Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
14 osób interesuje się tą książką
Doktor Fionn Kane ma nadzieję wyleczyć złamane serce w małym miasteczku w Nebrasce, daleko od swojej niedoszłej narzeczonej i zaprzepaszczonej kariery chirurga. Nie chce mieć nic wspólnego z całym tym cyrkiem, który zostawił za sobą. Liczy się tylko ciężka praca i absolutny brak romantycznych relacji.
Nieoczekiwanie jednak cyrk wywraca jego życie do góry nogami. Tyle że tym razem taki prawdziwy.
Rose Evans, motocyklowa akrobatka, spędziła ostatnią dekadę w trasie z cyrkiem Silveria. Lubi swoją pracę. Lubi też popełnić sobie morderstwo od czasu do czasu, tak między występami. Tej drugiej działalności nie da się jednak przećwiczyć i opanować do perfekcji, więc czasem człowiekowi przydarzy się kontuzja. I w ten sposób trafia się do domu uroczego, nieco nerdowatego, małomiasteczkowego lekarza.
Okazuje się, że kości jest dużo łatwiej poskładać niż złamane serce.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 475
Rok wydania: 2025
Tytuł oryginału: Scythe & Sparrow
Copyright © 2025 by Brynne Weaver
Copyright © for the Polish translation by Klaudia Wyrwińska, 2025
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Redaktorka inicjująca: Paulina Surniak
Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak
Marketing i promocja: Aleksandra Wróblewska
Redakcja: Patryk Białczak
Korekta: Damian Pawłowski, Daria Latzke
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Justyna Nowaczyk
Oryginalny projekt okładki: © Qamber Designs
Adaptacja okładki i strony tytułowe: Magda Bloch
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-68479-67-6
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Treść i ostrzeżenia
PLAYLISTA
AS KIELICHÓW. ROSE
OBIETNICA. FIONN
UZIEMIONA. ROSE
KSIĘŻNICZKA PRERII. ROSE
PRZEMILCZANE. FIONN
CIENIE. FIONN
TADAM. ROSE
PCHNĄĆ, BY DŹGNĄĆ. ROSE
SZWY. FIONN
RENEGADE. ROSE
TRYB BESTII. FIONN
NASTAWIANIE. FIONN
DRAPANIE. ROSE
NIEROZWAŻNE. FIONN
LĄDOWANIE. ROSE
WYNURZAĆ SIĘ. ROSE
ZWYKŁY PECH. ROSE
BIEG PRZEZ PŁOTKI. FIONN
DESER. ROSE
PAZURY. FIONN
PEŁEN UDRĘKI. ROSE
MROCZNE ZAKAMARKI. FIONN
NIEPRZYWIĄZANA. ROSE
POLA BITEW. FIONN
KONIEC CZASU. FIONN
PISMO. ROSE
TRÓJKA MIECZY. FIONN
EPILOG 1 MAPY
EPILOG 2 OSTRZE GNIEWU
ZAWIESZONA. ROSE
PODZIĘKOWANIA
Przypisy
Pozostałe rozdziały dostępne w pełnej wersji e-booka.
Mimo że Scythe & Sparrow to mroczna komedia romantyczna, która – mam nadzieję – rozbawi cię swoim szaleństwem, to jednak nadal pozostaje mroczna!Proszę, czytaj ją na własną odpowiedzialność. Jeśli masz jakiekolwiek pytania na temat listy, bez wahania skontaktuj się ze mną na brynneweaverbooks.com lub na jednej z platform społecznościowych (najaktywniej działam na Instagramie i TikToku).
• Gałki oczne… Znowu. Jeśli cię to jakoś pocieszy, nie mam pojęcia, dlaczego wciąż o nich piszę, bo przysięgam, że kurewsko mnie przerażają.
• I powieki. Tak. Do tego doszliśmy.
• Nie jestem pewna, czy całkiem z n i s z c z y ł a m watę cukrową, czy tylko ją trochę sprofanowałam.
• Możliwe, że parówki i/lub hot dogi.
• Nierozsądne użycie zszywacza do tapicerek.
• Czy uzależnione od leków szopy pracze powinny znaleźć się na liście treści wrażliwych? Polemizowałabym!
• Klauny.
• Seksowne klauny.
• Urazy medyczne, w tym poważne obrażenia, karetki, złamania otwarte, rany kłute, utrata krwi, szpitale, rekonwalescencja.
• Nadziewanie (nie to seksowne, ale okej… taki rodzaj też).
• Odniesienia do przemocy fizycznej (bez szczegółowych opisów), psychicznej, seksualnej, groźby i zastraszanie, mizoginia.
• Ranny pies… ale jeśli przeczytaliście Leather & Lark,to wiecie, że Bentleyowi nic nie będzie! Jest zbyt zrzędliwy i silny, żeby umrzeć.
• Zaniedbanie przez rodziców oraz przemoc wobec dzieci (bez szczegółowych opisów).
• Mnóstwo broni i ostrych przedmiotów, włącznie z nożami, pistoletami, kijami baseballowymi, metalowymi hakami i ukosowarkami do skór… ale do tego powinniście już przywyknąć.
• Szczegółowo opisane sceny seksu, w których pojawią się (ale nie tylko): gadżety erotyczne, czerpanie przyjemności z prymitywności, podniecenie nasieniem, seks analny, ostry seks, seks w miejscach publicznych.
• Mocne i barwne słownictwo, włącznie z „bluźnierstwami”. Nie mówcie, że was nie ostrzegałam!
• Mnóstwo urazów i śmierci… To książka o zakochujących się w sobie lekarzu i seryjnej morderczyni, więc myślę, że to oczywiste.
Proszę, jeśli jesteście typem czytelnika, który lubi pomijać epilogi, pokornie proszę: tym razem zróbcie wyjątek! Nie ma w nim dzieci ani ciąży, ale może tam na was czekać niespodzianka albo dwie, których nie chcecie przegapić. Zaufajcie mi! („Ale lody!”, mówicie. „I pizza! Piwo i smoothie, a do tego wapń!” Wiem, wiem… ale t y m r a z e m po prostu mi zaufajcie. Haha!).
Dla tych, którzy przeczytali B&B oraz L&L
i powiedzieli: „Cholera, przeżyłam lody i pizzę, w sumie mogę kontynuować”. Naprawdę jesteście moimi ludźmi.
Ta książka jest dla Was!
