Rozpalmy światło gwiazd - Adam Faber - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Rozpalmy światło gwiazd ebook i audiobook

Adam Faber

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

67 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy w świecie tak dobrze znanym z kart powieści jest miejsce na prawdziwą miłość?

Alicja Fiodor - autorka romansów, wyjeżdża do pensjonatu położonego w górach, by mogła tam poprawiać swoją ostatnią powieść. W tym samym czasie do pensjonatu przyjeżdża Jonasz - mężczyzna pogrążony w depresji po trudnych życiowych doświadczeniach.

Alicja i Jonasz od pierwszego poznania czują, że nie pałają do siebie sympatią, a każde z nich bardzo szybko wyrabia sobie zdanie o przeciwnej stronie.

Czy Jonasz wciąż skrycie nie kocha kogoś innego? Czy Alicja nie ucieknie, gdy pozna brutalną prawdę o mężczyźnie? I wreszcie, czy mieszkańcy Piernikowego Domu za ciepłymi uśmiechami nie skrywają twarzy, która objawi się, gdy już zgaśnie pierwsza gwiazdka?

Osadzona w zimowym klimacie, pełna emocji opowieść o tym, że ludzie, których spotyka się na swojej drodze nie pojawiają się bez powodu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 41 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Gaja Rosa

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dla Marty,

która wyśniła tę książkę

Część pierwsza. Słowa mają moc

1

ALICJA

Gabi długo nic nie mówi. Patrzy na rękopis mojej najnowszej książki i sunie długimi palcami po wargach. Bawi się nimi. Nie używa szminki, więc nie musi kontrolować swoich ruchów tak jak ja. Marszczy czarne brwi, z całą pewnością zastanawia się, jak mi powiedzieć to, czego nie mam ochoty usłyszeć.

– Wiesz – zaczyna wreszcie z wahaniem w głosie. Wahanie? To do niej niepodobne. – Wypadałoby to trochę podkręcić.

Na chwilę krew w żyłach mi zastyga. Nie znoszę tego słyszeć. Pisanie jest w porządku. Czasem bywa przyjemne, czasem męczące, ale kiedy już skończę książkę, chcę po prostu spokoju. Nie znoszę nanosić poprawek. To trochę tak, jakby cofać się we własnym życiu i inaczej poprowadzić jego bieg. Książka to w końcu małe życie, prawda?

Po chwili myśli zaczynają wirować mi w głowie podobnie jak śnieg za oszkloną gablotą knajpki, w której siedzimy. Dzień jest szary, nieprzyjemny i ponury, powietrze śmierdzi spalinami, a na chodnikach zebrały się czapy rozmokłego błota. Liczyłam na choć jedną pozytywną wieść w tym ściśniętym zimą świecie.

Odchrząkuję.

– Podkręcić? – odpowiadam z udawanym spokojem. – A co dokładnie?

Gabi mruczy pod nosem. Zawsze tak robi, gdy nad czymś rozmyśla. A ja dopisuję sobie, co może chodzić jej po głowie. Daj mi chwilę, a napiszę ci nowy scenariusz na życie twoje, twojej matki i pięciu kotów z fotela – tak właśnie sobie myśli. Jest malutka, o twarzy niemal dziecięcej, ale w tej drobnej głowie, za tymi kasztanowymi włosami, kryje się tyle pomysłów, że mogłaby nimi obdarowywać ludzkość jak Święty Mikołaj.

– No, na przykład ten fragment, kiedy główni bohaterowie się poznają – zaczyna. – Ten pod koniec drugiego rozdziału. Ja bym to włożyła już w pierwszym.

Zaczyna mówić coraz szybciej. To znak, że już doskonale to sobie obmyśliła, tylko nie wiedziała, który z puzzli ma trafić na stół jako pierwszy. Teraz pójdzie jak lawina.

– Poza tym tam trochę brakuje fajerwerków. On na nią wpada, i co? – Jeździ palcem po stronie tytułowej książki. – Oboje rąbnęli o ziemię, potem on pomaga jej wstać, ona myśli, że skręciła kostkę, ale nie skręciła, i tak to się ciągnie. A gdyby, nie wiem, walnęła się mocniej, wylądowała w szpitalu, on się okazał lekarzem i…

– Pracował w Na dobre i na złe? – podpowiadam kąśliwie.

Blade policzki Gabi czerwienieją. Posyła mi uśmiech – łagodny, jakby chciała dać mi do zrozumienia, że niepotrzebnie się emocjonuję. Jest moją redaktorką, mentorką, Yodą świata wydawniczego. Chce mi tylko doradzić, jak poprawić powieść, by była lepsza. Mogę jej oczywiście nie posłuchać, ale – bądźmy szczerzy – zbyt często miała rację, żebym mogła olać jej poprawki. Zresztą to moja ósma książka, powinnam trochę się mentalnie odciąć od emocji, traktować to wszystko jak zwykłą pracę, nie zżywać się z bohaterkami i tak dalej. Ale to trudne, bo przy każdej powieści martwię się o to samo: czy spodoba się Gabi? Moim czytelniczkom?

– Słuchaj, weźmy to na poważnie – reflektuję się.

– No? – Gabi wbija we mnie oczekujące spojrzenie.

– Ja się w ogóle nie znam na medycynie – mówię obronnym tonem. – Nie napiszę wiarygodnie postaci lekarza. Moje książki miały trafić do zwykłych kobiet, takich jak ja czy ty. Każdy może się poślizgnąć na ulicy, ale żeby od razu pękała od tego czaszka? No chyba nie bardzo.

Gabi znów ma minę, jakby się zastanawiała, jak mi coś przekazać.

– Tyle że ty wcale nie jesteś zwykła, Alicja – stwierdza w końcu.

