzieś na skraju lasu. Suchy zamarł i poczuł, że robi mu się gorąco, a po plecach przebiegają zimne mrówki. Jego świszczący oddech skrócił się, uderzająca do głowy krew przesyciła się adrenaliną, sprowadzając na niego nieprzyjemną lekkość i mrowienie palców dłoni.

Skarcił się za ten głupi wyraz szczeniackich strachów. Przecież w lesie non stop coś trzaskało, szumiało i szeleściło. Las był pełen drzew. Drzewa poruszały się na wietrze lub trącały je zwierzęta. Takie dźwięki były normalne, do jasnej cholery!

Wyobraźnia Suchego nie próżnowała. W głowie słyszał coś jakby szepty. Wyobrażał sobie, że coś go obserwuje i przywołuje do siebie. Cichym i miłym głosem namawia, aby przekroczył granicę wyznaczoną przez drzewa. Podążył tam, gdzie są wszyscy. Gdzie jest jego stryj i inne ofiary diabłów. Poznałby w końcu wiekową tajemnicę tych rejonów. Raz na zawsze rozwiał wszelkie obawy, doznając ukojenia w świadomości tego, co prawdziwe, nawet gdyby miało okazać się przerażające.

Mgła się przerzedziła, aby ukazać nieco większy obraz najbliższej okolicy. Suchy wytężył wzrok, ponieważ wydawało mu się, że coś zbliżyło się do niego i zatrzymało w trawie, na granicy zarośli.

Stało tam, nisko. Spora bezkształtna, nieruchoma masa. Zbyt wiele mgły wciąż się przelewało, tak samo jak i szalejących wyobrażeń, aby spanikowany umysł nie stworzył obrazu czegoś irracjonalnego.

Suchy czuł, że powinien to sprawdzić. Nie potrafił jednak ruszyć z miejsca i podejść tych kilku kroków. Tak samo czuł się przed wejściem do piwnicy w starym domu rodziców. Choć przepełniała go ciekawość, irracjonalnie szukał wszelkich pretekstów, aby ktokolwiek mu towarzyszył. Bo kiedy przebywał tam sam, wyobraźnia materializowała bezkształtne, szalejące koszmary, które czaiły się na granicy widzenia peryferyjnego. Tam zawsze było coś strasznego, nieokreślonego i oczywiście okrutnego. Skradało się w mroku, tuż za rogiem. Czyhało w cieniu zaraz za drzwiami, w szafie lub pod łóżkiem. Gotowe, by wyskoczyć i wyssać z niego duszę. Tak samo teraz coś czaiło się w lesie.

Suchy nakazał sobie nie być biernym. Sąsiad nie otwierał, nie odpowiadał, nie odbierał telefonu. A tam leżało to coś. Może to jego ciało?

Mężczyzna w duchu cieszył się, że nikt go teraz nie widzi. Mógł przecież odejść, wsiąść do samochodu i wrócić do domu. Wiedział oczywiście, że gdy obróci się plecami do lasu i ruszy, to mimowolnie zacznie biec. A wtedy jego wyobraźnia będzie biegła za nim, wyciągając ku niemu szponiaste łapska.

Ktoś w końcu się tu pojawi – pomyślał dziesięcioletni Tomuś w ciele spasionego robola. – Listonosz może? Ale co, jeżeli to sąsiad tam leży? Może zasłabł? Może potrzebuje pomocy?

Suchy wytężył wolę, by zrobić krok w stronę lasu i tajemniczego kształtu w trawie. Mgła i półmrok poranka nie pomagały. Widział w dali ślepia, których tam nie było. Kształty, które pojawiały się i niknęły, kiedy spojrzeć na nie bezpośrednio.