Zeskanuj kod QR, by posłuchać:
Apple Music Spotify
ROZDZIAŁ 1 – As Kielichów
Handmade Heaven – MARINA
The Inversion – Joywave
ROZDZIAŁ 2: Obietnica
Mess Is Mine – Vance Joy
Fight to Feel Alive – Erin McCarley
ROZDZIAŁ 3: Uziemiona
Lost & Far from Home – Katie Costello
My Heart – The Perishers
ROZDZIAŁ 4: Księżniczka prerii
The Daylight – Andrew Belle
Next Time – Greg Laswell
Silenced by the Night – Keane
ROZDZIAŁ 5: Przemilczane
Traveling at the Speed of Light – Joywave
Never Be Alone – The Last Royals
In a Week – Hozier (feat. Karen Cowley)
ROZDZIAŁ 6: Cienie
Orca – Wintersleep
Look After You – Aron Wright
Darker Side – RHODES
ROZDZIAŁ 7: Tadam
Man’s World – MARINA
Fun Never Ends – Barns Courtney
ROZDZIAŁ 8: Pchnąć, by dźgnąć
Roses R Red – CRAY
Shutdown – Joywave
Minuet for a Cheap Piano – A Winged Victory for the Sullen
ROZDZIAŁ 9: Szwy
You Haunt Me – Sir Sly
Evelyn – Gregory Alan Isakov
Reflections – TWO LANES
ROZDZIAŁ 10: Renegade
Every Window Is a Mirror – Joywave
Is It Any Wonder? – Keane
San Francisco – Gregory Alan Isakov
ROZDZIAŁ 11: Tryb Bestii
Too Young to Die – Barns Courtney
Take It on Faith – Matt Mays
ROZDZIAŁ 12: Nastawianie
Strangers – Wave & Rome
Sister – Andrew Belle
ROZDZIAŁ 13: Drapanie
Helium – Glass Animals
THE GREATEST – Billie Eilish
Fear and Loathing – Marina and The Diamonds
ROZDZIAŁ 14: Nierozważne
The Few Things (with Charlotte Lawrence) – JP Saxe
Pieces – Andrew Belle
ROZDZIAŁ 15: Lądowanie
Twist – Dizzy
First – Cold War Kids
Cold Night – Begonia
ROZDZIAŁ 16: Wynurzać się
Horizon – Andrew Belle
All Comes Crashing – Metric
Realization – TWO LANES
ROZDZIAŁ 17: Zwykły pech
I Know What You’re Thinking and It’s Awful – The Dears
Shrike – Hozier
Butterflies – Tom Odell (feat. AURORA)
ROZDZIAŁ 18: Bieg przez płotki
Fun – Sir Sly
Nuclear War – Sara Jackson-Holman
watch what i do – CRAY
ROZDZIAŁ 19: Deser
About Love – MARINA
We’re All Gonna Die – CRAY
ROZDZIAŁ 20: Pazury
Coming Apart – Joywave
The Aviator – Stars of Track and Field
Wandering Wolf – Wave & Rome
ROZDZIAŁ 21: Pełen udręki
I Love You But I Love Me More – MARINA
Mayday!!! Fiesta Fever – AWOLNATION (feat. Alex Ebert)
Content – Joywave
ROZDZIAŁ 22: Mroczne zakamarki
Come Back for Me – Jaymes Young
Monsoon – Sara Jackson-Holman
Au Revoir – OneRepublic
ROZDZIAŁ 23: Nieprzywiązana
Arches – Agnes Obel
Master & a Hound – Gregory Alan Isakov
Sweet Apocalypse – Lambert
ROZDZIAŁ 24: Pola bitew
Into the Fire – Erin McCarley
Particles – Ólafur Arnalds & Nanna
Hold On – Chord Overstreet
ROZDZIAŁ 25: Koniec czasu
Stranger – Katie Costello
Viva La Vida – Sofia Karlberg
ROZDZIAŁ 26: Pismo
Can I Exist – MISSIO
Cardiology – Sara Jackson-Holman
For You – Greg Laswell
ROZDZIAŁ 27: Trójka mieczy
Fall for Me – Sleep Token
Quietly Yours – Birdy
The Shade – Metric
EPILOG 1: Mapy
Close to You – Gracie Abrams
Maps – Yeah Yeah Yeahs
Re-Arrange Again – Erin McCarley
EPILOG 2: Ostrze gniewu
Serial Killer – Slayyyter
BONUS: Zawieszona
Official – Charli XCX
Kiss Me – Empress Of (feat. Rina Sawayama)
Jeśli uderzysz kogoś wystarczająco mocno w tył głowy, jesteś w stanie wybić mu gałki oczne z oczodołów.
A przynajmniej coś takiego gdzieś kiedyś przeczytałam. I właśnie o tym myślę, tasując talię kart tarota i wpatrując się w podejrzanie wyglądającego typka, stojącego dziesięć metrów dalej, nalewającego alkohol do napoju gazowanego. Bierze duży łyk. Wyciera rozlany drink z brody, używając do tego rękawa koszuli w kratę. Głośno beka, a następnie wpycha do swojej paskudnej gęby pół hot doga, którego zaraz popija.
Mogłabym trzasnąć w ten jego jajowaty łeb tak mocno, że gały wypadłyby mu z orbit. A siedząca naprzeciwko mnie kobieta? Założę się, że nie miałaby nic przeciwko.
Powstrzymuję ponury uśmiech z nadzieją, że nie dostrzegła przebiegłego błysku na mojej twarzy. Ale mimo zabójczych wibracji, które pewnie ode mnie biją, i rozpraszającej atmosfery cyrku Silverii rozciągającego się za moim otwartym namiotem, gdzie stawiam tarota, ona pozostaje skupiona na kartach. Cały czas przygląda się temu, jak tasuję. W jej oczach nie ma światła, jedno otacza blednący już czarny siniak.
Krew gotuje mi się w żyłach, gdy zmuszam się, by nie wrócić spojrzeniem do tego faceta. J e j faceta.
Gdy w końcu odrywa wzrok od moich rąk wykonujących powtarzalny ruch, zaczyna się odwracać, by na niego zerknąć, a wtedy ja przestaję tasować i z impetem odkładam talię na stół. Wzdryga się bardziej, niż to normalne, tak jak zresztą podejrzewałam, że zrobi, choć miałam nadzieję, że tak nie zareaguje.
– Przepraszam – mówię szczerze.
Patrzy na mnie ze strachem w oczach. P r a w d z i w y m strachem. Ale uśmiecha się słabo.
– Jak masz na imię? – pytam.
– Lucy – odpowiada.
– W porządku, Lucy. Nie zapytam cię o to, jakie masz pytanie. Ale chcę, żebyś o nim ciągle myślała.
Kiwa głową. Odwracam pierwszą kartę. Wiem, co to będzie, jeszcze zanim ją przekręcam. Brzegi ma wytarte od zużycia, a obrazek zbladł wraz z upływem czasu.
– As Kielichów – mówię, przesuwając kartę w jej stronę, na co kobieta przenosi wzrok z obrazka na mnie, pytająco marszcząc czoło. – Reprezentuje podążanie za twoim wewnętrznym głosem. Co on ci mówi? Czego chcesz?
Mam nadzieję, że powie jedno: uciec.
Ale tego nie robi.
– Nie wiem – odpowiada ledwie słyszalnym szeptem. Rozczarowanie osiada pod moją skórą niczym cierń, gdy wykręca palce. Obrączka na jednym z nich jest matowa i podrapana. – Matt chce kupić w przyszłym roku więcej ziemi pod uprawę, ale ja chciałabym odłożyć część pieniędzy dla dzieci. Byłoby miło wyrwać się z Nebraski chociaż na tydzień, zabrać dzieci w odwiedziny do mojej mamy i nie martwić się o ceny paliwa. Czy o coś takiego ci chodzi…?
– Może. – Wzruszam ramionami i podnoszę talię, by znów ją przetasować. Tym razem nie poprowadzę Asa Kielichów na górę kupki. Pozwolę, by karty powiedziały jej to, co musi usłyszeć. – Ważne jest, co to oznacza dla ciebie. Zacznijmy od początku, a ty myśl właśnie o tym.
Robię odczyt Lucy. Siódemka Kielichów. Paź Kielichów. Dwójka Buław. Sygnały zmiany, co oznacza, że może wybrać swoją przyszłość, jeśli będzie gotowa uwierzyć. Nie mam pewności, czy jest gotowa usłyszeć to, co zobaczyłam w kartach.
Ledwie dokończyłam czytanie, gdy do namiotu weszła trójka jej dzieci – dwie dziewczynki i chłopiec – z buziami lepkimi i umazanymi watą cukrową. Mówią jedno przez drugie, chcąc w pierwszej kolejności opowiedzieć jej o swoich przejażdżkach, grach, w których wzięli udział, albo zbliżających się przedstawieniach. „Mają klauny, mamo. Mamo, widziałaś połykacza ognia? Widziałam grę, gdzie można wygrać pluszaka, mamo, chodź, zobacz. Mamo, mamo, mamo…”
– Dzieci – przerywa im gburowaty głos dobiegający z wejścia do mojego namiotu.
