Requiem duszy - Natasha Knight, A. Zavarelli - ebook
BESTSELLER

Requiem duszy ebook

Natasha Knight, A. Zavarelli

4,4

30 osób interesuje się tą książką

Opis

W moich żyłach płynie błękitna krew. Jestem dziedzicem potężnej dynastii. Spadkobiercą tytułu Sprawiedliwy Syn.

Jednak bogactwo i władza kuszą. Nie każdy jest w stanie im się oprzeć. Moje nastoletnie życie zniszczył człowiek, który wyciągnął po nie swoje złodziejskie łapska.

Przeżyłem, choć atak na mnie i moją rodzinę naznaczył mnie na zawsze.

Teraz wróciłem, by odebrać, co mi się należy.

I się zemścić.

Pierwszy punkt planu? Uczynić córkę wroga moją żoną.

Drugi? Spowodować, by poczuł, jak to jest stracić najbliższą sercu osobę.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 302

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (1106 ocen)
720
234
98
35
19
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ruddaa
(edytowany)

Całkiem niezła

Uwielbiam obie autorki. Ksiażka fajna, dobrze napisana w mrocznym klimacie. Niestety tematyka BDSM kompletnie do mnie nie przemawia: te upodlenie, czołganie się, zwracanie do niego Panie. Mimo to polecam bo dobrze się czytało. Wkurzajace jest tylko to, że dalszy watek zostanie pociagniety w II tomie. nie znoszę czegoś takiego bo cholera wie kiedy wydawnictwo raczy wydać kolejne tomy 😡 I zanim czlowiek doczeka sie II tomu zdąży zapomnić połowę tego co było w pierwszym
300
miedzy_akapitami

Nie oderwiesz się od lektury

„Nadaje się do obchodów Dia de Los Muertos – święta zmarłych w Meksyku. Te cienie wokół oczu i na szczęce upodobniają moje oblicze do gołej czaszki. Można by powiedzieć, że stoję jedną nogą w grobie” Santiago to mroczny mężczyzna, który jest skupiony na swojej zemście. Mężczyzna był nauczony nie okazywać swoich uczuć, właściwie stara się ich nie mieć. Od dnia wypadku, w którym zginął jego ojciec i brat, Santiago czuje jedynie nienawiść do rodziny Ivy. Jego zdaniem jej ojciec zaplanował zabicie jego rodziny. Ivy nie była gotowa na małżeństwo z Santiago, jest pełna obaw. Ma się czego bać, Santiago należy bo brutalnych mężczyzn, lubi wszystko kontrolować. Z każdym dniem Ivy zaczyna być ciekawa swojego męża. Zamiast odczuwać strach zaczyna się nim fascynować. „Moja żona chce wierzyć, że jest wojowniczką. Zamierza znieść każdą karę, którą na nią nałożę. Ale nie widziała najgorszej wersji mnie. Jeszcze” Santiago próbuje analizować jej zachowania, choć nie jest najlepszy w obejściu z inny...
40
Monikalimonka

Nie oderwiesz się od lektury

Och genialna książka pobudzająca krążenie krwi .Tak jak się spodziewałam po tym  diabelnie  dobrym duecie, pełnym pasji i pomysłów na grzeszną pełną  suspensusu historię. Dobrze ,że wiedziałam o następnej części w zasadzie o dwóch bo bym oszalała po tej niespodziewanej akcji na koniec 1 tomu.  Lektura wprowadziła w moje myśli mrok i drżączkę emocjonalną. Już sama fabuła z socjetą wprowadza inność w świcie mafii. Otoczka głównego bohatera Santiago De la Rosa była pokręcona i wciągnęła mnie odrazu w swój nieodgadniony i zimny świat. Osobliwa rezydencja wik­to­riań­skim stylu w dziel­ni­cy La­ke­wo­od w Nowym Or­le­anie. Bluszcz i róże okalajace jej mury  ,czaszki i ,żelazne maski ,bezlitosny antybohater owładnięty zemstą czajacy się w cieniu świec ..Nieustanne tajemnice i kłamstwa. Genialna fabuła trzyma się na  krawędzi złamania moralnego , jest to misternie  pokrecony utwór z wątkami bdsm. Historia  potrafi wprawić Cię w dygot rozkoszy po chwili cierpienie Ivy przypomina gory...
41
MartaDzska

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna! SZTOS. 👏👏👏
20
muckers

Nie oderwiesz się od lektury

Najlepsza książka w tym roku .
20

Popularność




SPIS TREŚCI

PROLOG - IVY

1 - IVY

2 - SANTIAGO

3 - IVY

4 - IVY

5 - IVY

6 - IVY

7 - IVY

8 - SANTIAGO

9 - IVY

10 - SANTIAGO

11 - IVY

12 - SANTIAGO

13 - SANTIAGO

14 - IVY

15 - SANTIAGO

16 - IVY

17 - IVY

18 - SANTIAGO

19 - SANTIAGO

20 - IVY

21 - SANTIAGO

22 - IVY

23 - SANTIAGO

24 - IVY

25 - IVY

26 - SANTIAGO

27 - IVY

28 - SANTIAGO

29 - IVY

30 - IVY

31 - SANTIAGO

32 - IVY

33 - SANTIAGO

34 - IVY

.

O Autorkach

Requiem Duszy

TYTUŁ ORYGINAŁU
Requiem of the Soul
Copyright © 2021. Requiem of the Soul: A Sovereing Sons Novel by A. Zavarelli & Natasha Knight Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2022 Copyright © by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2022 Redaktor prowadząca: Beata Bamber Redakcja: Agata Polte Korekta: Patrycja Siedlecka Opracowanie graficzne okładki: Justyna Sieprawska Projekt typograficzny, skład i łamanie: Beata Bamber Wydanie 1 Gołuski 2020 ISBN 978-83-66429-98-7 Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber Sowia 7, 62-070 Gołuski www.papierowka.com.plPrzygotowanie wersji ebook: Agnieszka Makowska www.facebook.com/ADMakowska
Natasha KnightA. Zavarelli

REQUIEM DUSZY

Trylogia Socjeta 1PRZEŁOŻYŁA Anna Kot

SERIA SOCJETA

Tom 1 - REQUIEM DUSZY

REQUIEM DUSZY

PROLOG - IVY

Koronka sukni drażni mi skórę. Drżę. Jest zimno, w dodatku lekka mżawka zmienia się w deszcz. Deszcz w dniu ślubu zwiastuje szczęście, prawda? Czyż nie tak głoszą przesądy?

Wpatruję się w ustawione po obu stronach schodów, osłonięte szklanymi lampionami świece, które oświetlają drogę do dwuskrzydłowych drzwi wejściowych. Minęło trochę czasu, odkąd ostatni raz byłam w tym miejscu.

Drzwi stają otworem. Rozbrzmiewają organy, a do mojego nosa dociera zapach kadzidła. Zamykam oczy, wsłuchując się w melodię, następnie biorę głęboki wdech. Połączenie dźwięków i woni jest oszałamiające, ale to nie dlatego chwieję się na nogach. Dzieje się tak z powodu tego, co ma nastąpić. Przez to, co czeka mnie przy ołtarzu.

W następnej chwili brat podsuwa mi ramię, po czym klnie cicho i mówi, żebym się wyprostowała.

Ściskam bukiet czerwonych róż. Jeśli nie będę ostrożna, połamię je. Są olśniewające. Piękne. Jak suknia ślubna, którą dziś włożyłam. Mój narzeczony ma doskonały gust, lubi określone rzeczy. Ma też zasady. I przywykł dostawać to, czego chce.

Wchodzimy powoli po schodach. Wiem, że to tempo wkurza brata, ale jego denerwuje dosłownie wszystko. W drodze do wejścia przydeptuje czubkiem buta moją suknię, przez co czuję lekkie szarpnięcie, jednak po kilku krokach stajemy w holu. Melodia grana na organach jest tu głośniejsza, a zapach kadzidła nasila się, mieszając z wonią topniejącego wosku.

Drzwi zamykają się za nami, ostatecznie odgradzając to, co było, od tego, co ma nadejść. Moją przeszłość od przyszłości. Jakiś głos w głowie coraz bardziej natarczywie nakłania, bym uciekła, ale tego nie robię. Nie ma sensu. Goście wstają, obracając się, by spojrzeć pustym wzrokiem na swoją ofiarną pannę młodą, jednak nie widzę ich twarzy. Są tylko rozmytymi plamami, bo ja skupiam się na jednym mężczyźnie. Nieznajomym stojącym przed ołtarzem. Obcym, w którego łóżku będę tej nocy spała.

Czuję odrętwienie. Jakby to nie było prawdziwe. Jakby to nie o mnie chodziło.

Pomieszczenie wiruje, a brat zacieśnia uchwyt na mojej ręce. Jutro będę miała przez to siniaka.

Idziemy powoli dalej. Nadal ściskam bukiet, jak gdyby od tego zależało moje życie. Paznokcie wbijam w skórę dłoni aż do krwi, ponieważ ból odwraca uwagę od zawrotów głowy.

Tysiąc świec rozświetla katedrę delikatnym blaskiem, muzyka przypomina raczej żałobne zawodzenie niż marsz weselny. Zgaduję, że to on ją wybrał. Przynajmniej pasuje do sukni. Tak właśnie postępuje mój narzeczony. Rozumiem dlaczego. Wpatruję się w niego nieustannie. Stoi zwrócony bokiem, obserwując mnie i brata, kiedy kroczymy między gośćmi.

Rozpoznaję wśród obecnych zaledwie jedną, może dwie osoby. Są tutaj wyłącznie mężczyźni. Jakiś tuzin. Nie ma nawet mojej matki.

Zerkam na brata, a wtedy dostrzegam plamkę brudu lub krwi na jego kołnierzyku. Wcześniej jej nie zauważyłam i chcę o nią zapytać, lecz milczę. Abel zaciska zęby i spogląda groźnie przed siebie, a ja wiem dlaczego – to tata powinien prowadzić mnie do ołtarza, jednak nie może.

