Przez tajgę - Władimir Arsenjew - ebook

Przez tajgę ebook

Władimir Arsenjew

0,0
37,56 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Po raz pierwszy przetłumaczona na język polski relacja z ekspedycji naukowej podjętej w 1927 roku. Władimir Arsienjew, etnograf i badacz Dalekiego Wschodu, wraz z grupą naukowców oraz studentów wyrusza w podróż znad Morza Beringa do Chabarowska. Trasa obejmuje tereny tajgi – uczestnicy wyprawy pokonują jej dziewicze lasy, rzeki, doliny i mokradła, walczą z powodzią, a także wędrują wśród owianych tajemnicami gór Sichote-Aliń. Nie brakuje pięknych opisów natury, świata zwierząt oraz polowań (zarówno z udziałem autora,jak i tubylców). W ekspedycji bierze udział kilku przedstawicieli rdzennej ludności regionu, których zachowanie i sposób myślenia nie umykają uwadze autora – wnikliwie analizuje on ich obyczaje, obrzędy i przesądy, dając jednocześnie wyraz swojemu podziwowi dla ich umiejętności oraz znajomości dzikiej przyrody.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 197

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Władimir Arsienjew

PRZEDMOWA

Człowiek jest poniekąd wynikiem tego wszystkiego, co wchłonie swymi zmysłami z otaczającego go środowiska. Krzywicki

W 1927 roku Biuro do spraw Przesiedleń Na Dalekim Wschodzie wyprawiło ekspedycję z Sowieckiej Gawani do Chabarowska. Osoby interesujące się zagadnieniami kolonizacji autor odsyła do specjalnego raportu, wykonanego na miejscu pracy w Chabarowsku. Niniejsza książka stanowi niejako rozwinięcie owego raportu, w którym czytelnik znajdzie opisy przyrody północnej części kraju, znanej pod geograficzną nazwą Kraj Nadmorski. Niemało miejsca zostało również poświęcone ludom tubylczym. Czytelnik przekona się przy tym, w jak znacznym stopniu życie Oroczan1 oraz Udehejczyków2 zdeterminowane jest przez szereg zakazów. Żyją oni bowiem w głuchej tajdze, gdzie nie widać horyzontu i gdzie niebezpieczeństwo czyha na myśliwego na każdym kroku, zmuszając go do ciągłej czujności. Nic dziwnego zatem, że wszystko to wpłynęło na światopogląd mieszkańców, w którym rozwinęła się wiara w duchy i demony i który jest przeniknięty różnymi przesądami.

Jeśli w czasie podróży autorowi udało się osiągnąć pewne sukcesy, to tym samym czuje się on zobowiązany wobec towarzyszących mu podczas ekspedycji „ludzi lasu” za ich rzetelną służbę. Ich nazwiska zostały wymienione w tekście.

Podówczas na czele Biura do spraw Migracji na Dalekim Wschodzie stał W. I. Martjanow. On właśnie podjął inicjatywę zrealizowania ekspedycji z Chabarowska do Sowieckiej Gawani. Wszystkie prace z zakresu geobotaniki wykonane zostały przez profesora W. M. Sawicza oraz jego uczniów, studentów Państwowego Uniwersytetu Dalekowschodniego: N. J. Kabanowa, K. K. Wysockiego, G. I. Kariewa oraz P. S. Gonczarowa. Materiały z zakresu nomenklatury zoologicznej dotyczącej zwierzyny ze- brał A. I. Kardakow.

Autor uważa za potrzebne wspomnieć o pomocy i usługach udzielonych mu przez inżyniera kolejowego N. N. Mazurowa oraz urzędników straży leśnej, K. I. Nadieżdina i K. G. Osipowa.

Strony poświęcone opisom roślinności zostały zredagowane przez W. M. Sawicza, a część zoologiczna przez G. N. Gąssowskiego. Naukowe nazwy ryb sporządził G. U. Lindberg, natomiast pająka zidentyfikował A. I. Schmidt.

W Sowieckiej Gawani ekspedycja zatrzymała się w domu K. I. Kopotiewa, a w czasie roztopów znalazła schronienie w domostwie Udehejca, Insi Amulienka. We wsi Anastasiewka dach nad głową zapewnił nam brygadzista W. I. Dwigancew. Tubylcy wysłani nad Amur otrzymali sporą pomoc ze strony kierującego troickim3 oddziałem Dalgostorgu4 G. P. Jermoszyna.

Autor jest wdzięczny wszystkim wymienionym powyżej oso- bom za wspólne z nim uczestnictwo w pracy oraz w ekspedycji w 1927 roku, a także za usługi, które zmniejszyły ciężar jego przed- sięwzięcia.

