Przesmyk Centaura - Piers Anthony - ebook

Przesmyk Centaura ebook

Anthony Piers

0,0

Opis

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych

Kontynuacja Zaklęcia dla Cameleon, Źródeł magii i Zamku Roogna

[opis okładkowy]

IV tom cyklu Xanth

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 465

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

PIERS ANTHONY

Przesmyk Centaura

 

W serii

XANTH

w sprzedaży

Zaklęcie dla CameleonŹródła magiiZamek Roogna

w druku

Ogrze, ogrze

w przygotowaniu

Nocna mara

 

PIERS ANTHONY

PRZESMYK CENTAURA

Przełożyła

Lucyna Targosz

REBIS

 

DOM WYDAWNICZY • REBIS

POZNAŃ 1992

 

Tytuł oryginału: CENTAUR AISLE

Copyright © by Piers Anthony Jacob, 1982. All rights reservedTranslation copyright © by REBIS Publishing House Ltd.,Poznań 1992

Redaktor serii: Zdobysław Parczewski

Ilustracja na okładce:Ken Kelly

ISBN 83-85202-84-6

Dom Wydawniczy „REBIS”ul. Noskowskiego 25, 61-705 Poznań

Drukarnia Wydawnicza im. W. L. Anczyca w Krakowiezam. 5323/92

 

SPIS TREŚCI

Ortograficzna pszczoła

Król Dor

Weselny czas

Głodna diuna

Rwy

Srebrzysta wyściółka .

Niecny uczynek

Mundańska tajemnica

Taktyka Onesti.

Nienawiść, miłość

Dobry Omen

Nocne słońce

 

 

1. ORTOGRAFICZNA PSZCZOŁA

Dor usiłował napisać esej, albowiem Król zarządził, że każdy przyszły władca Xanth powinien być literatem. Była to straszliwa pańszczyzna. Potrafił czytać, lecz jego umysł ogarniała pustka, gdy próbował się zmusić do wymyślenia jakiegoś tekstu, a poza tym nigdy nie opanował prawidłowej pisowni.

— Kraina Xanth — wymamrotał z odrazą.

— Co? — zapytał stolik.

— Tytuł mojego okropnego eseju — wyjaśnił ze zniechęceniem Dor. — Moja nauczycielka Cherie, niech ją licho, zadała mi napisanie tekstu liczącego sto słów i mówiącego wszystko o Xanth. Wydaje mi się, że to niemożliwe. Nie mam tak dużo do opowiedzenia. Po dwudziestu pięciu słowach chyba zacznę się powtarzać. Jak zdołam rozwodnić tę nikłą wiedzę na całą setkę słów? Nawet nie jestem pewny, czy jest tyle słów w naszym języku.

— Kto pragnie wiedzieć o Xanth? — spytał stolik. — Ja już mam dość.

— Wiem, że jesteś stołem1. Myślę, że to Cherie — aby sto rzepów wczepiło się w jej ogon — chce wiedzieć.

— Musi być strasznie głupia.

Dor zastanowił się.

— Nie, ona jest piekielnie sprytna. Wszystkie centaury są takie. To dlatego są historykami, poetami i nauczycielami Xanth. Do diabła z tak wysokim współczynnikiem inteligencji!

— To czemu nie rządzą Xanth?

— No cóż, większość z nich nie umie czarować, a tylko Mag może władać Xanth. Rozum nie ma tu nic do rzeczy... i pisanie rozprawek też. — Dor spojrzał wilkiem na czysty papier.

— Tylko Mag może władać krajem — odrzekł z zadowoleniem stolik. — No, a co z tobą? Przecież jesteś Magiem, może nie? Czemu nie jesteś Magiem, może nie? Czemu nie jesteś Królem?

— Kiedyś zostanę Królem — powiedział defensywnie Dor, świadomy, że rozmawia ze stolikiem tylko po to, aby choć trochę odwlec nieuniknioną walkę z rozprawką. — Gdy Król Trent, hmmm, odejdzie. To dlatego muszę być wykształcony, jak ona to nazywa. Wszelkie złorzeczenia kierował ku centaurzycy Cherie, ale nigdy ku władcy Xanth.

Znów spojrzał ponuro na kartkę papieru, na której napisał „Krajna Ksand”. Raczej nie wyglądało to na prawidłową pisownię.

Rozległ się chichot. Dor zerknął w tę stronę i stwierdził, że zachichotał portret Królowej Iris. To właśnie najbardziej go irytowało; w Zamku Roogna zawsze się było pod czujnym okiem Królowej, której główne zajęcie polegało na wtrącaniu się w sprawy innych. Dor z trudem powstrzymał się od pokazania języka portretowi.

Widząc, że ją przyłapano, Królowa przemówiła, poruszając ustami portretu. Jej talent polegał na wywoływaniu iluzji; gdy chciała, mogła stworzyć iluzję dźwięku.

— Może i jesteś Magiem, ale nie jesteś erudytą. Pisownia najwyraźniej nie jest twoją mocną stroną.

— Nigdy nie twierdziłem, że jestem — odburknął Dor. Niezbyt lubił Królową, a ona również nie darzyła go sympatią, lecz rozkaz Króla Trenta zmuszał ich do uprzejmości względem siebie. — Z pewnością kobieta o tak nadzwyczajnych talentach ma o wiele ciekawsze zajęcia niż zerkanie na moją głupią rozprawkę — rzekł.

Potem niechętnie dorzucił:

— Wasza Wysokość.

— I rzeczywiście mam — zgodziło się malowidło, a jego tło pociemniało. Oczywiście zauważyła pauzę, jaką uczynił przed jej tytułem; w zasadzie nie było to uchybienie, ale podtekst był dość czytelny. Chmury na obrazie zmieniły się w burzę z piorunami, a zygzaki błyskawic strzelały jak iskry. Chciała się jakoś zemścić na nim.

— Przecież nigdy nie odrobisz swojej pracy domowej, jeśli nie będziesz kontrolowany!

Dor skrzywił się w stronę blatu stolika. To był celny strzał.

Wtem dostrzegł, że atrament rozmazał się po całej kartce, niszcząc ją. Z gniewnym pomrukiem uniósł ją, a atrament ześliznął się i zebrał na powierzchni stolika, wypuścił nóżki i uciekł. Stoczył się ze stolika jak duży robak i rozwiał w ulotną mgiełkę. Była to jedynie iluzja. Królowa zrewanżowała mu się. Była nadzwyczaj biegła w małych, brzydkich psotach. Rozgniewany Dor nie mógł się przyznać, że wystrychnęła go na dudka — a to rozzłościło go jeszcze bardziej.

— Nie rozumiem, dlaczego trzeba być mężczyzną, by rządzić Xanth — powiedział obraz. Był to czuły punkt Królowej. Jako Czarodziejka była również utalentowana jak każdy Mag, lecz prawa i zwyczaje Xanth nie pozwalały, by kobieta została Władcą.

