Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Według legend i opowieści napisał Tadeusz Kraszewski. Książka zawiera dwa opowiadania: "Robin Hood" i "Marianna żona Robin Hooda", wydanie VIII. Ilustrował: Włodzimierz Bartoszewicz.
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 551
Rok wydania: 1958
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ROBIN HOODMARIANNAŻONAROBIN HOODA
Według legend i opowieści napisałTADEUSZ KRASZEWSKI
ROBIN HOODMARIANNAŻONA ROBIN HOODA
WYDAWNICTWO POZNAŃSKIE
Książkę ilustrował:
Włodzimierz Bartoszewicz
Okładkę z rysunkiem W. Bartoszewicza
oraz karty tytułowe
projektowała:
Maria Dolna
© Copyright by Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1958
ISBN 83-210-0720-1
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROBIN HOOD
ROZDZIAŁ I
W KTÓRYM CZYTELNIK POZNAJE ZACNE MIASTO NOTTINGHAM, JEGO SZERYFA I INNE ZNAKOMITOŚCI
GWARNY i barwny tłum przelewał się ulicami miasta. Ośrodkiem ruchu był rynek, na którym liczni przekupnie rozłożyli swe kramy i stragany, pełne przeróżnego towaru, od bochnów chleba i wędzonych mięsiw począwszy, a kończąc na zwojach kolorowych materiałów i pękach metalowych błyskotek. Te ostatnie były przynętą przede wszystkim dla niewiast, które z zachwytem przyglądały się bogatym broszom, naszyjnikom i pierścieniom, targowały i przymierzały barwne chusty i szale, wstążki i staniki. Mężczyzn ciągnęły raczej kramy płatnerzy, gdzie wybrać można było miecz z hartowanej stali, pancerz szmelcowany, hełm czy inną część rycerskiego uzbrojenia. Lepsze to od babskich błyskotek i strojów; broń nieraz odda człowiekowi dobrą przysługę, szczególnie w tych czasach niespokojnych, gdy w lesie Sherwood rozmnożyły się mniejsze i większe bandy rozbójników, napadające nie tylko na wędrowców w głębi lasu, ale ośmielające się nachodzić wsie i obronne nawet dwory.
Od strony zamku szeryfa rozległy się dźwięki rogów. Tłum, nęcony tym wezwaniem, porzucał oglądanie towarów i płynął w tamtą stronę. Ludzie wiedzieli, że trębacze oznajmiają w ten sposób czyjeś zwycięstwo w igrzyskach rycerskich.
Na obszernym placu przed zamkiem zbierali się zawodnicy i widzowie. W rogu placu, pod zamkowym murem ustawione było niewielkie wzniesienie, pokryte suknem i dywanami, przeznaczone dla szeryfa i jego gości. Stąd wygodnie przyglądać się mogli zawodom.
Igrzyska trwały już od południa. Wielmoże pokrzepiali się miodem i piwem, roznoszonym przez pachołków, krytykowali zawodników, rozmawiali ze sobą, dowcipkowali i śmiali się głośno. Rej wodził gospodarz tej uroczystości, szeryf Nottingham, mężczyzna dużego wzrostu i okazałej tuszy, o szerokiej twarzy, okolonej rudawym zarostem. Wypity w większej ilości miód sycony uderzył mu już mocno do głowy. Nalana twarz zaczerwieniła się mocno, niewielkie, szybko biegające oczka ginęły niemal w fałdach tłustego ciała.
Szeryfowa Nottingham była fizycznym przeciwieństwem małżonka. Drobna, szczupła, niemal chuda, siedziała milcząco i prawie nieruchomo na ławie, okrytej futrem niedźwiedzim. Jej pociągła, śniada twarz, o ostrych rysach, wąskich, zaciśniętych ustach i bezrzęsych, zielonkawych oczach, nie zdradzała żadnego zainteresowania rozgrywającymi się przed nią zawodami.
Siedziała tu wyraźnie tylko dlatego, aby z obowiązku gościnności dotrzymać towarzystwa hrabinie Gisborne, która koniecznie chciała widzieć igrzyska. Hrabina, znacznie młodsza od szeryfowej, najchętniej stanęłaby sama na placu, aby pokazać swą sprawność w robieniu mieczem czy w rzucaniu toporem. Taki występ wywołałby jednak zgorszenie publiczne. Musiała poprzestać na śledzeniu zawodów ze wzniesienia i mogła co najwyżej zachęcać otaczających ją mężczyzn, aby zamiast pić i dowcipkować dali na placu dowód siły i zręczności.
Udało jej się skłonić szeryfa, aby poszczycił się publicznie umiejętnością rzucania ciężkim toporem. Jej mąż, hrabia Gisborne, namówiony przez żonę stanął do starcia na miecze z baronem Herford. Te występy wielmożów dodały blasku zawodom i były bardzo radośnie przyjęte przez tłum, nie wykazały jednak ani wybitnej sztuki, ani nadzwyczajnej sprawności zawodników.
Hrabina Gisborne wydęła pogardliwie wargi, patrząc, jak jej małżonek, otyłością niewiele ustępujący szeryfowi, niezręcznie macha mieczem, broniąc się przed atakami barona, który nacierał, podskakując zabawnie na pałąkowatych nogach.
– Oby tylko nie zrobili sobie jakiej krzywdy – szepnął jej ironicznie stary sir Gwidon Lee.
Hrabina parsknęła śmiechem.
– Żadnemu z tych rycerzy nie dałabym laurowego wieńca – odpowiedziała.
Szeryfowa odwróciła ku niej powoli głowę. Nie powiedziała nic, ale wzrok wyrażał wymownie zgorszenie. Było przecież bardzo nie na miejscu, że hrabina wyrażała się w ten sposób o rycerzach, z których jeden był jej mężem. „Oto skutki” – pomyślała sobie najpewniej szeryfowa – „gdy stary mąż zbyt pobłaża młodej i lekkomyślnej żonie”.
– Niestety, idzie u nas w zaniedbanie rycerska sztuka starych Normanów – mówił już poważnie sir Gwidon. – Gnuśniejemy i niewieściejemy w dobrobycie. Oby nie zemściło się na nas to zaniedbanie.
Hrabina spojrzała na niego uważnie.
– Cóż nam grozi tutaj? Chyba nie potrzebujemy obawiać się Sasów, którzy schłopieli zupełnie i potrafią używać topora tylko do rąbania drzewa, a miecza... chyba zamiast rożna.
– Nie jestem tego tak bardzo pewny, hrabino. Wśród dzisiejszych zawodników są tylko normandzcy rycerze. Sasi nie mają tak dobrej broni jak nasi, ale umieją nią wywijać nieraz wcale nieźle.
Nowe sygnały rogów przerwały im rozmowę. Szeryf Nottingham dał znak, że rozpoczyna się najważniejsza część zawodów: strzelanie z łuków.
Na jednym krańcu placu ustawiono drewnianą tarczę, na środku której oznaczone było węglem niewielkie czarne kółko, a dokoła niego krąg o średnicy dłoni. Dla zawodników wyznaczono miejsce w odległości stu kroków, odmierzonych przez wysokiego rycerza.
Szeryf wystąpił na front wzniesienia i ogłosił uroczyście warunki zawodów. Każdy zawodnik, który zgłosił się z własnym łukiem i strzałami, zostanie wpisany na listę przez pisarza. Zawodnicy oddawać będą kolejno po trzy strzały do tarczy. Zwycięzca otrzyma nagrodę, ufundowaną przez jaśnie oświeconą hrabinę Gisborne – piękną broszę w kształcie strzały, kunsztownie wyrobioną w srebrze. Gdyby zwycięstwo nie było całkowicie zdecydowane, pomiędzy najlepszymi zawodnikami odbędzie się dodatkowa rozgrywka. Ten, kto najwięcej strzał wbije w środek tarczy, zostanie zwycięzcą.
Znów zagrały rogi i pierwsi zawodnicy stanęli na mecie. Furcząc ostro w powietrzu, leciały z napiętych łuków strzały w kierunku tarczy. Tłum z zainteresowaniem przyglądał się zawodom, goniąc oczami każdą strzałę.
Jako pierwszy na czoło zawodników wysunął się Will Chudy, dziesiętnik szeryfowskiej straży przybocznej, który uchodził za jednego z najlepszych łuczników w Nottingham. Jedna jego strzała utkwiła w samym niemal środku czarnego koła, a dwie następne – tuż przy tym kole. Teraz stał i patrzył trochę pogardliwie na wysiłki współzawodników, nie szczędząc im złośliwych docinków.
– Chyba chodziłeś na lekcje do niedźwiedzia, John – śmiał się ze swego kolegi. – To niedźwiedź nauczył cię tak zgrabnie trzymać łuk.
– Poproś strzałę, aby leciała celnie – kpił z innego – może będzie równie posłuszna, jak twoja czarna Małgorzata.
Wykpieni złym wzrokiem spoglądali na Willa, życząc mu w duchu, aby znalazł się lepszy od niego zawodnik, odebrał mu zwycięstwo i ukarał w ten sposób jego zarozumialstwo.
Jakoż wkrótce łucznik z orszaku barona Herford dwoma strzałami trafił w czarne koło. Co prawda trzecia utkwiła gdzieś na samym kraju dużego kręgu, niemniej jednak szanse Chudego były poważnie zachwiane.
– W ostatecznej rozgrywce okaże się, kto jest lepszy – chełpliwie ogłosił Will. Stracił jednak trochę na wigorze i nie kpił już z dalszych zawodników.
Jako trzeci wysunął się do czołowej grupy Ben Piekarz. Jego wynik, podobny zupełnie do wyniku Willa, został z okrzykami radości przyjęty przez mieszczan. Wszyscy bowiem znali tajemnicę jego zręczności w strzelaniu. Kochał on Elżbietę, córkę swojego majstra, a ta patrzyła przychylnie tylko na rycerzy. „Jeśli zwyciężysz w zawodach łuczniczych – powiedziała mu – może zacznę patrzeć na ciebie łaskawie”. Więc Ben ćwiczył się od kilku miesięcy w strzelaniu i teraz zbierał owoce wytrwałości i pracy.
Zawody miały się ku końcowi i zdawało się, że rozgrywka zadecyduje o zwycięstwie jednego z trzech najlepszych łuczników. Pisarz wywołał imię ostatniego zawodnika.
Na metę wyszedł młody, może osiemnastoletni chłopak, w skromnym, zakurzonym ubraniu.