Nadzór nad drukiem niniejszej książki uprzejmie wziął na siebie profesor F. F. Aristow, za co autor pozostaje mu szczerze wdzięczny.

Autor

20 stycznia 1929 roku

Władywostok

1 Oroczanie — autochtoniczna tunguska grupa etniczna, zamieszkująca tereny wschodniej Syberii.

2 Udehejczycy (Udehejcy) — autochtoniczna tunguska grupa etniczna, zamieszkująca tereny wschodniej Syberii.

3 Troick — rosyjskie miasto, dawniej w obwodzie moskiewskim.

4 Dalgostorg (Дальгосторг — Дальневосточная государственная торговля СССР) — Państwowy Handel Dalekowschodni ZSRR — urząd do spraw handlu na Dalekim Wschodzie ZSRR.

I PRZYGOTOWANIA I ODJAZD

Kwestia badań geograficznych w Kraju Nadmorskim w rejonie Dolnego Amuru i jeziora Kizi oraz Cieśniny Tatarskiej i rzeki Chor została podjęta jeszcze w 1908 roku. W tym czasie Nadamurski Oddział Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego zorganizował ekspedycję pod moim kierownictwem, która przez dwa lata działała w północnej części górzystego regionu Sichote-Aliń.

W 1926 i 1927 roku, w związku z przewidywaną budową kolei z Chabarowska do Sowieckiej Gawani (wcześniej Imperatorskiej) na brzegu Cieśniny Tatarskiej, władze okręgu dalekowschodniego postanowiły wysłać szereg specjalnych ekspedycji w zamiarze zbadania basenów rzek Chor, Anjuj, Koppi oraz Сhadi1 pod kątem dendrologicznym, geologicznym, ekonomicznym i kolonizacyjnym. W listopadzie 1927 roku Regionalne Biuro do spraw Migracji na Dalekim Wschodzie poleciło mi zorganizować wyprawę z Chabarowska do Sowieckiej Gawani w celu ustalenia, w jakim stopniu tereny znajdujące się na planowanej trasie kolei nadają się do zamieszkania. Na ową ekspedycję przeznaczono 12 000 rubli, a jej rozpoczęcie przewidziano na wczesną wiosnę, jak tylko ustąpi śnieg i popłyną rzeki.

Z uwagi na to, że trasa wyprawy powinna przebiegać po terenie całkowicie bezludnym lub ledwie stykającym się z granicami tubylczych osad w głębi kraju, można to było osiągnąć tylko przy dostępie do baz z prowiantem, zawczasu urządzonych w rejonach górnego biegu rzek Tutto, Chadi, Koppi, Anjuj, Chor, Pichca, Mucheń i Niemta. Zaopatrzenie do owych baz zamierzano dowieźć wcześniej, póki rzeki były skute lodem i można było poruszać się saniami. Wskutek nieporozumień pieniądze przesłano mi dopiero pod koniec kwietnia. Od tej chwili faktycznie ruszyły przygotowania do długiej drogi. Jednak straconego czasu nie dało się już nadrobić, rzeki odtajały i dlatego transport z zaopatrzeniem odbył się łódkami, co było nieporównywalnie trudniejsze i znacznie bardziej kosztowne.

Wyprawa miała do przejścia cztery grzbiety górskie, gdzie można było natknąć się na duże rumowiska skalne, czekały ją przeprawy przez bystre, górskie rzeki o wysokich, stromych brzegach, trzeba było uważać na ruchome piaski. Dlatego też postanowiłem zrezygnować z jucznych zwierząt i całą trasę ułożyłem tak, żeby dwie trzecie drogi przebyć na łódkach, a tylko przez działy wodne z jednego akwenu do drugiego iść pieszo z ekwipunkiem.

Należy powiedzieć, że w tym czasie w związku z budową drogi kolejowej i pomiarami w owych miejscach pracowały dwie brygady: jedna pod kierownictwem inżyniera kolejowego N. N. Mazurowa, a druga z inżynierem N. M. Lwowem na czele.

Początkowo zakładałem, że pójdziemy z Chabarowska do Sowieckiej Gawani i w szeregi naszej ekspedycji zaprosiłem profesora botaniki W. M. Sawicza oraz pracownika Chabarowskiego Muzeum Regionalnego A. I. Kardakowa.