— „Mjeskam f Krajnje Zanth” — pisał powoli Dor swój esej ignorując Królową z — miał nadzieję — obraźliwą uprzejmością — „ktura rurzni się tym ot módtanij, rze f Xanth iest magja a f módtanij iei nje ma”. Zadziwiające, jaki przypływ mocy twórczych wywołały w nim przeciwności. Miał już dziewiętnaście słów!

Zerknął ukradkiem na obraz. Znów stał się zwyczajny. Świetnie, Królowa wycofała się. Przestało ją to bawić, skoro nie mogła go drażnić pełzającymi iluzjami.

Teraz jednak ulotniło się jego natchnienie. Musiał napisać całą setkę słów, sześć razy więcej niż to, co już miał. A może pięć razy więcej? — również nie był zbyt biegły w wyższej matematyce. Dwa dodatkowe słowa, jeżeli doliczy tytuł. Znacząca część zadania, ale tylko część! Co za pańszczyzna!

Weszła Iren. Była córką Króla Trenta i Królowej Iris, rozwydrzonym bachorem, nieznośnicą, lecz czasem zupełnie miłą pannicą. Dor z wielką niechęcią musiał przyznać, że była bardzo ładną dziewczyną, coraz piękniejszą, i że robiła na nim coraz większe wrażenie. Krępowało go to w walce z nią.

— Cześć, Dor — powiedziała bezczelnie. — Co porabiasz?

Jej tupet tak rozwścieczył Dora, że zapomniał o zaplanowanej ostrej ripoście.

— Nie wygłupiaj się! — zawarczał. — Świetnie wiesz, że twoja matka znudziła się szpiegowaniem mnie, więc zleciła to tobie!

Iren nie zaprzeczyła.

— No cóż, ktoś musi czuwać nad tobą, bałwanie. Wołałabym pobawić się z Zilich.

Była to młoda krowa morska, wyczarowana na piętnaste urodziny Iren. Umieściła ją w fosie i za pomocą magii spowodowała rozrost mocnej kwiatowej ściany, odgradzając spory kawałek fosy, co chroniło pasącą się. Zilich przed potworami z fosy. Dla Dora Zilich była tylko tłustym, głupim zwierzakiem; lecz cenne było wszystko, co choć trochę przyciągało uwagę Iren. Odziedziczyła bowiem po swej matce pewne irytujące cechy.

— Pobaw się z Zilich! — podsunął Dor. — Nic nie powiem.

— Nie, księżniczka musi spełniać swoje obowiązki. — Iren wspominała o obowiązku tylko wtedy, gdy i tak miała na coś ochotę. Wzięła jego rozprawkę.

— Hej, oddaj! — zaprotestował Dor.

— Słyszałaś, złodziejaszku? — poparł go papier. — Oddaj mnie!

To tylko pobudziło upór Iren. Cofnęła się, ściskając kartkę i czytając to, co było na niej napisane. Z trudem powstrzymywała śmiech.

— Hej, to jest coś! Nie sądziłam, że ktoś może zrobić tyle błędów w słowie Mundania!

Dor skoczył ku niej, zaczerwieniony, ale schowała kartkę za siebie i tanecznym krokiem umknęła mu. Była to jej ulubiona rozrywka — dokuczanie mu, zmuszanie go do reagowania w taki czy inny sposób. Spróbował dosięgnąć kartki z wypracowaniem — i objął ją, wbrew swojej woli.

Iren była dziewczyną ładną i przedwcześnie rozwiniętą. A ostatnio natura obdarzyła ją hojnie, co z tak bliskiej odległości wyraźnie dawało się zauważyć. Miała zielone oczy i włosy o naturalnym zielonkawym odcieniu. Nie farbowała ich; hoża, wiosenna piękność! Co gorsza, wiedziała o tym i stale poszukiwała nowych sposobów pokazania swej niezwykłej urody. Tego dnia ubrana była w zieloną bluzkę i spódnicę, podkreślające jej figurę, oraz nosiła zielone pantofelki, uwydatniające zgrabne nogi i stopy. Krótko mówiąc, świetnie się przygotowała do tego spotkania i nie miała zamiaru pozwolić, by spokojnie napisał swoją rozprawkę.

Zaczerpnęła głęboko powietrza, co wtuliło ją weń jeszcze bardziej.

— Będę krzyczeć — wyszeptała mu do ucha, naigrawając się zeń. Lecz Dor wiedział, jak sobie z nią poradzić.

— Połaskoczę cię — szepnął.

— To nieuczciwe!

Nie mogłaby wrzasnąć chichocząc, a była bardzo czuła na łaskotki. Może dlatego, że uważała, iż młode damy powinny wciąż chichotać. Usłyszała gdzieś, że łaskotliwość czyni dziewczęta bardziej pociągającymi.

Dłonie Iren śmignęły szybko, usiłując ukryć kartkę na piersiach, gdzie, jak wiedziała, nie ośmieli się sięgnąć. Ale Dor przewidział ten manewr i zdążył złapać ją za nadgarstek. Wreszcie odzyskał papier, bo był silniejszy od niej, a poza tym sądziła, że zbyt zażarta walka nie jest godna damy. Wizerunek był dla niej niemal tak samo ważny, jak psoty. Puściła kartkę, lecz spróbowała innej sztuczki. Objęła go.

— Pocałuję cię.

Był jednak przygotowany także i na to. Jej pocałunki mogły nieoczekiwanie zamienić się w ukąszenie, zależnie od nastroju. Nie należało jej ufać; lecz, prawdę mówiąc, zapasy z pannicą obudziły w nim chętkę na pieszczoty. Panowała nad nim bardziej niż była tego świadoma.

— Twoja matka patrzy!

Iren puściła go natychmiast. Była stale dokuczliwa, lecz w obecności matki zawsze anielsko grzeczna. Dor nie był pewien, czym to było spowodowane, ale podejrzewał, że niejaką rolę odgrywało tu pragnienie Królowej, by Iren została jej następczynią. Iren nie chciała przysłużyć się matce, tak jak nie chciała przysłużyć się komukolwiek — zaś tak otwarte okazywanie zainteresowania Dorem mogłoby ją skompromitować. Królowa miała za złe Dorowi, że był w pełni Magiem, podczas gdy jej córka zaledwie czarodziejką, lecz nie zamierzała dopuścić, by czyjąś inną córkę uczynił Królową. Iren chciała zostać Królową, ale chciała również dokuczyć matce — tak więc zawsze starała się stwarzać pozory, że to Dor jej się narzuca, a ona mu się opiera. Niekiedy rozliczne aspekty tej cynicznej gry bardzo się komplikowały.

