W tajdze - Władimir Arsenjew - ebook

W tajdze ebook

Władimir Arsenjew

0,0
29,88 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Spotkania z syberyjskimi tygrysami i lampartami amurskimi, tropienie łosi i nocne polowanie na jelenie, dramatyczna wyprawa przez góry Sichote Alin – to tylko niektóre z licznych przygód autora w syberyjskiej tajdze. Krainie dzikiej i pięknej, a zarazem śmiertelnie niebezpiecznej…

Władmimir Arsanjew rosyjski pisarz, przyrodnik, badacz Dalekiego Wschodu W 1892 roku wstąpił do szkoły junkrów piechoty w Sankt Petersburgu.  Po zakończeniu nauki  Arsaniew otrzymał przydział służbowy do Polski. Chętnie odbywał wędrówki nad Biebrzą i Narwią.  Otrzymany w Polsce w prezencie egzemplarz książki Wacława Sieroszewskiego W krainie Jakutów podsyciły jego pasję do podróżowania. W 1909 roku został członkiem Cesarskiego Towarzystwa Geograficznego.

Jego najsławniejsze książki to: Po Kraju Ussyryjskim i Dersu Uzała. W tajdze jest trzecią książką wydaną tego autora w Polsce.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 162

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Okładka

Karta tytułowa

BADACZ DALEKIEGO WSCHODU

Dawno, pół wieku temu, Władimir Kławdijewicz Arsienjew przybył jako młody oficer na Daleki Wschód.

Władywostok, do którego zawitał w 1899 roku, był wówczas zupełnie jeszcze młodym miastem. Tam, gdzie dziś stoją wielkie kamienice, gdzie po szerokich ulicach krążą tramwaje i autobusy, rosły dziewicze lasy, w których gnieździły się tygrysy.

Arsienjew już od najmłodszych lat miał zamiłowanie do geografii. Na brzeg Oceanu Spokojnego przywiodła go ciekawość, jaką żywił dla tych oddalonych krajów.

Jednostka wojskowa, do której należał, strzegła granic państwa.

Arsienjew począł zwiedzać okolice Władywostoku; często chodził po górach otaczających to miasto. Widząc, że młody oficer stale wędruje ze strzelbą na ramieniu, dowódca pułku mianował go naczelnikiem myśliwskiej kompanii strzelców, złożonej z ochotników rozmiłowanych w tajdze i polowaniach. Arsienjew odbywał długie marsze, badając drogi i szlaki. Lecz nie były to jeszcze podróże, tylko wypady wywiadowcze, które hartowały charakter przyszłego podróżnika i zaznajamiały go z tajgą oraz jej mieszkańcami.

Przed Arsienjewem leżał wielki, mało zbadany kraj, o ciekawej przy- rodzie i różnorakiej ludności. Pokochał ten kraj, pokochał jego niezwykłą przyrodę i badaniu jej poświęcił trzydzieści lat życia. Przemierzył Kraj Ussuryjski* wszerz i wzdłuż, wielokrotnie przeprawiał się pieszo przez górski grzbiet Sichote-Aliń, pływał łodzią po górskich, bystrych rzekach, wędrował z plecakiem przez odwieczną tajgę ussuryjską.

Podróże Arsienjewa obfitowały w niebezpieczeństwa. Niejeden raz prymitywne łodzie podróżników ginęły wraz z całym dobytkiem ekspedycji w falach rzek. Nieraz wędrowcom groziła śmierć głodowa w tajdze, gdzie gospodarzami były tygrysy, niedźwiedzie i dziki. Przygody to dla czytelnika tylko zajmująca rozrywka, lecz dla podróżników – to niebezpieczeństwo, często groźne dla życia. W tajdze nie należy szukać niebezpiecznych przygód, przeciwnie, należy umieć ich unikać. Naczelnik wyprawy odpowiada nie tylko za siebie, lecz i za życie swych towarzyszy. I Arsienjew przeszedł surową szkołę podróżnika.