Ogarnia mnie smutek, ale nie mam czasu, by się mu poddać. Nie tutaj, nie teraz. Jesteśmy już prawie u celu.

Zerkam w dół na wypastowaną marmurową podłogę, czując jej chłód pod bosymi stopami. Stawiam ostatnie kroki. Teraz każdy dźwięk zdaje się jeszcze głośniejszy w tym dziwacznym śnie, który okazuje się moją rzeczywistością.

Brat obraca mnie do siebie. Unosi welon i zimnym policzkiem muska mój. Ponad jego ramieniem patrzę na narzeczonego. Twarz mężczyzny wciąż skrywa się w cieniu, ale wiem, że nas obserwuje. Obserwuje mnie. Dostrzegam jedynie błysk w piwnych oczach.

Santiago De La Rosa.

Mężczyzna, który wybrał mnie na żonę.

Mężczyzna, do którego będę należeć.

Brat się prostuje, po czym lekkim szarpnięciem podaje moją dłoń Santiagowi.

Przełykam z trudem ślinę, serce łomocze mi w piersi, gdy przyszły mąż ujmuje mój nadgarstek. Kwiaty wyślizgują mi się z uścisku i lądują na zimnym marmurze u naszych stóp.

Ledwie to zauważam, bo staję jak zaklęta.

Świece migoczą, a cień i światło tańczą na twarzy Santiaga, ukazując mi ją po raz pierwszy. Tracę oddech, moje ciche westchnienie zostaje zagłuszone przez organy oraz skrzypiące antyczne ławy, które właśnie zajmują goście.

Rozpoczyna się ceremonia.

1 - IVY

Wysiadam z auta, chowam głowę przed deszczem i wyciągam torbę zza siedzenia. To stara listonoszka, którą zeszłej jesieni, przed wyjazdem do szkoły, znalazłam na strychu. Przewieszam pasek przez ramię i biegiem kieruję się do apartamentowca.

Przez pośpiech niemal mi to umyka, jednak nie trzeba widzieć niektórych rzeczy, żeby o nich wiedzieć. Po prostu się je czuje. Dlatego przystaję nagle na środku parkingu. Deszcz przemacza mój cienki płaszcz, gdy obracam się i spoglądam na ten jeden samochód, który nie pasuje do innych. Lśniący czarny sedan z przyciemnianymi szybami. Rolls-royce. Ich flagowy wóz. Staroświecki. Elegancki. Świadczący o bogactwie i władzy. Zdecydowanie się wyróżnia.

Moje serce zaczyna bić szybciej.

Przez przednią szybę widzę, że nikt nie siedzi w środku, więc podchodzę bliżej. Gdybym miała jakiekolwiek wątpliwości, do kogo należy auto, rozwiały się w chwili, kiedy zauważam wytłoczenie w skórzanym zagłówku. Pomimo mokrej od deszczu szyby i panującego mroku, którego nie rozświetla żadna uliczna lampa, dostrzegam złote litery wypisane znajomą czcionką.

IVI.

Drżę jednocześnie z zimna i gorąca. Wiedziałam, że mogą się zjawić o każdej porze, czyż nie? To była część umowy.

– Nie. – Kręcę głową, odwracając się w stronę wejścia do budynku.

Nie uciekam już przed deszczem.

Powtarzam sobie, że to wszystko nie musi oznaczać czegoś złego. Może tata wpadł z niezapowiedzianą wizytą.

„A może to dlatego Evangeline przez cały wieczór nie odpowiadała na SMS-y”.

Gdy wchodzę do budynku, przystaję i biorę kilka głębokich oddechów. To nic strasznego. Samochód pewnie należy do taty.

„Więc gdzie jest Joseph, jego zaufany kierowca?”

Wchodzę po schodach do mojego mieszkania na drugim piętrze, rozglądając się za Josephem albo ojcem, jednak ich nie dostrzegam. No ale tata ma klucz, widocznie czeka w środku.

Czuję jednak, że coś jest nie tak.

Cokolwiek się dzieje, muszę się z tym zmierzyć. Nie uda mi się uniknąć tego, co nadchodzi. Uświadamiam to sobie coraz wyraźniej, gdy widzę uchylone drzwi do mojego mieszkania. Nie są otwarte na oścież – zaledwie na tyle, by przez powstałą szparę przesączało się światło, co oznacza, że ktokolwiek jest w środku, nie chce mnie zaskoczyć.

Po chwili popycham drzwi, lecz nie robię kolejnego kroku. Zamiast tego staję na własnej wycieraczce, zaglądając do niewielkiego salonu.

Światło pali się w sypialni.

Biorę kolejny głęboki wdech i wchodzę do środka. Nie zamykam za sobą, tylko idę dalej, zerkając na blat, na którym dostrzegam breloczek z kluczami leżący obok wyglądających złowieszczo skórzanych rękawiczek.

Kiedy później wyczuwam zapach wody po goleniu, kurczy mi się żołądek.

„To nie tata”.

Jakby w odpowiedzi na moje myśli, z sypialni wychodzi mój przyrodni brat Abel. Zatrzymuje się w salonie i przechyla głowę, przyglądając mi się beznamiętnym spojrzeniem.

– Nie masz parasola? – pyta.

To pierwsze słowa, jakie wypowiada do mnie od ponad roku.

Kładę torbę na podłodze i rozpinam płaszcz, próbując zachować spokój. A przynajmniej sprawiać wrażenie spokojnej.

– Co tu robisz? Skąd masz klucze?

Abel wychodzi z cienia z krzywym uśmiechem. Nic się nie zmienił. Szczerzy szyderczo zęby, a w jego oczach widoczna jest dezaprobata, gdy obserwuje, jak zdejmuję przemoczone okrycie, które przewieszam przez oparcie krzesła.

– Też się cieszę, że cię widzę, siostrzyczko. – Przechodzi obok mnie do kuchni, gdzie wyciąga butelkę whisky, którą trzymam specjalnie dla taty. Brat odkręca nakrętkę, wącha zawartość, po czym bierze czystą szklankę i nalewa sobie alkoholu. – Możesz w ogóle pić? – rzuca, odwracając się w moją stronę.

Opiera się o blat i upija łyk.

– To nie moje, tylko taty – wyjaśniam. – Co tu robisz?

– Nie mogę odwiedzić własnej siostry?

Nawet nie kłopoczę się odpowiedzią. Abel i ja żywimy do siebie jednakowe uczucia. On nienawidzi mnie, a ja jego. Od pierwszego dnia.

„Palant”.

– Dlaczego wracasz tak późno? – pyta wrednym tonem.

Podchodzę akurat do biurka i zauważam, że grzebał w moim kalendarzu i notatkach z wykładów. Zastanawiam się, czego szukał.

– Musiałam iść do pracy. Czemu tu przyjechałeś, Abel?

Zamykam kalendarz. Nic w nim nie znalazł, więc się nie martwię. Znam zasady, ale siebie również. Chociaż bardzo chciałabym powiedzieć, że nie obchodzą mnie ani oni, ani żadne konsekwencje, jest odwrotnie.

– Bibliotekę zamknęli godzinę temu. Nadal pracowałaś? Łapiesz nadgodziny? – drąży.

– Sprzątałam po zamknięciu. Skąd w ogóle znasz godziny otwarcia biblioteki? Śledzisz mnie? Tata pozwolił mi tu być, dobrze o tym wiesz.

– Mam nadzieję, że nie kłamiesz, Ivy. Obyś nie randkowała po pracy.

Brat dopija whisky, odstawia szklankę do zlewu i wraca do salonu.

– To dlatego grzebałeś w moim kalendarzu? – pytam.

Uśmiecha się.

– Mam złe wieści. – Wzrusza ramionami. – Ale dobre też. Od których zacząć?

Powraca uczucie niepewności, które towarzyszy mi przez cały dzień. Chwytam się oparcia krzesła, by zachować równowagę, co nie umyka uwadze Abla.

– Tylko mi tutaj, kurwa, nie mdlej. Jak powiedziałem, nie wszystkie wieści są złe.

– O co chodzi?

– Ojciec się rozchorował.

Abel nigdy nie był blisko z żadnym członkiem rodziny, nie łączy nas żadna więź, więc to, że przekazuje wiadomość, jakby się z niej cieszył, zupełnie mnie nie zaskakuje.

– Co masz na myśli? – dopytuję.

– Dostał jakiegoś ataku…

– Ataku? Coś z ser…

– Daj mi dokończyć – przerywa, siadając na kanapie. Jedną rękę układa na oparciu, a drugą dotyka dziurki w poduszce, obok której zajął miejsce. To chyba ślad po papierosie. – Palisz, Ivy? – pyta szczerze zdziwiony.

– Meble są częścią wyposażenia. Już je takie zastałam. Co się stało tacie? – Podnoszę torbę i szukam w niej telefonu.

– Nic ci to nie da – oznajmia Abel, gdy chwytam komórkę. – Ojciec nie może aktualnie odebrać. – Naśladuje prześmiewczo głos automatycznej sekretarki, ale w jego wykonaniu brzmi to dziwnie, wręcz upiornie.

– Co ci odbiło?

Wybieram numer taty. Natychmiast zgłasza się poczta głosowa. Dzwonię więc do Evangeline, jednak dzieje się to samo. Próbuję nawet do mamy. Nie odbiera.

W kolejnej chwili Abel wstaje i ogromną dłonią zabiera mi telefon. Kończy połączenie, po czym wpycha komórkę do swojej kieszeni. Spoglądam na niego uważnie. Mnie i Abla dzieli dziesięcioletnia różnica wieku, brat jest owocem pierwszego małżeństwa taty. Od zawsze nienawidził mnie i moich sióstr, pochodzących z drugiego uznanego związku.

Twarz Alba przybiera mroczny wyraz.

– Ojciec jest w śpiączce – rzuca. – Robią mu badania, ale nie wygląda to dobrze.

– Co? Jak? Kiedy? – dopytuję.

– Dwa dni temu.