Sam Dor nie był zbyt pewny, co o tym wszystkim sądzi. Cztery lata temu, gdy miał dwanaście lat, wyruszył na niezwykłą przygodę w przeszłość Xanth i przebywał w ciele rosłego, umięśnionego barbarzyńcy. Dowiedział się wówczas co nieco o sprawaęh męsko-damskich. Ponieważ miał sposobność odgrywania dorosłego, zanim sam dorósł, to przeczuwał, że niektóre gierki Iren są bardzo ryzykowne, z czego ona nie zdaje sobie sprawy. Panował więc zawsze nad sobą i odrzucał jej kpiące awanse, chociaż czasem nie było to łatwe. Niekiedy miewał dziwne, grzeszne sny, w których powracały jej niektóre gierki — nie będąc już właściwie gierkami — i w których ręka anonimowego cenzora wycinała zakazane sceny.

— Głupku! — krzyknęła gniewnie Iren, spoglądając na nieruchomy obraz na ścianie. — Moja matka wcale nas nie obserwuje!

— Udało mi się, nie? — powiedział z zadowoleniem Dor. — Chciałaś naśladować duszycę Millie, ale się nie odważyłaś!

Była to podwójna obelga, jako że Millie, która przestała być duchem jeszcze przed narodzinami Dora — ale dalej była tak nazywana — obdarzona była magicznym sex appealem, którym posługiwała się, by usidlić jednego z magów Xanth, posępnego Władcę Zombich. Dor zdobył eliksir, który przywrócił życie Czarnoksiężnikowi. Duszyca Millie i Władca Zombich teraz mieli już trzyletnie bliźnięta. Tak więc Dor insynuował Iren, że straciła swój sex appeal i kobiecość — to, o co tak usilnie zabiegała. Trudno jednak było się odgryźć, bo Iren była wciąż bliska celu. Gdyby kiedykolwiek zapomniał, że jest rozwydrzonym bachorem, byłby w opałach — bo jakiż ukryty cenzor zdołałby wymazać sen zmieniający się w jawę? Iren potrafiła być szalenie miła, jeżeli tylko zechciała. A może wtedy, gdy przestawała udawać; nie był tego pewien.

— No cóż, lepiej napisz tę dumą rozprawkę, bo inaczej Cherie cię stratuje — powiedziała Iren, wpadając w inny nastrój. — Jeżeli chcesz, to pomogę ci w ortografii.

Dor jednak nie uwierzył jej i w tym przypadku.

— Lepiej zrobię to sam.

— Oblejesz! Cherie nie zniesie twego nieuctwa.

— Wiem — zgodził się ponuro. Centaurzyca była straszliwym tyranem — to dlatego dała mu takie zadanie. Gdyby uczył go Chester, to Dor zajmowałby się raczej hicznictwem, szermierką i walką na pięści, a jego ortografia byłaby jeszcze gorsza. Król Trent świetnie wiedział, co robi!

— Wiem! — wykrzyknęła Iren. — Potrzebna ci ortograficzna pszczoła!

— Co?

— Złapię jedną — powiedziała ochoczo. Przywdziała teraz maskę pomocnicy, a trudno się było temu oprzeć, bo bardzo potrzebował pomocy. — Zwabiają je literowe rośliny. Wezmę jedną z mojej kolekcji.

I wybiegła, ciągnąc za sobą smugę słodkiej woni; wyglądało na to, że zaczęła się perfumować!

Dor z niesłychanym trudem wydusił następne zdanie. „Karzdy f Zantch ma sfui fłasny talend magicny; nje ma tfuch takih samyh” — pisał. Trzynaście słów więcej. Drętwota!

— Wcale nie — powiedział stolik. — Moim talentem jest mówienie. Wiele rzeczy mówi.

— Nie jesteś osobą, jesteś rzeczą — poinformował go krótko Dor. — To nie twój talent, tylko mój. To ja sprawiłem, że nieożywione rzeczy mówią!

— Eeee... — rzekł posępnie stolik.

Wpadła z powrotem Iren, z ziarenkiem ze swojej kolekcji i z doniczką napełnioną ziemią.

— Oto jest.

Miało kształt litery „L”. Wetknęła je w ziemię i wydała magiczny rozkaz: — Rośnij!

Wykiełkowało i rosło w tempie nie spotykanym w naturze. Na tym właśnie polegał jej talent. W ciągu niewielu minut mogła wyhodować olbrzymi dąb z malutkiej siewki; gdy się skoncentrowała, mogła też nadać monstrualne rozmiary już wyrośniętej roślinie. Nie mogła jednak przemienić rośliny w całkowicie odmienną istotę, co potrafił uczynić jej ojciec, nie mogła też ożywić bezdusznych rzeczy — jak to czynił Dor i Władca Zombich; nie uważano jej więc za Czarodziejkę obdarzoną pełnymi zdolnościami — L z tej przyczyny nieustannie zamartwiała się. Jednak znakomicie czyniła to, co potrafiła zrobić — a było to hodowanie roślin.

Główny pęd rośliny literowej osiągnął grubość ręki. Wówczas rozgałęziła się i zakwitła — każdy kwiat miał kształt jednej z liter alfabetu. Kwiaty wydzielały delikatny, dziwny zapach — trochę jak woń atramentu, trochę jak woń starych, zbutwiałych ksiąg.

Jak tego oczekiwali, pojawiła się duża, kosmata pszczoła. Brzęczała od kwiatu do kwiatu, zrywając je i upychając do małych koszyczków na swych sześciu nóżkach. Szybko wypełniła wszystkie i była gotowa do odlotu.

Ale Iren zamknęła drzwi i wszystkie okna.

— To moja roślina literowa — powiedziała pszczole. — Musisz zapłacić za te kwiaty.

— Bzzzzz... — pszczoła zabrzęczała gniewnie, lecz zgodziła się. Znała zasady. Szybko podawała Dorowi prawidłową pisownię. Mu-siał tylko wymówić dane słowo, a pszczoła układała je ze swoich kwiatów. Nie było takiego słowa, którego nie potrafiłaby napisać.

— No i fajnie, wykonałam dzienny plan dobrych uczynków — powiedziała Iren. — Idę teraz popływać z Zilich. Nie wypuść pszczoły, zanim nie napiszesz rozprawki i nie mów mojej matce, że przestałam cię dręczyć, no i daj znać, jak skończysz!

— Dlaczego miałbym cię informować, że skończyłem? — zapytał. — Przecież nie jesteś moją nauczycielką!

— Idioto, przecież muszę twierdzić, że dokuczałam ci przez cały czas, gdy odrabiałeś lekcje! — odparła rozsądnie. — Ugoda ze mną, a mamy święty spokój przez cały dzień. Rozumiesz wreszcie, tępaku?

Najwyraźniej proponowała mu układ; pozostawi go w spokoju, jeżeli jej nie wyda, że to zrobiła. Wypadało się zgodzić.

— Jasne, zielononosa — zgodził się.