W młodości Arsienjew nie zdobył systematycznego wykształcenia. Cóż mogła mu dać szkoła junkrów? Ale mimo to stał się z czasem wybitnym uczonym. Jak tego dokonał? Uczył się przez całe życie. Uczył się u prostych ludzi, znających dobrze kraj tubylców i myśliwych. Uczył się u Nanajów i Udehejczyków, znakomitych łowców zwierząt i znawców tajgi. Ci myśliwi i rybacy byli to naiwni ludzie, którym wszystkie siły przyrody wydawały się żywe, obdarzone duszą. Tak mówiły ich stare zabobony myśliwskie przekazywane z pokolenia w pokolenie. Lecz te zabobony i przesądy nie przesłoniły Arsienjewowi prawdziwego oblicza odważnych, dobrych i uczciwych ludzi.

Głód wiedzy, ciekawość, żądza poznania życia nigdy nie opuszczały Arsienjewa. Łączył wiedzę książkową z tym, co wiedział sam, i z doświadczeniem innych ludzi i to pomogło mu stać się znawcą i badaczem Kraju Ussuryjskiego.

Poznanie Dalekiego Wschodu jest rezultatem pracy wielu pokoleń, wysiłku wielu ludzi. Już dawniej badali Kraj Ussuryjski żeglarze, topografowie, zoolodzy. Trzydzieści lat przed Arsienjewem zwiedził go znakomity podróżnik Przewalski, który napisał słynną Podróż po Kraju Ussuryjskim. Arsienjew miał poprzedników i sam torował drogi dla następców. Jego to śladami kroczyli geolodzy radzieccy, którzy wykryli bezcenne kopaliny w głębi grzbietu górskiego Sichote-Aliń.

W czasach porewolucyjnych Arsienjew rozszerzył krąg swoich badań. W 1927 roku odbył wielką podróż od Sowieckiej Gawani do Chabarowska. Sprawozdanie z tej podróży umieścił w książce Przez tajgę. Zwiedził wyspę Janę na Morzu Ochockim. Mieszkańcy Wysp Komandorskich, Aleuci, ofiarowali mu szpadę z inicjałami „V. B.”. Szpada ta pochodziła z mogiły wielkiego podróżnika rosyjskiego Vitusa Beringa. Arsienjew był na Kamczatce i jako jeden z pierwszych zbadał krater wulkanu Awacza. Wędrując zimą przez bezludne tundry, podziwiał swych towarzyszy, Ewenków, którzy doskonale orientowali się wśród śnieżnej pustyni.

Pragnienie, by poznać własny kraj, by przyczynić się do jego przebudowy – oto co kierowało niestrudzonym podróżnikiem, co zmuszało go przemierzać morza, pustynie śniegowe i bezludne lasy.

Arsienjew był z zawodu topografem. Kreślił na mapach bieg mało znanych krętych rzek, zarysy brzegów morskich, kierunki górskich grzbietów i określał wysokość przełęczy górskich. Nie odrywały go od tej pracy ani deszcze letnie, ani zimowe zamiecie. Jak tu – myślał – znaleźć czas na podziwianie cudów przyrody, kiedy trzeba nieustannie, krok za krokiem, wykreślać na mapie kierunek drogi i rzeźbę przebywanych okolic? Arsienjew był również poetą. Nieustanna, żmudna praca nie przesłaniała mu uroków przyrody, nie przeszkadzała obserwować zwierząt. Z jednakowym przejęciem opisuje on i drobny deszcz jesienny, i trąbę morską, interesują go nie tylko tygrysy i pantery, lecz i walka mrówek z pszczołami. Arsienjew jest zawsze uważnym obserwatorem, czujnym badaczem tajemnic przyrody.

Książka Arsienjewa W głębi Kraju Ussuryjskiego zdobyła wielką popularność. Bohaterem jej jest stary myśliwy Dersu Uzała, przewodnik Arsienjewa. Książką wydaną na Dalekim Wschodzie zainteresował się jako jeden z pierwszych Maksym Gorki, przebywający podówczas w Sorrento na brzegu Morza Śródziemnego.

„Jaka wspaniała lektura dla naszej młodzieży, która powinna znać własny kraj” – pisał Gorki o tej książce.

Arsienjew dla wielu czytelników odkrył Daleki Wschód po raz drugi. Ciekawiło go wszystko – przyroda, ludzie, zwierzęta, ptaki. Pozostawił niezapomniane opisy kraju, który zwiedził. Czytając jego opowiadania, brniemy razem z nim po ussuryjskich tajgach, spotykamy się z myśliwymi, słuchamy gawęd myśliwskich przy ognisku.