Jeszcze jeden krok. To już zaledwie kilka metrów. Mniej niż dziesięć. Suchy wyrzucał sobie głupotę. Dyszał ciężko, jakby właśnie wbiegł tu, a nie wjechał samochodem. Skradał się do czegoś, czego na pewno tam nie było. To zapewne jakieś worki lub mała hałda piachu z budowy domu. Ale… jeszcze jeden mały krok. To się nie ruszało. Nie mogło stanowić dla niego żadnego zagrożenia. A jeżeli to zwierzę, to z pewnością bało się bardziej niż on. Może trzeba było rzucić w to kamieniem? A może lekarz ma psa? Już prawie widać. Kształt… taki duży, obły i bury. Posiadał coś w rodzaju szczeciny poruszającej się w zimnym powietrzu…

I nagle dotarło do niego, na co patrzył. Uświadomienie sobie tego, z czym miał do czynienia, przyniosło ulgę większą, niż mógłby oczekiwać. Suchy odetchnął, czując, jak przerażenie zaczyna go opuszczać, odchodząc gdzieś w głąb ziemi poprzez mięknące pod nim nogi. Parsknął, po czym zakaszlał, bo niepołykana ślina zaczyna go dusić.

W opadającej już mgle leżał martwy dzik. Jego nieruchome, wilgotne od rosy ciało zalegało spokojnie w mokrej trawie. Rozdziawiona paszcza patrzyła wybałuszonymi oczami wprost na pocącego się człowieka.

Mężczyzna już z nieco mniejszą obawą podszedł do truchła. Może znalezisko nie okazało się nieopisanym obiektem jego strachu, jednak równie dziwne stało się odnalezienie martwego zwierzęcia na granicy czyjejś posesji. Nawet tak blisko lasu.

Suchy pochylił się nad zewłokiem, a jego trzewia ścisnęło zimne imadło obawy. Zwierzę z pewnością nie żyło. Martwe, szeroko otwarte, czarne i puste oczy patrzyły w dal z czymś, co interpretował jako przerażenie. Ani jedna rana nie wyzierała spomiędzy twardej szczeciny. Najdziwniejsze okazało się zaś to, że dzik miał w dziwny sposób wykręcony łeb.

We wsi widywało się już różne rzeczy. Zwierzęta wyciągnięte z wnyków, rany przygodnych turystów, którzy w swojej głupocie chcieli dokarmiać niedźwiedzie lub rysie. To było coś zupełnie innego. Jak można ukręcić łeb dzikowi?

Chrupot kamieni na podjeździe sprawił, że Suchy podskoczył ze strachu i wydał z siebie niekontrolowany jęk przerażenia. Jego charczący oddech przyspieszył, a walące serce pragnęło wyskoczyć z piersi, ciskając kłujące impulsy w kierunku lewego ramienia.

Mężczyzna odwrócił się w kierunku frontu domu, przed którym zatrzymał się właśnie drugi samochód. Z mgły wyłoniło się stare, kanciaste volvo. Aż dziw, że nie usłyszał go wcześniej, ponieważ silnik samochodu rzęził bardziej niż w jego pickupie. Nieuwagę zrzucił na karb pulsującej szaleńczo w uszach krwi. Drzwi auta otwarły się ze skrzypieniem, a ze środka sztywno wygramolił się wychudzony albinos.

– Panie Tomku, przepraszam! – zawołał słabym głosem. – Właśnie skończyłem dyżur.

Suchy wzdrygnął się i skulił, czując, jak bardzo zrobiło mu się zimno. Powoli już się uspokajał, choć czuł coraz większą niechęć do przebywania w tym miejscu. Rzucił ostatnie spojrzenie na leżące opodal truchło i przerażającą jak nigdy dotąd ponurą ścianę lasu. Mógłby przysiąc, że czuł czyjś wzrok na sobie.

– Kawy? – zapytał gospodarz z przymilnym uśmiechem.

[1]Cholera jasna… (fr.).

[2]Mięśnie głębokie odpowiedzialne za utrzymaniepostawy.

[3]Wysoce sformalizowany rodzaj ćwiczeń stosowanych w wielu tradycyjnych sztukach i sportach walki, szczególnie z grupybudō.