– I dopiero teraz mi mówisz? Gdzie on jest?

– W szpitalu. A myślałaś, że gdzie?

– W którym?

Brat patrzy na mnie jak na idiotkę. Doskonale wiem, w którym szpitalu leży ojciec. Członkowie Socjety leczą się tylko w jednym. Biegnę do sypialni, żeby zabrać kilka rzeczy. Pojadę do domu. Muszę. Boże, nigdy nie myślałam, że kiedyś wrócę tam z własnej woli.

– Nie chcesz usłyszeć dobrych wieści? – pyta Abel, przystając w wejściu.

Patrzę, jak opiera się o framugę.

– Nie chcę. Tata leży w szpitalu, muszę go zobaczyć. Dowiedzieć się, co się stało. Bo ty nic mi przecież nie powiesz, prawda?

Wchodzi do sypialni.

– Powiem ci tyle, ile uznam za stosowne – stwierdza.

– Czy to, co się stało, w ogóle cię obchodzi?

Abel spogląda na mnie, jakby zdziwiło go pytanie. Kręcę głową, nie wiedząc, po co je zadałam. Szperam pod łóżkiem, aż odnajduję torbę. Kładę ją na pościeli i rozpinam.

– Muszę spakować kilka rzeczy. Wyjdź stąd, Abel. – Otwieram szufladę, z której wyjmuję parę swetrów.

– Nie będą ci potrzebne – mówi, podchodząc. Potem łapie mój nadgarstek. – Ktoś uprzątnie mieszkanie. Teraz nie ma na to czasu.

Patrzę na rękę, za którą mnie trzyma. Jego uchwyt nie jest mocny, ale brat przekroczył granicę. Spoglądam mu w oczy. Są mroczne i puste. Odkąd byłam mała, zawsze przerażało mnie to bezduszne spojrzenie.

– Puszczaj – żądam.

Nie robi tego. Zerka na zegarek.

– Musimy iść.

– Nie pojadę z tobą. Mam swój samochód. Mogę…

– Powiedziałem, że musimy iść.

Ogarnia mnie strach. Znajomy lęk. Przypominam sobie, co powiedział wcześniej. Ktoś uprzątnie moje mieszkanie.

– Puść.

– Nie wysłuchałaś dobrych wieści, Ivy – stwierdza poważnym tonem. – Nadszedł czas, abyś wypełniła swoje powinności względem rodziny. Robi mi się niedobrze.

– Zostałaś wybrana – dodaje niemal uroczyście.

Serce mi przyspiesza, a fala nudności sprawia, że łapię się za brzuch.

„Wybrana”.

Zawsze istniała taka możliwość, wręcz duże prawdopodobieństwo. Ale nasza rodzina nigdy nie należała do najwyższych kręgów Socjety. Przynajmniej nie znajdowała się na tyle wysoko, jak chcieliby rodzice. Po tym, co wydarzyło się z Hazel, szanse, że któryś ze Sprawiedliwych Synów wybierze jedną z moich sióstr albo mnie, były bardzo niskie.

– Co masz na myśli? – pytam ze ściśniętym gardłem.

Abel wzdycha, puszczając mój nadgarstek, po czym unosi mi podbródek, obracając lekko głowę, przez co jestem zmuszona na niego spojrzeć. Odsuwa moje włosy z twarzy i prawego oka.

Przymykam powieki. Czuję, że oblewa mnie zimny, lepki pot. Abel zaciska palce, a ja wiem, czego chce, więc w końcu na niego patrzę. Brat skupia się na moim prawym oku. Tym, które matka uważa za zdeformowane. Ale to tylko pigment. Nie ma wpływu na wzrok. Pewnie nikt by nawet niczego nie zauważył, gdybym miała ciemniejsze tęczówki. W dzieciństwie przez jakiś czas matka zmuszała mnie do noszenia szkieł kontaktowych, by ukryć wydłużoną jak u kota źrenicę. Prababcia ze strony ojca też taką miała, więc odziedziczyłam to po jego rodzinie wraz z oliwkową cerą i czarnymi włosami. Po mamie dostałam jasnozielone oczy, co tylko podkreśla wadę.

Abel krzywi się z obrzydzeniem.

– Bóg raczy wiedzieć dlaczego, ale wybrano właśnie ciebie.

Puszcza mnie, niemal odrzucając jak zużytą chusteczkę. Rozumiem. To dziwne. Wręcz ohydne. Dlatego noszę długą grzywkę, by nie zwracać niczyjej uwagi.

Ściskam sweter, który nadal mam w dłoniach, i próbuję się skupić na tym, co istotne.

– Pojadę do taty. Później wrócę do szkoły – mówię.

– Nic z tego. Pora zakończyć te mrzonki. Nigdy nie powinnaś dostać zgody na coś takiego. Twój egoizm wywołał wiele problemów, Ivy.

Krople potu spływają mi po karku. Odwzajemniam spojrzenie Abla, choć pokój wokół niego wiruje.

– Nie – mamroczę.

– Od teraz jestem głową rodziny. I to ja zdecyduję o tym, co możesz, a czego nie. Postąpisz, jak każę, i nie splamisz honoru rodziny po raz kolejny.

Hazel. Ma na myśli to, co zrobiła. Był wściekły, gdy odeszła. Pragnął ją odnaleźć i siłą sprowadzić z powrotem.

– Abel…

– Nie chcesz nawet wiedzieć, przez kogo zostałaś wybrana?

Nie potrafię orzec, czy uśmiecha się z dumą czy pogardą.

– Nie obchodzi mnie to. Nie zrobię tego. Nie jestem…

– Ależ zrobisz, siostrzyczko. Choćbym siłą miał zaciągnąć cię do ołtarza. – Chwyta mnie za ramię i wyciąga z sypialni. – Jest sporo do zrobienia przed ślubem, a nie mamy zbyt wiele czasu. On wyraźnie nie może się doczekać, aż dostanie cię w swoje ręce.

Próbuję się wyrwać.

– Przestań. Nigdzie z tobą nie pójdę, nie wyjdę za mąż za obcego! – Łapię się oparcia kanapy. Wiem, że to głupie, jednak tylko tyle mogę zrobić. – Puszczaj!

Abel szarpie mną tak, że dłonie ześlizgują mi się z mebla.

– Zachowujesz się jak pieprzony bachor, Ivy.

– Tata nigdy by na to nie pozwolił! – krzyczę.

Brat zatrzymuje się i mnie puszcza. Przechyla głowę, samo jego spojrzenie wystarcza, żebym się wycofała, gdy rzuca się w moim kierunku. Nie zdaje się to na wiele. Nie pomaga też to, że wyciągam przed siebie ręce w obronnym geście, ponieważ Abel odpycha je gwałtownie, po czym mnie policzkuje. Siła uderzenia sprawia, że wpadam na ścianę. Jestem oszołomiona zarówno przez jego agresję, jak i ból. Na moment robi mi się ciemno przed oczami. Osuwam się na podłogę, przyciskając dłoń do policzka. Skóra piecze, jest rozgrzana, a z tyłu głowy czuję kłucie.

– Cholera. – Abel wyciąga rękę i łapie moje ramię. – Widzisz, do czego mnie zmusiłaś? – warczy przez zaciśnięte zęby.

Po policzku spływa mi pojedyncza łza. Mrugam, próbując odzyskać ostrość widzenia. Nie chcę płakać. Nie chcę się bać. Wiem, że tak musi być. Abel ma rację, a ja wykonam rozkaz, bo nie mam innego wyjścia. Byłam świadoma, że może dojść do czegoś takiego, jednak myślałam, że ojciec uchroni mnie przed takim losem.

„Tata”.

– Chcę zobaczyć tatę.

– Mówiłem ci…

– Tylko na chwilę. Pozwól mi go przed tym zobaczyć.

Brat się zastanawia.

– Zaczynasz mówić z sensem.

Zabiera ręce i się odsuwa. Widzę po jego minie, że myśli o tym, co się wydarzyło. Nie jest mu przykro – to nie w stylu mojego brata – ale trochę żałuje. Zastanawiam się, czy ma to coś wspólnego z mężczyzną, który mnie wybrał.

Wybrał.

„Boże, czy Socjeta zdaje sobie sprawę, że nie żyjemy już w średniowieczu?”

Abel ponownie spogląda na zegarek.

– Musimy iść – rzuca.

– Chcę zabrać tylko kilka rzeczy.

Zaciska zęby, ale kiwa głową.

– Masz pięć minut. Zaczekam na dole.

Również potakuję.

– Nie próbuj zwiać, Ivy – ostrzega. – Jeśli uciekniesz, wyślę za tobą całą armię.

– Dokąd miałabym pójść, Abel?

Przygląda mi się przez chwilę, mrużąc oczy z nienawiścią, po czym wychodzi.

– Kto?! – wołam za nim, kiedy podchodzi do drzwi. Moja ciekawość zwycięża.

Brat zatrzymuje się i odwraca w moją stronę.

– Kto to jest? – pytam.

Uśmiecha się krzywo, jakby odniósł jakieś zwycięstwo.

– Teraz chcesz wiedzieć?

– Po prostu mi powiedz.

Uśmiech mu blaknie. Właściwie z jego twarzy znikają wszelkie emocje. Zostaje tylko nienawiść.

– Nawet do ciebie pasuje – stwierdza.

Wpatruję się w niego, nie rozumiejąc.

– Co masz na myśli?

– Pozwolę ci samodzielnie się przekonać.

– Kto, Abel? – powtarzam.

– Santiago De La Rosa.

2 - SANTIAGO

Siadam na marmurowej ławie w rodzinnej kaplicy De La Rosów i spoglądam na migoczące na ołtarzu świece. Wydaje się, że to miejsce nie zmieniło się, odkąd ojciec je zaprojektował. Białe marmurowe kolumny, bogate złote zdobienia, przepych w każdym calu. Świątynia jest jednym z wielu ekstrawaganckich wytworów mojej rodziny. Przez dekady ród De La Rosa rozbudowywał posiadłość. Nigdy nie było wątpliwości, że pewnego dnia ją odziedziczę. Nie spodziewałem się tylko, że nastąpi to tak szybko. Zostałem wybrany na następcę, którego przeznaczeniem jest przemierzać te korytarze, gdzie wspomnienia wyglądają z każdego zakamarka.