W kolorowe okno kawiarenki uderza wiatr, szybę oblepiają rozmemłane płatki śniegu, a piernikowe aniołki wiszące nad parapetem wyglądają, jakby siliły się na uśmiechy.

– Nie rozumiem. – Patrzę na nią z ukosa. Trochę mnie ubodły jej słowa.

– Spójrz. – Gabi wyciąga z torebki jakieś papiery. – Dokonałam analizy rynku. Okazuje się, że twoje książki czytają głównie kobiety około czterdziestki wzwyż, zamężne, z dziećmi. Ogólnie rzecz biorąc, przedstawicielki klasy średniej. Ty nie jesteś taka jak one.

Marszczę czoło. To chyba ma być komplement?

– Spójrz, jak wiele osiągnęłaś, nie jesteś przeciętna – ciągnie Gabi.

– No dobrze, nie mam męża i dzieciaków, ale…

Przewraca oczami.

– Nie o to chodzi – wzdycha. – Naprawdę muszę mówić jaśniej? To proszę bardzo: nieźle zarabiasz, jesteś pisarką poczytnych romansów. Twoje czytelniczki mieszkają gdzieś na innej orbicie, a ciebie mogą sobie pooglądać co najwyżej przez lunetę. Rozumiesz już, co mam na myśli?

Nie odpowiadam. Między sukcesem a szczęściem jest spora różnica, której wiele osób po prostu nie rozumie.

– Dlaczego nie pójdziesz swoim sprawdzonym przepisem? – Gabi brzmi, jakby robiła mi wyrzuty. – Zrób wielkie bum, niech się spotkają w dramatycznych okolicznościach, niech ich porwie mafia, niech… nie wiem, niech im grozi nożownik, psychopata albo trzęsienie ziemi.

– Mieszkamy w Polsce. Może im grozić co najwyżej inflacja albo jakaś durna ustawa – zauważam z przekąsem.

Upijam łyk herbaty. Nazywa się Świąteczny misz-masz. Smak anyżu, cynamonu i miodu rozchodzi się po moim podniebieniu, na moment przypominając mi o dzieciństwie, kiedy w każdej świątecznej paczce dostawałam piernikową czekoladę, a potem opychałam się nią i leżałam z obolałym brzuchem pod kaloryferem, wyobrażając sobie, że to kominek.

To wspomnienie wywołuje śmiech. Prawie parskam w herbatę. Gabi posyła mi spojrzenie, jakie tylko ona potrafi rzucić: trochę łagodne, trochę surowe. Witajcie, paradoksy! Trudno nie przyznać, że naprawdę mnie zasmuciła. Miałam mieć tego wieczoru namiastkę świąt. Zamiast tego roztacza się przede mną wizja mnóstwa roboty na najbliższe tygodnie.

Patrzę w okno na ciemniejące niebo, z którego coraz gęściej sypie śnieg. Choinki mrugają do mnie kolorowymi światłami. Nabieram ochoty, żeby oprzeć się głową o szybę i po prostu je podziwiać. Choćby godzinami.

– Wiesz, jaki miałam plan na święta? – Odwracam się znów do Gabi.

– Jaki?

– Chciałam gapić się na choinki i obżerać się sernikiem. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Dwie doby. Może trzy? – Znów się śmieję. – I co? – mówię. – Niby ja nie jestem normalna? Każda normalna kobieta ma ochotę dokładnie na to samo. Napiszę książkę kucharską o sernikach. Nic to, że nie umiem piec. Nauczę się.

Gabi unosi brwi ze zdziwieniem, ale po chwili twarz się jej rozjaśnia.

– To by się mogło sprzedać – stwierdza.

Po chwili śmiechu przychodzi kolejna fala zniechęcenia. Spoglądam na dyskutujących za ladą kelnerów. Zwracam uwagę na barmana w białej koszuli ozdobionej naszywką z reniferem. Za jego plecami w blasku maleńkich świec mienią się kolorowe alkohole. Barman uśmiecha się do mnie, ale jestem jakoś daleko od tego uśmiechu i knajpy wypełnionej świerkowymi olejkami zapachowymi.

Gabi przygląda mi się od dłuższego czasu tak, jakby wzrokiem próbowała zebrać moje myśli i przywiać je ku sobie, a z nich zaproponować mi fabułę kolejnej powieści.

– Jestem twoją redaktorką – używa wreszcie decydującego argumentu. – I, chyba można tak powiedzieć, trochę też przyjaciółką. Chcę dla ciebie jak najlepiej. Twoje książki sprzedają się świetnie, ale przy ostatniej widać tendencję spadkową.

Wbijam wzrok w talerzyk z ciasteczkami, których nie tknęłam. Robi mi się trochę głupio. Wydawnictwo za mało zarobiło na mojej ostatniej powieści? Nie mogę kłamać, że nie zależy mi na sprzedaży. Pisanie to moja praca. Ale liczą się też inne sprawy, prawda?

– Chciałam być w ostatniej książce prawdziwa. – Zaciskam palce na ciągle ciepłej filiżance z herbatą. – Chciałam pisać o tym, co mogłoby się wydarzyć.

Gabi kiwa głową. Niby mnie rozumie, ale jeszcze lepiej rozumie rynek. Rynek jest dla niej trochę jak ten ostatni duch z Opowieści wigilijnej. Zawsze roztacza przed nią wizje upadku i ostrzega palcem, że jeśli nie zredagujesz książki tak, jak sobie tego życzy, to w kolejnym roku możesz zabić szyld wydawnictwa deskami.

– Ale czy twoje czytelniczki chcą tego, co mogłoby się wydarzyć? – pyta Gabi. – Może chcą tylko marzyć, o im bardziej nierealnych rzeczach, tym lepiej?

Prycham w myślach. Marzyć. Piernikowe aniołki z okna sprawiają wrażenie jeszcze bardziej przygnębionych.