Później przydział pieniędzy zmusił nas do zmiany całej trasy na odwrotny kierunek oraz do rozdzielenia się na dwie grupy. W. M. Sawicz wraz ze studentami K. K. Wysockim, G. I. Kariewem i P. S. Gonczarowem mieli za zadanie przeprowadzić badania w rejonie górnego biegu rzek Niemta, Mucheń i Pichca, potem przekroczyć rzekę Chor i wreszcie zejść wzdłuż niej do drogi kolejowej na wysokości Ussuryjska. Natomiast ja wraz z A. I. Kardakowem oraz studentem geobotaniki N. J. Kabanowem mieliśmy rozpocząć podróż od Sowieckiej Gawani, podążyć w górę rzeki Chadi w kierunku źródeł rzeki Koppi, potem przejść grzbietem Sichote-Aliń do Anjuja, skąd dojść do rzeki Chor, a z niej, trzymając kurs na Chabarowsk, na Pichcę. Krótko mówiąc, w czasie gdy ja miałem pracować na wschodniej stronie Sichote-Aliń, W. M. Sawicz zajmował się przygotowywaniem baz z zaopatrzeniem w wyznaczonych miejscach.

W myśl tego planu również fundusze zostały podzielone na trzy części: 1000 rubli zarezerwowano na późniejsze raporty i prace kameralne we Władywostoku, dla mojego oddziału, który czekała trasa od morza do rzeki Amur, przeznaczono 7060 rubli, natomiast dla grupy W. M. Sawicza 4545 rubli.

W drogę z Chabarowska do Sowieckiej Gawani można było ruszać w dowolny dzień. Kierunek ten miał dużo zalet i niósł ze sobą dużo korzyści, których jednak musieliśmy sobie teraz odmówić. Podróż od strony morza do Chabarowska zależała nie tylko od rozkładu rejsów parowcem, ale i od innych kwestii, których nikt zawczasu nie mógł przewidzieć.

Wydawało się, że wszystko zostało ustalone, ale nagle, całkowicie nieoczekiwanie, pojawiły się nowe kłopoty. Sowiecka marynarka handlowa2 zamiast do Sowieckiej Gawani wysłała ładunek należący do ekspedycji na Sachalin. Nie pozostawało nic innego jak tylko czekać na ich powrót do Władywostoku, żeby następnym rejsem samodzielnie dostarczyć je tam, gdzie należało.

Obowiązki uczestników wyprawy zostały odpowiednio rozdzielone. Osobiście wziąłem na siebie: 1) kierownictwo ekspedycji, 2) prace przygotowawcze, organizacyjne i likwidacyjno-porządkowe, 3) wywoływanie zdjęć oraz 4) zbadanie wytyczonej trasy pod względem kolonizacyjnym, a także w ujęciu historii naturalnej. Do zadań A. I. Kardakowa należały wszelkie czynności związane z funkcją pomocnika kierownika wyprawy. Oprócz tego do jego obowiązków należało doglądanie myśliwskiego sprzętu tubylców oraz robienie zdjęć w czasie drogi. Natomiast student geobotaniki N. J. Kabanow był odpowiedzialny za zbiór ziół i próbek gleby, a także prowadził obserwacje ze swojej dziedziny wiedzy.

Poza pracownikami naukowymi w skład ekspedycji wchodzili jeszcze tubylcy. Celowo wziąłem tylko Oroczan, ponieważ: 1) dobrze znali okolicę i jednocześnie pracowali jako robotnicy i przewodnicy, 2) potrafili drążyć łódki i radzili sobie z nimi na mieliźnie oraz 3) zaopatrywali całą wyprawę w mięso oraz ryby. Obecnie, gdy spoglądam wstecz, widzę, że była to dobra decyzja. Wiele ekspedycji poniosło straty, gdy wody wezbrały w czasie roztopów — tylko w mojej obyło się bez nieszczęść i pomyślnie dotarliśmy do Chabarowska.

Na początku zabrałem dziewięciu tubylców. Trzech zawróciłem jeszcze z rzeki Tutto, dwóch miało towarzyszyć N. J. Kabanowowi podczas spływu po rzece Koppi, a pozostali czterej: Prokop Chutunka, Fiodor Mulinka, Aleksandr Namuka i Suncaj Geonka przebyli ze mną całą trasę. Dwóch ostatnich pracowało ze mną już w 1907, 1908 i 1909 roku; otrzymali oni nagrody od Rosyjskiego Towarzystwa Geograficznego.

Po zakończeniu wyprawy zostali odprawieni koleją z Chabarowska do Władywostoku, później popłynęli parowcem należącym do Sowieckiej Floty Handlowej do miejsc swojego zamieszkania w Sowieckiej Gawani oraz nad rzekę Nachtochę.