– Daj spokój, chłopcze. Szkoda czasu na twoje wysiłki. Przystąpimy lepiej do ostatecznej rozgrywki! – zawołał Will i odpychając chłopca, chciał zająć jego miejsce na mecie.
Ale chłopak hardo wstrząsnął głową.
– Szeryf powiedział, że każdy ma prawo wystrzelić trzy strzały – powiedział spokojnie, lecz stanowczo.
– Po cóż próżno pruć powietrze! – upierał się podrażniony Will i ujął swój łuk.
– Hej, Will, boisz się współzawodnika? – zakpił któryś ze strażników.
– Tego szczeniaka! – wybuchnął głośnym śmiechem.
– Każdy ma prawo strzelać! – odezwały się głosy.
– Czemu się tam grzebiecie? – zawołał szeryf z trybuny.
– Jakiś włóczęga pcha się do zawodów – odpowiedział Will.
– Usuńcie go i przystąpcie do rozgrywki – rozkazał szeryf.
– Dlaczego, szeryfie Nottingham? – spytała nagle hrabina Gisborne. – Przecież każdy ma prawo próbować swych sił. Takie było twoje słowo.
– Skoro sobie tego życzysz, hrabino, niech próbuje. Byle prędzej, bo czas kończyć zawody. Hej! – zawołał drwiąco do swych strażników, którzy już odsunęli chłopca z mety – pozwólcie strzelać temu znakomitemu rycerzowi.
Młody nieznajomy, który widząc, że siłą nie dociśnie się do zawodów, bez oporu dał się odsunąć strażnikom, stanął znów na stanowisku. Przez chwilę nieruchomo, aby opanować wzburzenie, jakim – mimo pozorów spokoju – przejęło go lekceważące traktowanie. Wiedział, że całkowity spokój potrzebny jest przy mierzeniu. Wyciągnął lewą rękę z łukiem i spróbował, czy cięciwa jest należycie napięta. Spokojnie wyciągnął z kołczana, zawieszonego przy pasie, pierzastą strzałę i oparł ją na cięciwie.
Gdyby chłopiec spokojnie dopuszczony został do zawodów, nikt zapewne nie zwróciłby uwagi na tego skromnego, niepokaźnego Strzelca. Dzięki awanturze, urządzonej przez Willa, teraz wszystkie spojrzenia kierowały się na nieznajomego zawodnika. Mimo niepozornego, ubogiego niemal stroju, mimo skromnego, ustępliwego zachowania, było w jego wyglądzie i postawie coś, co budziło sympatię i szacunek.
Odrzucił kaptur z głowy na plecy i ciemne blond włosy rozsypały się w bujnych kędziorach nad wysoko sklepionym czołem. Szare o stalowym połysku oczy z uwagą patrzyły w cel. Pod fałdami podniszczonego ubrania sprężyły się mięśnie nóg, mocno wpartych w ziemię, i mięśnie rąk, trzymających łuk.
Furknęła strzała.
– A—a—a—a! – niby westchnienie, niby okrzyk podziwu przeleciało przez tłum.
Chwiejąc się jeszcze lekko, strzała tkwiła w samym środku czarnej plamy na tarczy.
– Ślepa kura też czasem trafi w ziarno! – zawołał ze złością Will Chudy.
A nieznajomy chłopiec już po raz drugi napiął łuk i za chwilę druga strzała, mrucząc cichą melodię, leciała ku czarnej plamie celu.
A—a—a—a! – rozległo się już głośniej, a Will nie podniósł teraz głosu.
Druga strzała tkwiła mocno tuż obok swej poprzedniczki. A nim umilkły okrzyki zdumienia, do dwóch pierwszych dołączyła się i tkwiła tuż, tuż trzecia strzała wypuszczona pewną ręką młodego Strzelca.
– Wiwat! Wygrał!
– Nie potrzeba rozgrywki!
– Niech żyje zwycięzca!
Tłum rzucił się do młodego łucznika, wiwatując na jego cześć. Ściskano go i winszowano mu. Wreszcie kilku mężczyzn porwało go na ręce i niosło w stronę wzniesienia, na którym zasiadali znakomici rycerze.
Hrabina Gisborne podeszła na skraj podium i gdy zwycięzca stanął przed nią, podała mu pięknie rzeźbioną w srebrze broszę w kształcie strzały.
– Jesteś świetnym łucznikiem – powiedziała przyjaźnie, uśmiechając się do niego. – Jak ci na imię, młodzieńcze?
Chłopiec podniósł oczy na pochylającą się ku niemu damę. Uśmiechem odpowiedział na jej uśmiech. A wtedy hrabina pomyślała, że jest on nie tylko dzielnym łucznikiem, ale też bardzo przystojnym i pełnym młodzieńczego wdzięku mężczyzną.
– Moje imię niewiele wam powie, pani. Nie jest ono sławne, ale mam nadzieję, że będzie kiedyś sławne. Nazywam się Robin Hood.
ROZDZIAŁ II
W KTÓRYM DOCHODZI DO LEKKIEJ AWANTURY POMIĘDZY ZWYCIĘZCĄ ZAWODÓW ŁUCZNICZYCH A ŻOŁNIERZEM SZERYFA
WIECZOREM, po igrzyskach, szeryf Nottingham wydawał ucztę na cześć znakomitych gości, którzy zjechali do niego na tę uroczystość. Gęsto krążyły puchary, służba obnosiła bez przerwy misy z mięsiwem i innymi potrawami. Goście gadali głośno, dowcipkowali i kłócili się, śmieli i śpiewali.
– Czy zwycięzca w zawodach łuczniczych jest rzeczywiście nikomu tutaj nie znany? – spytała hrabina Gisborne siedzącego obok niej szeryfa. – Mój mąż pragnąłby zaciągnąć go do swej drużyny.
– Nie jest on mieszkańcem Nottingham – odpowiedział szeryf – bo z pewnością słyszałbym już o takim łuczniku. A nie sądzę, aby był rycerzem z pobliskiej okolicy. Posłałem jednego z moich ludzi, aby się czegoś o nim dowiedział. Pewnie to ktoś z okolicznych chłopów, może jakiś Sas, którego rodzina straciła swój dwór po wojnie. Nie zdaje mi się, aby chciał nam służyć, oni wolą biedować i głodować. Dmą się i puszą swą dawną znakomitością. Służbę w straży uważają za niewolę.
– Szkoda! – westchnęła hrabina. – Mój mąż bardzo ceni dobrych łuczników.
Szeryf spojrzał na nią spod oka, jakby coś chciał powiedzieć, ale powstrzymał się i spytał tylko, czy pozwoli, aby wybrał dla niej brzoskwinię z kosza podanego przez pachołka.
Tymczasem młodzieniec, który był tematem rozmowy przy biesiadnym stole, szedł, rozglądając się dokoła, ulicami miasta Nottingham.
Po zakończeniu zawodów otoczyło go kilku mieszczan i wyrażając swe uznanie dla jego zręczności, zaprowadziło go do gospody na poczęstunek. Robin nie mógł się wymówić od tej ich gościnności. Zresztą głodny był porządnie, a jego towarzysz i kuzyn, Ryszard Partridge, który miał przy sobie węzełek z zabraną z domu żywnością, zagubił się gdzieś w tłumie.
Zjadł więc ze smakiem spory kawał pieczonego mięsa, zagryzł pajdą smacznego chleba i zapił szklanką miodu. Gościnni mieszczanie chcieli go jeszcze raczyć piwem, którego sobie sami nie żałowali, ale Robin wymawiał się stanowczo. Nie był przyzwyczajony do nadużywania oszałamiających napojów i bał się, że upije się szybko. Przysłuchiwał się rozmowie swych amfitrionów, sam niewielki biorąc w niej udział, bo jako młody jeszcze człowiek czuł się onieśmielony towarzystwem poważnych ludzi, traktujących go z szacunkiem i powagą.
Nagle do stołu, przy którym siedzieli, podszedł żołnierz, ubrany w ciemnozielony kaftan, jaki nosili wszyscy ludzie z oddziału szeryfa Nottingham.
– Udało ci się dzisiaj, młodzieńcze – rzekł, klepiąc Robina po ramieniu.
– Czyżby? – zapytał Robin Hood wyzywająco, podrażniony protekcjonalnym tonem żołdaka.
– Miałeś szczęście, że nie doszło do drugiej rozgrywki. Chudy Will jest pewnym i niezawodnym strzelcem. Przy większej ilości strzałów pobiłby cię na kwaśne jabłko.
Robin Hood zagryzł wargi i nic nie odpowiedział.
– Ale trzeba przyznać, że oko masz całkiem niezłe. Jakem Dave Kowadło! Znają mnie w całym mieście i wiedzą, że nie lubię tracić słów na wiatr. Mówię ci, chłopcze, że masz oko Strzelca i gdybyś się dostał w dobre ręce... Widziałem, że podobałeś się naszemu staremu. Gdybym szepnął mu tylko słówko, przyjąłby cię do naszej straży. A to jest całkiem niezłe życie, powiadam ci, chłopcze! Wykierowalibyśmy cię na ludzi.
– Nie mam zamiaru zaciągać się do żadnej służby, a najmniej do służby szeryfa Nottingham – odpowiedział spokojnie, choć z lekkim zniecierpliwieniem Robin, któremu wcale nie pochlebiły pochwały żołnierza.
Podpity żołnierz nie dawał jednak za wygraną. Ująwszy się pod boki, zmierzył pogardliwym spojrzeniem mniejszego i słabszego przeciwnika.
– Hę?! A czemu to, jeśli wolno wiedzieć, smyku, nie podoba ci się specjalnie służba u szeryfa Nottingham? Hę? Czemu nie odpowiadasz?
Mieszczanie goszczący Robin Hooda zaczęli się już niecierpliwić natręctwem intruza, którego ton stawał się coraz bardziej zaczepny. Robin panował jeszcze nad sobą, ale i jego cierpliwość mogła się lada chwila skończyć. Nozdrza mu drgały, wciągając szybko powietrze, a w oczach przelatywały niebezpieczne błyski.
Ale żołdak nie przejmował się tym, że uważany jest za natręta. Nie miał nic przeciwko temu, aby wywołać awanturę.
– Odpowiadaj, chłopcze! – nalegał uparcie. – Odpowiadaj, żebym nie potrzebował zmuszać cię do odpowiedzi.