Ich szczuplutkie ciała sztywnieją w reakcji na ostry ton. Siedząca naprzeciwko mnie Lucy otwiera szeroko oczy. Szybko odwraca wzrok, ale wciąż to widzę. Przebłysk istnego przerażenia. To, jak sprawia, że mina jej rzednie. Podnoszę wzrok na stojącego w wejściu mężczyznę, wciąż trzymającego doprawiony napój w jednej ręce, w drugiej plik biletów na atrakcje.
– Idźcie, pobawcie się – mówi. – Za godzinę przyjdźcie do matki pod wielki namiot, zanim zacznie się przedstawienie.
Najstarsze z dzieci, chłopiec, sięga po bilety i przyciska je do piersi, jakby się bał, że zostaną mu zabrane równie łatwo, jak mu je ofiarowano.
– Dziękuję, tato.
Dzieci mijają ojca, który stoi na środku wejścia. Patrzy, jak znikają w tłumie, po czym zwraca się twarzą w naszą stronę. Przekrwione oczy skupia na swojej żonie, dopija zawartość kubka, po czym rzuca go na ziemię.
– Chodźmy.
Lucy kiwa głową i wstaje. Kładzie dwadzieścia dolarów na blacie, posyła mi słaby uśmiech i szepcze podziękowania. Chciałabym zrobić jej odczyt za darmo, ale znam takich facetów jak ten. Są wybuchowi. Gotowi rzucić się na kobietę za najmniejsze potknięcie, jak okazane przez kogoś współczucie albo zrobienie dla niej czegoś za darmo. Dawno temu nauczyłam się, by zawsze brać coś w zamian, nawet jeśli później miał na nią nawrzeszczeć za wydawanie pieniędzy na coś tak frywolnego jak wiadomość od wszechświata.
Lucy wychodzi z namiotu. Mąż obserwuje, jak się oddala.
A potem odwraca się do mnie.
– Nie powinnaś pakować jej do głowy tych popieprzonych pomysłów – mówi przez zęby. – Ma ich już wystarczająco dużo.
Podnoszę karty i je tasuję. Serce obija mi się o żebra z każdym gwałtownym uderzeniem, ale rękami poruszam płynnie, z zewnątrz wyglądam na oazę spokoju.
– Rozumiem, że ty nie chcesz odczytu.
– Co jej powiedziałaś?
Mężczyzna wchodzi do namiotu i z groźnym spojrzeniem staje nad moim stolikiem. Odchylam się na krześle. Przestaję tasować. Nasze spojrzenia się spotykają.
– Ten sam szajs, co sprzedaję każdemu, kto się tu pojawia – kłamię. – Podążaj za marzeniami. Ufaj głosowi serca. W przyszłości czeka cię wiele dobrych rzeczy.
– Masz rację. – Jego usta wyginają się w mrocznym uśmiechu, gdy zabiera dwudziestodolarówkę ze stolika i ostentacyjnie składa ją na pół na moich oczach. – Na mnie w przyszłości też czekają dobre rzeczy.
Kiwa głową i chowa banknot do kieszeni, po czym wychodzi, kierując się do najbliższego stoiska z przekąskami, gdzie czeka jeden z jego równie szemranych koleżków. Wpatruję się w niego, aż zamykam oczy i próbuję wyrzucić go z myśli, na nowo koncentrując moją energię, po czym wracam do tasowania kart. Sięgam po selenit i oczyszczam kryształem talię, by przerwać połączenie, ale moje myśli wracają do Lucy. W mojej głowie znowu pojawia się obraz siniaka wokół jej oka, nieważne, jak bardzo próbuję go od siebie odepchnąć. Dręczy mnie jej martwe spojrzenie. Widziałam je tak wiele razy. U kobiet, które tu przychodziły, a pierwszą kartą w ich odczycie był As Kielichów. U mojej matki. W lustrze.
Biorę głęboki oddech. Wyciągam pierwszą kartę z talii i w głowie powtarzam pytanie: Lucy nie prosiła o pomoc. Ale jej potrzebuje. Co powinnam zrobić?
Odwracam kartę i otwieram oczy.
Wieża. Zamieszanie. Nagła zmiana.
Przekrzywiam głowę i wyciągam kolejną kartę.
Dwójka Buław. Czekają na ciebie możliwości, jeśli jesteś gotowa wyjść poza mury twojego zamku. Drogi za nim mogą być wyboiste, ale ekscytujące. Zaryzykuj. Spróbuj czegoś nowego. Wartościowe życie buduje się na wyborach.
– Hmm. Myślę, że widzę, dokąd to zmierza, a nie o to pytałam.
Rycerz Kielichów. Nadejście romantycznej miłości.
– P r z e s t a ń. Pytałam o rozwalenie łba temu kutafonowi. A nie o miłość albo inne bzdury. Odpowiedz na moje pytanie.
Raz jeszcze tasuję karty. Wyciągam pierwszą, ciągle myśląc o moim pytaniu.
Wieża.
– Kurwa, Babuszka. Daj spokój.
Biorę głęboki oddech, bawiąc się kartą, i patrzę na widoki za wejściem do mojego namiotu. Naprawdę powinnam stąd wyjść. Zostawić tę wymianę za sobą. Przebrać się do zbliżającego przedstawienia. Przejazd przez kulę śmierci na motocyklu wraz z dwójką innych artystów nie pozostawia miejsca na błędy, a ja muszę się skupić. Ale wciąż widzę męża Lucy. A wtedy koło mojego namiotu przechodzi Bazyli. Biorę to za znak, którego wypatrywałam.
– Baz! – wołam, zatrzymując nastolatka. Tyczkowate kończyny ma opalone i wysmarowane tłuszczem. – Chodź tu.
Iskry praktycznie strzelają z jego oczu. Uśmiecha się szeroko, prezentując szparę między zębami.
– To będzie cię kosztować.
– Jeszcze ci nie powiedziałam, czego chcę.
– I tak zabulisz.
Przewracam oczami, a Baz uśmiecha się szeroko i wchodzi do mojego namiotu z arogancją typową dla piętnastolatka. Wskazuję głową w stronę wesołego miasteczka. Podąża spojrzeniem do miejsca, które wskazałam.
– Stoi tam koleś w koszuli w kratę. Obok żarłostoju.
– Ten, co ma głowę przypominającą jajko?
– Tak. Muszę poznać jego dane. Wystarczy prawo jazdy. I dwadzieścia dolców, jeśli ma kasę w portfelu.
Baz skupia spojrzenie na moich rękach, gdy przetasowuję talię i chowam Wieżę.
– Nie jestem złodziejem. Jestem m a g i k i e m – mówi, a gdy macha ręką, na jego dłoni pojawia się kwiat. – Jedyną rzeczą, którą kradnę, są serca.
Przewracam oczami, a Baz uśmiecha się szeroko i daje mi kwiat.
– Wiem, że nie jesteś złodziejem. Ale ten Jajogłowy już tak. Właśnie ukradł mi dwadzieścia dolców, a ja chcę, żebyś przekazał je jego żonie, o tej tam. Blondynce w niebieskiej bluzce. – Wskazuję na stojącą w oddali Lucy, która idzie samotnie w stronę sklepiku z pamiątkami. – Podczas występu w namiocie będzie z nią trójka dzieci. Chcę, żebyś pieniądze zaniósł jej, a prawo jazdy dał mnie.
Baz mi się przygląda, mrużąc oczy.
– Cokolwiek kombinujesz, wiesz, że mogę pomóc.
– Już pomagasz. Przyniesieniem mi tego prawa jazdy.
– Jeśli pozwolisz mi pomóc, zrobię to za darmo.
– Koniec dyskusji. Twoja mama powiesiłaby mnie za szyję na trapezie. Po prostu zdobądź dla mnie to prawo jazdy. W zamian kupię ci komiks Venoma.
Baz wzrusza ramionami. Wciska czubek buta w zadeptaną trawę, starając się nie zwracać na mnie uwagi.
– Mam już prawie wszystkie.
– Nie z serii Dark Origins.