– Po prostu włóż w to więcej mięsa – stwierdza w końcu Gabi.

Unoszę brwi. Jesteśmy w wegańskiej knajpie. Którą sama wybrała.

– Niech tam się coś dzieje – ciągnie. – Mocnego, ostrego.

Zerkam na plik zadrukowanych kartek. Dotychczas moje książki były polem, na którym spotykałam się z Gabi jak z przyjaciółką. Chłonęła je, rzadko prosiła o większe poprawki. Teraz mam wrażenie, że te strony zmieniły się w pole bitwy. Złośliwie odbijają w moją stronę blask świecy, którą przed momentem zapalił dla nas kelner.

Wtapiam się wzrokiem w litery.

Alicja Fiodor, Nieznajomi z sąsiedztwa. Moje nazwisko – w zasadzie to pseudonim – wydaje mi się obce. Tytuł? Jakiś koślawy. Do wczoraj kochałam tę książkę. Włożyłam w nią serce, wysiłek, pisałam po nocach, choć, umówmy się, było mi ostatnio naprawdę ciężko. Ale muszę pracować, chcę pracować. Praca to dla mnie wybawienie. No i codziennie piszą do mnie czytelniczki – te normalne kobiety po czterdziestce i przed czterdziestką, z mężem, chłopakiem, czasem samotne. Odnajdują się w moich książkach, a ja szanuję życie, jakie prowadzą. Jest w moich oczach cenne i wiem, że to, co robię, również ma znaczenie, przynajmniej dla nich.

Alicja Fiodor to teraz ktoś odległy, ktoś, kogo sobie stworzyłam i z kim czasem się męczę. Ale to przecież ja. Z kim człowiek może tak bardzo się męczyć, jeśli nie z sobą samym?

– Wiesz co? – Gabi przybiera rezolutny ton bizneswoman. – Nie martw się tym. Damy ci jeszcze pół roku, okej?

Gdy rozmowa schodzi na temat czasu, uświadamiam sobie, że już trochę zatraciłam jego poczucie. To chyba przez te wszystkie świąteczne światełka, którymi mieni się świat.

– Chyba tak… powinno mi wystarczyć, żeby to poprawić – mówię, choć kiedy moja redaktorka zaczyna kartkować rękopis, na każdej stronie widzę masę komentarzy. To naprawdę robota na długi czas.

– Może poradź się Marcina? – podpowiada. – Zawsze mówiłaś, że inspirowałaś się własnym związkiem. Może podsunie ci jakieś pomysły?

– Ach… tak zrobię – mówię, uciekając wzrokiem w pachnącą herbatę. – Zapytam.

Milczymy przez chwilę. Kolęda w głośnikach zaczyna mnie jakoś uwierać.

– A tak z innych spraw… – Gabi wyciąga coś z torebki. – Już są!

Kładzie na stole wielkie, lśniące zdjęcia. Na każdym widnieję ja, w innej pozie i w innej sukni, ale z tą samą tajemniczą miną. Odchylam się trochę, bo nie lubię oglądać siebie, i to jeszcze w jakości HD. Moje usta na zdjęciach są pełniejsze niż naprawdę, czerwona szminka wydaje się wyraźniejsza. Normalnie mam też nieco ciemniejsze włosy, tutaj mają odcień jasnego blond i są faliste. Zawsze chciałam takie mieć, ale potrzebowałam dobrej fryzjerki, żeby wyszło tak, jak sobie zaplanowałam.

– Kobieta w retuszu – śmieję się.

Mimo wszystko wydaję się sobie naturalna, być może dlatego, że ten wygląd to głównie moje decyzje. To ja na początku swojej pisarskiej kariery uparłam się, żeby do zdjęć pozować w sukienkach za kolana, w wysokich butach i koniecznie w długich, jedwabnych rękawiczkach. Na nosie mam okrągłe okulary przeciwsłoneczne, spod których spoglądają błękitne oczy – naprawdę są raczej zielone.

Sama nie wiem, skąd pomysł na taki wizerunek. Posłuchałam intuicji. Zawsze tak robię i zwykle nieźle na tym wychodzę.

– Wyszły dobrze, co nie? – pyta Gabi.

Uśmiecham się znowu, tym razem szczerzej. Są takie dni, kiedy lubię siebie bardziej, innym razem – o wiele, wiele mniej. Jestem pewna, że tak samo mają wszystkie moje czytelniczki i ta uniwersalna prawda przybliża nas do siebie. Tego zimowego wieczoru, pachnącego świerkiem, piernikiem i cynamonem, lubię siebie zdecydowanie mniej. Ale na zdjęciach jestem w porządku. Zapatruję się w nie. Nie po to, żeby się podziwiać – od tego jestem daleka. Czasami tylko się zastanawiam, którą kobietą jestem bardziej: Alicją Fiodor z okładki czy Alicją Zażyłek z dowodu?

Ale obie są mną, obie trochę wykreowałam i staram się zrobić wszystko, by było mi z nimi dobrze. Chcę lubić obie.

– Wiesz… – Spokojnie przenoszę wzrok na Gabi. – Chyba masz trochę racji. Ta ostania książka… No, w poprzednich udało mi się jakoś urealniać nierzeczywiste marzenia. Może teraz dodałam do tego wszystkiego zbyt dużo rzeczywistości?

Gabi krzywi się żartobliwie.

– Rzeczywistość nie smakuje najlepiej.

– Racja.

Chciałam być prawdziwa w tej ostatniej powieści, co chyba okazało się błędem. Pora wrócić do nierealnych marzeń, gdzie miłość zawsze jest burzliwa, ale ostatecznie każdego czeka happy end.

Kolęda się kończy. Nim zaczną znów grać Last Christmas, szybko dopijam herbatę.

– Chciałaś pogadać o czymś jeszcze? – pytam Gabi.