Położył ciężką rękę na ramieniu chłopca. Ale cierpliwość Robin Hooda już się skończyła. Strząsnął z ramienia dłoń natręta, zerwał się i patrząc mu w oczy, wyrecytował wolno i wyraźnie:
– Odpowiem, jeśli ci tak zależy na odpowiedzi. Nie chcę służyć szeryfowi Nottingham, ponieważ nie podoba mi się jego gruby, czerwony pysk i jego rude kłaki. Czy ci to wystarczy, głupi capie?
Ta krótka, ale dobitna oracja wywołała silne wrażenie. Towarzysze stołu Robina roześmiali się aprobująco, ale z zażenowaniem. Nie jest bezpiecznie wyrażać zbyt szczerze swoje mniemanie o najwyższym dostojniku hrabstwa. Lepiej zachować je przy sobie. Spoglądali na siebie niepewnie. Żołdak na chwilę stracił zupełnie rezon. Język skołowaciał mu z wrażenia.
– Co?! Co?! Jak?! – bąkał. – Coś ty powiedział?
Przyskoczył do Robina i wymierzył z całej siły cios wielką pięścią prosto w jego twarz. Mieszczanie skulili się przy stole, oczekując, że chłopak zwali się na ziemię nieprzytomny. Ale w tej chwili stało się coś, co odebrało im mowę ze zdumienia. Błyskawicznym ruchem Robin pochylił się, unikając ciosu. Rozpędzona pięść przeleciała nad jego głową; żołnierz potoczył się z rozpędu i zachwiał, a w tej chwili otrzymał potężne uderzenie głową Robin Hooda w brzuch. Jęknął, zwinął się wpół i całym ciężarem runął na podłogę.
Całe to zajście trwało tak krótko, że nikt z siedzących przy sąsiednich stołach nie zorientował się, co zaszło, co przydarzyło się nagle potężnemu Davowi Kowadle, że leży nieruchomo na podłodze.
Robin Hood wyprostował się spokojnie.
– Myślę – powiedział do swych towarzyszy – że lepiej będzie, gdy sobie stąd teraz pójdę. Nie chcę stawać się powodem awantury.
Zebrał powoli łuk i kołczan, leżące obok na ławie. Mieszczanie przez ostrożność nie zachęcali go do pozostania, a żołnierze, zajęci podnoszeniem i cuceniem pobitego kolegi, nie zatrzymywali też Robina, nie przypuszczając ani przez chwilę, że ten niepozorny młodzian jest pogromcą potężnego dryblasa. Pożegnawszy się więc z gościnnymi swymi gospodarzami, chłopak minął obojętnie grupkę żołnierzy i poszedł spokojnie przez izbę do drzwi wyjściowych. Dopiero znalazłszy się na ulicy, przyśpieszył kroku. Zdawał sobie sprawę, że wdawanie się teraz w rozmówki z szeryfowską strażą nie jest dlań bezpieczną rozrywką. Nie dadzą się przekonać, że działał we własnej obronie. Zostanie aresztowany i osadzony w więzieniu za wszczynanie bójki albo zgoła za napad na szeryfowskiego żołnierza. A niepochlebna opinia wypowiedziana o czcigodnej osobie samego szeryfa nie poprawi również z pewnością jego pozycji w tej dyskusji. Lepiej więc i bezpieczniej dla niego unikać Wszelkich spotkań z przedstawicielami władzy w Nottingham.
Raz i drugi skręcał w wąskie uliczki, aby zmylić ślad na wypadek pogoni.
„Ale co począć dalej?” – pomyślał.
Pierwszym jego zamiarem było wydostać się z miasta i przenocować w najbliższej napotkanej wiosce. Ale doszedłszy do bramy miejskiej, przekonał się, że jest już ona zamknięta. Mrok zapadł. Trzeba co prędzej poszukać noclegu w mieście, bo niedługo straże zaczną krążyć po ulicach i zabiorą spóźnionego przechodnia do aresztu za włóczęgostwo. Skręcił znów w boczną uliczkę i zderzył się przy tym gwałtownie z jakimś człowiekiem.
– Robin! – wykrzyknął tamten.
– Ryszard! Gdzie ty się podziewasz? Szukam cię po całym mieście. Czy znalazłeś jaki nocleg?
Okazało się, że Ryszard, szukając kuzyna, nie pomyślał o noclegu.
Stali więc zmartwieni, uradzając, co począć teraz.
– Uwaga! Ktoś idzie. Może straż. Gotowi nas zamknąć w areszcie – ostrzegł Robin, słysząc głośne kroki w głębi uliczki.
Pociągnął Ryszarda do bramy najbliższego domu. Kroki zbliżały się ku nim. Nagle, doszedłszy całkiem blisko, idący zatrzymał się.
– Hej, kto tu stoi w bramie? – zapytał. – Jeśli mnie wzrok nie myli w ciemnościach, jesteś moim zwycięzcą na dziesiejszych zawodach – ciągnął ów człowiek, przyglądając się im bacznie.
– Widzisz jak kot, jeśli mnie poznałeś, bo ja nie widzę nic nie wiem, kim jesteś.
– Jestem Ben Piekarz. Miałem duże szanse wzięcia udziału w rozgrywce. Zabrałeś mi nagrodę sprzed nosa. Ale mniejsza z tym. Już nie mam do ciebie żalu. Co tu robicie?
– Szukamy noclegu. Nie zatroszczyliśmy się o to wcześniej, a teraz...
– Hm! Stoimy przed domem mojego majstra. Chodźcie ze mną. Znajdzie się jakiś kąt...
Ujął w rękę wiszącą przy bramie kołatkę i uderzył nią trzykrotnie w bramę. Po chwili rozległy się kroki w głębi sieni i kobiecy głos zza drzwi zapytał:
– Czy to ty, Ben?
– Tak, to ja, Elżbieto! I nie przeraź się, ale prowadzę z sobą dwu bardzo zacnych gości.
– Jeżeli to są dzielni żołnierze, na pewno się nie przestraszę – odpowiedziała ze śmiechem kobieta.
Klucz zazgrzytał w zamku i drzwi się otwarły. W głębi ciemnej sieni stała młoda dziewczyna z latarnią w ręku. Mimo iż latarnia ta dawała słabe i migocące światło, Robin ocenił jednym spojrzeniem, że dziewczyna jest zgrabną, pulchną brunetką, że ma ładną, okrągłą buzię z lekko zadartym figlarnym noskiem i błyszczącymi wesoło czarnymi oczami. Podniosła latarnię, świecąc nią w twarze przybyłych.
– Robin Hood! – zawołała radośnie. – Miałeś rzeczywiście doskonały pomysł, Benie, żeś go do nas przyprowadził.
– Znasz mnie? – zdziwił się Robin. – Daruj, ale nie pamiętam, żebym cię kiedy widział.
– A ja widziałam cię dzisiaj po raz pierwszy na placu zawodów. Ale zapamiętałam doskonale. Chodźcie – ciągnęła. – Rodzice już śpią, ale znajdzie się jeszcze dla was coś do zjedzenia i do picia.
Poprowadziła ich po schodach na piętro, gdzie nad piekarnią mieściło się mieszkanie jej ojca. Stary piekarz chorował już od dawna, a Ben, czeladnik, prowadził piekarnię. Elżbieta zaś rządziła całym domem, Benem i rodzicami.
Wprowadziła gości do izby mieszkalnej, zapaliła kaganek na ścianie i zakrzątnęła się żywo przy poczęstunku dla gości.
– Byłem w gospodzie podczas twojej awantury z żołnierzem – zwrócił się Ben do Robin Hooda. – I muszę przyznać, że nabrałem do ciebie sympatii za nauczkę, jaką dałeś temu pyszałkowi. Nie mam już nawet pretensji, że odebrałeś mi nagrodę.
– Przepraszam cię bardzo. Nie wiedziałem, że zależało ci na nagrodzie – odparł uprzejmie Robin.
Ben westchnął i spojrzał smutnie na krzątającą się po izbie dziewczynę.
Elżbieta nakryła do stołu, postawiła na nim całą misę zimnego mięsiwa i dzban pieniącego się piwa. Gościnnie zachęcała młodzieńców do jedzenia i nalewała piwa do kubków. Zażądała, by Ben opowiedział dokładnie przebieg awantury w gospodzie i słuchała z zajęciem, patrząc przy tym na Robina błyszczącymi oczyma z takim uznaniem i zachwytem, że zażenowany chłopak musiał opuszczać oczy.
– Muszę cię jednak ostrzec – zakończył Ben swe opowiadanie – że twoja sytuacja w mieście nie jest wcale bezpieczna. Ubliżyłeś szeryfowi i pobiłeś jego żołnierza. Ten „cap”, gdy ocknął się z omdlenia, bardzo się odgrażał. Na pewno pójdzie ze skargą i tak cię obgada, że szeryf zarządzi uwięzienie. Będą cię szukać. A nie zazdroszczę ci, gdy wpadniesz w ich ręce.
– Eh! – machnął ręką Robin – o tym będziemy mieli czas myśleć jutro. Teraz chętnie bym się przespał. Jestem piekielnie śpiący.
– Szkoda! – westchnęła Elżbieta, patrząc na niego wymownie. – Tak się miło gawędzi.
Obawa zemsty ze strony szeryfa i jego żołnierzy nie popsuła zupełnie Robinowi smacznego snu po tym dniu męczącym i pełnym wrażeń.
ROZDZIAŁ III
W KTÓRYM ROBIN HOOD DOWIADUJE SIĘ, ŻE ŁATWIEJ JEST WEJŚĆ DO MIASTA, NIŻ SIĘ Z NIEGO WYDOSTAĆ
BEN Piekarz musiał wstawać bardzo wcześnie, aby na rano świeże bochenki chleba czekały w piekarni na kupujących. Gdy uporał się już z robotą, wszedł na górę do mieszkania, by dowiedzieć się o swoich gości.
– Śpią jeszcze. Nie dają znaku życia – poinformowała go Elżbieta.
– Muszę ich obudzić. Trzeba naradzić się, co mają dalej robić – oświadczył Ben.
Ryszard wstał już, ubrał się i umył, ale Robin spał w najlepsze.
– Mam dla was niezbyt przyjemne wiadomości. Hej, Robinie! Miałeś czas wyspać się już chyba. Obudź się, bo tu idzie o twoją głowę.
Robin otworzył oczy, przeciągnął się na łóżku i zapytał spokojnie:
– O moją głowę? Komu może zawadzać moja głowa?