Od czasów podróży Arsienjewa minęło wiele lat. Tam, gdzie niegdyś biegły ledwie widoczne ścieżyny leśne – dziś ciągną się wspaniałe szosy. Na pustkowiach wyrosły fabryki. W głuchej tajdze powstały nowe miasta. Orocze** i Udehejczycy nie są już koczownikami. Lecz książki Arsienjewa, w których z takim umiłowaniem opisał życie ludów Dalekiego Wschodu i jego przyrodę, są do dziś dnia wspaniałą lekturą dla młodzieży.

*

Arsienjew napisał wiele książek. Zbiór jego dzieł został wydany w pięciu tomach na Dalekim Wschodzie. Szczególnym powodzeniem wśród młodzieży cieszy się jego Dersu Uzała. Zbiór W tajdze zawiera opowiadania i wyjątki ze wspomnień, malujące przyrodę Kraju Ussuryjskiego. Niektóre opowiadania zawarte w tym zbiorze ukazują się w druku po raz pierwszy.

* Kraina zajmująca w przybliżeniu obszar dzisiejszego Kraju Nadmorskiego i Chabarowskiego.

** Współcześnie częściej stosuje się formę Oroczowie.

CZĘŚĆ I. W TAJDZE

KŁODA I TYGRYS

Kraj Ussuryjski nęcił mnie od lat najmłodszych. Wiele czytałem o nim, aż wreszcie marzenia moje spełniły się: wyjechałem na Daleki Wschód.

Kilku moich towarzyszy podróży bywało już na brzegach Oceanu Spokojnego, toteż rozpytywałem ich skwapliwie. Interesowała mnie zwłaszcza tajga i jej czworonożni mieszkańcy, a wśród nich najbardziej tygrys, który wydawał mi się szczególnie niezwykłym stworzeniem.

We Władywostoku poznałem wszystkich znakomitych myśliwych i chciwie słuchałem ich opowiadań o pasiastym mieszkańcu tajgi.

Gdy po raz pierwszy wyruszyłem do tajgi, myślałem z radością, że oto nareszcie znajduję się w dziwnej dżungli, gdzie przechadza się na wolności tygrys, być może zupełnie blisko. Nagle przyczajona w zaroślach wiewiórka skoczyła z parskaniem na drzewo. Przestraszony omal nie strzeliłem w kierunku niespodziewanego szmeru.

Przyzwyczajałem się stopniowo do tajemniczych odgłosów tajgi i zaczynałem już rozeznawać i głos cętkowanego jelenia*, i krzyk sarny, i przenikliwe pokrzykiwania rosomaka. Nauczyłem się odróżniać również i ptasie głosy. Lecz moją wyobraźnią zawładnął przede wszystkim tygrys, śnił mi się nawet. Uciekałem przed nim, wdrapywałem się na drzewa i przeżywałem we śnie nieprawdopodobne przygody.

Doświadczeni myśliwi opowiadali mi, że spotkania z tygrysem mają dziwną właściwość: następują przeważnie wówczas, gdy myśliwy najmniej się tego spodziewa. Zazdrościłem tym, którzy widzieli na własne oczy tygrysa w lesie.

Postanowiłem wędrować po tajdze tak długo, aż marzenie moje się spełni. Całymi dniami brodziłem po tajdze, czatując na ślady tygrysa na ziemi. Oczyma wyobraźni widziałem go leżącego w zaroślach dzikiego wina. Widziałem, jak wstaje, otrząsa się, ziewa, podchodzi do topoli, wspina się na tylnych łapach, wygina grzbiet, przeciąga się jak kot, drapiąc korę drzewa pazurami; potem rozgląda się i rusza na łowy.

Później nieraz widziałem tygrysa na własne oczy, ale nigdy nie zrobił on na mnie takiego wrażenia, jak za pierwszym razem, o którym chcę teraz opowiedzieć.

Było to w roku 1900. Późną jesienną porą włóczyłem się po tajdze. Poranne przymrozki ozdobiły już drzewa i trawy fioletem, purpurą i złotem. Las rzedniał, ukazywały się pierwsze oznaki listopada. W nocy spadł niewielki deszcz, wyblakła, szarożółta trawa nie zdążyła jesz- cze obeschnąć i krople wody iskrzyły się w promieniach słońca jak brylanty.