Nagle podnosi wzrok. Staram się ukryć uśmiech na widok pragnienia, którego nie jest w stanie ukryć.
– Wiem, że brakuje ci ostatnich dwóch – dodaję. – Kupię ci je.
– Okej… ale będę też mógł pożyczyć twój dmuchany basen.
Marszczę nos i przekrzywiam głowę.
– Pewnie… Czemu nie…
– I potrzebuję bananów…
– Okej…
– I jednego ananasa. I kilku tych koktajlowych patyczków.
– Co, do diabła?
Nie ma nic niezwykłego w tym, że pozostali artyści cyrkowi posyłają mnie do miasta po różne sprawunki. Jestem jedną z nielicznych z drugim pojazdem, którym mogę wyjechać z terenu cyrku. Nie muszę podrywać całego mojego domu tylko po to, by jechać do sklepu. Ale to oznacza, że często jestem proszona o zaopatrywanie ich w różne rzeczy. Nierzadko są to kondomy. I testy ciążowe. Warzywa sezonowe. Świeże croissanty z miejscowych piekarni. Książki. Whiskey. Ale…
– Ananas?
– Mama powiedziała, że kupi mi PlayStation, jak już pojedzie na wakacje. Przez to, że szanse na to są naprawdę małe, pomyślałem, że zorganizuję jej wakacje na miejscu. – Założył ręce na piersi i stanął szerzej na nogach, jakby szykował się do walki. – Albo się zgodzisz, albo nici z umowy, Rose.
Wyciągam rękę w jego stronę, w moim sercu robi się trochę cieplej niż jeszcze chwilę temu.
– Umowa stoi. Tylko bądź ostrożny, okej? Jajogłowy jest niebezpieczny.
Baz kiwa głową, po czym znika, rozpoczynając swoją misję. Obserwuję, jak idzie między dzieciakami z popcornem, watą cukrową i pluszakami, a także nastolatkami dyskutującymi o najlepszych przejażdżkach na atrakcjach wesołego miasteczka, a potem mija parę wychodzącą z domu strachów, która śmieje się z zawstydzenia tym, jak nasi aktorzy ich nastraszyli. To są te chwile, które kocham w moim domu w cyrku Silverii. Chwile magiczne, nawet te najmniejsze.
Ale dzisiaj jedyna magia, która mnie interesuje, to ta mroczna i niebezpieczna.
Patrzę, jak Baz manewruje w tłumie i zbliża się do dwóch mężczyzn. Serce łomocze mi o żebra, gdy staje za mężem Lucy i wyciąga portfel z jego kieszeni, gdy ten jest zajęty śmianiem się z czegoś ze swoim kumplem. Chłopak odwraca się szybko, lecz jednocześnie na wystarczająco długo, by otworzyć portfel i wyjąć z niego prawo jazdy. Potem zabiera pieniądze, a wszystko to dzieje się, zanim jeszcze skończy pełen obrót. Kilka uderzeń serca później portfel wraca do kieszeni mężczyzny.
Sięgam po talię kart i kryształ, po czym wychodzę z namiotu, odwracając tabliczkę przy wejściu, by pokazywała napis „zamknięte”. Idę, mimo że stracę jedno albo dwa czytania, bo do namiotu zbliża się właśnie kolejna kobieta z dwudziestką w ręku. Widzę błysk zawodu na jej twarzy, ale nie tracę Baza z oczu. A on mnie.
Mijamy się, gdy zmierzam w stronę mojej przyczepy. Ledwie to czuję i to tylko dlatego, że wiem, by się tego spodziewać. Nieznaczne muśnięcie na biodrze.
Gdy wchodzę do mojego domu na kółkach, wyjmuję prawo jazdy z kieszeni. Matthew Cranwell. Odblokowuję telefon i sprawdzam jego adres na mapie Nebraski. Jakieś trzydzieści kilometrów stąd, niedaleko Elmsdale, pobliskiego miasteczka. Tego ze sklepem większym niż Hartford. Możliwe, że tam miałabym większe szanse nie znalezienie dobrej jakości ananasa. Przesuwam kciukiem po wyblakłym zdjęciu Matta. Uśmiechając się nieznacznie, zmieniam ubrania i wciągam na siebie skórzane spodnie oraz krótką koszulkę, a prawo jazdy chowam do wewnętrznej kieszeni kurtki motocyklowej.
To pierwszy dzień występów w Hartford, a wielki namiot pełen jest mieszkańców, którzy przybyli z okolicznych miasteczek, by zobaczyć przedstawienie. A cyrk Silveria szczyci się wspaniałymi występami. Patrzę zza kurtyny, jak José Silveria przedstawia artystów. Występują klauny z ich miniaturowym autem, żonglerką i gagami scenicznymi. Surrealistyczny Santiago, magik, który zachwyca publiczność serią sztuczek, których tajemnicy pilnie strzeże. Podczas występu pomaga mu Baz, zawsze chętny do nauki, a jednocześnie jedyna osoba, której Santiago ufa ze swoimi sztuczkami. Potem pojawiają się akrobaci na trapezach i szarfach, których główną artystką jest Zofia, mama Baza. Jedynymi zwierzętami w naszym cyrku są należące do Cheryl wytresowane pudle, które niezmiennie zachwycają dzieci, zwłaszcza gdy z widowni wybiera się ochotników. Na samym końcu zawsze występuję ja i bliźniacy, Adrian oraz Alin. Kula śmierci. Zapach metalowej siatki i spalin, przypływ adrenaliny. Ryk naszych motocykli, gdy pędzimy przez klatkę, która zdaje się za mała, by pomieścić naszą trójkę. Wiwatujący tłum. Uwielbiam prędkość i ryzyko. Może nawet odrobinę za bardzo. Bo czasami odnoszę wrażenie, że to nie wystarcza.
Po zakończonym występie wyjeżdżam z klatki, zatrzymuję się między Adrianem i Alinem, po czym machamy do widowni. Prawo jazdy Matta Cranwella w mojej kieszeni wręcz parzy, jakby wypalało mi piętno na skórze.
Gdy tylko mogę się wymknąć, robię to.
Zmieniam motocykl terenowy na mojego triumpha, a kask wyczynowy na pomalowany na zamówienie kask ICON. Do kieszeni chowam miniaturowy zestaw narzędzi, po czym ruszam do Elmsdale. Zachodzące słońce pędzi za mną po prostych drogach. Wpadam do sklepu spożywczego, gdzie kupuję banany i smutno wyglądającego ananasa oraz wszystko, co jakkolwiek oddaje tropikalny klimat, włącznie z opakowaniem patyczków koktajlowych. Po zapłaceniu chowam wszystko do zniszczonego plecaka i postanawiam, że podczas następnych zakupów rozejrzę się za nowym.
W drodze do wyjścia odblokowuję telefon i raz jeszcze sprawdzam adres Matta Cranwella, po czym wprowadzam go do nawigacji. Droga prowadzi prosto przez sieć wąskich uliczek. Nie dalej niż dziesięć minut za miastem. Pogoda jest idealna, a słońce wisi na tyle wysoko, że nawet jeśli przejadę się tam, by się rozejrzeć, wciąż wrócę na teren cyrku przed zapadnięciem zmroku.
Obraz karty Wieży przesłania mapę w mojej głowie niczym woal. Marszczę nos. Zatrzymuję się obok mojego motocykla i wsuwam telefon do uchwytu zamontowanego na kierownicy.
Może to nieco szalone. Zwykle tak nie robię. Ale ostatnio i tak chciałam trochę pozmieniać. Wiem, że muszę. Wiem to od jakiegoś czasu. Jeśli nadal mam pomagać w ucieczkach kobietom pokroju Lucy, nie wystarczy, bym ograniczała się do zapewniania im odpowiednich środków. Jeśli mam się za to zabrać, muszę zakasać rękawy. Zwiększyć obroty. Wcisnąć gaz do dechy. Pomijając odniesienia do motocykli, po prostu nie mogę dłużej stać na uboczu. Być może dotąd dostarczałam środki, by naprawić trochę zła, ale zawsze trzymałam się z boku i nie wkraczałam do akcji.