– Naraziłeś się wczoraj wielu ludziom. Ten pobity strażnik pobiegł oczywiście do szeryfa i powtórzył mu, w jaki pozbawiony szacunku sposób wyrażałeś się o jego czcigodnej osobie. Nie wiem, jak ubarwił swoje opowiadanie, ale choćby powiedział szczerą prawdę, wystarczyłoby to na doprowadzenie do pasji szeryfa. Czy nie odrzuciłeś bowiem propozycji zaciągnięcia się do jego straży? Zlekceważyłeś to, co powinno być dla ciebie wielkim zaszczytem. A czy nie powiedziałeś wyraźnie: „Nie podoba mi się jego głupi, tłusty pysk”?
– Wydaje mi się, że powiedziałem tylko głośno to, co inni myślą po cichu – zauważył Robin.
– Mniejsza z tym. W każdym bądź razie zrobiłeś z szeryfa swego zawziętego wroga. Wydał rozkaz niewypuszczania cię z miasta. Przy wszystkich bramach stoją strażnicy, którzy widzieli cię dokładnie na zawodach. A pamiętaj, że wśród tych strażników masz dwóch „przyjaciół”, którzy bardzo będą pilnować, abyś się nie uchylił od gościny w więzieniu szeryfa.
– Cóż to za przyjaciele?
– Dave Kowadło, ten którego pobiłeś w gospodzie, i Will Chudy, dziesiętnik, któremu się wydaje, że pozbawiłeś go zwycięstwa w zawodach.
– Co wobec tego poczniemy? – zapytał Ryszard Partridge bardzo zmartwionym głosem.
– Będziemy próbowali przedostać się jakoś – roześmiał się Robin Hood. – To znaczy – ja będę próbował. Bo przecież ciebie, Ryszardzie, nikt nie myśli zapraszać do więzienia. Nie bój się. Dam sobie jakoś radę. Przecież w bramie nie będzie na mnie czekał cały oddział. Przebiję się – iw nogi! Wiesz, że biegam bardzo szybko. Nim jeden z drugim zdąży naciągnąć łuk, będę już poza zasięgiem strzały.
Ben powątpiewająco kręcił głową.
– Trzeba to obmyśleć, trzeba odczekać. Na razie siedź tutaj i nie wychylaj nosa z izby. Poproszę Elżbietę, aby podała wam tutaj śniadanie. Do mieszkania może ktoś wejść...
– Dobrze mówisz! Szczególnie o śniadaniu. Jestem głodny jak młody wilk.
Ben poszedł do Elżbiety, a Robin wyskoczył z łóżka i szybko zaczął się ubierać. Nim nadeszła Elżbieta ze śniadaniem, był już ubrany, umyty i oczyszczony. Podskoczył, aby pomóc jej nakryć stół, rozstawić miski i napełnić je po brzegi gęstą, pachnącą smakowicie polewką.
Młodzieńcy nie pozwolili zbytnio się prosić, zasiedli do stołu i łyżki dziarsko zastukały po brzegach misek. Elżbieta usiadła na boku i przyglądała im się z uśmiechem.
– Ben opowiedział mi o grożącym wam niebezpieczeństwie – zaczęła, gdy już wydało się jej, że młodzieńcy zaspokoili pierwszy głód.
– U-hm! – odparł uprzejmie Robin, odgryzając ogromny kęs z pajdy świeżego chleba.
– Mam doskonały pomysł – ciągnęła – jak przeprowadzić cię przez bramę miejską.
– U-hm! – przytaknął Robin bez większego zainteresowania.
– Po prostu przebierzesz się za kobietę...
Robin zakrztusił się chlebem tak gwałtownie, że Ryszard musiał go mocno walić pięścią w plecy, aby przyszedł do siebie.
– Elżbieto! – zawołał, gdy mógł już mówić normalnie. – Nie mów dowcipów, gdy połykam jedzenie, jeśli nie chcesz, abym się udusił w spazmatycznym śmiechu.
– Uważasz to za dowcip? – odparła lekko dotknięta jego kpinami. – A mnie się wydaje, że to znakomity pomysł. Podejmuję się przebrać cię tak, że rodzona matka przejdzie obok ciebie nie poznając. To jedyny sposób wydostania się z miasta.
– To nie jest wcale takie głupie, Robinie – wtrącił swe zdanie Ryszard.
– Ależ jak ja będę poruszać się w kobiecych szmatach? Spódnice oplączą mi nogi. Jeszcze się przewrócę w najnieodpowiedniejszym miejscu.
Robin protestował coraz słabiej. W rezultacie trzeba było znaleźć wyjście z sytuacji, jakiś sposób wydostania się z miasta. Oczywiście, można było przeczekać tutaj, na strychu u piekarza, w bezpiecznym ukryciu przez jakiś czas, póki nie minie pierwsza fala gorliwości żołnierzy szukających zbiega. To nawet nie byłoby takie przykre zważywszy, że piękna piekarzówna nie ma nic przeciwko temu, aby urozmaicić mu czas miłą rozmową i wesołym przekomarzaniem. Ale tego nie można nadużywać, choćby ze względu na to, by nie ranić serca beznadziejnie zakochanemu Benowi. Trzeba wyjść na ulicę i próbować wydostać się z miasta. I to tak, by nie dać się ująć szeryfowskiej straży, nie pozwolić wpakować się do więzienia.
Więzienie?! Brr!
Ciarki przechodziły mu po plecach na samą myśl o tym. Być zamkniętym w ciasnej celi, nie widzieć nieba, pola, lasu, nie móc oddychać pełną piersią, nie móc włóczyć się po leśnych chaszczach, nie móc polować.
Hm! Kto wie? Pomysł Elżbiety nie jest wcale taki niedorzeczny! Wymknąć się wrogom w przebraniu kobiecym? Oszukać ich czujność, dokuczyć nadętemu szeryfowi?
– To mogłoby być zabawne! – powiedział głośno.
– Oczywiście, że zabawne i wesołe, i chytre – podchwyciła żywo Elżbieta. – Poczekaj! Zaraz pójdę poszperać w swoim kufrze. Moje suknie trzeba będzie na ciebie trochę podłużyć i poszerzyć. Ale damy jakoś radę.
Wybiegła, a Robin zaczął spacerować po pokoju, starając się naśladować ruchy kobiece. Chodził drobnym krokiem, drepcząc szybko i chwiejąc się przy tym zabawnie w biodrach, kręcił się i krygował.
Około południa z domu piekarza wyszły na ulicę trzy osoby. Jedną z nich była Elżbieta, drugą Ryszard Partridge, który w węzełku niósł rzeczy Robin Hooda, trzecią – wysoka kobieta, w chustce na głowie, ocieniającej twarz, w sukniach sięgających do ziemi. Obie kobiety miały niewielkie koszyki w rękach, jakby wybierały się na rynek, albo na wieś, za miasto po gospodarskie zakupy.
Na rogu rozstali się. Ryszard, ustaliwszy poprzednio miejsce spotkania za miastem, poszedł w kierunku bramy północnej, kobiety zaś ku bramie wschodniej.
Przez całą drogę Elżbieta zabawiała rozmową swą towarzyszkę, która odpowiadała jej monosylabami.
– Bylebym tylko nie wybuchnął śmiechem, przechodząc koło strażnika – szeptem powiedziała do Elżbiety jej towarzyszka.
– Nie gadaj głupstw. Możesz uśmiechnąć się co najwyżej, bo narazisz na niebezpieczeństwo nie tylko siebie, ale i mnie – odparła wesoło Elżbieta.
Po ulicach chodziło dziś jeszcze sporo ludzi. Po wczorajszych igrzyskach nie wszyscy obcy opuścili miasto. W bramie wschodniej ruch też panował znaczny. Strażnicy pełniący wartę przyglądali się uważnie wszystkim piechurom wychodzącym z miasta, przetrząsali też zawartość wozów ku wielkiej obawie woźniców, aby nie zginęło coś z dokonanych w mieście zakupów.
– Czegóż to czy kogo szukacie tak pilnie? – zapytała Elżbieta znajomego żołnierza, uśmiechając się przy tym do niego figlarnie.
– Ciebie nie będziemy obszukiwać, pięknotko – odpowiedział wesoło strażnik. – Na pewno go nie przemycisz. Gdybyś go ukryła, nie chciałby w ogóle opuścić miasta.
– Kto wie? – droczyła się Elżbieta, robiąc tajemnicze miny. – A może właśnie przemycam go... w koszyczku.
I tak, przekomarzając się ze strażą, minęła wraz ze swą milcząca towarzyszką bramę. Przeszły przez most zwodzony i wyszły na drogę wiodącą w stronę lasu. Las był celem, do którego dążyły. Tam Robin Hood nie potrzebował się już obawiać pogoni szeryfowskich straży. Ten las, ciągnący się całymi milami, był dlań przyjacielem i bezpiecznym schronieniem.
– Nie wiem, jak potrafię odwdzięczyć ci się za twoją dobroć, Elżbieto – odezwał się Robin Hood normalnym już swoim głosem, gdy odeszli kilkaset kroków od bramy.
W pobliżu nie było ludzi, tak że nie miał się kto dziwić, że młoda dziewczyna przemawia dźwięcznym barytonem.
– Widzę, że bez twojej pomocy nie wydostałbym się w żaden sposób z miasta. Żołnierze pilnują i szukają mnie gorliwie i skrzętnie. Widocznie szeryf czuje się bardzo dotknięty, jeśli zastawił na mnie tak gęste sieci.
– Wydaje mi się, że cieszy cię ten gniew szeryfa.
– O, tak! Mam ja z tym panem swoje porachunki. Ale muszę poczekać kilka lat na ich załatwienie.
Głos Robin Hooda przy tych słowach zmienił się zupełnie. Nie było w nim wesołych tonów, zadźwięczała twarda stal, zabrzmiał ukryty gniew.
– Dziwny jesteś, Robin Hoodzie – powiedziała w zamyśleniu Elżbieta. – Właściwie nie wiem, jaki jesteś. Kiedy zobaczyłam cię po raz pierwszy na placu zawodów, wydawało mi się, że do trzech zliczyć nie potrafisz. Śmiać mi się chciało, że takie niewiniątko pcha się pomiędzy doświadczonych łuczników. Potem myślałam, że jesteś szalony lekkoduch, który bez zastanowienia urządza awantury w gospodzie i nie wiedzieć po co naraża się potężnym panom. A teraz...
– Dokończ, Elżbieto! – roześmiał się znów beztrosko Robin Hood. – Co myślisz o mnie teraz?
– Teraz myślę, że ty coś ukrywasz, coś nosisz w głębi duszy, Robin Hoodzie. I myślę, że nie chciałabym być na miejscu tego, komu zaprzysięgniesz zemstę.