Podczas drogi mieliśmy pokonać pięć pasm górskich, przy czym cały dobytek (polowy, naukowy i osobisty) oraz żywność nieść ze sobą w torbach. Dlatego też zabrano ze sobą tylko to, bez czego nie sposób było się obejść. Wszelkie zbytki odrzucono: zastanawiano się nad każdym opakowaniem i przeliczano wszystkie drobiazgi.

Naukowy ekwipunek składał się z aparatu fotograficznego, stopera, kompasu Schmalkaldera, zeszytów do oznaczania pikietażu trasy, dzienników, teczki na zielnik, papieru, małej taśmy mierniczej, niedużego monokularu, aneroidu, termometru, procy, termometru do wody, termometru minimalnego, łopaty saperskiej, małej i szczelnej skrzyneczki na próbki gleby, woreczków na glebę, klisz fotograficznych, noży do roślin, kolorowych i zwykłych ołówków, gumek i tak dalej.

W skład wyposażenia biwakowego wchodziły namioty-moskitiery (po jednym dla pracownika naukowego i po jednym powiększonym dla dwóch robotników), markizy dla ochrony przed deszczem, trzy aluminiowe kociołki wraz z pokrywkami, wkładane jeden w drugi (czajników nie braliśmy wcale), skóry kozie na posłania do spania, trzy siekiery i reszta.

Sprzęt polowy stanowiły lekkie płaszcze przeciwdeszczowe i kawałki ceraty do zakrywania bagaży przed deszczem, sznury do związywania bagaży, noże noszone przy pasie, race sygnalizacyjne, dzidy, przyrządy do drążenia łodzi („ciosanych”). Tutaj należy także wymienić broń palną, czyli jeden karabin oraz strzelbę śrutową, ładownice, zapas prochu, śrut, gilzy oraz narzędzia do elaboracji amunicji, wędki, przynęty i tym podobne.

Własność osobista każdego z uczestników wyprawy składała się z lekkiej narzuty, dwóch kompletów bielizny, zapasowej pary butów, ręcznika przytroczonego szelkami do bagaży, mydelniczki z mydłem, szczotki do zębów, grzebienia, igielnika z nićmi, kawałków materiału na łaty i innych drobiazgów.

Wszystkie rzeczy bez wyjątku — zarówno to, co wysyłano do baz zaopatrzeniowych, jak i to, co wieźliśmy ze sobą — zostało załadowane do blaszanych pojemników, zalutowane i zapieczętowane w skrzyniach. Taki sposób pakowania jest bardzo wygodny. W bazie z powodzeniem chroni żywność przed gryzoniami, również większe zwierzęta boją się odgłosów, jakie wydają blaszane pojemniki. Natomiast w czasie marszu w słotę nie wymagają one przykrywania brezentem.

W bazie zapasy były trzymane w specjalnych spichlerzykach umieszczonych na palach zrobionych z kłód pokrytych korą. Miejsca do zrobienia baz były wybierane wcześniej. Nie moglibyśmy ich przeoczyć — tubylcy po mnóstwie drobnych, ledwie dostrzegalnych śladów od razu rozpoznawali miejsce ich położenia.

Pierwszego czerwca załatwiłem ostatnie formalności, nadałem telegramy i o trzeciej po południu wsiadłem na parowiec „Sin-pin-chan”. Zmierzch nastał, kiedy zakończono załadunek koni dla geologicznej ekspedycji zmierzającej na wyspę Sachalin. Kropił deszcz…O dziewiątej wieczorem „Sin-pin-chan” podniósł kotwicę i wyszedł w morze. Nie zważając na brak pogody, pasażerowie długo jeszcze przebywali na pokładzie i podziwiali Władywostok, który przy wieczornym oświetleniu istotnie przedstawiał sobą efektowny widok. Miejskie zabudowania położone na zboczach gór sięgały samych szczytów i dlatego wszystkie wzgórza upstrzone były światłami, była to istna iluminacja. Mnóstwo ogni jakby zawisło w powietrzu; rozpraszały się, poruszały i zlewały ze sobą, odbijając się w czarnej wodzie.

Kiedy „Sin-pin-chan” wyszedł z zatoki Złoty Róg, piękna panorama zniknęła, a parowiec spowiła nieprzenikniona ciemność. Na niebie nie było widać ani gwiazd, ani księżyca, padał drobny deszcz. Przy słabym świetle od okien i luków rysowały się momentami ciemne sylwetki przechodzących przez mokry pokład marynarzy oraz oficera wachtowego na kapitańskim mostku. Po męczącym dniu zszedłem do swojej kajuty, by położyć się spać.