— I uważaj na pszczołę — ostrzegła go, wymykając się z pokoju. — Musi podać pisownię każdego właściwego wyrazu, ale nie zareaguje, jeśli nie użyjesz właściwego słowa. — Pszczoła rzuciła się ku uchylonym drzwiom, ale Iren zdążyła je przed nią zatrzasnąć.

— No cóż, ortograficzna pszczoło — rzekł Dor. — Nie bawi mnie to wcale, tak jak i ciebie. Im szybciej skończymy, tym prędzej się stąd wydostaniemy.

Pszczoła wcale nie była zadowolona, ale zabrzęczała zrezygnowana. Była przyzwyczajona do przestrzegania zasad, a nie było reguł bardziej drobiazgowych i bezsensownych niż reguły ortograficzne.

Dor odczytał głośno dwa pierwsze zdania, robiąc przerwę po każdym słowie, by zdążyła je ułożyć. Nie dowierzał pszczole, ale wiedział, że nie jest w stanie podać błędnej pisowni, choćby nie wiem jak chciała zrobić mu na złość.

„Niektórzy mogą zaklinać rzeczy” — ciągnął powoli. — „A inni potrafią wyczarować dół lub złudzenie, lub mogą wzbić się w powietrze. Ale w Mundanii nikt nie czaruje, więc jest strasznie nudno. Nie ma tam żadnych smoków. Zamiast nich są niedźwiedzie i konie, i mnóstwo innych potworów”.

Przerwał, żeby policzyć słowa. Już osiemdziesiąt dwa! Jeszcze tylko osiem — nie, więcej; przeliczył na palcach. Dwadzieścia osiem. Ale niemal wyczerpał temat. I co teraz?

Hm, może coś konkretnego:

„Naszym władcą jest Król Trent, którzy rządzi już siedemnaście lat. Przemienia on ludzi w inne stworzenia”. Oto następne szesnaście słów, co dawało razem — patrzcie, dziewięćdziesiąt dziewięć słów! Musiał przedtem źle policzyć. Jeszcze tylko jedno słowo i skończy!

Ale jakim słowem można by to zakończyć? Nic nie mógł wymyślić. W końcu sprężył się i wydusił jeszcze jedno całe zdanie: „Nikt nie jest tu prześladowany; żyjemy w pokoju”. Ale to całe dziewięć słów więcej — o osiem za dużo! Takie marnowanie energii bardzo go zabolało.

Westchnął. Nic nie można na to poradzić. Musiał wykorzystać te słowa, skoro już je miał! Spisał wszystko tak, jak ułożyła pszczoła, wymawiając każde słowo uważnie, by dobrzeje pojęła. Był przekonany, że pszczoła ma niewielkie poczucie ciągłości albo nie ma go wcale; po prostu układa każde słowo oddzielnie.

W porywie szaleńczej wspaniałomyślności dodał jeszcze cztery słowa: „Moja opowieść jest zakończona”. Dawało to rozprawkę ze stu dwunastu słów. Centaurzyca Cherie powinna dać mu za to najlepszy stopień!

— W porządku, ortograficzna pszczoło — rzekł. — Zrobiłaś swoje. Jesteś wolna, razem ze swoimi literami.

Otworzył okno, a pszczoła wyleciała przez nie brzęcząc z zadowoleniem:

— Bzzzzz!

— Teraz muszę dostarczyć to mojej ukochanej nauczycielce, oby pogryzły ją pchły — powiedział do siebie. — Ale jak tego dokonać w sposób, który uniemożliwiłby jej zadanie mi dodatkowej roboty?

Wiedział bowiem — jak wszyscy uczący się — że zasadniczym celem kształcenia było nie tyle nauczenie młodych czegoś pożytecznego, ile wypełnienie całego ich czasu nieprzyjemnościami. Dorośli byli przekonani, że nieletni muszą cierpieć. Dopiero porcja cierpień, odzierająca z niemal całej wrodzonej beztroski i niewinności, czyniła ich statecznymi, co pozwalało uznać ich za dojrzałych. Dorosły to w istocie załamane dziecko.

— To do mnie? — spytała podłoga.

Nieożywione rzeczy rzadko miały choć trochę rozumu, dlatego nie poprosił żadnej z nich o pomoc w ortografii.

— Nie, mówię do samego siebie.

— Dobra. Więc nie powiem ci, jak złapać papierową osę.

— I tak nie mógłbym jej złapać. Użądliłaby mnie.

— Nie musiałbyś jej łapać. Jest pode mną. Głupia wlazła pod spód w nocy i nie może się wydostać. Tam jest ciemno.

To była dobra wiadomość.

— Powiedz jej, że ją stamtąd wyciągnę, jeżeli doręczy moją rozprawkę.

Przez chwilę słychać było mamrotanie rozmawiającej z osą podłogi. Potem ta ostatnia znów przemówiła do Dora:

— Ona mówi, że to uczciwa wymiana.

— Dobra. Powiedz jej, gdzie jest szpara na tyle duża, by mogła się przez nią przedostać do pokoju.

Wkrótce pojawiła się osa. Duża, o wąskiej talii, w miłym czerwono-brązowym kolorze — ładna samiczka swego gatunku, oszpecona nieco smugami kurzu na skrzydłach.

— Bzzz? — zabrzęczała, strzepując kurz, aż stała się na powrót urocza.

Dor podał jej kartkę i otworzył okno.

— Zanieś to do centaurzycy Cherie. Potem będziesz wolna.

Usiadła na chwilę na parapecie trzymając papier.

— Bzzz? — spytała znów.

Dor nie znał języka os, a nie było w pobliżu jego przyjaciela, golema Grundy, który nim mówił. Wydawało mu się jednak, że wie, co ma na myśli osa.

— Nie radzę ci użądlić Cherie. Potrafi ona trzepnąć ogonem jak batem i nigdy nie chybia muchy.

Albo czyjegoś siedzenia, dodał w myśli, jeśli ten ktoś jest na tyle głupi, by sprzeciwiać się jej poleceniom. Dor przekonał się o tym na własnej skórze.

Osa, pomrukując z zadowoleniem, wyleciała z kartką przez okno. Dor wiedziały że ją dostarczy; tak jak i ortograficzna pszczoła, musiała działać zgodnie ze swą naturą. Papierowa osa nie mogła zaprzepaścić papieru.

Dor poszedł opowiedzieć wszystko Iren. Znalazł ją z południowej strony zamku, w kostiumie kąpielowym, pływającą wraz z zadowoloną krową morską, którą karmiła morskim owsem, magicznie wyhodowanym na brzegu. Na widok Dora Zilich zamruczała, ostrzegając Iren.

— Hej, Dor, chodź popływać! — zawołała Iren.

— W fosie z potworami? — odciął się.