Zerkam na malutkiego goździka wytatuowanego na nadgarstku. Palcami muskam widniejące obok inicjały. V.R. Nie mogę dopuścić do powtórki wydarzeń z zeszłego roku. Nigdy.
Zrzucenie odpowiedzialności za odebranie życia na kogoś, kto może być nieodpowiednio przygotowany, jest nie tylko niewłaściwe, ale też trochę nudne. Chcę wykończyć kogoś takiego jak Matt Cranwell własnymi rękami.
Przynajmniej tak mi się wydaje.
Nie. Na pewno tego chcę. To właściwe… p o n i e k ą d… i zdecydowanie czuję pragnienie, by to zrobić. Poza tym możliwe, że w ten sposób pozbędę się tego swędzenia w głębi mózgu, które chce w i ę c e j.
Nie jest zresztą powiedziane, że muszę to robić w tej sekundzie. Po prostu tam pojadę i się rozejrzę. Za kilka dni zrobię swoje, a potem cyrk wyruszy do kolejnego miasta. Tam odbędzie się kolejny występ. Spotkam kolejną kobietę, która żyje w strachu. Która poprosi mnie o pomoc zaszyfrowanymi wiadomościami i zmartwionymi spojrzeniami. Będzie tam kolejny mężczyzna do zlikwidowania.
Przerzucam nogę przez motocykl i odpalam silnik, wyjeżdżam z parkingu i ruszam wiejskimi drogami.
Nie mija dużo czasu, a zatrzymuję się przed rozległym polem kukurydzianym i żwirowym podjazdem prowadzącym do małego domu i otaczających go budynków gospodarczych. Parkuję w małej zatoczce, gdzie mój motocykl przesłoni kukurydza. Serce podchodzi mi do gardła, gdy zdejmuję kask i zaczynam nasłuchiwać.
Cisza.
W sumie nie wiem, czego się spodziewałam. Może oczywistego znaku. Ale nic się nie dzieje. Stoję na końcu podjazdu i wpatruję się w mały, choć zadbany dom, który mógłby należeć do każdego. Na podwórku są zamontowane dwie huśtawki. Na trawniku leżą porzucone rowery. Obok ogródka warzywnego walają się rękawica łapacza oraz kij baseballowy. W wiszących doniczkach są kwiaty, na wietrze powiewa flaga. Typowy amerykański wiejski dom.
Przez chwilę zastanawiam się, czy może źle trafiłam. A może wyobraziłam sobie wszystko, co rzekomo widziałam w namiocie, gdzie stawiałam tarota.
Wtedy docierają do mnie krzyki.
Trzaskają drzwi z siatki. Dzieci wypadają z domu i pędzą boso po rowery, by oddalić się od chaosu. Znikają na tyłach. Wrzaski trwają dalej, jakby dzieciaki nigdy nie opuściły domu. Nie jestem w stanie zrozumieć słów. Ale wściekłość w głosie jest oczywista. Narasta i narasta, coraz głośniej, aż mam wrażenie, że popękają od niej szyby. Ten dom nią emanuje. Wtedy słyszę trzask, coś zostaje rzucone. I krzyk.
Nim dociera do mnie, co robię, jestem w połowie podjazdu. Już za późno, żeby się zatrzymać. Zakładam kask z powrotem na głowę i zsuwam przesłonkę na oczy. Mijam ogródek warzywny i podnoszę aluminiowy kij baseballowy, a w tej samej chwili trzaskają drzwi z siatki. Na ganek wychodzi Matt. Nieruchomieję, ale on mnie nawet nie zauważa, bo jest skupiony na swoim telefonie. Schodzi po schodach, twarz ma wykrzywioną, i rusza do ciężarówki zaparkowanej obok domu.
Ściskam kij mocniej.
Mogłam na tym poprzestać. Uciec w kukurydzę i się schować. Wystarczy, że odwróci się na chwilę, i mnie zobaczy. Nie uniknę tego, jeśli choćby wsiądzie do auta. Chyba że schowam się w tej chwili.
Ale w mojej głowie raz za razem rozlega się jedna myśl.
Przedstawienie zacznie się dopiero wtedy, gdy skoczysz.
Dlatego wykorzystuję szansę.
Ruszam na niego, nie schodząc z trawy. Lekkie kroki. Na palcach. Kij w gotowości. Mężczyzna zbliża się do przodu ciężarówki. Spojrzenie wciąż ma utkwione w ekranie telefonu. Zbliżam się, a on nie ma o tym pojęcia. Serce łomocze mi tak mocno, że wprawia kości w drżenie. Oddech mam szybki z przerażenia i wysiłku. Wzrok nieznacznie rozmazuje się na obrzeżach.
Stawiam pierwszy krok na żwirze, a Matt się odwraca. Drugi, a upuszcza telefon. Unoszę kij. Przy trzecim kroku robię zamach w stronę jego głowy.
Ale on już się rusza.
Trafiam go, choć niewystarczająco mocno. Robi unik i upada, ale cios tylko go rozjusza. Nie wystarczył, by go powalić. Dlatego zamachuję się ponownie. Tym razem łapie kij.
– Co, do chuja – warczy. Wyrywa mi broń z ręki i ściska rączkę. – Pieprzona suka.
Chwila wahania z mojej strony to wszystko, czego potrzebuje. Bierze silny zamach. Kij trafia w dolną część nogi z siłą uderzenia pioruna.
Upadam na plecy. Z trudem łapię powietrze. Przez krótką cudowną chwilę nie czuję bólu.
A wtedy przeszywa mnie niczym porażenie prądem.
Niewyobrażalna agonia wędruje od dolnej części nogi do uda, a potem obejmuje całe ciało, aż wydaję z siebie stłumiony szloch. Łapczywie chwytam oddech. Przez kask nie dociera do mnie wystarczająco powietrza. Czuję tylko lekką woń piña colady, bo podczas upadku zmiażdżyłam owoce w plecaku, a sok wylewa się przez rozerwane szwy. To czysta brutalność. Przyprawiająca o mdłości słodycz i oślepiający ból.
Kij trafia po raz kolejny, tym razem w udo, ale ledwie to czuję. Ból w dolnej części nogi wszystko przyćmiewa, przez co trzeci cios jest niczym więcej niż tępym huknięciem.
Widzę oczy Matta Cranwella przez przyłbicę. Trwa to ułamek sekundy. Ale wystarczy, bym dostrzegła determinację. Złe zamiary. A nawet dreszczyk na myśl o zabiciu. Wszystko zwalnia, gdy unosi kij nad głową. Ustawia się na wysokości mojej rannej nogi. Jeśli jeszcze raz uderzy poniżej kolana, stracę przytomność. A wtedy mnie zabije.
Przeciągam ręką po żwirze. Wbijam w niego palce. Zbieram garść piachu i kamyków, a w chwili, gdy ma się zamachnąć, rzucam nimi w jego twarz.
Zgina się wpół i krzyczy z frustracją, po czym opuszcza kij, by wytrzeć żwir z oczu. Wyrywam mu broń, ale jest na tyle szybki, by złapać ją z powrotem, mimo że łzawią mu oczy. Zdrową nogą kopię go w rękę, a kij leci w stronę pola kukurydzianego. Nim dochodzi do siebie, kopię go w kolano, a on upada.
Czołgam się do tyłu. Lewą ręką przesuwam po zmiażdżonym bananie. Matt Cranwell podąża za mną, oślepiony żwirem i wściekłością. Wyciąga rękę, a ja panicznie szukam czegoś, co mogłabym chwycić. Broni. Skrawka nadziei. Czegokolwiek.