Na statku było tłoczno i ciasno, a w kajutach duszno. Dlatego też, jak tylko zaczęło świtać, ubrałem się i wyszedłem na pokład. Pierwszym, co mi się rzuciło w oczy, było czyste, bezchmurne niebo i rozległa tafla spokojnego morza. „Sin-pin-chan” płynął wzdłuż brzegu, trzymając kurs na północny wschód. Usiadłem na ławce i zacząłem podziwiać krajobraz, który rozwijał się niby długa panorama. W oddali widniały zasnute mgłą, szczerbate grzbiety górskie, poprzecinane wąskimi dolinami. Na wschód od nich snuły się aż do morza długie wzgórza zakończone urwiskami. Był to typowy brzeg horyzontalny, który ciągnie się na wiele setek kilometrów w kierunku od południa i południowego zachodu na północ i północny zachód. Być może dla czytelnika będzie interesujące, co należy rozumieć pod takim określeniem. Horyzontalny brzeg biegnie równolegle do gór, które w miejscach, gdzie schodzą ku morzu, są podmyte na całej długości, wskutek czego występuje tu całkowity brak jakichkolwiek zatok czy zalewów. Właśnie dlatego na północ od Przylądka Mosołowa wysiadka na brzeg jest bardzo trudna, w szczególności letnią porą, kiedy wiatr wieje od morza i powoduje silny przybój.

Liczne cyple wytrwale wytrzymujące napór wody przedstawiały sobą typ brzegu, który w geografii określa się jako gładki i wyrównany, mimo że jego krawędź jest pofałdowana niczym kurtyna w teatrze. Jeden cypel wyłaniał się za drugim — pierwszy było widać wyraźnie, drugi był już lekko otulony niebieskawą mgłą, kolejny jeszcze słabiej widoczny, reszta natomiast całkiem tonęła we mgle i zdawała się tylko wisieć w powietrzu, nie dotykając wody. Niedoświadczony żeglarz może pomyśleć, że pomiędzy dwoma cyplami znajduje się zatoka, gdzie okręt mógłby znaleźć schronienie od niepogody. W rzeczywistości to tylko krzywizna wysokiego i skalistego brzegu, niekiedy pozbawionego nawet pasa wybrzeża.

Od Piaskowego Cypla wybrzeże Kraju Nadmorskiego zakręca na północ i dalej biegnie wzdłuż południka. Tym sposobem część wybrzeża przylegająca do określonego cypla stanowi miejsce, gdzie znajduje się strefa orogeniczna, a konkretnie granica zbieżna między płytami tektonicznymi. Właśnie z tego powodu w pobliżu ukształtował się uskok nazwany Sowiecką Gawanią. Również dlatego w tym rejonie często zdarzają się trzęsienia ziemi, o których zachowało się wśród tubylców wiele ciekawych opowieści.

1 Rzeki położone w dorzeczu Amuru.

2 Совторгфлот (Sowtorgflot - Sowiecka Flota Handlowa)

IISOWIECKA GAWAŃ

Do Sowieckiej Gawani przybyliśmy czwartego czerwca. Późnym wieczorem zeszliśmy na ląd, a następnego dnia otrzymaliśmy nasze bagaże.

Moi towarzysze zajęli się rozpakowywaniem dobytku, ja natomiast wybrałem się do Rejonowego Komitetu Generalnego, aby dopełnić kilku służbowych formalności.

Sowiecka Gawań, o której tutaj mowa, jest ogromną, dwunastokilometrową zatoką położoną na linii południe–zachód. W jej skład wchodzi także dziesięciokilometrowy, zygzakowaty Zalew Konstantynowski. Oprócz tego w pasie wybrzeża znajduje się kilka zatoczek, z których na uwagę zasługują: Latarniana, skąd wiedzie polna droga do latarni morskiej, potem Japońska, gdzie zamieszkało najwięcej rosyjskich osadników, potem Koncesja, gdzie znajdują się obecnie wszystkie państwowe i administracyjne instytucje, i wreszcie Chadi, do której wpada rzeka o tej samej nazwie. W Zalewie Konstantynowskim jest zatoka Wartownicza, gdzie zatopiono wychwalaną przez Gonczarowa fregatę „Pałładę” i do tej pory zachowały się ruiny umocnień wybudowanych jeszcze w 1854 roku. Niedawno dużą wyspę Milutina połączono z lądem piaskowym przesmykiem, po którego dwóch stronach znajdują się zatoki, niemające rosyjskich nazw.