– Choćby nawet on był potężnym normańskim baronem, a ja biednym Sasem? – zapytał wesoło Robin Hood.
– Czy szeryf skrzywdził cię w jaki sposób? – zamiast odpowiedzi zadała znów pytanie Elżbieta.
– Mniejsza z tym! – machnął ręką Robin. – Opowiem ci to może kiedyś. Najważniejsze jest to, że on krzywdzi wielu biednych i słabych. A ja przysiągłem sobie, że będę gnębił takich jak on wielmożów i bogaczy... Bo ich nienawidzę! Rozumiesz?
– Czy nienawidzisz tak samo hrabiny Gisborne? – rzuciła nagle Elżbieta.
Robin Hood, zaskoczony, aż przystanął na drodze.
– Skąd przyszło ci do głowy takie pytanie?
– Czemuś się tak zarumienił pod chustką, Robinie? – zakpiła. – Pytam tylko, czy twoja nienawiść kieruje się wyłącznie ku opasłym wielmożom, czy obejmuje również piękne i zalotne damy.
– Gadasz głupstwa, dziewczyno!
– Broń Boże! Wydawało mi się tylko, że spoglądałeś zupełnie bez nienawiści w oczy uroczej hrabiny, kiedy uśmiechała się do ciebie czule, wręczając nagrodę. I zdawało mi się, że wasze ręce dotykały się dość długo...
– Nie mogłem przecież być nieuprzejmy! – Robin był trochę zmieszany podejrzeniami Elżbiety. – Nawet nie zauważyłem, czy hrabina jest istotnie, jak mówisz, piękna i młoda.
– Wierzę ci całkowicie, Robinie – ironizowała dziewczyna. – Młodzi ludzie są tak roztargnieni, nie widzą nigdy, czy kobieta jest młoda czy stara, piękna czy brzydka. A powiedz mi, Robinie, czy ja mam wiele więcej, niż sześćdziesiąt lat? I czy jestem blondynką czy szatynką?
– Ty, ty, Elżbieto! – zafrasował się na chwilę młodzieniec. Ale zaraz odciął się wesoło. – Być może, iż jestem roztargniony, ale zauważyłem, że masz naprawdę złote serce i... że jesteś narzeczoną mojego przyjaciela, Bena Piekarza.
– Nie jestem niczyją narzeczoną – zawołała ze złością Elżbieta. – Zresztą mniejsza z tym. To moja sprawa i ciebie to nic a nic nie obchodzi – dodała szybko. – Jesteśmy już na miejscu. Tu w krzakach możesz zdjąć śmiało te kobiece szmatki i możesz spokojnie wędrować w swoją stronę.
Usiadła przy drodze na skraju lasu, a Robin zniknął w gęstych zaroślach, ażeby powrócić do swej właściwej postaci. Trwało to dość długo. Słyszała z krzaków jakieś szamotanie, rozzłoszczone mruczenie i tłumione przekleństwa. Widocznie nie tak łatwo mu było poradzić sobie ze złośliwymi zapięciami i wiązaniami kobiecego stroju. Ale nie ruszyła się, żeby mu przyjść z pomocą.
– Jeżeli mnie o to nie prosi, nie potrzebuję się domyślać, że powinnam mu pomóc. On też jest bardzo niedomyślny – mruczała do siebie ze złością.
Wreszcie Robin uporał się z przebraniem. Wyszedł z krzaków w zwykłym swoim stroju. Brak mu było tylko płaszcza i broni, które zabrał ze sobą Ryszard Partridge. W rękach niósł zawinięte suknie kobiece.
– Obawiam się, Elżbieto, że zniszczyłem ci trochę twoje suknie. Zdaje się, że rozerwały się w kilku miejscach – powiedział pokornie.
– Tak zwykle bywa, gdy jesteśmy zbyt dobre dla mężczyzn – mruczała Elżbieta, pakując suknie do swojego koszyczka.
– Pst! Uwaga! – zawołał nagle Robin. – Zdaje mi się, że to sygnał Ryszarda.
Elżbieta podniosła głowę. Słyszała tylko odległe kukanie kukułki.
Robin przyłożył dłonie do ust i hukanie, przypominające do złudzenia głos puszczyka, rozległo się po lesie. Po chwili odpowiedziało mu znów kilkakrotne kukanie.
– Tak, to on! Musiał dobrze wyciągać nogi, bo miał przecież dłuższą od nas drogę – zauważył Robin.
Stali teraz obok siebie i milczeli, nie wiedząc, co powiedzieć na pożegnanie.
– Rozstaniemy się za chwilę, Elżbieto – zaczął Robin. – Dziękuję ci serdecznie za wszystko...
– Nie zrobiłam nic nadzwyczajnego – wzruszyła ramionami dziewczyna.
– Jesteś zbyt skromna. Zawdzięczam ci bardzo wiele. Muszę powiedzieć, że miałem szczęście, trafiając do twego domu.
– Silisz się niepotrzebnie na uprzejmość – ucięła.
– Ależ naprawdę... – bąknął i zamilkł znowu.
Wzięła swoje koszyki, zbierając się do powrotu.
– Bywaj zdrów, Robinie Hood – powiedziała.
Robin zrobił krok ku niej.
– Czy... czy mogę cię pocałować na pożegnanie, Elżbieto? – pytał z niezwykłą u niego nieśmiałością.
Spojrzała na niego smutnie, ale za chwilę wesoły chochlik błysnął w jej oczach.
– Jestem przecież narzeczoną twego przyjaciela – odparła z przekorą.
– Ależ myślałem przecież o braterskim pocałunku – tłumaczył się zaskoczony.
– A więc... chyba po bratersku, Robinie – zgodziła się z uśmiechem i podała mu rozchylone lekko usta.
Robin objął ją wpół, przygarnął do siebie. Pocałunek, jak na prawdziwie braterski pocałunek, trwał o jedną chwilę za długo. Po chwili – po tej właśnie chwili – Elżbieta wysunęła się zręcznie z jego objęć.
– Do widzenia, Robin Hoodzie – zawołała wesoło, odbiegłszy kilka kroków. – Myślę, że się jeszcze przecież kiedyś spotkamy!
– Do widzenia, Elżbieto! Będę cię mile wspominał – odpowiedział, podnosząc rękę na pożegnanie.
W tej chwili kukanie kukułki rozległo się bardzo blisko i za chwilę Ryszard Partridge wyskoczył z krzaków po przeciwnej stronie drogi. Robin podbiegł do niego. Szybko porwał z jego rąk i przypasał do boku swój miecz, chwycił łuk i kołczan. Zarzucił płaszcz na ramiona.
– No, jestem znów w swojej skórze! – wykrzyknął wesoło.
Raźno ruszyli drogą.
Gdy doszli do zakrętu, Robin obejrzał się za siebie. Elżbieta stała jeszcze w miejscu, na którym ją pożegnał. Patrzyła za oddalającymi się chłopcami. Ujrzawszy, że się obejrzał, pomachała mu ręką na pożegnanie.
– Do widzenia, Elżbieto! – zawołał. – Dziękuję za wszystko!
ROZDZIAŁ IV
W KTÓRYM POZNAJEMY PUSZCZĘ SHERWOOD ORAZ DWÓR PARTRIDGE I JEGO MIESZKAŃCÓW
PUSZCZA Sherwood kryje wiele niebezpieczeństw, tajemnic i niespodzianek dla ludzi, którzy się w niej nie urodzili, nie zżyli się z nią od dziecka i nie nauczyli się czytać jej sekretnych znaków i śladów. Tacy – jeśli muszą wędrować puszczą – niech trzymają się skrzętnie utartego gościńca, wiodącego z Nottingham do Mansfield, niech strzegą się pilnie, aby nie zboczyć zeń na jakimś rozgałęzieniu dróg, bo każda boczna droga, początkowo wyglądająca bardzo bezpiecznie i wygodnie, zawieść ich może w gąszcze lub moczary, z których trudno znaleźć wyjście, może zaprowadzić na leśne bezdroża, w których łatwo jest zgubić powrotną drogę na gościniec. A i na utartym gościńcu zważać trzeba pilnie na znaki przydrożne, bo nie wszędzie jest on gładki i równy. Na wzniesieniach pozarastał trawą i krzewami, gdzie indziej porozmywały go w czasie wiosennych przyborów wód płynące przez puszczę rzeczki i strumienie, tu i tam przerywa go nagle zniszczony most, a w miejscach bagnistych, dawno nie naprawiana grobla nie daje pełnego bezpieczeństwa, szczególnie podróżującym na ciężkich wozach. Słowem, dobrze się trzeba zastanowić przed podróżą przez sherwoodzką puszczę, jeśli nie zna się jej dobrze samemu lub też nie ma się dobrze z drogą obznajmionego przewodnika.
Te wszystkie strachy i obawy w najmniejszym stopniu nie dotyczyły ani Robina, ani Ryszarda. Obaj oni czuli się w przepastnych mrokach puszczy o wiele pewniej i bezpieczniej, niż na uliczkach Nottingham. Znali ścieżki wydeptane przez łosie i jelenie, ścieżki, które przeprowadzały bezpiecznie przez grząskie mokradła, przebiegały urwistym skrajem ciemnych wąwozów, ścieżki, których uląkłby się niedoświadczony wędrownik, a które szybko i wygodnie doprowadzały do celu. Umieli też obaj chodzić po nich szybko i cicho, nie zostawiając za sobą śladów, nie łamiąc po drodze gałęzi, orientując się po znanych sobie tylko znakach, bezbłędnie odszukując potrzebne skróty drogi, a jednocześnie obserwując wszystko, co się działo dookoła, tak że żaden przejaw życia puszczy nie uszedł ich uwagi.
Droga z Nottingham do dworu Partridge, ukrytego w samym sercu puszczy, była dość daleka, a jednocześnie bliska – zależnie od tego, o jakiej porze roku i w jaki sposób ją się przebywało. Przy dobrych warunkach, gdy drogi były suche, można ją było przebyć dobrymi końmi w ciągu jednego dnia, nawet w ciągu kilku godzin. Pieszo, trzymając się gościńca i utartych dróg, trzeba było zużyć na nią z półtora dnia. Zdarzało się jednak, że urzędnicy hrabstwa zbierający podatki lub inni goście w niezbyt przyjaznych zamiarach wybierający się z Nottingham do Partridge, wracali do miasta po tygodniu, czasem po dziesięciu dniach znużeni, zabrudzeni i wygłodniali, nie dotarłszy do celu. Oświadczali, że dojazd do dworu Partridge jest niemożliwy, bo woda rozmyła groblę i zalała drogi, słowem, że osiedle to jest całkiem odcięte od świata, a przynajmniej od Nottingham i rezydujących w nim władz.