Ojciec przyprowadzał mnie niegdyś do tej kaplicy, gdy trzeba było udzielić mi lekcji. Lorenzo De La Rosa nie był łagodnym mężczyzną. Był bezpośrednim spadkobiercą założyciela Imperium Valens Invictum. Sprawiedliwym Synem. Nasza Socjeta jest powszechnie znaną organizacją, której korzenie sięgają potężnych dynastii z całego świata. Niektórzy nazywają nas nocnymi złodziejami. Grupą przestępczą. Mafią. Prawda jest o wiele bardziej zagmatwana niż te puste frazesy.

Nasi przodkowie dawno temu nauczyli się, że potęga leży w zachowywaniu tajemnicy. Przekazywana od pokoleń spuścizna przyniosła lepszy rozwój niż krwawe uliczne wojny. Mamy pieniądze. Mamy władzę. I jesteśmy o wiele bardziej wyrafinowani niż przeciętni, łamiący kości, włoscy mafijni bossowie.

Członkowie IVI traktowani są z najwyższym szacunkiem. Ale w ślad za taką władzą podążają oczekiwania. Musimy być wykształceni. Wykazywać się profesjonalizmem. Lecz przede wszystkim zachowywać dyskrecję. Za dnia jesteśmy jak każdy dobrze wychowany członek wyższych sfer. Nikt nie wie i nigdy się nie dowie, jak działa nasza organizacja.

Już w dzieciństwie ojciec obarczył mnie ogromną odpowiedzialnością. Był powszechnie szanowanym człowiekiem, zdeterminowanym kształtować dzieci na swoje podobieństwo, nie bacząc na cenę. Na przestrzeni lat odebrałem przez to wiele trudnych lekcji. Przez długie godziny klęczałem na marmurowej posadzce. Obrywałem skórzanym pasem. Drewnianą laską. Powtarzałem modlitwy i tłumiłem żal powodowany tym, że nigdy nie byłem… wystarczająco dobry.

De La Rosowie nie mogą być mięczakami.

Mam wrażenie, że słowa ojca wciąż odbijają się echem od tych ścian.

Przesuwam spojrzenie na zdjęcia przedstawiające Lorenza i mojego brata Leandra, które wiszą po obu stronach ołtarza. Nie mam wątpliwości, że powiedzieliby mi, iż podjęcie kolejnych kroków jest nieuchronne i konieczne. Jedynym sposobem na pomszczenie ich jest bezlitosne ukaranie winnych. Eli Moreno ma krew na rękach, ale skurwiel zachorował, zanim dostałem szansę na to, by wycisnąć z niego resztki duszy.

Zwieszam głowę, gdy narastający w moim wnętrzu gniew odbiera mi zdolność widzenia. Czekałem cztery lata. Cztery lata niezliczonych operacji i fizjoterapii. Moimi jedynymi kompanami w tej ciemności były niekończące się cierpienie i żałoba, kiedy szukałem odpowiedzi oraz prawdy.

Eli mi tego nie odbierze. Choroba nie okaże się dla niego drogą ucieczki. Gdy będzie leżał w szpitalu, drżąc i obracając się w nicość, zniszczę wszystko, co kiedykolwiek kochał. A jeśli kiedykolwiek się obudzi, będzie to dla niego gorsze niż śmierć.

Przeznaczenie zdecydowało za mnie. Czas to przywilej, którego już nie mam, więc muszę działać. Pewność, że to właściwe, przenika do kości, wprawiając w drżenie żebra otaczające moje serce. Rodzina Moreno, każdy jej członek, zapłaci krwią i bólem tak dotkliwym, aż zrozumie, że cierpi o wiele bardziej niż ja kiedykolwiek. Drzwi do bocznego korytarza otwierają się, wyrywając mnie z zamyślenia. Drgam gwałtownie i czuję złość. Czy tak trudno uszanować jedną pieprzoną prośbę i zapewnić mi ciszę we własnym domu?

Nowa pokojówka wpada do pomieszczenia, nieświadoma mojej obecności, po czym zapala światło. Nagła jasność razi w oczy, gdy z niedowierzaniem obserwuję, jak kobieta zaczyna odkurzać ławy, nucąc pod nosem. Nie dostrzegła mnie jeszcze, bo w uszach ma słuchawki, przez co jej zmysły są bardziej przytępione niż u złapanej w pułapkę myszy.

Wstaję i obracam głowę, by na nią spojrzeć. Kątem oka zauważa ruch i zerka prosto na mnie. W ułamku sekundy na jej twarzy pojawia się przerażenie, bo nie skrywam się już w przytłumionym świetle świec. Miotełka, której kobieta używała, upada na podłogę, a sprzątaczka drżącymi dłońmi zasłania usta, ale nie na tyle szybko, by nie wyrwał się z nich okrzyk.

Całe moje ciało mrowi, gdy przeszywam ją bezlitosnym spojrzeniem. Powinienem już przywyknąć do widocznej w jej oczach odrazy. Rzadko jednak zdarza się, by ktoś widział mnie w pełnym świetle, a dopiero wtedy przypominam sobie, kim jestem. Potworem czającym się w mroku. Ostatnim naznaczonym bliznami męskim potomkiem noszącym nazwisko De La Rosa, który powstał z popiołów pozostałych po próbie zniszczenia jego rodziny. Do tego zostałem sprowadzony. A odpowiedzialni za to zapłacą własną krwią.

– Co mówiłem na temat światła?! – wrzeszczę.

Pokojówka kuli się, wybuchając histerycznym płaczem. Kręci głową, jakbym w każdej chwili mógł wyssać z niej duszę. Wycofuje się w pośpiechu, gasi światła i zostawia mnie samego w pomieszczeniu, zamykając za sobą drzwi. Myśli, że coś by to dało, gdybym postanowił rzucić się za nią w pościg? Nie. Ale ta kobieta nie jest modlitwą, której łaknie moja dusza. Wątpię też, że jeszcze kiedykolwiek ją zobaczę.

* * *

Obserwuję w wysokim lustrze sprzedawczynię, która wprowadza wieszak z wybranymi przeze mnie sukniami. Oczy wlepia w podłogę, nie śmie spojrzeć mi w twarz. Przynajmniej ona potrafi wypełniać polecenia. A może po prostu, jak większość kobiet, boi się przebywać w moim towarzystwie.

Sklep z markowymi ubraniami na Canal Street należy do IVI, więc wezwanie kogoś, by obsłużył mnie w środku nocy, nie stanowi żadnego problemu. Taką moc ma nazwisko De La Rosa. Nikt nie neguje zachcianek Sprawiedliwego Syna. Jeśli pracownicy są mądrzy, spełnią moje żądania bez dyskusji.

Przerażona, drobna ekspedientka wykonuje wszystkie polecenia. Światło w sklepie jest przytłumione, jedynie kilka świec oświetla delikatnym blaskiem drogie materiały na wieszakach. W tle nie słychać żadnego zbędnego dźwięku, nie chodzi nawet wiatrak. Cisza i ciemność. To moje stałe wymogi.

– Za chwilę wrócę z jeszcze kilkoma, panie De La Rosa.

Żwawym krokiem idzie na zaplecze, a ja oglądam swoje odbicie w lustrze. Rzadko to robię, biorąc pod uwagę, że w moim domu pozostały tylko dwie lśniące powierzchnie. Pozostałe kazałem usunąć. Ledwo rozpoznaję wyglądającą groteskowo twarz, która spogląda na mnie z lustra. Po wielu operacjach przypomina właściwie wytatuowaną meksykańską calaverę. Odbicie jest mi jednak obce. Nadaje się do obchodów Dia de Los Muertos – święta zmarłych w Meksyku. Te cienie wokół oczu i na szczęce upodobniają moje oblicze do gołej czaszki. Można by powiedzieć, że stoję jedną nogą w grobie.

Próbowałem zakryć blizny, ale nadal przypominają mi o ojcu, bracie i przyjaciołach, których straciłem w dniu, gdy Eli Moreno mnie zdradził.

Nie słyszę nawet cichego kliknięcia drzwi, więc nie wiem, że ktoś pojawia się w środku, dopóki Mercedes nie staje przy moim boku, uśmiechając się krzywo. Siostra jest wysoka i piękna jak nasza matka. Wabi mężczyzn uwodzicielskim uśmiechem, lecz jest toksyczna niczym trucizna. Ma długie włosy, czarne jak moje, tyle że odziedziczyła po ojcu ciemne oczy. Ja mam piwne po mamie. Mercedes jest najmłodsza z rodzeństwa, zbyt inteligentna, a przy tym okropnie rozpieszczona. Oczywiście nie uniknęła brutalności ze strony ojca, jednak przeważnie chroniliśmy ją razem z Leandrem. Na tyle, na ile mogliśmy.

– Santi. – Mercedes kładzie mi dłonie na ramionach, uważnym spojrzeniem oceniając materiał mojej marynarki. – Nowa?

Mówi o szytym na miarę kremowym garniturze od Canaliego, dopasowanym w tak mistrzowski sposób, że odważyłbym się stwierdzić, iż nie ma drugiego takiego na świecie. Został uszyty, by spełnić moje oczekiwania, ale Mercedes zawsze miała bardziej wyszukany gust. To efekt uboczny choroby, którą nazywamy bogactwem. Chociaż słowo to nawet w części nie oddaje naszego rodowodu. W naszych żyłach płynie złoto.

– Co tu robisz? – pytam. – Powinnaś oferować swoją pomoc tym, którzy jej potrzebują.

– Myślałeś, że nie przyjdę? – Dąsa się. – Och, zraniłeś mnie, drogi bracie. Gdy tylko dostałam twoją wiadomość, złożyłam wymówienie i wróciłam do domu.