Mało jest na ziemi takich przystani jak Sowiecka Gawań. Duża, zamknięta ze wszystkich stron, może ona pomieścić dowolną flotę. Przy samym brzegu jest na tyle głęboko, że oceaniczne parowce o sporych rozmiarach mogą przy nim cumować tak blisko jak w wygodnym porcie. Jedynym minusem tego miejsca jest to, że znajduje się ona daleko od zaludnionych części kraju.

Brzegi tworzą bazalty, które mają nie kolumnowy, lecz raczej poziomy i płaski charakter. Od strony południowo-wschodniej Sowiecka Gawań jest oddzielona od morza dość wysokim grzbietem górskim Doko, znanym z występujących tam skał magnetytowych. Po katastrofie parowca Ochotniczej Floty „Władimir” w 1897 roku na krańcu owego grzbietu postawiono Latarnię Nikołajewską.

Do Sowieckiej Gawani przyjdzie nam jeszcze wrócić, gdy będzie mowa o urządzeniu powierzchniowym wpadających do niej rzek.

Cała ludność Sowieckiej Gawani dzieli się na trzy grupy: administrację, mieszkańców miasta oraz tubylców. Pierwsi są urzędnikami dziewiętnastu państwowych instytucji. Administracja obsługuje nie tylko samo miasto, ale i całe wybrzeże, od ujścia Tumnina do rzeki Samargi.

Co robią mieszkańcy Sowieckiej Gawani i jak zdobywają środki do życia? Uprawą ziemi zajmują się nieliczni. Ludność ta czerpie bezpośredni i pośredni zysk z gospodarki leśnej, a także z rybołówstwa. Niektórzy wykorzystują konie, „wypożyczając” je za trzydzieści rubli na miesiąc od sztuki. Żyją oni na wybrzeżu w oczekiwaniu na zarobek przy rozładunku i transporcie towarów oraz bagaży z przypływających parowców. W budynkach administracji wykonują przeróżne prace stolarskie i ślusarskie. Zdarza się, że do miasta przybywa jakaś ekspedycja, znów więc trafiają się pieniądze. Nie wszyscy — nawet ci, którzy mieszkają w domach — posiadają ogródki, co powoduje wysokie ceny warzyw. Mieszkańcy Sowieckiej Gawani to nie chłopi, ale po prostu „miejscowi”, ludzie żyjący dniem powszednim w nadziei na poprawę losu (ale czego konkretnie — sami nie wiedzą), która pojawi się nie wiadomo skąd i nie wiadomo kiedy. Wielu z nich jest niezadowolonych z postanowień rządu dotyczących budowy drogi kolejowej z Chabarowska do ich miasta. Przewidują oni koniec swojego dotychczasowego życia, w którym „nie sieją, nie żną, ani nie zbierają plonów do spichlerzy, lecz żywią się i są po swojemu szczęśliwi”. „Sowgawańcy” słusznie mówią, że wraz z uruchomieniem kolei przyjedzie mnóstwo obcych ludzi, zaczną się kradzieże i dojdzie do strasznych przestępstw. Na swój sposób mają rację. Trzeba im oddać sprawiedliwość, że mimo iż wszyscy tu piją, nigdzie nie słychać publicznych kłótni, nie ma kradzieży, awantur i bójek, a jeśli gdziekolwiek widać zamek na drzwiach, to raczej po to, by gościom dać znać, że gospodarza nie ma w domu. Pod tym względem sowgawańcy są bez zarzutu.

Trzecią nację zamieszkującą miasto stanowią Oroczanie, grupa etniczna pochodzenia mandżurskiego. W dalekiej przeszłości żyli oni gdzieś na północy i nie wiadomo kiedy przywędrowali nad Ocean Spokojny. Za swoją kolebkę uważają właśnie Sowiecką Gawań, którą nazywają Chadi. Jednak od czasu, gdy do okolicznych lasów przybyli drwale i rozległy się tam dźwięki siekier, lud ten porzucił swoje dawne osady — część odeszła nad Tumnin oraz jego dopływ Chutę, reszta zaś powędrowała za góry wododziałowe Sichote Aliń, w górę rzeki Chungarii, gdzie trudno się do nich dostać nie tylko od strony morza, ale i od strony Amuru.

W ciągu trzech dni zakończyliśmy wszystkie prace przygotowawcze, rozparcelowaliśmy dobytek, a część bagaży wysłaliśmy nad Koppi do bazy zaopatrzeniowej. Właśnie w tym czasie przybyli tubylcy ze swoimi łódkami.