We włóczęgach po tajdze towarzyszył mi zazwyczaj strzelec syberyjski, Polikarp Olentjew, wspaniały człowiek i świetny myśliwy. Jednak tego dnia pozostał w namiocie, gdyż reperował buty. Sam wyruszyłem w tajgę z lekką strzelbą, aby zapolować na jarząbki.

Szedłem wąską ścieżyną, rozglądając się na wszystkie strony. Przypomniały mi się opowiadania myśliwych, że tygrys lubi iść po śladach człowieka. Spojrzałem pod nogi i spostrzegłem świeże tygrysie tropy. Straszny drapieżnik szedł przede mną.

Łatwo sobie wyobrazić, co się ze mną działo. Ogarniały mnie na przemian dwa uczucia: lęk przed niebezpieczeństwem i rozkoszne zadowolenie łowcy. Miałem przy sobie jedynie lekką strzelbę, a w torbie tylko jeden nabój, lecz droga powrotna do namiotu była dość daleka. Po chwili namysłu nabiłem strzelbę i ruszyłem przed siebie.

Tygrysie tropy prowadziły na brzeg niewielkiej górskiej rzeczki. Przebrnąłem ją w bród i znów spostrzegłem tropy wielkich kocich łap. Były tak świeże, że nie zdążyły nawet obeschnąć.

Zacząłem skradać się, przystając, nadsłuchując i rozglądając się bacznie na wszystkie strony. Za rzeczką zaczynał się gęsty bór.

Kiedy byłem nie więcej niż sto metrów od skraju lasu, zobaczyłem tego, którego szukałem. Olbrzymi tygrys leżał na brzuchu, tylne łapy podwinął pod siebie, głowę ułożył na przednich, wyciągniętych naprzód. Lekko poruszył ogonem, wydało mi się, że uniósł nieco głowę i popatrzył w moim kierunku.

Przyczaiłem się za wielkim cedrem. Co robić? Strzelać? Lecz tak grubego zwierza jednym strzałem nie położę**, a ranny będzie jeszcze bardziej niebezpieczny. Strzelić w powietrze? To tylko zwróci na mnie jego uwagę. Wycofać się powoli? Lecz jak to zrobić?

Serce omal nie wyskoczyło mi z piersi, na czoło wystąpiły krople potu, nogi zdrętwiały. Wyjrzałem ostrożnie zza drzewa. Tygrys leżał na tym samym miejscu. Długie, żółte jego cielsko było upstrzone poprzecznymi pasami. W tej chwili pod moją nogą trzasnęła gałązka i drapieżnik znów spojrzał w moją stronę. Serce we mnie zamarło. Uważałem siebie za nieodwołalnie zgubionego.

Nagle zobaczyłem idącego ku mnie przez polanę myśliwego. Jak ostrzec go przed niebezpieczeństwem? Strzelać, wołać, wybiec na spotkanie?

Nie wiedziałem, co czynić. Straciłem zdolność myślenia, czułem tylko, że ten uzbrojony człowiek może być moim zbawcą.

Człowiek zbliżał się, nic nie podejrzewając, a tygrys – jak poprzednio – leżał nieruchomo na brzuchu. „Jakież to zuchwałe zwierzę” – pomyślałem mimo woli, lecz w tej chwili myśliwy podszedł do tygrysa, przeskoczył przez niego i szedł spokojnie dalej. Wówczas i ja wyszedłem ze swojej kryjówki.

Na polanie zamiast tygrysa leżała wielka, ciemna kłoda drzewa. Trud- no było dopatrzeć się w niej czegoś podobnego do tygrysiego ogona lub łap. Pośrodku rzekomego grzbietu sterczał duży węzłowaty sęk.

Myśliwy, spostrzegłszy mnie, szybko zdjął strzelbę z ramienia. Zawołałem doń i na znak pokojowych zamiarów postawiłem strzelbę przy drzewie.

Moim zbawcą był chłop Pyrkow. Z całą szczerością opowiedziałem mu o pomyłce, która tak mnie przestraszyła.

– Kłoda? – zapytał.

– Tak, oto ta – wskazałem na polankę.

– Przecież ona niepodobna do żadnego zwierza – powiedział i spojrzał na mnie z ukosa, zapewne, by sprawdzić, czy jestem przy zdrowych zmysłach. – Owszem – mówił dalej – bywają takie wypadki, ja sam strzelałem do pnia, myśląc, że to niedźwiedź. Chodźmy teraz do wsi, tam przenocujemy. W nocy będzie deszcz.