Przeciągam dłonią po żwirze i kłuje mnie coś ostrego. Zerkam szybko za siebie i widzę patyczki koktajlowe rozsypane tuż koło moich palców. Część z nich leży w roztrzaskanej plastikowej tubce.
Łapię za nie w tej samej sekundzie, w której Cranwell chwyta za kostkę mojej rozwalonej nogi i ciągnie. Wrzask wyrywający się z moich ust jest pełen bólu, pierwotnej złości i desperacji. Rzucam się do przodu, w dłoni ściskając patyczki. Ich zaostrzone końce wbijam prosto w oko Matta Cranwella.
Krzyczy. Puszcza moją kostkę. Wije się na podjeździe, przyciskając drżącą dłoń do twarzy. Odwraca się w moją stronę, miotając się z bólu, przed którym nie ma ucieczki. Na rzęsach i policzku ma krew. Z jego oka wystają trzy patyczki koktajlowe, co przypomina makabryczną pracę przedszkolaka. Malutkie flagi podrygują tak jak całe jego ciało. Powieka próbuje mrugnąć, czego nie jest w stanie powstrzymać. Każdy jej ruch trąca najwyżej wbity patyczek, a to sprawia, że mężczyzna wzdryga się w reakcji na świeżą falę bólu. Krzyczy. Jest to krzyk, jakiego nigdy w życiu nie słyszałam.
Żołądek mi się skręca do tego stopnia, że wymiotuję. W ostatniej chwili udaje mi się połknąć wszystko.
Muszę stąd spierdalać.
Odwracam się, z trudem staję na zdrowej nodze i idę, drugą ciągnąc za sobą. Kuśtykam przez podjazd. Matt wciąż za mną krzyczy, jego przekleństwa i błagania podążają za mną żwirową drogą.
Po mojej twarzy spływają łzy. Zęby mam zaciśnięte tak mocno, że chyba zaraz się połamią. Z każdym krokiem jestem zmuszona na chwilę przenieść ciężar ciała na złamaną nogę. Agonia. Pieprzona agonia. Przeszywający ból ciągnący się od pięty aż po udo. Tak silny, że zaraz powali mnie na ziemię.
– Idź, kurwa, przed siebie – szepczę, podnosząc przyłbicę. Pierwszy haust świeżego powietrza to jedyne, co powstrzymuje mnie przed upadkiem.
Nie wiem, jak to jest, gdy ktoś dźgnie cię w oko patyczkami koktajlowymi. Drugie oko chyba można mieć zamknięte.
A może zdoła zwalczyć ból i za mną pobiec. Ale nie mogę teraz o tym myśleć. Jedyne, na czym muszę się skupić w tym momencie, to dotarcie do mojego motocykla. Muszę się trzymać nadziei, że zdołam uciec.
Gdy docieram na koniec podjazdu, oglądam się przez ramię. Matt Cranwell klęczy na czworakach, wciąż wrzeszcząc i klnąc, plując i krwawiąc na żwir. A wtedy zerkam w stronę domu. Lucy stoi za drzwiami z siatki. Widzę jej sylwetkę. Twarz pozostaje ukryta w cieniu, ale czuję na sobie jej spojrzenie. Z tej odległości nie widzi mnie wyraźnie, zwłaszcza że kask zakrywa większą część mojej twarzy. Nie zna mnie wystarczająco dobrze, by rozpoznać mnie po ubraniach czy manierze. Wie, że właśnie wydarzyło się coś zmieniającego jej życie, że coś jest w tej chwili nie tak, skoro jej mąż wrzeszczy z bólu na podjeździe. Ale to nie na niego patrzy. Tylko na mnie.
Zamyka drzwi i znika w głębi domu.
Zostawiam Matta tam, gdzie jego miejsce, tarzającego się w brudzie. Kuśtykam do motocykla. Gdy przerzucam nogę przez siodełko, coś haczy o wnętrze moich skórzanych spodni. Nowa fala bólu przeszywa całą nogę. Ale się nie zatrzymuję. Odpalam silnik. Zaciskam dłoń na sprzęgle. Zmieniam biegi i ruszam, by jak najszybciej stamtąd spieprzyć.
Nie wiem, gdzie jechać.
Po prostu podążam za instynktem i jadę.
Skręcam za róg, zmierzając do domu. Kroczę szybko po wieczornym biegu. Jest idealna pogoda, by usiąść na ganku ze szklaneczką bourbona, na którego zapracowałem sobie nie tylko biegiem, ale też piekielnym połączeniem wrastającego paznokcia Fran Richards oraz ogromnego czyraka Harolda McEnroe’a, z którymi musiałem się dzisiaj uporać w klinice. Mam już mój mały dom w zasięgu wzroku, gdy na zegarku dostrzegam alert.
Przy drzwiach wejściowych wykryto ruch.
– Pieprzona Barbara – syczę, obracając się na pięcie, i pędzę drogą do miasta. Wyciągam telefon, żeby otworzyć aplikację wideodomofonu. – Wiem, że to ty, ty wściekła, popieprzona…
Staję jak wryty. To… na pewno nie Barbara.
Tuż przed kamerą stoi kobieta. Ciemne włosy. Skórzana kurtka. Nie jestem w stanie przyjrzeć się jej twarzy, bo odwraca głowę i patrzy w stronę ulicy. Ale stoi niestabilnie. Pewnie jest pijana. Może jest jedną z przyjezdnych, którzy byli w cyrku, i za dużo wypiła w ogródku piwnym niedaleko wesołego miasteczka. Rozważam włączenie głośnika, żeby się do niej odezwać, i nawet trzymam już palec nad ekranem, ale go nie dotykam. Może powinienem znowu zacząć uruchamiać alarm, którego bardzo rzadko używam, a wszystko przez Barbarę, bo nocą za często go aktywuje. Powinienem zadzwonić na policję,myślę, gdy ponownie ruszam, przez cały czas nie odrywając wzroku od ekranu. Tego jednak również nie robię.
Nawet wtedy, gdy jakimś cudem otwiera drzwi.
– Cholera.
Chowam telefon do kieszeni i biegnę.
Pędzę w kierunku kliniki, licząc w głowie. Właśnie skończyłem długi bieg i nie pobiegnę szybciej niż cztery minuty na kilometr, więc na miejsce dotrę w siedem minut i dziewięć sekund. Na pewno zdołam dotrzeć do kliniki szybciej, jeśli mocno się zaprę.
Mam wrażenie, że biegnę godzinę. Płuca mi płoną. Serce łomocze. Pokonuję ostatni zakręt i zwalniam. Robi mi się niedobrze.
W klinice nie palą się żadne światła. Nic nie wskazuje na intruza, poza ledwie widoczną smugą krwi na klamce. Na trawie leży motocykl z wgnieceniem na zbiorniku paliwa. Kluczyk wciąż jest w stacyjce, wypolerowany chromowany silnik tyka podczas schładzania. Na chodniku prowadzącym do wejścia leży porzucony czarny kask wymalowany w pomarańczowe i żółte hibiskusy.
Kładę rękę na karku, skórę mam śliską od potu. Rozglądam się na boki. W jedną stronę. Potem w drugą. I znowu. Na ulicy nie ma nikogo innego. Wyjmuję telefon z kieszeni i ściskam go mocno.
– Pieprzyć to.
Włączam latarkę i ruszam w stronę drzwi. Są otwarte. Oświetlam podłogę, gdzie dostrzegam krwawy ślad buta. Smuga szkarłatu ciągnie się po płytkach przez całą poczekalnię. Za biurko recepcji. Skręca za róg niczym w horrorze. To twoja droga do brutalnej śmierci.
A ja, jak każdy idiota w jakimkolwiek horrorze, podążam tą ścieżką i staję na zakręcie prowadzącym do pokojów badań.
Nic nie słyszę. W powietrzu unosi się silny zapach środka antyseptycznego, który drapie mnie w tył gardła. Nie pali się światło, poza czerwoną lampką przy drzwiach ewakuacyjnych na drugim końcu korytarza.