– Nie, to wszystko.

Łapię się na tym, że liczyłam na inną odpowiedź. Może: co u ciebie? Ale to tylko banalne pytania. Nie można się ich spodziewać po Gabi. Wkłada zdjęcia z powrotem do torebki, ale wydruk porzuca. To moje pole bitwy, na którym od teraz będę musiała walczyć sama ze sobą.

– Daj sobie czas – mówi, kiedy się zbieramy. – Zrób tak, żeby było… no wiesz, idealnie. Jak mówiłam, chcę dla ciebie jak najlepiej. I na pewno wszyscy tego chcą, twoje czytelniczki też.

Wkładam płaszcz i patrzę tęsknie na uliczne choinki. Jeszcze będą musiały trochę poczekać, zanim będę mogła bezczynnie się na nie gapić.

– Wiem – odpowiadam i wychodzimy, a dźwięk świątecznych dzwoneczków nad drzwiami zagłuszają silniki samochodów.

2

JONASZ

– Dużą kawę – proszę.

– Z mlekiem? – pyta przez głośnik pracowniczka Maka.

– Tak.

– Coś do tego?

– Eee… tak, to ciastko owsiane.

– Jedno?

– Hm… niech będą dwa.

Podjeżdżam kawałek, żeby zapłacić. Ślizgam się, śnieg trzeszczy pod oponami. Zmieniłem je? Ciągle sobie przypominam, że tak, jakoś dwa miesiące temu. Nie mam do tego ostatnio głowy. W ogóle do niczego nie mam.

– Trzydzieści sześćdziesiąt – mówi pracowniczka. Przykładam kartę. – Odrzucone. Proszę przyłożyć jeszcze raz… O, teraz przeszło. Dziękuję.

Czekam minutę w kolejce. Wystarczy, żeby przejrzeć się w lusterku. Zapomniałem się ogolić, czarny zarost nieprzyjemnie odznacza się na twarzy. Od jesieni jestem trochę blady. Może to anemia, może niewyspanie, może coś, od czego wykituję.

– Biała kawa i dwa ciastka? Proszę!

– Dziękuję.

Kubek ogrzewa mi ręce. Odstawiam go, nim zaczyna parzyć, i ruszam. To moja czwarta kawa tego dnia, a dopiero zaczęło się ściemniać. Czekam, aż trochę ostygnie, i przegryzam ciastko.

Włączam radio tylko po to, żeby sobie przypomnieć, że grają teraz wyłącznie kolędy. Nie chcę ich słuchać. Kojarzą mi się z czymś, co najchętniej wymazałbym z pamięci, ale wiem, że jeśli ucieknę od jednej przypominajki, zaraz napatoczy się kolejna. Jest ich zdecydowanie za dużo.

Przypominajki. Rzeczy, które zaczepiają mnie na każdym kroku i sprawiają, że wracają wspomnienia. Próbowałem jakoś je uporządkować, po jednej stronie postawić te dobre, po drugiej złe, i za każdym razem, gdy pojawia się jedna z tych złych, zastąpić ją szybko którąś z dobrych. To niekoniecznie działa.

Przyspieszam. Nie jestem spóźniony, ale im szybciej będę na miejscu, tym szybciej się z kimś zobaczę, a od – dokładnie – siedmiu miesięcy i czternastu dni samotność mi nie służy. Dobija mnie myśl, że zaraz będą święta. Spędzę je sam. Jakoś sobie nie wyobrażam, że miałbym teraz spotkać się z rodziną. Rodzina to największa ze wszystkich przypominajek.

Jestem na miejscu za piętnaście dziesiąta. Janek czeka pod biurem. Wychodzi mi na spotkanie w swoim eleganckim płaszczu i posyła uśmiech. Przez te ostatnie miesiące nic się nie zmieniło w jego podejściu do mnie. Za każdym razem, gdy ściskamy sobie dłonie, zastanawiam się, czy uznał, że lepiej udawać, że nic się nie stało, czy może po prostu nie wie, jak ze mną rozmawiać.

– Jak tam? – pyta. – Gotowy do burzy mózgów?

– Mhm – mruczę. – Powiedzmy.

W drzwiach jak zwykle zapominam się schylić i ocieram się głową o framugę. Czapka ześlizguje mi się z włosów, równie czarnych i nieogarniętych jak broda. Krzesło lekko się pode mną ugina. Nigdy nie byłem chudzinką, ale chyba ostatnio przytyłem.

Janek kilkukrotnie przeczesuje jasne kosmyki, po czym zaczyna mówić o naszych planach, a właściwie o swoich planach, które ja mam wykonać. Łapię się na tym, że nie do końca podążam za jego słowami. Wszystko, co pokazuje, prześlizguje mi się przez głowę i zostawia po sobie wielką, dosłowną pustkę. A w pustce rodzą się myśli, i to takie, których sam bym się po sobie nie spodziewał.

– Wiesz co? – mówię nagle. – Mam tego dość.

Janek ucina tak, jakby wypowiadane zdanie wręcz pękło mu w ustach. Zdziwiło go moje wyznanie, w zasadzie to nie bardziej niż mnie, bo wcale nie chciałem tego powiedzieć.

– Masz dość tej pracy? – pyta ostrożnie.

– Nie. To znaczy… tej konkretnej tak. Wydaje mi się to…

Myślę nad doborem słów. Nie wiem, o co mi właściwie chodzi, ale coś trzeba wymyślić.

– Wydaje mi się to zbyt brutalne.

Takie słowa muszą brzmieć dziwnie w ustach prawie dwumetrowego gościa z nieogoloną facjatą. Wyglądam dziś w końcu jak wcielenie brutalności.

Janek zbiera poufne dokumenty, które przed chwilą przede mną rozłożył.