Poszliśmy ścieżynką obok siebie. Gdy mijaliśmy rzeczkę, pokazałem mu tropy tygrysa.

– Wzięliście kłodę za tygrysa? Dobrze, że nie na odwrót.

– Jak to na odwrót?

– Bo gdybyście wzięli tygrysa za kłodę i podeszli do niego, nie szlibyśmy teraz razem. Takie wypadki zdarzają się. Tygrys to bardzo chytre zwierzę. Gdy zauważy, że jest śledzony – najpierw ucieknie, a potem zawróci, okrąży i legnie w pobliżu swego tropu, aby napaść na człowieka z boku lub z tyłu. Nie radzę chodzić samemu po tropach tygrysa.

Wkrótce zbliżyliśmy się do miejsca naszego postoju, gdzie Olentjew już zagrzał herbatę, czekając na mój powrót. Odpoczęliśmy nieco, wypaliliśmy papierosa i wyruszyliśmy we trzech dalej.

Gdy zbliżaliśmy się do wsi, słońce zachodziło i szczyty dalekich gór różowiały w promieniach zachodniej łuny. Ostrzej pachniało wilgocią leśną. Gdzieniegdzie nad chatami smużyły się dymy z kominów. Od wschodu nadciągała cicha, milcząca jesienna noc.

* Chodzi o jelenia wschodniego, inaczej jelenia sika (Cervus nippon).

** Położyć (wyrażenie myśliwskie) – ubić zwierzynę celnym strzałem.

NOC W TAJDZE

Była zaledwie godzina czwarta, lecz niebo osnuło się chmurami i zapadał już zmierzch. Czas iść na polowanie.

Polowanie w porze letniej możliwe jest tylko o świcie lub o zmierzchu, przed zapadnięciem ciemności. We dnie zwierzęta zaszywają się w gęstwinie leśnej i trudno jest je odnaleźć.

Ja i Murzin, wziąwszy strzelby, rozeszliśmy się w różnych kierunkach. Na wszelki wypadek zabrałem ze sobą Leszego, którego prowadziłem na smyczy.

Wkrótce wytropiłem watahę dzików. Szły, nie zatrzymując się i ryjąc ziemię po drodze. Sądząc z tropów, stado liczyło nie mniej niż dwadzieścia sztuk. W pewnym miejscu dziki rozbiegły się po lesie, po czym zgromadziły się znowu. Chciałem przyśpieszyć kroku, lecz naraz spostrzegłem obok błotnistej kałuży świeży jeszcze odcisk tygrysiej łapy. Nie ulegało wątpliwości, że śladem dzików skradał się tygrys.

Zawahałem się, czy nie zawrócić. Przezwyciężyłem jednak chwilę wahania i począłem ostrożnie posuwać się naprzód.

Dziki przebyły wzgórze i zeszły w dolinę. Tak przejąłem się tropieniem ich, że przestałem zwracać uwagę na drogę. Kilka drobnych kropel zatrzymało mnie, zaczynał padać deszcz.

Czas wracać na miejsce postoju. Począłem rozglądać się, lecz prócz lasu nic nie było widać. Wdrapałem się na najbliższe wzgórze, aby zorientować się w okolicy. Dokoła, jak wzrok sięgał, niebo okryte było chmurami, jedynie na zachodzie widniało wąskie pasemko zachodniej zorzy. Chmury ciągnęły od strony morza. To znaczy, że pogoda odmieni się nieprędko.

Góry, które stąd widziałem, były mi znane. Wracać po śladach było niemożliwością. Noc zaskoczy mnie w połowie drogi. W dodatku nie wziąłem zapałek, liczyłem, że wrócę przed nocą. Strzeliłem dwukrotnie w powietrze, lecz nikt mi na ten sygnał nie odpowiadał.

Postanowiłem zejść w dolinę i – dopóki to możliwe – iść z biegiem rzeki. Miałem nikłą nadzieję, że przed nastaniem nocy zdążę dojść do ścieżyny. Nie tracąc czasu, ruszyłem w drogę. Pies wlókł się za mną z rezygnacją.