Światłem latarki podążam za krwią na podłodze. Prowadzi pod zamknięte drzwi gabinetu numer trzy.
Biorę głęboki wdech i ruszam w tamtą stronę. Wstrzymuję oddech, gdy przyciskam ucho do drzwi – po drugiej stronie nic nie słyszę, nawet wtedy, gdy je popycham i napotykam opór. But. Bezwładna noga. Kobieta, która ani drgnie.
Mój mózg rozbłyska jak przełamany świetlik chemiczny. Włączam światło, rozbłyskują lampy sufitowe. Pośpiech i przeszkolenie prowadzą mnie w głąb pomieszczenia, gdzie padam na kolana obok leżącej na podłodze kobiety.
Wokół prawego uda ma zawiązaną prowizoryczną opaskę uciskową, zrobioną z koszuli. Druga, wyjęta z jednej z szafek, przylega luźno do dołu jej nogi, jakby nie miała siły, żeby ją zacisnąć. Na podłodze rozsypane są różne artykuły medyczne. Bandaże. Sterylne gaziki. Nożyczki. Po łydce spływa krew, która gromadzi się na posadzce. W powietrzu unosi się zapach ananasa i banana, tworzący słodki kontrast ze złamaną kością, która przebiła skórę. Kobieta rozcięła spodnie aż do rany, ale wygląda na to, że gdy odsłoniła miejsce złamania, nie była już w stanie więcej znieść.
– Proszę pani. Proszę pani! – mówię.
Leży odwrócona w drugą stronę, twarz ma przesłoniętą ciemnymi włosami. Dotykam ręką jej chłodnego policzka i przekręcam głowę w moją stronę. Z jej ust wyrywają się płytkie, szybkie oddechy. Dotykam dwoma palcami szyi, by sprawdzić puls, drugą ręką klepię ją po policzku.
– No, już, proszę pani. Proszę się obudzić.
Marszczy czoło. Trzepocze grubymi, ciemnymi rzęsami. Jęczy. Otwiera oczy, są przepełnione bólem i cierpieniem. Potrzebuję, by była przytomna, ale nienawidzę bólu wykrzywiającego jej twarz. Ubolewanie jest niczym gorący cierń wbity w moje serce, mimo że dawno temu nauczyłem się odpychać to uczucie, by móc wykonywać swoją pracę. Jakimś cudem jednak, gdy napotykam jej spojrzenie, ten zapomniany fragment mnie ożywa w mroku. A wtedy kobieta chwyta mnie za rękę, tę samą, którą sprawdzam puls. Ściska. Sprawia, że mam wrażenie, jakby ta chwila trwała całą wieczność.
– Pomocy – szepcze, po czym jej ręka opada.
Patrzę na nią tylko przez chwilę. Trwa to tyle, co uderzenie serca. Mrugnięcie.
A wtedy biorę się do roboty.
Wyciągam portfel z kieszeni jej kurtki, jednocześnie wybierając numer alarmowy, i wychodzę szybko z gabinetu, by wyjąć z chłodziarki zimne okłady. Informacje z prawa jazdy przekazuję dyspozytorce po drugiej stronie słuchawki. „Dwudziestosześcioletnia kobieta, nieprzytomna, możliwe, że po wypadku motocyklowym”.Gdy wracam do gabinetu, wciąż jest nieprzytomna, a ja rzucam zimne okłady i telefon na blat, żeby móc ją podłączyć do ciśnieniomierza. „Złamanie otwarte podudzia. Utrata krwi. Hipotensja. Przyspieszone tętno”.
Zanim przyjechała karetka, zdążyłem podłączyć kroplówkę i założyć opaskę uciskową na nodze. Ona jednak dalej się nie budzi. Ani wtedy, gdy ratownicy zakładają jej ortezę, ani w momencie, gdy kładziemy ją na nosze. Nie rusza się, gdy pakujemy ją na tył karetki, a jej ciało kołysze się od gwałtownego ruchu. Biorę ją za rękę i mówię sobie, że to po to, bym wiedział, gdy się obudzi.
I w końcu to następuje. Unosi powoli powieki i patrzy mi w oczy, a mnie znowu przeszywa żal. Ratowniczka naprzeciwko mnie zakłada maskę tlenową na jej twarz, a na plastiku osiadają wyraźnie kropelki pary od oddechu, który staje się z każdą chwilą coraz gwałtowniejszy, bo powoli odzyskuje przytomność.
– Jestem doktor Kane – mówię, ściskając jej dłoń, a ta jest chłodna i lepka. – Jesteś w drodze do szpitala. Czy masz na imię Rose?
Kiwa głową, choć ruch jest ograniczony przez kołnierz.
– Spróbuj się nie ruszać. Pamiętasz, co się stało?
Zaciska powieki, ale nie na tyle szybko, by ukryć błysk paniki w oczach.
– Tak – odpowiada, choć ledwie ją słyszę przez wycie syren.
– Miałaś wypadek motocyklowy?
Rose otwiera oczy. Pogłębia się zmarszczka między jej brwiami. Przez chwilę panuje cisza, aż w końcu odpowiada:
– Tak. Ja… wpadłam w poślizg i się rozbiłam.
– Odczuwasz ból pleców albo szyi? Boli cię cokolwiek poza nogą?
– Nie.
Ratowniczka rozcina prowizoryczną opaskę uciskową, a do moich nozdrzy dociera świeża fala piña colady. Zniżam głos i przysuwam się bliżej, żeby zapytać:
– Piłaś?
– Zwariowałeś? – mówi. Marszczy nos pod maską i mimo moich protestów sięga do niej i ściąga ją pod usta. – Czy ty jesteś, no wiesz, p r a w d z i w y m lekarzem?
Mrugam.
– Tak…?
– Nie brzmisz na przekonanego.
– Jestem przekonany. Nałóż maskę z powrotem.
– Wyglądasz jak lekarz z telewizji. McCiacho czy coś. Masz jakieś referencje?
Zerkam na ratowniczkę, która z całych sił stara się poskromić uśmiech, przygryzając wargi.
– Dałaś jej tylko morfinę, tak?
– Dlaczego masz na sobie ubrania sportowe? – kontynuuje Rose.
Ratowniczka parska.
– Jesteś jednym z tych gości od crossfitu? Totalnie wyglądasz jak koleś od crossfitu.
Staram się zaprzeczyć, ale ratowniczka wchodzi mi w słowo.
– Doktor zdecydowanie jest jednym z tych kolesi od crossfitu. Mój mąż nazywa go Doktor Bestia.
Głośny śmiech Rose szybko zmienia się w grymas, a jej ręka ściska mnie mocniej, bo ratowniczka poprawia akurat kompresy chłodzące wokół rany.
– Kim jesteś? – pytam ratowniczkę stojącą po drugiej stronie Rose. – Poznaliśmy się?
Uśmiecha się, sprawdzając pompę infuzyjną.
– Jestem Alice. Mieszkam niemal po sąsiedzku, na Elwood Street. Mój mąż, Danny, jest prywatnym trenerem na siłowni…?
– Och, oczywiście. D a n n y – odpowiadam przekonująco.
Rose uśmiecha się szeroko ze wzrokiem utkwionym w Alice.
– Za cholerę nie wie, o kim mówisz.
– Wiem.
– Jak długo mieszkasz w Hartford? – pyta Rose.
Przenoszę na nią wzrok. Jej spojrzenie szybko łagodnieje… ale zaraz pojawia się w nim ostrożność. Ciśnienie krwi nieznaczne się poprawiło po podaniu płynów. Ale ból wciąż wykrzywia rysy jej twarzy, tworząc malutkie zmarszczki po bokach nosa i między brwiami. Próbuję zabrać rękę, żeby lepiej przyjrzeć się jej nodze, ale mnie nie puszcza.