– Nie musimy rozwiązywać sprawy w ten sposób – mówi. – Mam kilka innych pomysłów, jeśli ma być łagodniej.

Bębnię palcami o stół.

– A nie miałbyś dla mnie jednak czegoś innego? – pytam. – Takie rzeczy robiłem już dość długo. Może sprawdziłbym się w weselszej robocie?

Janek mruży niebieskie oczy i posyła mi spojrzenie, które można by wziąć za przenikliwe, choć prawda jest taka, że nigdy nie był dobry w rozgryzaniu ludzi. Chyba jednak rozumie, co mi dolega, a w każdym razie stara się zrozumieć. Wiem, że będzie mu trudno znaleźć kogoś na moje miejsce. To nie jest robota dla każdego, a ja długo się w niej sprawdzałem. Ale być może to, co stało się siedem miesięcy temu, wykluczy mnie z niej na długie lata.

Wiem, to dobra praca, jednak chcę coś zmienić. Nie ustąpię. Robię to dla siebie.

Dawno nie zrobiłem niczego dla siebie i bardzo powoli to do mnie dociera.

– Hm… – Janek ociąga się z zamknięciem neseseru, w którym chowa wszystkie zlecenia. Ostatecznie znów go otwiera. – Wiesz co? – Jego oczy stają się jaśniejsze. – Chyba miałbym dla ciebie coś mniej brutalnego. Można powiedzieć, że czystą robotę. Bez krwi i poharatanych ciał.

Śmieje się.

– Ale ostatecznie trup musi być – dodaje.

– Jeszcze nie miałem zlecenia bez trupa – zauważam.

– No właśnie…

Janek kładzie przede mną kolorową teczkę. Oczy poraża mi wściekły róż.

– Mam zabić barbie? – Unoszę brwi.

– Tak jakby.

Do biura wchodzi pani Sonia, sekretarka Janka. Rzucamy sobie wszyscy ciepłe „Dzień dobry”, po czym pani Sonia znika, choć teraz już wiadomo, że trzeba będzie ściszyć głos. Przecieki dużo by kosztowały, zwłaszcza tuż po podpisaniu umowy.

– Jest jeden… projekt, któremu trzeba ukręcić łeb – mówi Janek. – Chodzi mi o to, że nasz kochany Pan G koniecznie chce coś zrobić, ale nie ma na to pomysłu. Może jakbyś ty się temu przyjrzał, dodał trochę swojej… brutalności… ale nie za dużo… to coś by z tego było?

Otwieram teczkę i czytam o zleceniu. Tak, to zdecydowanie coś bez krwi, jest trup, owszem, ale czystszy niż normalnie.

– To jak? Zainteresowany?

– Potrzebuję roboty – zauważam – a jak nie wezmę tego, to chyba nic innego nie będziesz dla mnie miał?

– Oprócz krwawej roboty? – śmieje się Janek. – To nie.

– W takim razie biorę.

Podaje mi teczkę, ale minę znów ma niepewną.

– Tylko jest jeden problemik.

– No?

– Jeśli masz to wziąć, będziesz musiał podjechać w jedno miejsce i trochę się tam rozejrzeć. I to na dniach. Zarezerwowałem już pobyt.

– Daleko?

– Bieszczady.

Nie uśmiecha mi się to.

– Mam jechać przez pół kraju w taką śnieżycę? Nie można przebookować rezerwacji?

– Nie, po świętach trzeba dopiąć wszystkie formalności.

Wzdycham. No, ale lepsze to niż znów brudzić łapy w jakichś lasach czy rynsztokach.

– To taki mały ośrodek wypoczynkowy – tłumaczy Janek. – Bardziej pensjonat. Rodzinny biznes jednej babki. Zwykle wynajmuje go na święta, ale zadzwoniłem i okazało się, że w tym roku ma tam być pusto, więc będziesz miał dużo prywatności.

– Okej. To wyślij mi namiary mejlem. W zasadzie to i tak nie mam planów na święta, więc…

Przerywa nam sygnał telefonu Janka. Twarz dosłownie zalewa mu najszczerszy uśmiech. Odbiera, a ja od razu słyszę dziecięcy śmiech. Wstaję, bo tak każą mi nogi. Znów dopadła mnie przypominajka, a moje ciało reaguje na nie szybciej niż umysł. Zakładam czapkę i żegnam się gestem. Janek rzuca mi przelotne spojrzenie i szybko wraca do swojego ciepłego, prawdziwego świata.

Na mnie znów czeka mróz.

3

ALICJA

„Wszyscy chcą dla ciebie dobrze”.

Przez całą drogę do domu myślę o tym, co powiedziała Gabi. Miała rację. Jestem szczęściarą. Otaczam się ludźmi, którym naprawdę na mnie zależy. Moja mama, moja gosposia, która czasami jest drugą mamą, zespół redakcyjny – zawsze dają mi tyle czasu na skończenie powieści, ile potrzebuję, i nawet jeśli czasem chcą poprawek, jak teraz, ostatecznie wiem, że chodzi o jakość. No i są też moje czytelniczki, które piszą do mnie listy, dzięki czemu wiem, że naprawdę odnajdują się w tym, co tworzę. Że dodaję im otuchy.

W przeciwieństwie do większości pisarzy nie marzyłam o pisaniu od dzieciństwa. Pierwszą książkę napisałam trochę przypadkiem, osiem lat temu, na ostatnim roku studiów. Byłam wtedy w kropce. Studiowałam dziennikarstwo i choć naprawdę wierzyłam, że chcę to robić, pod koniec zdałam sobie sprawę, że nie jestem już niczego pewna. Trafił mi się kryzys egzystencjalny w wieku dwudziestu pięciu lat – tak bywa, to normalne.