– Powinnaś była zostać – odpowiadam beznamiętnie. – Twoja obecność nie jest konieczna.

Ignoruje moją odpowiedź, wpatrując się we mnie w lustrze.

– Powiedz prawdę. To naprawdę się dzieje?

– Tak. Nie mam wyboru. Eli zachorował, przez co jestem zmuszony do działania.

Mercedes wzdycha, jej szkarłatne usta powoli rozciągają się w uśmiechu.

– Wreszcie.

– Masz inne rzeczy do roboty – mówię. – Powinnaś na przykład znaleźć jakiegoś biedaka, który się z tobą ożeni. Mój ślub to nie twoje zmartwienie.

Siostra staje przede mną, łapie za klapy marynarki i spogląda mi w oczy.

– Nie wyjadę. Tu nie chodzi o ciebie. Nie tylko ty ich straciłeś, nie tylko ty od lat czekasz na zemstę.

Przez chwilę wypełnia mnie poczucie winy. Wiem, że nie jedynie ja doświadczyłem straty. Cała nasza rodzina zginęła, a Mercedes od tego czasu żyje z tym bólem. Ale nie powinna się na nim skupiać. Gdyby to od niej zależało, zemsta byłaby krwawa i błyskawiczna, pozostawiłaby po sobie niezadowolenie, którego nie dałoby się naprawić. Siostrze brakuje cierpliwości i zapobiegliwości, by przeciągać odwet. A szybka śmierć nie jest dobrym rozwiązaniem dla tych, którzy oczekują końca.

– Dostaniesz swoją zemstę. – Odsuwam drobne dłonie od marynarki. – Ale zrobimy to po mojemu.

– Oczywiście – uspokaja mnie łagodnym tonem. – Proszę tylko o miejsce w pierwszym rzędzie. Chcę pomóc. Nieważne, jak nieistotne dasz mi zadanie, wypełnię je z rozkoszą. Proszę, Santiago. Pozwól mi w tym uczestniczyć.

– Rozważę to.

Ekspedientka wraca z kolejnymi wieszakami. Rozwiesza je, pytając, czy potrzebuję czegoś jeszcze, po czym znów znika. Podchodzimy z Mercedes do kreacji, choć siostra skupia wzrok na mojej twarzy.

Ignoruję ją, przeglądając suknię po sukni. Zgodnie z moją prośbą wszystkie są czarne. Koronki, perły i jedwabie są zbyt piękne dla kogoś takiego jak Ivy Moreno. Pomimo tego i tak jeden raz je otrzyma. Żadna kobieta nie stanie ze mną na ślubnym kobiercu w łachmanach, ale z przyjemnością będą obserwował, jak kreacja zaraz po ceremonii zostanie zniszczona.

– Naprawdę kupujesz jej sukienkę? – Mercedes prycha. – Dlaczego?

– Ponieważ zostanie moją żoną – warczę. – Nie pozwolę, żeby zszargała nazwisko De La Rosa, wkładając suknię, której nie zaaprobuję.

– Będzie De La Rosą tylko z nazwiska – odburkuje siostra. – Kogo, do cholery, obejdzie, w co jest ubrana, gdy jej krew spłynie po posadzce rezydencji? Gdyby zależało to ode mnie, zabiłabym ją podczas ceremonii, na oczach jej rodziny. Musiałaby przejść nago po rozżarzonych węglach, by zasłużyć na małżeństwo z tobą.

– Ale to nie zależy od ciebie.

– Nadal nie rozumiem, dlaczego musisz się z nią żenić. Torturuj ją i z tym skończ.

– Nie musisz rozumieć – odprawiam ją chłodno.

W sklepie zapada cisza. Czuję na sobie wzrok Mercedes, gdy oglądam każdą suknię. Wciąż jest sporo do zrobienia, a obecność siostry tylko wszystko opóźnia. Jednak odesłanie jej teraz byłoby jak posypanie ran solą.

Wybieram najpiękniejszą kreację i wieszam ją na końcu stojaka. Przywołuję ekspedientkę, której nakazuję zapakowanie jej, podczas gdy Mercedes mamrocze pod nosem:

– Nie zasługuje, żeby włożyć coś tak pięknego. Pieprzeni Morenowie.

– Może i nie zasługuje, ale nie ty o tym decydujesz.

Siostra obserwuje mnie uważnie, gdy krążę po sklepie, szukając szpilek do kompletu. Wkrótce zjawi się tu jubiler z obrączkami do wyboru. Znalezienie reszty rzeczy zlecę moim ludziom. Kwiaty. Świece. Ozdoby do włosów.

Zatrzymuję się przed sekcją z bielizną, przełykając gulę formującą się w gardle.

– Chyba sobie żartujesz – syczy Mercedes. – Nawet mi nie mów, że zamierzasz pójść z tą suką do łóżka. Dotykam czarnej koronki i próbuję sobie wyobrazić, jak Ivy by w niej wyglądała. Mój wróg, a jednocześnie przyszła żona. Kobieta młodsza ode mnie o dwanaście lat. Nie widziałem jej od bardzo dawna. Od czasu wybuchu. Ale ją obserwowałem. Znam jej krągłości, delikatność, dziecięce marzenia o tym, że uda jej się uciec od tego życia. Będzie moja i zrobię z nią, co zechcę. Będę ją brał. Dotykał. Dręczył.

I przerażał.

Zabieram rękę, jakbym się oparzył, i sięgam do kieszeni po długopis. Jest jednak za późno, Mercedes nadal obserwuje mnie niczym jastrząb, chłonąc najdrobniejszy ruch i w ciszy rozważając, jak wykorzystać to do własnych celów, o których z pewnością mi później przypomni.

– Co to? – Zerka z zaciekawieniem na długopis.

Wkładam go z powrotem do kieszeni, ignorując siostrę. Potencjalnie niebezpieczny ruch, jeśli chodzi o Mercedes. Ma w zwyczaju zdobywać informacje, a moja reakcja tylko pobudzi jej ciekawość. Znam ją na tyle dobrze, by wiedzieć, że dokładnie tak postąpi. Ta kobieta jest chorobliwie zdeterminowana.

Odkryła moje podejrzenia względem Elia tylko dlatego, że szperała mi w gabinecie, bo nie udzieliłem odpowiedzi na zadawane przez nią pytania. Kiedy znalazła akta dotyczące rodziny Moreno, zmieniła się w węża polującego na gryzonia. Była nie do zatrzymania. Nawet teraz niemal toczy pianę z ust, przez co wiem, że będę musiał pozostać czujny, ustanawiając zasady dotyczące Ivy.

Mercedes może i pragnie zemsty, ale zna swoje miejsce w szeregu. Jestem głową rodziny De La Rosa. Sprawuję kontrolę nad jej życiem. Jej przeznaczeniem. Wie, że nie powinna nawet mrugnąć bez mojej zgody. To samo tyczyć się będzie Ivy.

Słodkiej, trującej Ivy.

– Kiedy ją zabijesz? – pyta siostra.

W jej głosie słychać, że potrzebuje, bym zapewnił ją o tym, że to w ogóle nastąpi.

Ponownie ignoruję Mercedes i ku jej pogłębiającemu się niezadowoleniu wybieram szpilki dla mojej panny młodej.

– Gdybym nie wiedziała, jak się sprawy mają, pomyślałabym, że naprawdę chcesz poślubić tę kobietę – mówi z wyrzutem Mercedes.

Patrzę na nią, by nie było między nami żadnych nieporozumień.

– Chcę ją zniszczyć. Nie daj się zwieść. Zrobię to.

– Dlaczego mi nie powiesz? – pyta błagalnie. Jej głos niesie smutek, który tak rzadko okazuje. – Zdradź, jak ją zabijesz.

Odpowiadam jednym słowem:

– Powoli.

3 - IVY

Nieco po drugiej nad ranem skręcamy w ślepą uliczkę, przy której stoi nasz dom. Cóż, dom to za dużo powiedziane. Miejsce, w którym się wychowałam. Wiem, że Hazel czuła względem tego budynku to samo. Przypuszczam, że Evangeline także.

Przynajmniej się z nią spotkam. Moja młodsza siostra ma tylko trzynaście lat. Kiedy byłam w jej wieku, wszystko się zmieniło. W tamtym okresie Socjeta namieszała w naszym życiu jak nigdy wcześniej.

Morenowie stoją dość nisko w hierarchii, co uważałam za dobre, bo mogłoby ułatwić wyjście z sekty. Panuje tu coś w rodzaju systemu kastowego, według którego rodzina ojca nie wypada najlepiej na tle pozostałych. Matka to zupełnie inna historia.

Ojciec był wcześniej żonaty. Kiedy dorastałam, nigdy nie wspomniał o tej kobiecie. Właściwie tylko raz widziałam jej zdjęcie. Zaspałam wtedy do szkoły i potrzebowałam pieniędzy na obiad, a pod ręką miałam jedynie portfel taty. Spóźniłam się tamtego dnia na autobus przez fotkę wielkości paznokcia, które wypadło wraz z banknotem, co mnie bardzo zaskoczyło. Tata miał w portfelu zdjęcie obcej kobiety. Nie nosił w nim nawet fotografii własnych dzieci.

Pamiętam, że była piękna, jednak całkowicie inna od matki. Miała takie same ciemne oczy jak mój brat, ale te jej błyszczały. Widziałam w nich ciepło. A w tych Abla? Jego oczy, odkąd sięgam pamięcią, były martwe. Szybko wepchnęłam zdjęcie z powrotem do portfela, słysząc stukające o podłogę w drodze do kuchni szpilki mojej rodzicielki, która nakrzyczała na mnie, że spóźniłam się na autobus. Kazała mi przejść dziewięć kilometrów w ulewnym deszczu.

Nienawidzę swojej matki.

Wjeżdżamy na długi podjazd przed domem, widać z niego światło palące się w pokoju Evangeline.