— Przegrodziłam ją rzędem maczugowatych dębów, wzmacniających kwietną ścianę — odparła. — Żaden potwór się nie przedostanie.

Dor przyjrzał się. Jakiś potwór z fosy pływał wzdłuż linii maczugowców. W pewnej chwili zbytnio się do nich przybliżył i oberwał celnie wymierzoną maczugą. Nie mogły przedrzeć się przez te drzewa!

Dor i tak wołał pozostać na brzegu. Nie miał pojęcia, co mogłaby zrobić w wodzie Zilich.

— Myślałem o potworach po tej stronie — rzekł. — Chciałem ci tylko powiedzieć, że rozprawka już skończona i wysłana do nauczycielki.

— Potwory po tej stronie! — powtórzyła Iren, przyglądając się sobie. — Bierz go, Weedles!

Z wody wynurzyła się macka i owinęła wokół jego kostki. Jeszcze jedna z jej filuternych roślin.

— Zabierz to! — wrzasnął Dor młócąc rękami, bo macka szarpnęła go za nogę. Nic mu to nie pomogło. Stracił równowagę i z wielkim pluskiem wpadł do fosy.

— Ho, ho, ho! — roześmiała się woda. — To chyba ostudzi twoje zapały!

Dor wściekle uderzył pięścią w powierzchnię wody, ale to nic nie dało. Czy chciał tego, czy nie, i tak pływał, całkowicie ubrany!

— Hej, coś mi się przypomniało! — zawołała Iren. — Czy definiowałeś słowa dla ortograficznej pszczoły?

— Jasne, że nie — wymamrotał Dor, próbując wygramolić się na brzeg i plącząc się w mackach rośliny, która wciągała go z powrotem. Duma nie pozwalała mu poprosić o pomoc Iren, której jedno słowo mogło poskromić roślinę.

W końcu sama dostrzegła konieczność pomocy.

— Puść go, Weedles — powiedziała i roślina wciągnęła swe macki.

Iren wróciła do tematu:

— Mogą być kłopoty. Jeżeli użyłeś jakichś homonimów...

— Nie, nie użyłem. Nigdy przedtem o nich nie słyszałem.

Weedles już go nie atakowała, ale za każdym razem, gdy Dor próbował podpłynąć do brzegu, roślina przeszkadzała mu w tym. Rozdrażnił Iren docinkiem o potworach i mściła się na nim bezlitośnie. Pod tym względem dorównywała matce. Czasami Dor myślał sobie, że świat byłby o wiele lepszy, gdyby wytracono wszystkie kobiety.

— Różne słowa, które brzmią tak samo, głupku! — odparła z dziewczęcą arogancją. — Odmienna pisownia. Ortograficzna pszczoła nie jest zbyt bystra. Jeżeli nie powiedziałeś jej dokładnie, o które słowa...

— Odmienna pisownia? — zapytał z dreszczem niepokoju.

— Jak „buk” i „Bóg” — odparła, popisując się bezczelnie, jak to dziewczyny potrafią. Albo „mór” i „mur”. Albo „morze” i „może”. Żadnego związku, tylko to samo brzmienie. Czy użyłeś słów tego rodzaju?

Dor usiłował przypomnieć sobie rozprawkę, już niemal zapomnianą. — Chyba wspomniałem coś o wieży.

— To mogło dać wierzy! — wykrzyknęła ze śmiechem. — Ta pszczoła może nie jest bystra, ale na pewno nie była zadowolona z konieczności zapracowania na litery! Dor, ty zawsze wpadasz w tarapaty! Poczekaj, niech no tylko centaurzyca Cherie to przeczyta!

— Och, daj spokój! — warknął niezadowolony. Jak wielu homonimów użył?

— Wieży-wierzy! — wykrzyknęła, podpływając bliżej i szarpiąc jego ubranie. Materiał, nie przeznaczony do kąpieli, rozdarł się bardzo łatwo, na wpół odsłaniając tors Dora.

— Wierzy, wierzy, wierzy! — zrewanżował się z wściekłością i szarpnął górę jej kostiumu kąpielowego. Także i ten materiał ustąpił zdumiewająco łatwo, ujawniając, że jej ciało jest rzeczywiście tak kształtne, jak to sugerowały stroje. Jej matka, Królowa, często upiększała się za pomocą iluzji. Iren nie musiała.

— Oooooo! — pisnęła radośnie. — Mam cię!

I znów zdarła z niego trochę ubrania, nie poprzestając na koszuli. Dor odwzajemnił się tym samym, a zaintrygowanie tym, co mógł dojrzeć w bryzgach wody, uśmierzyło jego złość. Po chwili obydwoje byli całkiem nadzy, roześmiani. Wyglądało to tak, jakby w złości uczynili coś, czego nie odważyliby się uczynić w innym przypadku, chociaż pragnęli tego.

I wtedy przykłusowała Cherie. Miała tors bardzo zgrabnej kobiety, tylną część stanowił zad przepięknego konia. Twierdzono, że Mundania była krajem pięknych kobiet i szybkich koni — a może należałoby zamienić przymiotniki; Xanth był krainą, w której tworzyły jedność. Brązowe, ludzkie włosy Cherie spływały do tyłu, opadając na brązową końską sierść, a jej piękny ogon stanowił ich odpowiednik. Nie nosiła żadnej odzieży, bo centaury nie przepadały za takimi sztucznościami, a Cherie była stara — pomimo swego wyglądu; należała do pokolenia ojca Dora. Czyniło ją to o wiele mniej interesującą niż Iren.

— Co do tej kartki, Dor... — zaczęła Cherie.

Dor i Iren zamarli, uświadamiając sobie nagle okoliczności. Nadzy, niemal obejmujący się, w wodzie. Weedles bawił się częściami ich garderoby. Na pewno nie było to odpowiednie zachowanie i mogło spowodować nieporozumienia.

Ale Cherie była pochłonięta esejem. Potrząsnęła-głową tak, że włosy opadły jej na piersi — gest ten sygnalizował poważne sprawy.

— Czy moglibyście na chwilę przerwać wasze gry erotyczne? — spytała. — Chciałabym omówić pisownię tego eseju.

Centaury nie zwracają zbytniej uwagi na to, czym zajmuje się dwoje ludzi w wodzie; dla nich takie zajęcia są czymś naturalnym. Ale gdyby Cherie opowiedziała o tym Królowej...

— Hm, cóż — powiedział Dor, pragnąc zniknąć pod wodą.

— Ale zanim przejdę do dokładnego omówienia, uzyskajmy i inną opinię — tu Cherie przybliżyła kartkę tak, by Iren mogła przeczytać.

Iren była równie zakłopotana swoim położeniem, jak Dor. Wdychała powietrze, usiłując zmniejszyć swą zdolność utrzymania się na powierzchni wody, ale krztusiła się po chwili i musiała zaczerpnąć powietrza — więc znów się wynurzyła, w czym pomagały niektóre partie jej ciała. Jednak to, co przeczytała, zmieniło jej nastrój.