Deszcz w lesie, nawet najmniejszy, zawsze przemoczy do suchej nitki. Każda gałązka i każde drzewo gromadzi na liściach wodę deszczową i zlewa idącego grubymi kroplami od stóp do głów. Wkrótce całe ubranie miałem przesiąknięte wodą. Trudno było odróżnić w ciemnościach leśnych kamień od dołka, toteż potykałem się raz po raz. Deszcz rozpadał się na dobre. Gdy przystanąłem, aby zaczerpnąć tchu, mój Leszy zaczął cicho skowyczeć. Zdjąłem zeń smycz. Czekał tylko na to, skoczył naprzód i znikł w mroku. Ogarnęło mnie przykre uczucie zupełnej samotności. Przywoływałem psa bezskutecznie. Po chwili ruszyłem w kierunku, w którym pobiegł.

Idąc w dzień przez tajgę, omijasz gęstwinę i zarośla, po ciemku – jak na złość – zabrniesz w największy gąszcz. Ubranie czepia się o sęki, jakieś pełznące pędy zrywają ci czapkę z głowy, tną w twarz, oplątują nogi. Nocna wędrówka bez światła przez las pełen dzikich zwierząt nie należy do rzeczy przyjemnych. Brnąłem ostrożnie, wsłuchując się w każdy szmer. Odwracałem się na szelest liścia, trzask gałęzi lub chrobotanie przebiegającej myszy i ledwie mogłem się powstrzymać, aby nie strzelić w tym kierunku.

Przedzierając się po omacku w zupełnym mroku, zabrnąłem w takie chaszcze, z których i za dnia trudno byłoby się wydostać. Jednakże, obmacując powalone pnie drzew, kamienie i sęki, zdołałem jakoś wydostać się z tego labiryntu. Zmęczony, przysiadłem na chwilę, lecz zaraz poczułem, że marznę. Szczękałem zębami i drżałem jak w febrze. Nogi domagały się odpoczynku, lecz ziąb zmuszał do ruchu.

Wdrapać się na drzewo? Ta myśl zawsze przychodzi do głowy zabłąkanemu w lesie. Odpędziłem ją jednak zaraz, gdyż na drzewie byłoby niewątpliwie jeszcze zimniej i bardziej niewygodnie. Zagrzebać się w liście? To nie uchroni przed deszczem, a w dodatku grozi przeziębieniem. Kląłem sam siebie, że nie wziąłem zapałek.

Wygramoliłem się wreszcie z chruśniaka i natrafiłem na zbocze. Nagle z prawej strony posłyszałem trzask gałęzi i chrapliwy oddech. Jakieś zwierzę biegło prosto na mnie. Serce mi stanęło. Zamierzałem strzelić, lecz jak na złość lufa strzelby zaczepiła się o liany. Krzyknąłem nieswoim głosem, lecz w tej chwili poczułem na twarzy liźnięcie… To był mój Leszy.

Pies pokręcił się przez chwilę obok, cicho zaskomlił i znów skrył się w ciemnościach.

Posuwałem się z niemałym trudem naprzód. Każdy krok wymagał wielkiego wysiłku. Posłyszałem w dole szum rzeki. Po omacku odszukałem kamień i cisnąłem go po zboczu przed siebie. Nie potoczył się, lecz przeleciał w powietrzu i plusnął w ciemnej głębi.

Skręciłem w bok, omijając niebezpieczne miejsce.

Leszy nadbiegł znów. Złapałem go za ogon, lecz pies ostrożnie pochwycił moją rękę zębami i począł skomleć, jak gdyby prosząc, abym go nie zatrzymywał. Odbiegł, wrócił i znów pobiegł z powrotem, upewniwszy się, że idę jego śladem.

Nagle potknąłem się i upadłem, uderzając boleśnie kolanem o kamień. Jęknąłem, zatrzymałem się i zacząłem rozcierać bolące miejsce. Pies znów wynurzył się z ciemności i przysiadł obok. Nie widziałem go w mroku, czułem tylko jego ciepły oddech. Gdy ból przycichł nieco, znów ruszyłem przed siebie. Nie zdążyłem ujść dziesięciu kroków, gdy potknąłem się znowu. Wtedy zacząłem obmacywać ziemię rękoma i stwierdziłem z radością, że to była ścieżka.

„Teraz nie zginę – pomyślałem. – Ta ścieżyna musi mnie dokądś zaprowadzić!”