Najstarszym z nich był Oroczanin Aleksander Namuka — człowiek niewysokiego wzrostu, w wieku około czterdziestu pięciu lat, małomówny i spokojny. Miał twarz o drobnych rysach, włosy na jego głowie zaczynały siwieć. Kiedy mówił po rosyjsku, to wszystkie twarde spółgłoski wypowiadał jak miękkie. Kiedy mu się coś nie udawało, peszył się, a na jego twarzy pojawiał się zakłopotany uśmiech.

Kolejnym według wieku był Udehejczyk Suncaj Geonka, czterdziestoletni mężczyzna o szczupłej budowie ciała i wzrostu poniżej średniej. Był to człowiek porywczy, u którego okresy bezczynności przeplatały się z czasem wzmożonej pracy. Pieniądze traktował jako rzecz całkowicie bezużyteczną i trwonił je na błahostki, kupując wszystko, co się napatoczyło. Gdy chciał mnie do czegoś przekonać, twarz jego przybierała taki wyraz, jakby cierpiał wielkie katusze. Suncaj był wybitnym szamanem — dar ten odziedziczył po swoim zmarłym ojcu.

Następny to Oroczanin Fiodor Mulinka, również średniego wzrostu, w wieku trzydziestu sześciu lat. Natura obdarzyła go wszechstronnie: był więc świetnym kowalem, wytrawnym traperem, zręcznie łowił ryby dzidą i uchodził za najlepszego specjalistę od drążenia łódek. Mówił niewiele. Kiedy próbował coś zapamiętać, wytężał umysł i marszczył czoło. Najbardziej przesądny człowiek w drużynie.

Moim czwartym towarzyszem był Prokop Chutunka — niskiego wzrostu Oroczanin w wieku trzydziestu lat. Znałem go jeszcze jako chłopca. Z natury ciekawski, sam nauczył się czytać po rosyjsku. Był inteligentny, pracowity i niekonfliktowy. Pomimo swojej szczupłej postury i krzywych nóg mógł nosić duże ciężary i odbywać długie marsze. Obecnie objawiała się nie tyle jego siła fizyczna, ile zaangażowanie w pracę. Chutunka był jeszcze młodym szamanem.

Cała czwórka miała czarne włosy, ciemnobrązowe oczy, śniadą skórę i odznaczała się drobnymi kończynami. Ubrania ich były mieszane i składały się w części z odzieży rosyjskiej, a w części z oroczańskiej. Wszyscy — również i my z A. I. Kardakowem — nosili obuwie na modłę tubylców: szyte z wyprawionej skóry łosia na wzór ołoczi1.

W toku opowiadania będę posługiwać się nazwiskami moich towarzyszy: Namuka, Mulinka, Chutunka i Geonka.

Oroczanie przynieśli niepokojącą wieść, że ujście rzeki Chadi, wzdłuż której mieliśmy się wspinać w góry, jest pokryte lasem mangrowym2. Ostatnie dni były słotne — cały czas padał deszcz na przemian ze śniegiem. Woda w rzekach znacznie przekroczyła swój stan. Akurat przy rzece Chadi fabryka3 prowadziła wyrąb lasu. Woda, która wystąpiła z brzegów, porwała ścięte drzewa i uniosła ze sobą.

Niedaleko od ujścia, gdzie Chadi się rozdziela, zrobił się duży zator, przez który mogliśmy utknąć na bliżej nieokreślony, dłuższy czas.

Następnego dnia wstałem o świcie i wyszedłem na zewnątrz. Było chłodno. Słońce kryło się jeszcze za górami, lecz czuło się już dobroczynny wpływ jego życiodajnych promieni. Nad Sowiecką Gawanią unosiła się mgła, która powoli przesuwała się ku morzu. Wszystko przemawiało za tym, że dzień będzie pogodny, jasny i ciepły.

O dziesiątej czterema łódkami wypłynęliśmy z Zatoki Japońskiej i skierowaliśmy się w stronę Zatoki Konstantynowskiej, skąd wedle współrzędnych zaczynała się wyprawa i można było zacząć robić zdjęcia.

W 1855 roku w Sowieckiej Gawani zjednoczony angielsko-francuski szwadron ogniem artyleryjskim wypalił las. Na jego miejscu wyrósł następny las, ale po siedemdziesięciu latach spalili go Rosjanie. Potem znów zaczął rosnąć nowy lasek, składający się z modrzewi i brzóz.

Porozrzucane gdzieniegdzie po kampanii sewastopolskiej4 pojedyncze suszki5 mają spore rozmiary. Tubylcy mówią, że są twarde jak stal i nie poddają się obróbce.