— No nie! — wykrzyknęła. — Ale numer! — parsknęła radośnie. — Dor, tym razem przeszedłeś samego siebie! To najgorsze, co mogło się przydarzyć! — wołała wesoło.

— Co jest takie śmieszne? — spytała woda, a jej ciekawość udzieliła się skałom, piaskowi i innym nieożywionym rzeczom znajdującym się w zasięgu talentu Dora.

Cherie nie pochwalała magii u centaurów — była ze staromodnej, konserwatywnej szkoły, traktującej magiczne zdolności cywilizowanych gatunków Xanth jako coś nieprzyzwoitego, lecz doceniała stosowanie jej przez istoty ludzkie.

— Przeczytam ci tekst, starając się wymówić wyrazy tak, jak zostały napisane — powiedziała. Kiedy uczyniła to — ujawniły się nowe znaczenia słów, chociaż ich wymowa nie uległa zmianie. Dor przeraził się. Było to o wiele gorsze niż się spodziewała.

Kraina Xanth — kupić drzwi. Oko mieszka gospoda...2

Gdy skończyła czytać, Iren płakała ze śmiechu, Zilich ryczała radośnie, woda, plaża i kamienie rechotały, maczugowce poklepywały się wzajemnie po gałęziach, a potwory z fosy śmiały się rubasznie. Nawet centaurzyca Cherie z trudem hamowała wybuch śmiechu. Dor był jedyną istotą niezdolną do zachwytu nad niezwykłym komizmem tego tekstu; z rozkoszą zapadłby się pod ziemię.

— Czyż to nie cudowne? — jęknęła radośnie Iren. I wszystkie stworzenia oraz krajobraz na nowo parsknęły wesołym śmiechem. Nawet kamienie roniły łzy radości.

Cherie panowała nad swą wesołością na tyle, by przybrać groźną minę.

— Lepiej opowiem o tym Królowi, Dor.

O, nie! W jakie jeszcze kłopoty miałby wpaść jednego popołudnia? Miałby szczęście, gdyby Król Trent nie zmienił go w ślimaka i nie wrzucił na powrót do fosy. I jakby nie wystarczyło oblanie tej pracy — zostać przyłapanym nago z królewską córką!

Dor owinął resztki ubrania wokół środkowych partii swej osoby i wygramolił się z wody. Nie ma rady, musi przez to przebrnąć.

Wpadł do domu, żeby się przebrać. Liczył, że nie będzie matki, ale akurat sprzątała. Na szczęście znajdowała się właśnie w fazie nimfy i wyglądała jak ślicznotka, choć dobiegała już czterdziestki. Nie było piękniejszej od Cameleon, kiedy znajdowała się u szczytu cyklu, i brzydszej — przy jego końcu. Jej inteligencja podlegała odwrotnym przemianom, więc teraz była najgłupsza. Nie miała dość rozumu, by go spytać, dlaczego jest owinięty w mokre strzępy ubrania i dlaczego wszystko na jego drodze chichocze. Dostrzegła jednak wodę.

— Nie zamocz podłogi, skarbie — ostrzegła go.

— Zaraz się wysuszę — uspokoił ją. — Pływałem z Iren.

— To miło —odrzekła.

Wkrótce szedł już do Króla, który zawsze spotykał się z nim w bibliotece. Gdy wchodził po schodach, serce łomotało mu niespokojnie. Centaurzyca Cherie na pewno pokazała Królowi jego esej, zanim po niego przyszła; może Król nic nie wie o zdarzeniu w fosie.

Król Trent oczekiwał go. Był to krzepki, siwiejący, przystojny mężczyzna, dobiegający sześćdziesiątki. Kiedy umrze, Dor prawdopodobnie odziedziczy koronę Xanth. Ale nie było mu śpieszno do objęcia tronu.

— Witaj, Dor — rzekł Król, potrząsając jak zwykle energicznie jego dłonią. — Wyglądasz dzisiaj czysto i świeżo.

To dzięki przygodzie w fosie. Też sposób na kąpiel! Czy Król kpi z niego? Nie, to nie są metody Trenta.

— Tak, Wasza Wysokość — odparł ze skrępowaniem.

— Mam dla ciebie poważne wieści.

Dor zesztywniał.

— Tak, Wasza Królewska Mość. Przykro mi.

Trent uśmiechnął się.

— Och, to nie ma nic wspólnego z twoim esejem. Prawdę mówiąc i ja w młodości nie byłem zbyt mocny w ortografii. To przychodzi dopiero z czasem.

Twarz Króla spoważniała i Dor zląkł się, wiedząc, że Trenta martwi to drugie zdarzenie.

Dor chciał wszystko wyjaśnić, lecz zdał sobie sprawę, że brzmiało-by to jak usprawiedliwianie się. Zaś Królowie i przyszli Królowie nie usprawiedliwiają się; byłoby to niekorzystne dla ich wizerunku. Czekał więc w przerażającym milczeniu.

— Proszę, Dor, nie martw się! — powiedział Król. — To ważne.

— To był przypadek! — wybuchnął Dor, bo poczucie winy przeważyło. Jak trudno zachowywać się po królewsku!

— Czyżbyś miał na myśli upadek do fosy?

Potwierdzenie było równie nieprzyjemne jak podejrzenia!

— Tak, Wasza Wysokość.

Dor zdał sobie sprawę, że byłoby nierozważnie zrzucić winę na Iren.

— Najzabawniejsze pluskanie się, jakie zdarzyło mi się widzieć w ostatnich czasach — rzekł Król Trent z dostojnym uśmiechem. — Widziałem wszystko z okna. Wciągnęła cię, oczywiście, a potem poszarpała ci ubranie. Kobiece metody.

— Nie jesteś zły?

— Dor, ufam ci. Zazwyczaj popadasz w tarapaty przy drobnostkach, ale świetnie sobie radzisz w poważnych sprawach. Muszę również przyznać, że moja córka potrafi czasem być bardzo prowokującym bachorem. Poza tym lepiej jest wpadać w kłopoty, gdy się jest dość młodym, by nabierać w ten sposób doświadczenia. Gdy zostaniesz Królem, nie będziesz miał tej przyjemności.

— A więc nie dlatego mnie wezwałeś? — zapytał z ulgą Dor.