– Jak długo, doktorku? – naciska.
Potrząsam lekko głową, żeby trochę trzeźwiej myśleć, jakbym mógł uwolnić się od tego, w jaki sposób na mnie patrzy.
– Aż dojedziemy do szpitala?
– Nie. Jak długo mieszkasz w Hartford? A może powinniśmy wrócić do pytania o referencje? Nie chcę, żebyś uciął mi złą nogę. Masz zaniki pamięci krótkotrwałej?
Jej uśmiech jest pełen współczucia i szelmostwa. Ale zdradzają ją ciemne oczy. Te ciągle czegoś szukają. Są pełne zdenerwowania. Strachu.
– Nikt nie obetnie ci nogi – odpowiadam, delikatnie ściskając jej dłoń.
Rose przełyka ślinę. Próbuje zachować neutralny wyraz twarzy, ale przez pulsometr nie jest w stanie nic ukryć.
– Przecież kość mi wystaje. A jeśli…
– Rose, obiecuję, że nikt ci nie obetnie nogi.
Dziewczyna się we mnie wpatruje, jej oczy są niczym ciemne baseny stopionej czekolady. Nasuwam maskę tlenową z powrotem na jej usta i nos. Choć nic mi nie odpowiada, dociera do mnie, że jej słowa, wypowiedziane tuż przed utratą przytomności w moim gabinecie, wciąż odbijają się echem w mojej głowie. Pomocy. Pomocy. Pomocy.
– Będę asystował podczas operacji – kontynuuję. – Będę tam razem z tobą.
Rose znowu próbuje przytaknąć, ale wolną rękę kładę jej na czole, gdzie grzywka przykleiła się do skóry. Mówię sobie, że robię to tylko po to, by ją unieruchomić, lecz gdy zamyka oczy, a po jej skroni spływa samotna łza, ból przeszywa mnie aż do kości. Zabierając rękę, ocieram tę łzę opuszką palca.
Co, do chuja, Kane? Weź się w garść.
Z powrotem skupiam się na jej parametrach. Staram się koncentrować na ciśnieniu krwi i regularnym, choć przyspieszonym biciu serca. Nie jestem w stanie zliczyć sumy procedur, które wykonałem, ani leków, które przepisałem, ani pacjentów, których leczyłem w swojej krótkiej karierze. Ale tylko jedną pacjentkę trzymałem za rękę, jadąc z nią ambulansem. Tylko z jedną przeszedłem przez izbę przyjęć, tylko dla jednej czekałem na winylowym krześle na wyniki rentgena, podrygując nerwowo nogą. Tylko w jednym przypadku poprosiłem o możliwość umycia się do operacji, bym mógł asystować chirurgowi ortopedycznemu podczas wielogodzinnego składania nogi. A wszystko po to, by zapewnić ją tuż przed wprowadzeniem w narkozę, że dotrzymam złożonej obietnicy.
Tylko jedna z leczonych przeze mnie pacjentek sprawiła, że wciąż siedzę w szpitalu, trzymam się blisko jej łóżka, w ręce trzymając jej kartę, mimo że przeczytałem ją już tyle razy, że zdołałbym recytować parametry z pamięci.
Rose Evans.
Przyglądam się jej w zamyśleniu, gdy śpi z uniesioną nad łóżko nogą. Zastanawiam się, czy jest jej wygodnie. I wystarczająco ciepło. Czy będzie miała koszmary z powodu wypadku. Może powinienem zawołać pielęgniarkę, żeby sprawdziła, co z nią. Dopilnować, by zajęli się także innymi obrażeniami.
Jestem tak zamyślony, że nie dostrzegam doktor Chopry, póki ta nie staje obok mnie.
– Znasz ją? – pyta. Ściąga okulary do czytania z czubka srebrnej głowy, by przeczytać informacje na karcie Rose. Kręcę głową, a kobieta zaciska usta, przez co pogłębiają się zmarszczki wokół nich. – Myślałam, że jednak znasz, biorąc pod uwagę twoją prośbę o umycie się do zabiegu.
– Pojawiła się w klinice w Hartford. Poczułem… – Urywam. Nie wiem, co poczułem. Coś nieznajomego i gwałtownego. Niespodziewanego. – Poczułem się zobowiązany, by zostać.
Widzę kątem oka, jak doktor Chopra kiwa głową.
– Niektórzy pacjenci tacy są. Przypominają nam, dlaczego wybraliśmy tę ścieżkę zawodową. Może teraz zechcesz częściej myć się do zabiegów? Przydałaby nam się pomoc.
Na moich ustach majaczy uśmiech.
– Myślałem, że poddałaś się z tym pytaniem.
– Potrzebowałam czterech lat, żeby cię złamać. Teraz, jak już wiem, że da się to zrobić, nie sądzę, bym kiedykolwiek przestała.
– Obawiam się, że będę cię musiał rozczarować – mówię, po czym krzyżuję ręce na piersi i staję prosto.
– Wielka szkoda. Wiem, że to nie jest tak ekscytujące jak Mass General, ale na tym zadupiu też zdarzają się ciekawe przypadki chirurgiczne. Jeden trafił mi się nawet dzisiaj, zanim wy się pojawiliście. Twój pacjent, jeśli wierzyć jego dokumentacji. Agresywny złamas, gdyby ktoś mnie pytał o zdanie. Cranmore? Cranburn?
– Cranwell? Był tu Matt Cranwell? – pytam, na co Chopra przytakuje. – Tak, myślę, że dobrze trafiłaś z tym agresywnym złamasem. Co z nim?
– Miał wbitą w oko garść patyczków koktajlowych.
– On… Co?
Pani doktor wzrusza ramionami. Marszczę czoło, odwracając się do niej twarzą.
– Nie przetransportowano go do centrum urazowego poziomu pierwszego? – pytam.
– Nie. Nie dało się uratować tego oka. Doktor Mitchell operował. To musiała być naprawdę ciekawa historia, ale uroczy pan Cranwell nie był skory do zwierzeń. – Chopra oddaje mi kartę Rose z niejasnym, choć zmęczonym uśmiechem. – Powinieneś wrócić do domu i odpocząć. Kiedy masz następny dyżur?
– W czwartek mam nockę – odpowiadam w roztargnieniu, patrząc na nazwisko Rose na karcie.
– W takim razie do zobaczenia – odpowiada, po czym znika, zostawiając mnie z moją śpiącą pacjentką.
Tą samą, która pachniała jak piña colada. Która nie zadzwoniła po karetkę mimo swoich obrażeń i zamiast tego postanowiła się włamać do mojej kliniki. Tą samą, która zdawała się zaskoczona, gdy zapytałem, czy miała wypadek motocyklowy.
Podchodzę do krzesła ustawionego koło łóżka, gdzie są poskładane jej rzeczy. Zostały tylko skórzane buty i kurtka. Wszystko inne zostało pocięte. W jednej z kieszeni znajduję czarny woreczek, a w nim małe metalowe narzędzia, część jest ubrudzona krwią. Domyślam się, że to z ich pomocą włamała się do mojej kliniki, i chowam je z powrotem. Portfel wciąż jest w wewnętrznej kieszeni i to jego wyjmuję w następnej kolejności. Wyciągam jej prawo jazdy, to samo, które sprawdziłem, by podać informacje dyspozytorce. Dokument jest zarejestrowany w Teksasie, adres to jakaś ulica w Odessie. Przeszukuję resztę portfela, ale znajduję tylko kartę kredytową i debetową oraz dwadzieścia dolarów w gotówce. Nic, co zaprzeczałoby albo potwierdzało moje podejrzenia, które nie dają mi spokoju.
Przynajmniej do chwili, gdy chowam portfel z powrotem do kieszeni, a moje palce muskają kolejny dokument, wrzucony tam luzem.
Kolejne prawo jazdy. Należące do mężczyzny.
Matthew Cranwella.