Patrzę na budynek. Widzę go po raz pierwszy od pół roku. Jest odpychający, a kiedyś był pięknym domem na końcu cichej, ślepej uliczki w dzielnicy francuskiej. Gdy mu się przyglądam, wracają wspomnienia z dzieciństwa, przez co zaciska mi się żołądek, a dłonie się pocą.

– Dom, słodki dom – mówi Abel, gasząc silnik auta.

– Dlaczego Joseph cię nie przywiózł? – pytam, kiedy brat otwiera drzwi.

Ciekawi mnie, czemu pozer pragnący wspiąć się po drabinie społecznej w środowisku, w którym go nie chcą, sam prowadził samochód.

Abel stawia nogę na podjeździe, ale zatrzymuje się i odwraca.

– Znajdę sobie własnego kierowcę. Nie potrzebuję resztek po ojcu.

– To nie żadne resztki, a człowiek. Ile on ma lat? Siedemdziesiąt? Zwolniłeś go?

– Joseph to nie twoje zmartwienie, Ivy. Chodźmy. Jestem zmęczony, a jutro czeka nas wielki dzień.

Wysiada, a ja podążam za nim, uprzednio sięgając na tylne siedzenie po torbę i listonoszkę. Zabrałam parę podręczników – tyle, ile zdołałam pomieścić – oraz kilka kompletów ubrań. Chyba jakaś część mnie kurczowo trzyma się nadziei, że z tatą nie będzie tak źle, jak przedstawił to Abel, i niedługo wrócę do szkoły.

Przypominają mi się jednak jego słowa: „Zostałaś wybrana”. I wiem, że nigdzie nie wrócę.

Idę za przyrodnim bratem do drzwi. Czekam, aż je otworzy, a następnie ciężkim krokiem wchodzę do środka. Jakby moje nogi same wiedziały, że po przekroczeniu progu nie będzie już mowy o wycofaniu się. Otacza mnie zapach tego miejsca, który przytłacza zmysły. Świece mamy. Wanilia i cynamon. Wiem, że s

poro za nie płaci. To niedorzeczna kwota za odrobinę wosku, który rozpuści się i zniknie. Nie jest to brzydka woń, ale przywołuje wspomnienia, więc dla podtrzymania równowagi opieram dłonie na stoliku przy drzwiach i nabieram powietrza w płuca.

Dlaczego te nudności zawsze są tak mocne? A może jest gorzej, bo tyle mnie tu nie było?

– Tata mówił, że nad tym panujesz – warczy Abel.

Oddycham głęboko i odwracam się do niego, gdy mgła, która przyćmiła mi pole widzenia, znika, a na czoło wstępuje pot.

– Jestem zdenerwowana. To pogarsza mój stan.

Cierpię na zaburzenia równowagi. Zwykle nad wszystkim panuję, potrafię to ogarnąć, ale kiedy jestem poirytowana lub zestresowana, ta przypadłość uderza z podwójną siłą. Nie narzekam. Ludzie mają poważniejsze problemy. Ci, którzy mnie nie znają, myślą, że jestem niezdarna. A choroba, przez którą tracę równowagę albo wpadam na rzeczy, to najmniejsze z moich zmartwień.

– To się, kurwa, pozbieraj. Idziemy – mówi brat, łapiąc mnie za ramię.

Drugą ręką chwyta torby.

– Jakiś ty rycerski – rzucam, gdy ciągnie mnie na schody. – A raczej byłbyś, gdyby nie to, że siniaczysz mi ramię.

Nie wspominam o bolącym policzku. Jestem pewna, że tam też zostanie ślad. Nigdy wcześniej nie zostałam uderzona przez brata. Było blisko, ale Abel wiedział, że tata by na to nie pozwolił. Zgaduję, że teraz zasady ojca nie mają znaczenia.

– Pieprz się, Ivy – warczy Abel, ale zabiera rękę.

Nie spodziewałam się tego, więc podobnie jak wtedy, gdy zostałam przez niego spoliczkowana, zastanawiam się, czy boi się, że zostawi mi siniaka. Pewnie obawia się zezłościć mężczyznę, który mnie „wybrał”. Nawet jeśli, jako głowa rodziny mógłby mnie stłuc na miazgę, Socjeta by się tym nie przejęła. Jednak Abel stara się, żeby nie było śladów.

Moje myśli wędrują przez to do Santiaga De La Rosy. Mojego przyszłego męża.

Znam go. Spotkaliśmy się raz. Właściwie to kilka razy przy różnych okazjach, ale tylko raz z nim rozmawiałam. Nie jestem pewna, czy zauważał mnie poza tą jedną pogawędką w gabinecie ojca.

To było przed wypadkiem.

Nie, to nie był wypadek. Incydent.

Zastanawiam się, dlaczego członek rodziny założycielskiej wybrał na żonę właśnie mnie. Dlatego, że wybór zmalał, biorąc pod uwagę całą sytuację? Nie znam wielu szczegółów. Wiem tylko, że Santiago zmienił się w odludka i od czasu wypadku zaszył się w domu.

Zatrzymuję się na szczycie schodów. De La Rosowie to jedna z rodzin, które założyły Socjetę. „Imperium Valens Invictum. Silna, niepodważalna władza” – to jej motto. Według mnie trochę aroganckie. Wręcz odpychające. Ale organizacja działa na całym świecie, to sekretne stowarzyszenie. Ekskluzywne. Nieosiągalne. I niebezpieczne. Rodziny, które tworzą Socjetę, są potężne. Należą do nich mężowie stanu, liderzy każdego sektora rządowego. Eksperci medyczni. Naukowcy. Profesorowie. Przywódcy Kościoła. Oczywiście są też niższe kasty, w których znajduje się na przykład moja rodzina pozostająca pionkami reszty.

De La Rosowie są natomiast na samym szczycie drabiny. Są jak rodzina królewska Socjety.

Istnieje trzynaście założycielskich rodzin. Pamiętam, bo badałam historię i myślałam wtedy, jak wymowna jest to liczba. Pechowa liczba, która bez przerwy pojawia się w moim życiu.

Miałam trzynaście lat, gdy zniknęła Hazel.

Trzynaście, gdy Socjeta wtrąciła się do naszego życia i musiałam zmienić szkołę.

Jako trzynastolatka po raz pierwszy spotkałam Santiaga De La Rosę.

Pamiętam ten dzień. To był pierwszy tydzień mojej nauki w katolickiej żeńskiej szkole, do której zostałam zmuszona uczęszczać. Nie to, że w poprzedniej miałam dużo przyjaciół, ale w nowej placówce byłam traktowana jak najgorszy śmieć. Wystarczyło, że jakaś dziewczyna rozpowiedziała, kim jestem oraz jak i dlaczego zostałam przyjęta do szkoły przeznaczonej dla dziewcząt pochodzących z elit.

Wciąż wzdrygam się na wspomnienie wrednych rówieśniczek. Przynajmniej na początku takie były. Dokuczały mi z powodu oka. Widziały je, bo musiałam nosić związane włosy. Wcześniej, na ile to możliwe, zasłaniałam się grzywką, lecz zakonnice miały swoje zasady, za łamanie których groziła kara.

Ironiczne, jak okrutne były siostry wobec dzieci bożych, które powinny chronić. Miłować. A może próbowałam wyczytać z Biblii więcej niż w niej napisano.

Spotkałam Santiaga po szczególnie paskudnym dniu w szkole. Dziewczyny dręczyły mnie od kilku dni i chociaż próbowałam udawać, że mam je gdzieś, to ich słowa na temat moich defektów i tego, jak je nazywały, naprawdę bolały. Czułam się wystarczająco samotna, nie będąc wykluczaną, a koleżanki wyczuły moją słabość. W szczególności jedna, Maria Chambers, która wykorzystała okazję.

Tamtego dnia doświadczyłam zarówno ich nienawiści, jak i kary siostry Marii Antoniny za odpyskowanie, więc po powrocie do domu wpadłam do gabinetu ojca, by oznajmić, że mam dość. Nie obchodziło mnie jego zdanie w temacie szkoły. Nie zamierzałam wracać w tamto miejsce.

Nie zauważyłam, że tata miał towarzystwo. Właściwie nie widziałam siedzącego w środku Santiaga, dopóki ojciec mnie nie odepchnął. Zrobił to na oczach obcego, ale gdy zostawaliśmy sami, potrafił być czuły. Tamtego dnia jednak go ośmieszyłam. Wstydził się mnie.

Pamiętam, że rozpuściłam włosy związane wcześniej w kok, jak nakazywano w szkole, aby ukryć oko, zanim Santiago mógłby je zauważyć.

Po raz pierwszy spotkałam wtedy mężczyznę, który skradł uwagę mojego ojca, a z czasem jego uczucia. Nawet w wieku trzynastu lat rozumiałam, dlaczego tak się stało. De La Rosowie mogli nas awansować. I choć to bolało, już wtedy wiedziałam, że dla mojego ojca jest to ważniejsze niż jego własne dzieci.

– Dlaczego Santiago De La Rosa wybrał właśnie mnie? Czego mi nie mówisz, Abel?

Brat przygląda mi się bacznie.

– Chodzi ci o to, dlaczego tak się poniża? Napuszony niczym paw Sprawiedliwy Syn bierze za żonę wieśniaczkę?

– Wiesz, że to dyskryminacja, prawda? Ten wasz cały system kastowy. Jeśli jestem dla nich wieśniaczką, to kim ty je…

Abel chwyta mnie za gardło i popycha na ścianę, nim kończę zdanie. W jego oczach płonie wściekłość, gdy odcina mi dopływ tlenu.

Łapię go za przedramię, wbijając w nie paznokcie.

– Abel!

Brat obraca głowę w stronę schodów. Luzuje chwyt wystarczająco, bym również mogła spojrzeć na stojącą w przedpokoju matkę, która zawiązuje pasek kremowego jedwabnego szlafroka.

Zerka na mnie, po czym przenosi spojrzenie z powrotem na mojego brata.

– Nie ty masz ją karać. Jeśli zostawisz ślad, dobrze wiesz, co on z tobą zrobi.