— Gdybym miał czas i możliwość, też bym się pluskał w fosie. — Król powrócił do interesów, a jego uśmiech znikł. — Królowa i ja wybieramy się w oficjalną podróż do Mundanii. Przewidujemy, że zajmie nam to tydzień. Musimy przedostać się przez ciemne wody, w górę wielkiej rzeki, aż do oblężonego królestwa w górach, otoczonego zewsząd przez wrogie ludy A, B i K. Normalna wymiana została prawie całkowicie zahamowana; kupcy nie mogą się przedrzeć przez wrogie krainy — tak przynajmniej poinformowali mnie moi zwiadowcy. Z zadowoleniem przyjęli naszą ofertę handlu. Ale szczegóły pozostały niejasne; będę musiał sam nad tym popracować. Jestem jedyną osobą we władzach Xanth, która na tyle zna Mundanię, by sobie z tym poradzić. To skromny, ostrożny początek —jeśli jednak nawiążemy ograniczone, trwałe stosunki handlowe z którąś z części Mundanii, może się to okazać korzystne, choćby tylko dla zdobycia doświadczenia. Wybieramy się teraz, bo w Xanth panuje spokój. Będziesz królem w czasie mojej nieobecności i będziesz rządził Xanth.

To całkowicie zaskoczyło Dora.

— Ja królem?

— Za tydzień od dzisiaj. Uważałem, że lepiej cię uprzedzić.

— Ależ ja nie mogę być królem! Nie mam pojęcia o...

— Sądzę, że to świetna okazja do nauczenia się, Dor. W królestwie panuje spokój, jesteś popularny, no i jest dwóch innych Magów, mogących ci doradzać — mrugnął do Dora. — Królowa zaproponowała, że zostanie i będzie cię wspierać radą, lecz uparłem się, że jej obecność jest dla mnie niezbędna. Powinieneś być przygotowany, na wypadek, gdyby nagle spadły na ciebie takie obowiązki, by nie przygwoździło cię brzemię władzy.

Dor docenił logikę Króla, pomimo szoku spowodowanego nagłym obarczeniem odpowiedzialnością. Gdyby Królowa pozostała w Xanth, rządziłaby wszystkim i nie nabrałby żadnego doświadczenia. Dwaj pozostali Magowie, Humfrey i Władca Zombich, nie będą się w ogóle wtrącać; żaden z nich nie brał dobrowolnie pdziahi w codziennych sprawach Xanth. Tak więc Dor będzie miał wolną rękę — a o to właśnie chodziło Królowi Trentowi.

Ale ta druga wzmianka — o spadających nagle na niego obowiązkach? Czyżby to była sugestia, że z Królem Trentem było coś nie tak? Przeraziło to Dora.

— Minie jeszcze przecież dużo czasu, zanim... to znaczy...

— Nie obawiaj się przesadnie — odparł Król Trent, jak zwykle rozumiejąc niezgrabnie wyrażoną myśl Dora. — Nie mam jeszcze sześćdziesiątki, a przypuszczam, że dobijesz trzydziestki, zanim brzemię spadnie na ciebie. Cieszę się dobrym zdrowiem. Musimy jednak być przygotowani na niespodzianki. A teraz, czy jest coś, do czego chciałbyś się przygotować?

— Hm... — Dor dalej był jak sparaliżowany. — Czy to nie może pozostać tajemnicą?

— Królowanie trudno utrzymać w sekrecie, Dor.

— To znaczy, czy wszyscy muszą wiedzieć, że odszedłeś z Xanth? Gdyby myśleli, że jesteś w pobliżu, że to tylko próba...

Król Trent zmarszczył brwi.

— Czyżbyś nie czuł się na siłach?

— Nie, Wasza Wysokość!

Król westchnął.

— Dor, jestem rozczarowany, ale nie dziwię się. Sądzę, że sam siebie nie doceniasz, lecz jesteś jeszcze młody i nie jest moim zamiarem przysparzanie ci niepotrzebnych kłopotów. Możemy ogłosić, że Królowa i ja wybieramy się na tygodniowy urlop — roboczy urlop — i pozwalamy ci nabierać doświadczenia w przyszłych obowiązkach. Nie wydaje mi się, żeby to zbyt daleko odbiegało od prawdy. Będziemy pracować, a odwiedziny w Mundanii to dla mnie urlop. Królowa nigdy tam nie była; będzie to dla niej nowością. Ale musisz zdawać sobie sprawę z tego, że nie będziemy mogli ci pomóc w razie jakichś trudności. Jedynie Rada Starszych i pozostali Magowie będą wiedzieli, gdzie jestem.

Kolana ugięły się pod Dorem.

— Dziękuję, Wasza Wysokość. Postaram się nie sfuszerować.

— Postaraj się. Nie wpadnij do fosy! — powiedział z uśmiechem Król Trent. — I nie pozwól mojej córce rządzić sobą. To nie przystoi Królowi — potrząsnął głową. — Ale z niej jędza, co? Kiedy ściągnąłeś z niej kostium...

— Hmmmm — Dor zaczerwienił się. Miał nadzieję, że już do tego nie wrócą.

— Zasłużyła na to! Królowa i ja byliśmy dla niej zbyt pobłażliwi! Musiałem zagrozić Iris, że przemienię ją w kaktus, żeby się nie wtrąciła. No i okazało się, że miałem rację — poradziliście sobie sami.

Właściwie to centaurzyca Cherie przerwała walkę, bo inaczej nie wiadomo, czym to by się skończyło. Chociaż raz w życiu Dor był wdzięczny Cherie za interwencję. Być może Król wiedział i o tym.

— Uff, dzięki, to znaczy, tak, Wasza Wysokość — słabo zgodził się Dor. To niemal nadmiar zrozumienia. Królowa na pewno potraktowałaby go o wiele ostrzej. Wiedział jednak, że Król nie żartował z tym kaktusem; wyglądał na dobrodusznego, ale nie tolerował żadnej niesubordynacji.

Była to oczywiście jedna z głównych zalet jego panowania.

Niestety, talent Dora nie był tak skuteczny. Nie potrafił przekształcać tych, którzy mu się przeciwstawiali. Co mógłby uczynić, gdyby ktoś nie posłuchał jego rozkazu? Nie miał pojęcia.

— W każdym bądź razie, musisz sobie poradzić — powiedział Król Trent. — Zależy mi na tym, abyś dał sobie radę, bez względu na wyczyny mojej córki.

— Tak, Wasza Wysokość — zgodził się Dor bez wielkiego entuzjazmu. — Czy naprawdę musisz jechać?

— Muszę, Dor. Myślę, że to znakomita sposobność, aby wznowić handel. Mundania ma wielkie i mało wykorzystywane bogactwa, mogące przysporzyć nam wiele korzyści, my zaś możemy im w zamian zaoferować nasze zdolności magiczne. Do tej pory handlowaliśmy z Mundanią tylko sporadycznie, ze względu na trudności w porozumiewaniu się. Potrzebne są nam trwałe, osobiste kontakty. Musimy zachować maksymalną ostrożność, bo nie chcielibyśmy, żeby Mundania znów napadła na Xanth. Dlatego próbujemy nawiązać stosunki z małym królestwem, które nie będzie w stanie dokonać agresji, choćby miało taki zamiar.