Mogłem jednak posuwać się naprzód tylko bardzo powoli, nie widziałem nic i musiałem nogami szukać ścieżki. Kiedy zaś raz po raz gubiła się, trzeba było wymacywać ją rękami. Szczególnie trudno było znaleźć ślad ścieżki na zakrętach. Zatrzymywałem się wówczas i czekałem, aż powróci Leszy i skieruje mnie znowu na zgubiony trop. Minęło półtorej godziny. Dobrnąłem wreszcie na brzeg jakiejś rzeki toczącej się z szumem po kamieniach. Zanurzyłem rękę w wodzie, aby poznać kierunek jej prądu.

Przeszedłszy w bród górski potok, nigdy bym nie znalazł dalszego ciągu ścieżki, gdyby nie Leszy. Pies siedział na przeciwległym brzegu na ścieżce, czekając na mnie. Pokręcił się nieco i pobiegł naprzód.

Panowała zupełna ciemność. W lesie słychać było tylko szum wiatru i deszczu.

Ścieżka wyprowadziła nas wreszcie na drogę. Należało teraz zdecydować, dokąd iść: na prawo czy na lewo.

Czekałem na psa, który długo nie wracał. Wówczas skręciłem na prawo i po kilku minutach spotkałem Leszego. Biegł mi naprzeciw. Nachyliłem się ku niemu, a w tej samej chwili pies otrząsnął się i zmoczył mnie całego wodą. Pogłaskałem go bez urazy i ruszyłem w ślad za nim.

Teraz lżej było iść, gdyż ścieżka miała mniej zakrętów. Jeszcze raz przeciąłem rzeczkę w bród. Przechodząc, pośliznąłem się i wpadłem do wody. Bynajmniej jednak nie byłem teraz bardziej przemoczony niż przedtem.

W końcu zupełnie opadłem z sił. Przysiadłem na pniaku. Nogi i ręce nieznośnie bolały od zadrapań, głowa ciążyła, powieki zamykały się same. Ogarniała mnie senność. Przywidziało mi się nagle, że gdzieś daleko między drzewami błysnęło światło. Przemogłem się i otworzyłem oczy. Było zupełnie ciemno, a wilgoć i ziąb przenikały do kości. Aby się nie przeziębić, zacząłem dreptać w miejscu, lecz w tej chwili znów dostrzegłem światło między drzewami. Byłem pewny, że to złudzenie, lecz oto płomyk znów zamigotał; było to ognisko. Senność minęła od razu, ruszyłem na przełaj.

Kiedy się ujrzy światło w ciemnościach nocy, trudno określić, czy jest ono daleko, czy blisko, nisko, czy wysoko nad ziemią. Niebawem jednak zbliżyłem się o tyle, że mogłem zorientować się w otoczeniu ogniska. Nie, to nie był nasz obóz. Ze zdziwieniem zauważyłem, że przy ognisku nie ma nikogo, a przecież w nocy podczas deszczu ludzie odejść stąd nie mogli. Może skryli się za drzewami? Zdjął mnie nagle lęk. Podejść bliżej czy nie?

Wtem z gęstwiny wyskoczył Leszy i śmiało podbiegł do ogniska, rozglądając się wokoło. Zdawało się, że jego również dziwi nieobecność ludzi. Okrążył ognisko, obwąchał ziemię i stanąwszy pod drzewem, zamerdał ogonem. Widocznie poznał swoich, gdyż inaczej zacząłby szczekać. Zdecydowałem się podejść do ogniska, lecz ktoś ukryty za drzewem uprzedził mnie i wyszedł na moje spotkanie. To był Murzin. Towarzysz mój również zabłądził w lesie i rozpaliwszy ognisko, postanowił poczekać tu do rana. Usłyszawszy, że ktoś nadchodzi, ukrył się za drzewem. Zmyliło go to, że nie podszedłem od razu do ognia, tylko zatrzymałem się z dala.

Zaczęliśmy się suszyć przy płomieniach ogniska. Z przemoczonej odzieży buchała kłębami para. Dym chwiał się to w jedną, to w drugą stronę – niezawodny znak, że deszcz niebawem ustanie. Istotnie – nie minęło pół godziny, jak deszcz zamienił się w szron i tylko z drzew spadały jeszcze grube krople.