Nie powiedziała, żeby nie robił mi krzywdy. Obawia się tylko konsekwencji, jakie mogą z tego wyniknąć, jeśli prawda wyjdzie na jaw.

Nie wiem, co szokuje mnie bardziej – to, że w ogóle interweniowała, czy że Abel posłuchał. Przecież jej nienawidzi. A ona, chociaż dobrze to ukrywa, trochę się go boi.

Brat patrzy mi w oczy. Ponownie zaciska dłoń, przysuwając twarz do mojej.

– Myślisz, że możesz mnie podpuścić? – Zabiera rękę, po czym cofa się, by mi się przyjrzeć. – Jutro poznasz swoje miejsce w szeregu. A ja nie tylko cię tam doprowadzę, ale z radością będę stał i się wszystkiemu przyglądał.

Z trudem przełykam ślinę, łapiąc się za gardło. Abel mnie nienawidzi. Wiem o tym. I jestem przerażona tonem tej wypowiedzi oraz groźnym spojrzeniem, jakie brat mi rzuca.

Rusza w górę schodów, zostawiając za sobą moje torby. Bez słowa mija matkę i znika w swoim pokoju.

Stoję w miejscu, gdzie mnie zaatakował, i patrzę na nią. Nawet w środku nocy wygląda pięknie. I jak zawsze jest oziębła.

– Jesteś tu od dwóch minut, a już sprawiasz kłopoty – odzywa się.

– Ciebie też miło widzieć, mamo – odpowiadam, schylając się po bagaż.

Chcę jak najszybciej znaleźć się w pokoju, z dala od niej. Chwytam się poręczy i wchodzę po schodach, próbując uspokoić bijące szaleńczo serce oraz trzęsące się dłonie. Widzę kątem oka, że matka krzyżuje ręce na piersi, obserwując, jak idę do dawnej sypialni. Otwieram drzwi i już mam wejść do środka, gdy woła:

– Ivy!

Przystaję i odwracam się do niej z ręką na klamce.

– Nie okryj nas hańbą.

4 - IVY

Śpię niespokojnie i co rusz się budzę. Łóżko upchnięte pod ścianą wydaje mi się obce, za małe, a różowy baldachim dziecinny. Wyciągam rękę, by go dotknąć, wspominając, jak było dawniej. Udawałam, że jestem księżniczką zamkniętą w wieży.

W otwartym oknie powiewają poruszane przez wiatr zasłony, które tłumią światło padające z zewnętrznych lamp. Obserwuję cienie tańczące na murku w ogrodzie, wspominając, jak robiłam to w dzieciństwie. Widzę złowieszcze figury tworzone przez gałęzie, a potem opuszczam powieki.

Nie wiem, czy odpływam na minutę czy godzinę, ale kiedy się budzę, o szyby uderza deszcz. Muszę zamknąć okno, bo matka się wkurzy, jeśli woda coś zniszczy. Jakby zależało jej choć trochę na tym domu.

Pocieram twarz, odkopując się spod koców, by usiąść. Kręci mi się w głowie, jak zawsze, gdy się podnoszę, więc przymykam oczy, dopóki nie ustępują nudności. Nagle słyszę dziwny szelest i skrzypienie okiennych zawiasów. Uchylam gwałtownie powieki i niemal dostaję zawału, gdy dostrzegam w pokoju jakąś postać. Wysoką i mroczną, ubraną w płaszcz z szerokim kapturem naciągniętym głęboko na czoło, więc nikłe światło dochodzące z zewnątrz nie oświetla jej twarzy. Szata sięga podłogi. Nieznajomy ma ponad metr osiemdziesiąt. Przez ten strój wygląda jak Kuba Rozpruwacz. Ale on nie przejmowałby się, że deszcz napada do środka.

Po chwili postać odwraca w moją stronę. W przypływie paniki przyciskam plecy do ściany. Chcę krzyczeć.

Otworzyć usta i wołać o pomoc, tyle że gdy rozchylam wargi, nic się nie dzieje. A raczej wydaję odgłos, który jest jeszcze bardziej żałosny, niż gdybym milczała.

Czy ja śnię? Czy to koszmar, w którym utknęłam?

Gdzieś na krawędzi umysłu pojawia się myśl, że kojarzę to okrycie. To szata ceremonialna. Tata kiedyś taką włożył. Byłam przerażona, gdy go w niej ujrzałam.

Tkwimy jak zaczarowani, żadne z nas się nie rusza, ja nawet nie oddycham. Mężczyzna ma przewagę. Wie, że jestem bliska ataku paniki, bo widzi moją twarz. A ja jego nie.

Jego.

To facet. Zdradzają go sylwetka i wzrost. To kolejny powód, przez który – gdybym tylko mogła – powinnam krzyczeć. Gdzie jest mój brat, gdy go potrzebuję?

Gapię się szeroko otwartymi oczami, jak nieznajomy zbliża się o krok. Kiedy to robi, światło pada na jego twarz, która okazuje się jeszcze bardziej przerażająca, bo jej połowę zasłania ciemna maska. To, co na niej dostrzegam, jest nierealne.

– C-co…

– Ivy Moreno.

Na dźwięk głębokiego głosu czuję, jakby zimne kościste palce pełzły po moim kręgosłupie, i wyraźnie drżę.

Dotyk diabła. Tak mawiała siostra Maria Antonina w podobnych sytuacjach. Z przyzwyczajenia robię znak krzyża. To go rozśmiesza. Jego śmiech brzmi paskudnie. Krótko, bez wesołości, wręcz ostro.

Przecieram oczy, próbując się obudzić, ale gdy uchylam powieki, on nadal tu jest. Znajduje się nawet bliżej. – Skąd znasz moje imię? – szepczę.

– Nie pamiętasz mnie, Ivy? Nie wywarłem na tobie żadnego wrażenia? Czuję się urażony.

– J-ja… N-nie…

– Zostaniesz moją żoną – ciągnie, nie zważając na jąkanie. – Byłoby dziwnie, gdybym nie znał twojego imienia, nie sądzisz?

Jego żoną?

Przyglądam mu się uważniej. Czy to Santiago De La Rosa? Dlaczego ma na sobie pelerynę i maskę? Służą tylko do ceremoniałów. Noszą je członkowie rodzin założycieli, ale tylko wtedy, gdy nakazuje to tradycja. Pożyczyli ojcu podobny strój na jakąś konkretną okazję. Wciąż pamiętam jego ekscytację, pomimo że razem z siostrą, widząc go w tym stroju, byłyśmy przerażone.

Lecz teraz nurtuje mnie o wiele ważniejsze pytanie: dlaczego, u diabła, Santiago De La Rosa znajduje się w środku nocy w moim pokoju?

Nagle przypominam sobie, że jakiś czas temu słyszałam Abla. Wkurzyłam się, bo narobił hałasu i mnie obudził. Czy to on go wpuścił?

– Czego chcesz? – pytam.

Czuję, jak jego spojrzenie przesuwa się po moim ciele, przez co sama na siebie zerkam. Mam na sobie koszulkę i majtki, jedną nogę trzymam na łóżku, druga zwisa nad podłogą. Poprawiam się i zakrywam kocem.

– Nie ma takiej potrzeby – mówi, podchodząc jeszcze bliżej, po czym ujmuje brzeg koca i lekko go ze mnie zsuwa. – Przyszedłem coś ci dać.

Przyciskam się do ściany, gdy Santiago staje tuż obok mnie. Przez chwilę wpatruje się w zdobioną ramę łóżka i cały ten róż.

– Trochę dziecinne, nieprawdaż? – rzuca.

– Czego ode mnie chcesz?

Nie wiem, czy to wyobraźnia płata mi figle, czy dostrzegam jego uśmiech. Nie mam pojęcia, czy to umysł wizualizuje mi obraz czaszki zamiast twarzy, ale cofam się na drugą stronę łóżka.

– Och, nie powinnaś tak traktować przyszłego męża, słodka Ivy. – Santiago siada na brzegu i przysuwa się do mnie.

– Czego chcesz?! – wrzeszczę, mając nadzieję, że Abel zaraz wpadnie do pokoju.

Na pewno przybędzie z pomocą.

Ale nic się nie dzieje. Nikt się nie pojawia. Zostałam sama z tym mężczyzną.

Wzdycha, jakby rozczarowany, następnie wyciąga rękę, dotyka opuszkami mojego policzka, po czym przesuwa palce na szyję, gdzie szaleje mi puls.

Przyciskam głowę do ściany.

Śnię. To musi być sen. Choć wydaje się niezwykle realny.

– Czego chcesz? – powtarzam tym razem cichym, przerażonym głosem.

– Już ci mówiłem – odpowiada. Głos ma niski i głęboki.

Bierze mnie za rękę, oplata nadgarstek palcami i przysuwa go do siebie. Jego dotyk jest lodowaty. Może mimo wszystko jest Kubą Rozpruwaczem.

– Mam coś dla ciebie – dodaje.

Przyciąga moją dłoń bliżej, sięga do kieszeni, a ja z zaskoczeniem obserwuję, jak siłą wciska mi pierścionek na palec.

– Co…

Jest za ciasny, ale Santiaga to nie powstrzymuje. Wpycha go na siłę do końca.

– Proszę. – Wypuszcza mnie z uścisku.

Zabieram dłoń i się jej przyglądam. Patrzę na ciemny kamień w kształcie łezki. Na kościste palce, które z trudem utrzymują jego ciężar i go przytrzymują. Wyglądają, jakby należały do szkieletu.

Zerkam na Santiaga, po czym próbuję zdjąć pierścionek.

– Na próżno się trudzisz – stwierdza, obserwując mnie.

Nadal próbuję. Nie chcę tego pierścionka. Nie chcę tego wszystkiego.

Kiedy mężczyzna wstaje, mam niemal pewność, że znów się uśmiecha. Niczym upiór. Czuję, jak krew odpływa mi z twarzy, tracę ostrość widzenia, a pokój zaczyna wirować.