Bliżej wejścia do morza zachodni brzeg zatoki jest niespokojny. Pod wpływem czynników atmosferycznych skały ulegają zniszczeniu i całymi bryłami osuwają się na mieliznę. Można tutaj zaobserwować nadzwyczajne erozje. Niektóre okazy, mimo swoich dużych rozmiarów, aż się proszą, by umieścić je w muzeum.

Wygładzone fragmenty lawy przybrały niesamowite kształty. Jedne podobne są do ludzi, drugie do ptaków, inne do fantastycznych zwierząt, zastygłych w pozach katuszy nie do opisania. Kiedy morze faluje, martwe fale przenikają do Sowieckiej Gawani. Migocząca tafla wody podnosi się powoli, bezgłośnie sunie do brzegu i ze złowieszczym szumem stara się najdalej jak można wniknąć w jamy pomiędzy kamieniami. Inna siła zmuszą ją do powrotu w morze. Lecz fale nie odpuszczają i ze szmerem wytrwale i uparcie znów biegną do brzegu — i tak bez końca na przestrzeni wielu wieków.

Tubylcy wierzą, że owe niezwykłe kamienie posiadają dusze i w ich obecności na ziemi upatrują działania nadprzyrodzonej siły.

Następnego dnia była niedziela. Uporawszy się z pracami w Zatoce Konstantynowskiej, wsiedliśmy do łódek i skierowaliśmy się ku ujściu rzeki Chadi. Pogoda była dziwna. Cały dzień w powietrzu unosiła się gęsta mgła. Słońce wyglądało jak pomarańczowa tarcza o słabo zarysowanym konturze i dlatego dało się na nie spokojnie patrzeć gołym okiem. Zazwyczaj w takie dni świetnie niosą się dźwięki — tak się działo i tym razem. Gdzieś daleko wystrzelono z broni. Echo odezwało się setką głosów i przeobraziło ten odgłos w grzmot armatniej kanonady, który przetoczył się nad całą zatoką, z jednego końca na drugi, zupełnie jak grom w czasie burzy. Z doświadczenia wiedziałem, że taka mgła i takie echo zapowiadały niepogodę. I rzeczywiście, bliżej wieczora mgła się rozeszła i ukazały się chmury nisko zawieszone nad ziemią.

Dzień miał się ku końcowi, kiedy wpłynęliśmy na wody rzeki Chadi i dotarliśmy do broczańskiej wsi Dakty-Booczani. Był to ostatni zamieszkany przez ludzi punkt, za którym na setki kilometrów rozciągała się już tylko głucha tajga. Na brzegu spotkaliśmy tubylców. Smutno wyglądały oroczańskie chatki6, ale nie mniej przygnębiająco wyglądali ich mieszkańcy. Po wojnie domowej Oroczanie popadli w biedę i nie zdążyli się jeszcze przystosować do nowych warunków, a Komitet do spraw Pomocy Mniejszościom Narodowym Północy na Dalekim Wschodzie dopiero niedawno rozpoczął swoją działalność.

Okazało się, że jeden z domków był pusty. Należał on do ślepego starca, Iwana Bizanka, o którym będzie później mowa. Oroczańskie kobiety szybko doprowadziły porzuconą jurtę do stanu używalności, pozamiatały podłogę i poprawiły korę na dachu.

Po kolacji wybrałem się pooglądać osadę. Zmierzchało i było zimno, zaczynał kropić deszcz. Dym z ognisk nie wznosił się do góry, lecz zawisł nieruchomo w powietrzu białymi smugami. W jednej z chatek mieszkała wdowa z dwójką dzieci. Niedawno straciła męża, którego dobrze znałem. Odwiedziłem ją. Biedna kobieta jęła się krzątać i nie wiedziała, czym nas ugościć. Poprosiłem ją, by się nie denerwowała, i kazałem przynieść swoje zapasy. Moi towarzysze rozdali dzieciom suchary. Zaczęły je chrupać z dużą przyjemnością. Wśród Oroczan znajdował się leciwy już człowiek i dobry tropiciel, Andriej Namuka. Dał nam wiele przydatnych rad i wskazał, jak trafić do źródeł rzeki Ioli. Należy powiedzieć, że żaden z moich przewodników nie bywał w górnym rejonie rzeki Tutto i nikt nie wiedział, co kryje w sobie przełęcz pomiędzy nią a basenem rzeki Koppi. Jedynym, czym mogliśmy się kierować, były zbierane informacje. Andriej Namuka wskazał nam cały szereg drobnych śladów, które powinny służyć za punkty orientacyjne i doprowadzić nas do samych źródeł Ioli.

Piliśmy razem