Robin i Ryszard nie śpieszyli się zbytnio w powrotnej drodze do domu. Wykorzystali okazję, by zapolować po drodze. Przenocowali w lesie w skleconym naprędce szałasie na miękkim posłaniu z mchów i sosnowych gałązek. Dopiero następnego dnia pod wieczór stanęli na skraju wielkiej polany, na której nad małą, ale bystrą rzeczką bez nazwy, wpadającą do rzeki Trent, wznosił się dwór Partridge, stara siedziba rodu Partridge’ów.
Fortyfikowanie dworów było wprawdzie zabronione przez ustawy królewskie, ponieważ zdobywcom wyspy niebezpieczne wydawało się istnienie silnych punktów obronnych na wypadek jakiegoś buntu ludności miejscowej, ale zarzucony w głębi lasów dwór Partridge jakoś uchodził dotąd szczęśliwie uwagi urzędników królewskich. Docierający tu czasem pomniejsi urzędnicy czy niżsi oficerowie straży dali się jakoś, przy pomocy poczciwego poczęstunku czy upominku, przekonać, że palisady są mieszkańcom koniecznie potrzebne, jako ochrona przed rozbójnikami i dzikimi zwierzętami grasującymi w puszczy, natomiast nie zagrażają w niczym władzy obecnego króla Anglii. I Partridge’owie siedzieli spokojnie dalej w swoim obronnym gnieździe.
A był to dwór obronny, ufortyfikowany nie lada jako. Sąsiedztwo rzeczki, o której spadzisty brzeg dwoma ramionami była oparta podwójna palisada, znakomicie jego obronność wzmagało. Pomiędzy palisadami z mocnych belek przekopany był głęboki, kilkumetrowej szerokości rów, który w razie potrzeby, podniósłszy tylko stawidła, napełnić było można po brzegi wodą. Po podniesieniu zwodzonego mostu, stanowiącego jedyne przejście do wewnętrznego podwórza, niełatwo było bez zgody gospodarzy przedostać się do dworu nieproszonemu gościowi; gdyby sforsował nawet pierwszy, zewnętrzny ostrokół, miałby do przebycia szeroką i głęboką przeszkodę wodną, a za nią potężną, wysoką ścianę wewnętrznej palisady. To już była niełatwa do wykonania sztuka, zwłaszcza przy pewnym sprzeciwie ze strony gospodarzy czy obrońców dworu.
Partridge’owie siedzieli spokojnie w swoim ostępie. Płacili podatki, wysyłali okup, należny szeryfowi za zwolnienie od obowiązku wystawiania zbrojnego żołnierza na wyprawy królewskie i na tym kończyły się ich stosunki z panami kraju, których zawsze uważali za normalnych najeźdźców. Chociaż od najazdu Wilhelma I w roku 1066 upłynęło już przeszło sto lat i Normanowie, zadomowiwszy się na swych zdobycznych dziedzinach, uważali się za rodowitych Anglików, to dawni mieszkańcy kraju, Sasi, wydziedziczeni niejednokrotnie ze swych dawnych posiadłości, nie mogli darować im swych krzywd i trwali w cichej, ale nieprzebłaganej opozycji.
Głową rodu Partridge’ow – możnego niegdyś saksońskiego rodu, sprowadzonego przez normandzki najazd do roli wieśniaków uprawiających niewielki szmat wykarczowanej wśród puszczy ziemi, jaki im pozostał – był Jakub Partridge, syn Samuela. Odziedziczywszy po ojcu, jako najstarszy syn, dwór rodowy, żył on w pozornej zgodzie z władzami kraju, zajmując się wyłącznie pracą na swoim skrawku ziemi, ale nie zapominając ani na chwilę o krzywdach, jakie „normandzcy najeźdźcy” zadali jego ziomkom, a także jego rodowi. Krzywdy te w ostatnich już czasach zostały pomnożone i żywo mu przypomniane w sposób bardzo osobisty i bezpośredni przez nowy, wołający o pomstę gwałt urzędowej władzy. Tym gwałtem była śmierć jego szwagra, męża młodszej ukochanej siostry Alicji, Jerzego zwanego Trójokim. Był on leśniczym w królewskich lasach Sherwood. Człowiek ten, spokojny i opanowany, lecz jednocześnie stanowczy, nie cofał się przed niczym, gdy był przekonany, że postępuje zgodnie z prawdą i sprawiedliwością. Zdarzyło mu się kilkakrotnie ściągnąć na siebie gniew szeryfa Nottingham, do którego shire’u czyli hrabstwa, należało również jego leśnictwo. Widząc nierzetelność urzędników szeryfa, gnębiących ludzi w sąsiednich wioskach wygórowanymi podatkami, protestował przeciw temu ostro. Kilkakrotnie przegnał ich, gdy chcieli zabierać, jako niewolników, synów włościan, nie mogących wypłacić niesłusznie wymierzonych danin. Kiedyś pobił żołnierza, który zrabował biednej wdowie ostatnią krowę. Kiedy indziej na czele wzburzonych wieśniaków rozpędził całą ekspedycję, ponieważ żołnierze przy ściąganiu podatków bili starców i kobiety.
Szeryf, dowiadując się o tym, zgrzytał zębami, ale obawiał się postawić leśniczego przed sąd. Wiedział, że leśniczy, który nieraz w oczy prażył mu całą prawdę, nie będzie milczał i ujawni przed sądem niejedno bezprawie swego oskarżyciela i jego ludzi.
Czekał na inną okazję. Skorzystał z tego, że król Henryk II, objeżdżając kraj, odwiedził również Nottingham. Wytoczył przed nim oskarżenie, że leśniczy, zamiast pilnować zwierzyny w powierzonym mu lesie, sam wybija królewskie jelenie i daniele.
Było to bardzo ciężkie oskarżenie, przeciw któremu bronić się było trudno. Od czasów Wilhelma I istniał surowy zakaz polowania na zwierzynę w lasach królewskich. Wilhelm, który był namiętnym myśliwym, który kazał zasadzić nowe lasy na ogromnych przestrzeniach, który nie wahał się zniszczyć kilkadziesiąt wsi, aby ich kosztem powiększyć tereny łowieckie, wydał prawo karzące ucięciem ręki, a nawet śmiercią każdego, kto samowolnie żabi je sarnę w królewskich lasach.
A w jaki sposób miał się bronić leśniczy, jak mógł dowieść, że nie zabił nigdy królewskiego daniela czy kozła? Szczególnie gdy oskarżenie przeciw niemu wnosił taki dygnitarz, jak szeryf Nottingham, a popierał je i poświadczał namówiony przezeń przyjaciel, bogaty hrabia Gisborne.
Król zapałał gniewem, kazał uwięzić leśniczego i postawić go przed sądem koronnym.
Tak się akurat nieszczęśliwie złożyło, że leśniczy leżał w tym czasie chory. Zetknął się w lesie z dzikiem i został poważnie poraniony w tym spotkaniu.
Strażnicy szeryfa otrzymali rozkaz przywiezienia leśniczego żywego czy martwego do zamku. Taki rozkaz wydał szeryf, przewidując, że leśniczy może się bronić przed uwięzieniem. Nie zważając więc na protesty żony, porwali rannego i na koniu wieźli go do Nottingham. W drodze ranny zmarł z upływu krwi.
Jakub Partridge, dowiedziawszy się o śmierci szwagra, zaopiekował się natychmiast pozostałą po nim bez środków do życia wdową i drobnymi dziećmi. Sprowadził do swego dworu panią Alicję z dziesięcioletnim synkiem Robinem i czterema młodszymi jego siostrami. Ponieważ sam owdowiał niedawno, siostra objęła gospodarstwo kobiece w jego domu, a ich dzieci chowały się razem jak rodzeństwo.
Przezwisko „Hood” otrzymał Robin właśnie wtedy, po przybyciu do dworu Partridge. Był to mroźny wieczór zimowy, gdy wielkie sanie z rodziną pani Alicji i całym jej dobytkiem zatrzymały się przed podjazdem starego dworu Partridge’ów. Mali Partridge’owie czekali z zainteresowaniem i niecierpliwością na swych kuzynów. Służba znosiła tłumoki. Jakub pomagał siostrze wyładowywać z sań dzieci. Robin wszedł do sieni w obszernym płaszczu z wielkim kapturem, który stale zsuwał mu się na twarz i zasłaniał oczy.
– Poznajcie się! – mówił Jakub. – To jest Katarzyna, to Anna, to Ryszard, to Krystyna, to Edward, to Hildegarda... – wymieniał kolejno imiona swoich i siostrzanych dzieci. – Od dziś jesteście wszyscy siostrami i braćmi...
– A ja jestem Robin... – powiedział chłopiec, odsuwając nieposłuszny kaptur z czoła.
– Mały Robin w wielkim kapturze! – szepnęła jedna kuzynka do drugiej i roześmiały się obie.
– Nazwiemy go Robin Kaptur, Robin Hood!
– No no! Tylko bez przekpiwań i przezwisk! – zgromił je dobrotliwie ojciec.
– Nic nie szkodzi! – zgodził się wielkodusznie Robin. – Mogę być kapturem. Niech będzie Robin Hood.
Od tego czasu minęło już przeszło dziesięć lat. Płaszcz z wielkim kapturem zniszczył się już dawno, ale pochodzące od niego przezwisko pozostało i przylgnęło do chłopca. Mały chłopiec chowając się w Partridge wspólnie ze swym jednolatkiem Ryszardem Partridge, wyrósł na dzielnego i zgrabnego młodzieńca. Nie odznaczał się wprawdzie zbyt potężną strukturą, ale był wzrostu więcej niż średniego, zbudowany harmonijnie, szczupły raczej, mięśnie miał jak ze stali, przewyższał siłą i zręcznością wielu mocniej od niego na oko zbudowanych mężczyzn. Pod opieką stryja i przebywających na dworze doświadczonych wojaków i myśliwych wykształcił się w rycerskich umiejętnościach tak, że przewyższył sztuką swoich wychowawców. A z ich opowiadań, z atmosfery panującej w domu, z rozważań krzywd, jakie spotkały jego ojca, jakie cierpiał cały kraj i lud, który był mu bliski, nazbierał w sercu wiele nienawiści do wielmożów i bogaczy, wyzyskujących i ciemiężących biedaków i bezbronnych za pomocą ustanawianych przez siebie praw. Postanowił, że tak jak ojciec, przez całe życie będzie walczył z przemocą, będzie bronił uciemiężonych, grabionych i wyzyskiwanych.