– Od teraz należysz do mnie, Ivy Moreno, na dobre i na złe. Dopóki śmierć nas nie rozłączy.

5 - IVY

Budzę się wykończona, w dodatku boli mnie głowa. Spoglądam na wpadające przez okno promienie słońca i z narastającą paniką sprawdzam, która godzina. Chcę się zobaczyć z Evangeline, zanim siostra wyjdzie do szkoły.

Jest wpół do ósmej. Dziś piątek, co oznacza, że pojedzie autobusem za trzydzieści minut. Odrzucam więc kołdrę i wstaję, ale nagle się zatrzymuję. Zerkam na dłoń oraz znajdujący się na niej obcy przedmiot.

Wszystko sobie przypominam.

To nie był sen. Naprawdę tak pomyślałam?

Opadam z powrotem na łóżko, moje serce bije szybko, gdy wpatruję się w pierścionek. Ogromny kamień w kształcie łzy. Czarny diament, który trzymają kościste szpony. Przyglądam się mu uważniej. Ma skomplikowane, misterne wykończenie. Próbuję go zdjąć, obracając przy tym dłoń, jednak bez skutku.

Dostrzegam, że obrączka jest wygrawerowana. Nie jestem pewna, w jakim języku, ale napisano: „Aeternum”.

Santiago De La Rosa był wczorajszej nocy w mojej sypialni.

Przyszedł, by dać mi pierścionek.

Nie, nie dał mi go. Siłą wcisnął na palec.

Przypominam sobie, jak wyglądał. Włożył szatę, twarz osłonił kapturem. Wystraszył mnie na śmierć.

Może właśnie taki był jego cel.

Kolejne spojrzenie na zegarek podpowiada mi, że powinnam się pospieszyć, więc wstaję, po czym przechodzę do łazienki.

Moje myśli wirują wokół nocnego gościa, taty oraz planów Abla względem mnie. Ojciec od dawna miał problemy ze zdrowiem. Nie dbał o siebie odpowiednio, folgował sobie z jedzeniem, którego powinien unikać. Pamiętam, że lekarz nieraz powtarzał mu, że musi stosować odpowiednią dietę, i przepisywał kolejne pigułki obniżające cholesterol oraz ciśnienie. Nie widziałam taty, odkąd wyjechałam na studia, jednak zapewniał, że jest bardziej aktywny i dba o siebie. Na tyle, by nadal cieszyć się życiem. Śmiałam się z tego, ale też o niego martwiłam.

Ojciec skończył dopiero pięćdziesiąt lat. Jest zbyt młody, by umrzeć. Nie spędziłam z nim wystarczająco dużo czasu. W dodatku moja młodsza siostra miała go z nim jeszcze mniej, to trzynastolatka.

Mam nadzieję, że stan taty nie jest tak zły, jak przedstawił go Abel. Pocieszam się myślą, że dowiem się więcej po rozmowie z lekarzem.

Rozbieram się w łazience, po czym puszczam wodę w kabinie prysznicowej. Nim do niej wchodzę, sięgam jeszcze po szampon i zerkam na swoje odbicie w lustrze. Dostrzegam siniaki na szyi. Ślady po palcach Abla. Nie są zbyt ciemne, mogę je zamaskować. Ale może nie powinnam.

Siniak na policzku wygląda gorzej. Miejsce, w które brat mnie uderzył, jest opuchnięte i fioletowe.

Zerkam na brzuch oraz uda pokryte sińcami w różnych odcieniach. Nie bolą. Przywykłam do nich i staram się żartować, gdy na coś wpadam. Kiedy powiedziałam Ablowi, że stres pogarsza mój stan, wcale nie kłamałam. Nie wiem, jak poradzę sobie w tej całej sytuacji – w końcu zostaję zmuszona do poślubienia obcej osoby.

Odsuwam od siebie te myśli i wchodzę pod prysznic. Nakładam szampon i odżywkę na gęste loki, następnie myję ciało. Kiedy wychodzę, wkładam dżinsy oraz sweter. Specjalnie wybrałam pospolity strój, by wkurzyć mamę i Abla. Ona się zdenerwuje, bo uwielbia stwarzać pozory, a brat przez to, że chciał, bym pokazała się w sukience. Podpinam jeszcze włosy spinką, upewniając się, że zakrywają prawe oko, po czym ruszam do pokoju siostry. Uśmiecham się szczerze po raz pierwszy, odkąd tu przyjechałam, gdy w odpowiedzi na moje pukanie słyszę radosny pisk. Drzwi sypialni Evangeline otwierają się szeroko.

– Ivy! – Siostra rzuca się w moje ramiona, a ja przytulam

ją mocno.

– Eva! Strasznie za tobą tęskniłam.

Nie zdawałam sobie nawet sprawy, jak bardzo, aż do teraz.

– Ja też. Boże. Ja też.

Słyszę, jak pociąga nosem, a kiedy odsuwamy się od siebie, zauważam, że płacze. Ma opuchnięte oczy.

– Chciałam do ciebie zadzwonić, ale mi nie pozwolili. Mama zabrała mi komórkę – tłumaczy. Mój uśmiech przechodzi w grymas, kiedy patrzę na jej łzy. – Chciałam ci powiedzieć o tacie.

– Ciii. – Znów ją przytulam. – Już w porządku, kochanie. To nie twoja wina. Jestem tu. – Chcę ją pocieszyć, tyle że nie wiem, jak wpłynie na nią moja obecność.

Rozdzielamy się. Poprawiam jej włosy, które wysunęły się spod spinki. Zakonnice nie tolerują nieodpowiedniej fryzury, bez względu na okoliczności.

– Wszystko w porządku? – pytam, przyglądając się siostrze.

Biorąc pod uwagę, jak Abel mnie potraktował, chcę mieć pewność, że jej nie tknął.

– Boję się o tatę. Mama i Abel nic mi nie mówią. Ale może mogłabym odwiedzić go po szkole.

– Jadę dziś do niego, więc porozmawiam z lekarzami. Dowiem się, co mu jest, i o wszystkim ci opowiem.

Obiecuję.

Evangeline kiwa głową, ocierając łzy.

– Ivy? – pyta z wahaniem

– Tak?

– Czy to prawda? Wyjdziesz za tego człowieka?

Nie wiem, co jej odpowiedzieć.

– Słyszałam plotki, Ivy. On jest zdeformowany. To potwór – dodaje.

– Nie wiesz tego.

– Wszyscy słyszeli o wybuchu. Wiedzą, że od tamtego czasu prawie nie pokazuje się publicznie.

Jestem tego świadoma.

– Nie możesz tego zrobić. Musisz znaleźć jakiś sposób, by się wykręcić – mówi siostra.

– To nie takie proste jak…

– Evangeline!

Wzdycham z ulgą, słysząc wołanie mamy. Do mnie również dotarły plotki. Wiem o wybuchu, w którym zginęło wielu członków Socjety. Również ojciec i brat Santiaga. On może ocalał, ale nie wyszedł z wypadku zupełnie bez szwanku. Krążą pogłoski na temat tego, co się z nim stało i jak zakrył swoje blizny. Mówią, że stał się ostry, zgorzkniały.

Pamiętam nasze pierwsze spotkanie w gabinecie taty. Dałam Santiagowi prezent, który kupił dla niego ojciec. Rzuciłam mu pudełko na kolana i powiedziałam, co o nim sądzę. Byłam tak wściekła, że wykrzyczałam, iż nie cierpię szkoły, do której musiałam pójść przez Socjetę. Wysłanie mnie do niej miało być prezentem dla ojca. Podziękowaniami za to, czego nauczył Santiaga. A ja nie poprzestałam na obrażaniu szkoły. Powiedziałam mężczyźnie, że jego też nienawidzę.

Uśmiechnął się tylko po moich słowach. Zapamiętałam tę sytuację przez reakcję taty. Był na mnie zły.

Powiedział, że jestem pozbawiona szacunku. Sama odniosłam wrażenie, że Santiago uznał moje zachowanie za zabawne. Prawdę mówiąc, byłam zazdrosna, chociaż nawet nie znałam tego faceta. Ale zazdrościłam mu uczuć, jakimi obdarzył go mój tata.

A teraz naprawdę zostanę zmuszona, żeby poślubić obcego mężczyznę? Zdeformowanego potwora, o którym wszyscy plotkują?

Kręcę głową, by oczyścić umysł. Wszystko po kolei. Najpierw muszę spotkać się z ojcem. Rozmyślam o tym, że tata też się wybierał na spotkanie ze mną, ale rozchorował się w ostatniej chwili.

– Do jasnej cholery, Evangeline! Chodź tutaj! – Siostra zamiera, słysząc krzyk matki. – Spóźnisz się na autobus, a ja nie mogę cię dziś odwieźć do szkoły – dodaje.

Eva odwraca się do mnie.

– Jestem pewna, że ma pilne spotkanie w salonie fryzjerskim albo manicure. A może lifting – szepcze. – Kolejny.

Chichoczemy cicho.

– Evangeline!

– Lepiej już pójdę. – Siostra podchodzi do drzwi, po czym się cofa, wyjmuje z szuflady dużego snickersa i wkłada go do kieszeni plecaka. – Według mamy śniadanie tuczy.

– Nie daje ci śniadań?

Chuda jak patyk Evangeline wzrusza ramionami.

– To nic. Bardziej martwię się o tatę niż o jedzenie. – Znów mnie przytula. – Kocham cię, siostrzyczko.

Cieszę się, że tu jesteś, chociaż wiem, że wcale tego nie chcesz. Fajnie mieć cię blisko.

„Tylko ile to potrwa?”

Idę za nią do drzwi i obserwuję, jak zbiega po schodach. Matka stoi przy wyjściu z rękami skrzyżowanymi na piersi, nie kryjąc dezaprobaty. Nie żegnają się ze sobą, Eva wybiega z domu, gdy bus skręca w naszą ulicę. Mama zamyka za nią drzwi, akurat gdy Abel wychodzi z gabinetu ojca z komórką przy uchu.