Próbowałam jakoś sobie posklejać swoje marzenia i oczekiwania, stworzyć z nich coś, co nadałoby mojemu życiu cel. Zawsze byłam nastawiona na realizowanie celów; to się nazywa postawa proaktywna. Tyle że nic nie wyłaniało się z tej mojej krzątaniny myśli i prawie nabawiłam się nerwicy.

Uznałam, że najlepsze, co mogę zrobić, to pogadać z psychologiem. To właśnie moja terapeutka, Kinga, poleciła mi pisanie.

– Słowa mają moc – powiedziała.

Generalnie chodziło o to, że musimy sami kreować swoją rzeczywistość. To banał, kiedy myśli się o wizualizacjach, prawie przyciągania i tak dalej, ale ja dostałam od psycholożki proste polecenie: stworzyć krótką historyjkę, której bohaterką miałam się stać. W opowiadaniu opisałam siebie – szczęśliwą i spełnioną.

Słowa naprawdę miały moc. Było coś magicznego w zapisywaniu ich na kartce. Marzenia zyskiwały realny wygląd, kolor czarnego atramentu na białym papierze. Kropki stawiałam mocno.

– Tak ma być – powtarzałam za każdym razem, gdy kończyłam zdanie.

I tak się stało. W trakcie pisania poznałam Marcina. Stawiał stronę internetową dla mojej terapeutki. Obie się zdziwiłyśmy, kiedy chłopak z mojego opowiadania zjawił się w drzwiach jej gabinetu tuż przed moim wyjściem. Wyglądał zupełnie jak wyciągnięty z mojej głowy – szczupły blondyn z niewinnym uśmiechem, w okrągłych okularach, w modnym sweterku. Wtedy życzyłam sobie właśnie jego. Zdawałam sobie sprawę, że to pragnienie mogło być banalne. O takim facecie marzyło w końcu wiele dziewczyn w moim wieku.

Ale nieważne, czy ma się marzenia banalne czy bardzo wymyślne. Ważne, by były prawdziwe, nasze. Większość z nas ostatecznie marzy bardzo podobnie. A potem trzeba te marzenia spisać, bo „słowa mają moc”.

Opowiadanie przerodziło się w powieść, romans o zwykłych ludziach. O mnie i o nim. Jasne, musiałam go ubarwić wypadkiem samochodowym, porwaniem i ucieczką przed rąbniętym sąsiadem, który okazuje się szefem gangu. Kinga przeczytała tę książkę i zasugerowała, że mogłabym ją komuś wysłać. Powieść poszła więc w świat – do kilkunastu wydawców. Wszyscy ją odrzucili, poza Gabi, która, jak twierdziła, „znalazła w niej magię”. Niewiele chciała w niej zmienić, trochę jeszcze udramatyczniła akcję.

– Normalne życie nie sprzedaje się tak dobrze jak dramat – stwierdziła.

Zaproponowała mi też użycie pseudonimu. Moje prawdziwe nazwisko, Zażyłek, nie wyglądałoby dobrze na okładce.

– Masz jakiegoś ulubionego pisarza? – spytała.

– Dostojewski? – odparłam ostrożnie. Nie dlatego, że to było pierwsze, co przyszło mi do głowy. Naprawdę go lubię. Wojna i pokój, Zbrodnia i kara to jest to.

– Dostojewska chyba nie bardzo… Ale Fiodor mogłoby już być, co nie? – zaproponowała Gabi.

Alicja Fiodor. Musiałam do tego przywyknąć, ale brzmiało całkiem dobrze. Zresztą nie ma nazwisk, których nie dałoby się przekręcić. Moi antyfani na forach nazywają mnie Odorem. Kiedyś mnie to wkurzało, dziś się z tego śmieję, bo Alicja Fiodor sprzedaje się świetnie. W pół roku zeszło sześćdziesiąt tysięcy egzemplarzy mojej pierwszej powieści – Mijając się w drzwiach. Fiodor zarabia na moje rachunki, dom, gosposię i drogie wczasy.

Nie spodziewałam się aż takiego sukcesu. Wtedy sądziłam, że to właśnie te dramatyczne zwroty akcji wpłynęły na sukces książki, dziś sądzę, że moją siłą byli zwykli bohaterowie, tacy jak Marcin i ja.

– Po drodze wstępuje pani do galerii? – Głos kierowcy wytrąca mnie z rozmyślań.

Pan Robert, starszy facet, noszący zawsze szykowne, choć za wielkie golfy, zwykle milczy podczas naszych podróży. To mi odpowiada, bo wolę jeździć w ciszy. Lubię mojego kierowcę, podobnie jak gosposię, Ewę. Traktuję ich jak dobrych znajomych, a ponieważ oboje są starsi, nieraz zdarza mi się pytać ich o jakąś życiową radę.

– Nie, jedźmy od razu do domu – odpowiadam.

Patrzę w szybę. Gęsto sypiący śnieg sprawia, że oświetlone kolorowymi lampkami budynki wydają mi się dalekie, jakby patrzyły z ciepłej krainy świąt, która nie jest już częścią mojego świata.

„Nie jesteś zwykła”. Gabi i tym razem miała rację. Wydaje mi się, że przez te kilka lat oddaliłam się od większości ludzi. Od sukcesu pierwszej powieści wydałam sześć kolejnych. Podczas pisania każdej z nich coraz bardziej zamykałam się we własnym domu i własnej głowie. Nie musiałam niczym się przejmować, aż zdałam sobie sprawę, że mój świat trochę się posypał. Nie ma w tym nic dramatycznego. To tylko takie uwierające uczucie. Nie wiem, gdzie dokładnie się rodzi, i pewnie trochę czasu minie, nim odkryję jego źródło.

Patrzę na rękopis, który mam na kolanach. Nieznajomi z sąsiedztwa. Ledwo zaczynam przeglądać notatki Gabi, dostaję od niej telefon.