Ucieleśnieniem tych wrogów był dla niego szeryf Nottingham. Zanim spotka się z nim w walce, chciał go zobaczyć z bliska. W tym celu specjalnie wybrał się na jarmark do Nottingham i wziął udział w igrzyskach.
Powiodło mu się. Nawet powiodło nadspodziewanie. Szeryf poznał jego imię i dowiedział się, co Robin Hood o nim sądzi.
Było to jakby rzucenie rękawicy.
Teraz może rozpocząć walkę!
ROZDZIAŁ V
W KTÓRYM ROBIN HOOD WCHODZI W ZATARG Z CIEMIĘŻYCIELAMI BIEDNEJ LUDNOŚCI I DAJE IM OSTRĄ NAUCZKĘ
PRAWO, zabraniające polowania na zwierzynę królewską, zostało już dawno wykreślone z rzędu praw obowiązujących we dworze Partridge. A od czasu gdy chłopcy, to jest Ryszard, Robin i ich rówieśnicy ze służby dworskiej, wyrośli i wyćwiczyli się na dobrych myśliwych, spiżarnia dworska i spiżarnie należących do dworu Partridge wieśniaków były stale suto zaopatrzone w zwierzynę na koszt króla.
Bogiem a prawdą nie przynosiło to królowi wielkiego uszczerbku. Król Henryk II wiele czasu spędzał poza wyspą, we Francji. Na polowanie w lasach sherwoodzkich przyjeżdżał bardzo rzadko, na tereny w pobliżu Partridge nie zapuścił się jeszcze nigdy. A młodzi myśliwcy w swych polowaniach zachowywali jednak pewne przepisy. Nie strzelali do matek prowadzących młode ani do kotnych samic. Oszczędzali co mniejsze jelenie, aby zachowały się na rozpłód. Nie polowali na zwierzęta futerkowe w okresie lenienia. Dbali, ażeby ich polowania nie były bezmyślnym, nieużytecznym tępieniem zwierzyny.
– Całe obszary tych lasów były kiedyś własnością i dziedzictwem waszych dziadów – mawiał stary Jakub Partridge. – Teraz zaprzeczają nam wprawdzie praw do nich, ale my pamiętamy, że to jest nasze i zachowywać się musimy jak na swoim, jak właściciele, a nie jak szkodnicy i rabusie.
Rodzinny las Sherwood był ulubionym miejscem pobytu młodzieńców. Gdy tylko śniegi stopniały i słońce podsuszyło ziemię, większość czasu spędzali pod gołym niebem. W domu zjawiali się objuczeni zwierzyną, pomagali oporządzić ją i uwędzić i nie tracąc czasu na wypoczynek, ruszali znowu w ukochaną knieję. Tam odpoczywali lepiej, niż w domu.
Robin Hood był wodzem tej gromady, do której oprócz Ryszarda należał jeszcze jego młodszy brat Edward, syn kowala dworskiego Arnulf i syn niańki Robina, John.
Pewnego razu włócząc się po lesie, zapędzili się w dość odległe od dworu okolice. Była to jesienna pora. Pogoda, która im długo sprzyjała, popsuła się dnia tego. Niebo zaciągnęło się chmurami. Zaczął mżyć drobny deszczyk, zapowiadający dłuższą niepogodę.
Nocowanie w lesie nie przedstawiało się zbyt zachęcająco. Ognisko rozpalić trudno. Nie można ani upiec mięsa na kolację, ani osuszyć przemoczonego ubrania.
– Zajdziemy do wsi, która znajduje się stąd niedaleko – zadecydował Robin. – Każemy sobie upiec kilka upolowanych zajęcy, osuszymy się i przenocujemy w chacie.
Gromadka ruszyła karnie w kierunku wskazanym przez Robina. Wkrótce wyszli z lasu na pole otaczające wieś, o której mówił Robin, i zmierzali w kierunku wiejskich zabudowań.
Nagle Robin, idący na czele, zatrzymał się.
– Słyszycie? – zapytał.
– Jakiś niezwykły gwar – powiedział, nasłuchując uważnie, John.
Podeszli bliżej.
Robin jednak rozmyślał nad czymś i rozważał.
– Coś się dzieje we wsi – oświadczył wreszcie. – Nie możemy tam wchodzić, nie wiedząc, co to jest. Jeden z nas musi iść naprzód na zwiady. Gdy się dowiemy, co się tam dzieje, zadecydujemy, jak należy postąpić. Ruszaj, Edwardzie. Ale tak, żeby cię nie wszyscy widzieli. Rozejrzyj się, gdy będzie trzeba, rozpytaj i wracaj do nas.
Edward posłusznie ruszył naprzód szybciej. Reszta posuwała się za nim jeszcze jakiś czas. Natrafiwszy na rów zarośnięty krzakami, na rozkaz Robina ukryli się w nim.
– Siedźcie tutaj, a ja pójdę rozejrzeć się po okolicy – zarządził i poszedł wzdłuż rowu, w stronę przeciwną, niż Edward. Wrócił jednak po kilku minutach.
Czekali na Edwarda.
Już zaczynali się niepokoić, gdy ten ukazał się na dróżce wiodącej do wsi. Nie dojrzał ich, ukrytych w rowie, więc Robin wezwał go cichym gwizdnięciem.
– We wsi jest oddział żołnierzy, którzy przyszli ściągać podatki i grzywny. Zachowują się grubiańsko – raportował Edward. – Grabią po prostu ludzi. Zabierają zboże i pieniądze, i bydło. Cztery pełne wozy naładowali. Dwóch chłopaków zabierają do królewskiego wojska. Związali ich i położyli na wóz. Dwóch włościan mają powiesić. Jednego za to, że wydał za mąż córkę bez pozwolenia i nie ma z czego zapłacić okupu, a drugiego za to, że znaleźli u niego upolowaną w lesie sarnę.
Oczy Robina Hooda ciskały iskry. Zacisnął pięści.
– Musimy nauczyć tych drabów rozumu – zawołał.
– Jest ich więcej, niż nas. Są uzbrojeni – mitygował go rozważniejszy Ryszard.
– Ilu ich jest? – spytał Arnulf.
– Dziesięciu dobrze uzbrojonych ludzi.
– Gdzie mają wieszać tych skazanych? – zadał niespodziewane pytanie Robin Hood.
– Tuż za wsią. Przy samej drodze rośnie wielki dąb. Chcą ich powiesić na tym dębie, o ile wieś nie zapłaci wykupu. A we wsi nikt nie ma pieniędzy, bo wszystko zabrali.
– Dobrze – oświadczył energicznie Robin. – My ich nauczymy rozumu.
Żaden z pozostałych chłopców nie zaprotestował, chociaż było ich o połowę mniej, niż żołnierzy.
Słuchali rozkazów Robin Hooda.
– Idziemy tym rowem w kierunku wsi. Doprowadzi on nas właśnie w pobliże dębu! – zakomenderował Robin i ruszył przodem.
Tymczasem we wsi trwał prawdziwy sądny dzień. Strażnicy szeryfa pod dowództwem Willa Chudego hulali sobie na całego. Przetrząsnąwszy spiżarnie co bogatszych wieśniaków, podjedli sobie najpierw i popili gruntownie, a później, podochoceni alkoholem, przystąpili do wymierzania sprawiedliwości w imieniu króla i szeryfa. Pisarz, który był między nimi, wyczytywał ze swoich spisów, kto i ile powinien zapłacić podatku i kar, a Will Chudy od siebie dorzucał jeszcze różne dodatki za opór, za nie dość gorliwe wypełnianie rozkazów, za krnąbrność. Żołnierze szaleli po wsi, zaczepiali brutalnie dziewczęta i kobiety, które nie zdążyły ukryć się przed nimi, turbowali mężczyzn, stających w obronie swych sióstr, żon i córek. Siła była po stronie żołnierzy. Wieśniacy bezsilnie zgrzytali zębami, nie mogąc się im przeciwstawić.
Dwaj najdzielniejsi chłopcy wiejscy, wybrani przez Willa na kandydatów do służby królewskiej, leżeli związani mocno na wózkach.
Teraz zarządził Will egzekucję dwu włościan skazanych na powieszenie. Żołnierze otoczyli nieszczęśników i prowadzili ich przez wieś. Biedacy szli ze związanymi na plecach rękami, z opuszczonymi głowami, w myślach żegnając się z życiem i światem. W odległości kilkudziesięciu kroków posuwała się za oddziałem niewielka grupa wieśniaków, chcących oddać ostatnią posługę swym nieszczęśliwym sąsiadom.
Ponury orszak zbliżył się do wielkiego dębu. Żołnierze utworzyli wielki krąg. Will Chudy wygłosił krótkie przemówienie, chcąc nadać tej zbrodni pozory wymiaru sprawiedliwości.
– Kto nie płaci podatków i należnych danin, jest wrogiem króla. Kto tępi zwierzynę w królewskich lasach, zasłużył na śmierć. W imieniu króla i z rozkazu szeryfa zarządzam powieszenie tych oto dwóch zbrodniarzy.
Skinął pompatycznie ręką. Dwóch żołnierzy podeszło do skazańców i zarzuciło im pętle na szyje. Trzeci wdrapywał się na gruby konar dębu i wołał, ażeby z dołu podali mu koniec powroza. Nagle, w chwili gdy przechylił się, ażeby schwycić sznur, krzyknął głośno, zwinął się i jak dojrzałe jabłko prasnął z drzewa na ziemię.
– Co się stało?! – wykrzyknął ze złością Will i podszedł szybko w jego stronę.
Żołnierz wił się na ziemi i jęczał z bólu, wskazując na pośladki. W miękkie ciało wbiła się głęboko strzała z łuku.
– Tam do diabła! – wrzasnął Will. – Kto strzelał?!
Ale nikt nie potrafił dać odpowiedzi.
– Nie nastraszą nas! – zawołał zuchowato, bo wypite piwo mąciło mu rozsądek.
Sam podszedł do skazanych, chwycił sznur, przerzucił go przez konar, aby podciągnąwszy przerzucony koniec, zaciągnąć pętlę na szyi ofiary.
Ale gdy podniósł rękę w górę, aby chwycić zwisający sznur, w powietrzu świsnęła nagle strzała. Podniesiona ręka opadła bezwładnie. Strzała przeszyła ją trochę poniżej łokcia.
Przerażeni żołnierze schwycili za miecze.