– Słuchaj, wpadłam na pomysł!

Próbowałyśmy kiedyś obliczyć w żartach, ile nagłych pomysłów wpada jej do głowy dziennie. Wyszło nam trzydzieści dwa. To chyba nieźle.

– No? – pytam.

– Może dobrze by ci zrobiła przerwa, ale nie od pisania, tylko od życia?

– Brzmi to dwuznacznie – śmieję się. – Chcesz mnie zabić, ale tak nie do końca?

– Nie, coś lepszego.

– Zamieniam się w słuch.

– Pogadałam z szefami i mówią, że jak coś nie gra, to wysyłają pisarzy na krótkie wakacje, takie wiesz, niby wakacje, ale z pracą. Wielu twórcom pomaga zabranie książki na wczasy, żeby popisać w nowym otoczeniu. No i jest taki ośrodek w Bieszczadach… Mogłabym ci tam załatwić urlop nawet teraz.

– Chcesz mnie gdzieś wysłać teraz?

– A po co zwlekać? – Gabi prawie się oburza. Jeśli ma coś do zrobienia, robi to od razu, choćby praca wymagała sprowadzenia żyrafy i pięciu nosorożców z Afryki.

– Zaraz będą święta i obiecałam mamie… – Urywam.

W zasadzie to nie chce mi się jechać do mamy. W tym roku wolałam się wykręcić od świąt.

– Dobra, pojadę.

W słuchawce słyszę już stukot klawiszy. Gabi rezerwuje miejsce.

– Panie Robercie – mówię. – Czeka nas wycieczka w góry.

– Aha. – Gabi odzywa się znów, kiedy już mam przerwać połączenie. – No i nie zapomnij zapytać Marcina o to, co ci mówiłam. Dla niego też rezerwuję miejsce.

– Eee… nie, nie trzeba. On będzie wolał posiedzieć nad własnymi… sprawami.

Gabi znów o nic nie dopytuje i się rozłącza.

*

Mój dom świeci pośród czap śniegu jak płonąca latarnia morska. Ewa co roku zatrudnia kilku ludzi, żeby rozłożyli świąteczne dekoracje. Na początku nie byłam pewna po co, bo mieszkam na odludziu, ale już po pierwszym Bożym Narodzeniu tutaj uznałam, że po prostu nie mogło obejść się bez ozdób, a Ewa jest wizjonerką.

Na tle lasku, kiedy drzewa otula biały kożuch, dom przypomina barwny klejnot. Balkon jest opleciony światełkami, po gałęziach bluszczu pną się lampki, a ogromne choinki, którymi obsadzona jest ziemia wokół bramy, migoczą w sposób przyjaźniejszy od tych w mieście. Są bardziej moje, mrugają tylko dla mnie i nawet gdybym miała spędzić święta sama, przynajmniej czułabym, że one są blisko.

Bawię się porcelanową bombką wiszącą na ogromnej choince w wielkim salonie. Drzewo rozpościera pachnące, świerkowe gałęzie na całe schody. Żeby dotknąć szpica, musiałabym wejść na piętro. Dom jest przestronny, przestrzeń otwarta – tak chciałam, bo lubię wolność. Jestem wolna i zawsze się taka czułam, ale nie dlatego, że mam wielki dom z oknami z każdej strony wpuszczającymi mnóstwo światła. Taką mam naturę. Musiałam się jednak przekonać, że to nie rzeczy czynią nas wolnymi. Jeśli już, to moja wielka choinka sprawia, że sama czuję się teraz o wiele mniejsza niż zwykle. I może trochę krucha.

Ale to minie. Kobiety nie są wcale kruche. Po prostu, jak wszyscy ludzie, czasami takie bywają.

Bombka wysuwa się z mojej ręki.

Upada na ziemię.

Nie pęka. Wieszam ją z powrotem.

Nie jestem krucha. Po prostu czasem taka bywam.

4

JONASZ

Wchodzę do pustego domu. Wcześniej nie sądziłem, że miejsce tak pełne rzeczy, zostawionych na krzesłach ciuchów, zakurzonych bibelotów, kubków po kawie i pudeł ze sprzętami, które ciągle czekały na rozpakowanie i chyba miały się go nigdy nie doczekać, można nazwać pustym. Nie wiedziałem też, że pustka może mieć kształt. Ale ma go. To kształt wszystkich tych przestrzeni, które wypełniają miejsca pomiędzy osamotnionymi rzeczami, kształt powietrza, ulotny i zmienny, ale ciężki.

Sylwia zawsze mówiła, że rzeczy do niej mówią. Dlatego kiedy jeszcze przed ślubem znaleźliśmy ten budynek, przez chwilę stała w kuchni – sercu każdego domu, jak twierdziła – i w ciszy chłonęła aurę. Względy typu bliskość pracy, dobre usytuowanie, cztery pokoje i taras też były ważne, ale aura liczyła się najbardziej.

– I jak tam? – zaśmiałem się. – Pogadane z duchami?

Odetchnęła głęboko, oczy miała rozmarzone.

– Tak, to tu.

– Nasze gniazdko? – Objąłem ją.

– Tutaj – powtórzyła.

Do dziś pamiętam tę krótką rozmowę, choć nie różniła się niczym szczególnym od setek, tysięcy naszych drobnych rozmów. Widocznie naprawdę była magiczna. Być może dom rzeczywiście mówił do Sylwii, może nawet ją lubił. Odkąd odeszła, mam wrażenie, że do mnie tylko mruczy. Sprzęty boczą się, czekają, aż wreszcie się nimi zajmę, pustka mnie szturcha i ciągle o sobie przypomina, a kiedy patrzę w ten czy w inny kąt, czasem mi się wydaje, jakby próbowała mnie pożreć.

Chciałbym być tu z kimś. Kimś, kto mógłby mnie dotknąć. Jeśli nie dłonią, to chociaż słowem. Nie pamiętam przytulania Sylwii. Albo inaczej, pamiętam samą czynność, ale nie wiem już, jakie towarzyszyły mi wtedy uczucia. Jeśli były to miłość i ciepło, dziś zakryła je gorycz.

Poczułem ulgę, kiedy mnie zostawiła. Ostatnie miesiące były udręką. Oboje zamknęliśmy się w osobnych światach, we własnych głowach, a wtedy dom zaczął tracić duszę, którą przez dwa lata próbowaliśmy w nim zaszczepić. Coś ją wysysało i żadne z nas nie umiało jej ratować. Zabrakło nam sił. Tamta inna, ważniejsza walka nas wyczerpała, być może już na zawsze.

Wchodzę do kuchni. W zlewie piętrzą się brudne naczynia, a czyste czekają w zmywarce już trzeci dzień. Od października nie przestawiłem zegara na kuchence. Jeśli kuchnia jest sercem domu, to ta idealnie oddaje naturę mojego zabałaganionego serca. Nie wiem, skąd się wzięły niektóre plamy na blacie, podobnie jak nie wiem, co kryje się pod drobnymi uczuciami, którymi zapełniłem samego siebie, żeby nie myśleć o czymś większym i ważniejszym.

Bałagan pomaga i w domu, i w sercu. Drobne rzeczy przyciągają uwagę, odwracają myśli od przypominajek, a tych pełno w tym domu. Nie postawiłem choinki, bo na każdej bombce zostały odciski palców, nie włączam telewizji, bo boję się, że pierwszym, co zobaczę, będzie program, który oglądałem tylko z jednego powodu. Czasami nagle chcę wejść do któregoś z pokojów, które rozbudzają silniejsze wspomnienia. Dłoń już sama sięga w stronę klamki. Tak jakby nie należała już do mnie, ale do innego Jonasza Dolewskiego. Jonasza, który mieszkał tu przed siedmioma miesiącami i czternastoma dniami, a potem się rozpadł. A ten Jonasz, który patrzy teraz na mnie z lustra w łazience, wie, że nie ma dość sił, by zebrać kawałki dawnego siebie i posklejać je w całość.

Szybko golę zarost. Ciemne włoski spadają do umywalki. Niedbale je spłukuję i odwracam twarz od swojego odbicia. Nie chcę patrzeć sobie w oczy. Czuję, że popełniłem straszną zbrodnię, której Sylwia słusznie nie chce mi wybaczyć. Dręczenie się tym czasem pomaga uśmierzyć ból. Mam wtedy poczucie dobrze wykonanego obowiązku: wyrzucam sobie swoje winy, to, że było mnie zbyt mało i za rzadko, że byłem zbyt słaby i niewystarczająco próbowałem. A gdy już sobie nawrzucam, jaki jestem beznadziejny – głównie powtarzając to, co mówiła Sylwia – dochodzę do momentu, gdy muszę przestać o tym myśleć, bo pod całą tą złością kryje się coś delikatniejszego. Zaczynam sobie współczuć. Współczuć sobie. Jakie to głupie! Łatwiej mi się na siebie złościć niż sobie współczuć.

– Okej – mruczę pod nosem, szybko przeglądając się jeszcze raz w lusterku.

Wyglądam jak człowiek, co w sumie nie jest istotne, skoro wieczór spędzę sam.

– Teraz muszę coś szybko zjeść, włączyć kompa, jeszcze trochę popracować. Pan G chciał, żebym mu pomógł kogoś wybrać. No tak, wiedzą, że mam do tego nosa.

Mówię do siebie. To trochę bez sensu, ale jest w tym metoda. Słowotok pomaga mi odciągnąć się od przypominajek.

Potem wreszcie milczę i biorę się do pracy. Otwieram laptop i wchodzę w folder TWARZE. Przeglądam zdjęcia z przodu, z tyłu, profil lewy, profil prawy, uśmiech, zmarszczki, włosy. Nadaję się do tej pracy, bo widzę właśnie to: nie osoby, tylko twarze. Gdybym dopuszczał do siebie myśl, że wybierając, decyduję o czyimś losie, pewnie trudniej byłoby mi to robić. Zawsze czaiłaby się w tym jakaś niepewność. A tak skupiam się tylko na tym, jaki efekt mamy osiągnąć.

Potem wchodzę w inny folder. ZDJĘCIA. Patrzę na brutalne sceny. Jest tu dużo krwi, ciała rozrzucone w ciemnych lasach, drzewa oklejone taśmami policyjnymi.

– Ma być mniej brutalnie, ale z trupem – przypominam sobie pod nosem.

Wracam do folderu TWARZE.

– No, kto z was zrobi dobrego trupa? – mruczę.

Tak spędzam ze cztery godziny, aż robię się znów głodny. Odgrzewam mrożoną pizzę. Jedząc, ciągle pracuję, aż czuję ciężar powiek. Jak zwykle kładę się dopiero wtedy, gdy wiem, że zasnę szybko, bez zadręczania się wspomnieniami. W ciszy przed snem rodzi się zbyt dużo myśli.

Redakcja

Karolina Borowiec-Pieniak

 

Korekta

Dorota Honek-Sac

 

Skład i łamanie wersji do druku

Łukasz Slotorsz

 

Projekt graficzny okładki

Mariusz Banachowicz

 

© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025

© Copyright by Adam Faber, Warszawa 2025

 

Wydanie pierwsze

ISBN: 9788384300312

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

 

 

WYDAWCA

Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o.o.

ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2

00-036 Warszawa

tel. 22 416 15 81

[email protected]

www.skarpawarszawska.pl

@skarpawarszawska

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Część pierwsza. Słowa mają moc

1

2

3

4

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Spis treści