– Tam, tam! – wrzasnął Will, wskazując na krzaki, rosnące w odległości kilkudziesięciu kroków. – Stamtąd wyleciała strzała! Przetrząsnąć te krzaki!
Kilku żołnierzy niezdecydowanie posunęło się w tę stronę. Nagle stanęli jak wryci.
Z krzaków wyskoczył i szedł spokojnie w ich stronę mężczyzna o wyniosłej postawie, wyprostowany jak trzcina, z obnażonym mieczem w ręku. Wiatr rozwiewał mu nad czołem ciemnoblond włosy. Oczy błyszczały płomieniem gniewu.
– Rozkazuję wam wypuścić tych ludzi! – zabrzmiał twardo jego głos.
– Szaleniec! – wrzasnął Will, starając się zdrową lewą ręką wyciągnąć miecz z pochwy. – Brać go! Związać i na gałąź z nim! – pienił się i szalał.
Żołnierze skoczyli ku nieznajomemu napastnikowi, ale w tej chwili kilka strzałów świsnęło w powietrzu i dwaj żołnierze, chwytając się za piersi, zwalili się ciężko na ziemię.
– Stać! – zagrzmiał potężnie nieznajomy. – Jesteście otoczeni przez moich ludzi i wszelkie próby oporu są daremne. Kto nie wypełni mego rozkazu, zginie!
Żołnierze cofnęli się ze strachem. Nawet Will Chudy, znany pyskacz i zawalidroga, nie śmiał protestować.
– Rozwiązać i wypuścić natychmiast skazanych! – zażądał nieznajomy.
Rozkaz został wypełniony szybko i sprawnie.
– A teraz wszyscy kolejno: odpasać miecze i złożyć tutaj, przede mną całą broń: łuki, kusze, noże, wszystko! – rozkazywał groźnie.
Kiedy i ten rozkaz został spełniony, zwrócił się w stronę grupy wieśniaków, zamarłej ze zdziwienia, nieruchomo stojącej opodal.
– Podejdźcie bliżej! Czterech ludzi niech weźmie w rękę miecze z tego stosu. Ten, tamten, ten! Nie! Ty, dziadku, jesteś zbyt stary do noszenia broni. Weź ty, chłopcze! Pilnujcie tych drabów, ażeby żaden z nich się nie ruszył.
– Teraz wy dwaj – zwrócił się do zwolnionych skazańców – powiedzcie mi, który z żołnierzy najbardziej wam dokuczył.
– Ten! – wskazał stary wieśniak na grubego o czerwonej twarzy i jasnych, konopiastych wąsach żołdaka. – Napastował moją żonę i pobił małego synka, który bronił matki.
– I ten! Ten był najgorszy! – wskazywali jeden przez drugiego pozostali wieśniacy na ogromnego strażnika. – Bił ludzi, zaczepiał ordynarnie dziewczęta, grabił najwięcej.
– Ha! – zawołał tajemniczy przybysz. – Czy to nie mój stary znajomy z gospody w Nottingham, Dave Kowadło? Co, zuchu? Nie poznajesz Robin Hooda?
Żołdak spojrzał na niego ponuro.
– Wypełniam tylko rozkazy szeryfa! – burknął.
– Wypełniasz je zbyt gorliwie! A więc, dobrzy ludzie – zwrócił się Hood do wieśniaków – teraz wy możecie wymierzyć sobie sprawiedliwość. Powieście na tym dębie tych dwu pilnych łajdaków. Nie, nie! Nie będziemy tak okrutni, aby pozbawić ich życia. Powiesimy ich za nogi, głową ku ziemi. Jak zające przed świętami. Niech skruszeją trochę!
Wieśniacy, wypełniając skwapliwie rozkazy Robin Hooda, chwycili obu strażników, ściągnęli z nich kaftany, buty i spodnie, spętali nogi i podciągnęli na sznurze przerzuconym przez konar drzewa, tak że wyciągnięte ręce czubkami palców ledwie nie dotykały ziemi.
– Za godzinę zdejmiemy ich ze sznura – oświadczył Robin Hood. – A teraz zajmijcie się pozostałymi. Wrócicie do swego pana – zwrócił się do żołnierzy – i powiecie mu, że wieś ta nie może płacić podatków, jest bowiem bardzo biedna. Tak biedna, że współczując biedakom, oddaliście im własną odzież w podarunku. Hej, nuże? Nie rozumiecie? Ściągajcie żywo swoje otrzymane od szeryfa szmaty. Przyodzieją się w nie biedniejsi od was. Pomóżcie im, przyjaciele!
Wieśniakom bardzo się to podobało. Szturchańcami i wykrzykami przynaglali żołnierzy, aby szybciej ściągali z siebie odzież.
– A teraz – rozkazywał dalej Robin Hood – dwu uzbrojonych ludzi zostanie tutaj na straży przy wisielcach. Reszta odprowadzi żołnierzy do wsi. Idę z wami, ale muszę przedtem wydać rozkazy swoim ludziom.
Zrobił kilka kroków w kierunku rowu, w którym siedzieli jego towarzysze.
– Hej tam! – zawołał – Ryszardzie! Chodź tu z trzema ludźmi do mnie. Reszta oddziału pod dowództwem sierżanta niech powraca do obozu.
Po chwili wszyscy czterej towarzysze Robina wyszli z krzaków i podeszli do swego dowódcy.
Teraz Robin Hood na czele triumfalnego pochodu ruszył w stronę wsi. Za nim szła gromada wieśniaków, niosących odzież i broń żołnierzy, potem grupka strażników, ziębnących i moknących na deszczu w bardzo niekompletnym odzieniu. Pochód zamykało czterech towarzyszy Robina, pilnujących jeńców.
Szli tak przez całą wieś, witani zdziwionymi i radosnymi okrzykami przez mieszkańców. Wszyscy chcieli wiedzieć, co zaszło, cisnęli się, aby obejrzeć pognębionych i pohańbionych strażników i bohaterskich swych oswobodzicieli, rozpytywali, opowiadali, śmiali się i krzyczeli. Gwar powstał jak na jarmarku. Dziewczęta z podziwem spoglądały na młodych junaków, którzy tak zgrabnie załatwili się z rabusiami szeryfa.
Doszli tak do chaty starszego gminy, przed którą stały wozy wyładowane zrabowanym mieniem.
Robin Hood przede wszystkim kazał uwolnić powiązanych chłopców. Następnie rozkazał, aby każdy wieśniak odebrał to, co mu zrabowano. Jednocześnie dzielił pomiędzy nich odzież i broń strażników. Tylko dwa najlepsze miecze zatrzymał dla Arnulfa i Johna, którzy dotychczas nie mieli innej broni prócz łuków.
– Pamiętajcie! – zwrócił się do strażników. – Powiedzcie szeryfowi, że nic tu nie zostało rozgrabione przez ludność. Oddaliście im to dobrowolnie, współczując ich nędzy. A wszystko rozdzielił sprawiedliwie Robin Hood. Do mnie tylko może mieć szeryf pretensje.
Na jeden wóz, wyprzężony z koni, kazał Hood załadować rannych.
– Powieziecie ich sami – powiedział – to was rozgrzeje. Zmarzlibyście inaczej na deszczu i chłodzie. Wasi wiszący towarzysze dogonią was z pewnością. Na pewno będzie im się bardzo śpieszyło za wami. No, ruszajcie w drogę! A nie zapomnijcie kłaniać się szeryfowi Nottingham od Robin Hooda.
Żołnierze nie kazali powtarzać sobie rozkazu. Z taką energią rzucili się do wozu, aż koła zafurgotały.
Wóz poleciał po wyboistej drodze tak szybko, jakby go ciągnęła czwórka dobrych rumaków. Strażnikom pilno było skryć się jak najszybciej przed wzrokiem Robin Hooda, jego towarzyszy i ludności wioski, wobec której narazili się na pośmiewisko i drwiny.
– No! – wykrzyknął z zadowoleniem Robin Hood, gdy strażnicy szeryfa zniknęli już na drodze. – Mieliśmy zamiar prosić was o nocleg. A teraz myślę, że zasłużyliśmy nań sobie dobrze.
Wieśniacy rzucili się doń z podziękowaniem i błogosławieństwami.
– Zostawmy to na później. Teraz jesteśmy wszyscy głodni jak wilki. A w rowie leży kilka tłustych zajęcy, upolowanych w królewskim lesie. Przynieście je i przygotujcie nam dobrą kolację.
Tego rozkazu nie trzeba było powtarzać. Robin i jego towarzysze uraczeni zostali wyśmienitą kolacją. Były tam i pieczone kurczęta, i tłuste prosię z rożna, i dobry comber z królewskiego jelenia, i dzban starego, syconego miodu. Gdyby to zobaczyli ludzie Willa Chudego, na pewno doszliby do wniosku, że wiele rzeczy uszło ich uwagi w czasie poszukiwań.
Kiedy już siedzieli przy zastawionym stole, dojrzeli przez okno, jak gromada dzieciaków goniła ze śmiechem i wrzaskiem dwu na pół obnażonych żołnierzy, którzy – po odbyciu kary godzinnego powieszenia za nogi – uciekali teraz z wioski, w której tak im się nie powiodło ściąganie kar i danin.
Najadłszy się do syta, Robin Hood skierował się do stodoły na zasłużony odpoczynek na sianie. Podeszło do niego dwu chłopców.
– Mamy do ciebie prośbę, Robin Hoodzie – rzekł jeden z nich. – Uwolniłeś nas od służby w wojsku. Ale szeryf upomni się o nas na pewno. Prędzej czy później przyjdą tu z większą siłą. Czy nie zgodziłbyś się przyjąć nas do swego oddziału?
– Mamy już dobrą broń i obaj umiemy się z nią obchodzić – dodał drugi.
– Dobrze! Przyjmuję was – zdecydował, przyjrzawszy się im bacznie, Robin. – Zobaczę, co umiecie. Ale... co do powrotu strażników, nie myślę, aby to wcześnie nastąpiło. Dostali dobrą nauczkę. Myślę, że nie przyznają się do niej nikomu. Powiedzą raczej, że w lesie napadła na nich potężna banda rozbójników. A w razie potrzeby zaopiekuję się wioską. Może ona liczyć na pomoc i obronę Robin Hooda.
– A teraz – dodał na zakończenie – idę spać, bo mi się kleją oczy. Jako nowo przyjęci ochotnicy obejmijcie wartę i nie pozwólcie, aby ktokolwiek przerywał nam odpoczynek. Dobranoc!