Dor docenił mądrość Króla. Wiele razy fale mundańskich najazdów przetaczały się przez Xanth, aż wreszcie podjęto środki zaradcze. Teraz nie było bitej drogi z Mundanii do Xanth; czas mundański wydawał się płynąć odmiennie, więc kontakty były dorywcze. Za to każdy mieszkaniec Xanth mógł wybrać się do Mundanii — wystarczyło, by przekroczył granice krainy magii. Powrót był możliwy, jeżeli dobrze zapamiętało się drogę. Pozostawało to jednak w sferze teorii — nikt nie chciał opuszczać Xanth, bo musiałby zrezygnować ze swych magicznych zdolności.

Dor musiał przyznać, że były jednak pewne wyjątki. Jego matka, Cameleon, myślała o opuszczeniu Xanth, zanim spotkała jego ojca, Binka, aby uwolnić się od cyklicznych przemian. Także Gorgona spędziła kilka lat w Mundanii, gdzie ludzie nie zamieniali się w kamień na widok jej twarzy. Pewno byli i inni. Ale to desperackie decyzje. Xanth najwyraźniej był tak wspaniałą krainą, że tylko nieliczni opuszczali go z własnej woli.

— Hmmm, przypuśćmy, że Wasza Wysokość zginie? — zapytał z niepokojem Dor.

— Zapominasz, że już byłem w Mundanii. Znam drogę.

— Ale Mundania zmienia się! Nie możesz powrócić tam, gdzie byłeś!

— Możliwe. Z pewnością nie zabrałbym Królowej tam, gdzie zawarłem pierwsze małżeństwo. — Król zamilkł na chwilę, Dor także, bo wiedział, że nie należy o tym dyskutować.

Król Trent miał w Mundanii żonę i dziecko, lecz utracił ich i dlatego powrócił do Xanth, gdzie został Królem. Trent nigdy nie wróciłby do Xanth, gdyby jego rodzina żyła.

— Wierzę, że jakoś sobie poradzę.

Dor był jednak pełen obaw. — Mundania to niebezpieczny kraj, w którym żyją niedźwiedzie, konie i tym podobne potwory!

— Dowiedziałem się o tym z twojego eseju. Wcale nie twierdzę, Dor, że nie jest to ryzykowna wyprawa, ale uważam, że korzyści, jakie możemy osiągnąć, są warte tego ryzyka. Świetnie władam mieczem, no i miałem dwadzieścia lat na doskonalenie sposobów przeżycia nie opartych na magii. Muszę się poza tym przyznać, że trochę brak mi Mundanii — i to chyba jest ukryty powód tej wyprawy. — Król znów się zamyślił, po czym zmienił temat. — Najtrudniejsze jest samo przejście. Przechodząc do Mundanii możemy znaleźć się w dowolnym punkcie jej historii. Do tej pory nie mogliśmy wybierać tego punktu i musieliśmy się zdać na przypadek. Królowa utrzymuje jednak, że odkryła sposób, by uniknąć skoku w czasie. To jedna z przyczyn, dla których sam muszę negocjować układ handlowy. Nie sądzę, by ktoś inny poradził sobie z niebezpieczeństwami przejścia. Możemy nie dotrzeć do wybranego królestwa, albo dostać się tam i nic nie uzyskać; w takim przypadku odpowiedzialny będę tylko ja.

— Ale skoro nie wiesz, gdzie pojawisz się w Mundanii, to skąd wiesz, że osiągniesz jakieś korzyści? Przecież możesz się znaleźć w zupełnie innym miejscu.

— Jak powiedziałem, uzyskałem pewne wskazówki. Poza tym sądzę, że istnieją teraz okoliczności sprzyjające wejściu w wieki średnie Mundanii; Królowa zajmowała się tym problemem i twierdzi, że potrafi tak zharmonizować nasze przejście, że trafimy do miejsca, gdzie działali nasi zwiadowcy. Są tam podobno ogromne zasoby drewna i płótna — moglibyśmy je magicznie przetworzyć w kunsztowne rzeźby i piękne stroje. Być może nadarzy się coś innego. Albo nic. Uważam, że tydzień wystarczy na rozpatrzenie się w sytuacji. Nie możemy tkwić w miejscu, musimy stale pracować nad poprawą naszego położenia. Magia nie wystarczy, by utrzymać dobrobyt Xanth, potrzebna jest również sprawna administracja.

— Też mi się tak wydaje — przyznał mu rację Dor. Jednak wydawało mu się, że nie potrafi godnie zastąpić Króla Trenta. Xanth prosperowało teraz naprawdę dobrze, a poprawa postępowała nieprzerwanie od chwili objęcia rządów przez Trenta. Królestwo było trzymane w ryzach i znakomicie zarządzane; nawet smoki nie ośmielały się już wałęsać po obszarach zajętych przez ludzi. Dor obawiał się, że przejęcie przez niego władzy może oznaczać koniec złotego wieku.

— Życzę powodzenia w Mundanii, Wasza Wysokość.

— Wiem o tym, Dor — odparł łaskawie Król Trent. — Chciałbym, żebyś kierował się przede wszystkim prawością.

— Prawością?

— W razie jakichkolwiek wątpliwości jest to zwykle najlepsza metoda. Co by się nie przydarzyło, nie będziesz się musiał wstydzić, jeżeli będziesz się nią kierował.

— Zapamiętam — rzekł Dor. — Uczciwość.

— Prawość — powtórzył Król Trent ze szczególnym naciskiem. — Właśnie to.

2. KRÓL DOR

Budzący obawy dzień nadszedł w mgnieniu oka. Dor, czując się ogromnie samotny, kulił się na tronie. Król Trent i Królowa Iris oznajmili o swoich wakacjach i zniknęli w obłoku. Kiedy obłok rozwiał się, nie było po nich śladu. Iris mocą swej iluzji uczyniła ich niewidzialnymi. Zawsze uwielbiała dramatyczne wejścia i zniknięcia.

Dor musiał przejąć obowiązki Króla. Sprawowanie władzy miało swe ustalone formy. Istniał wyszkolony personel pałacowy, o niezłych kwalifikacjach, a jego członków Dor znał „od zawsze”; robili wszystko, co im polecił, i odpowiadali na każde jego pytanie. Nie podejmowali jednak ważnych decyzji — Dor odkrył szybko, że każda decyzja, choćby najdrobniejsza, jest doniosła dla tych, których dotyczy. Pozostawił więc rutynowe sprawy ich własnemu biegowi, a zajął się tymi, które wymagały decyzji samego Króla — z nadzieją, że obszerna szata królewska ukryje drżenie jego kolan.

Pierwsza sprawa dotyczyła dwóch wieśniaków, poróżnionych o plantację świetlistych bulw. Każdy z nich twierdził, że ma prawo do najjaśniej świecących bulw z tegorocznego zbioru. Dor wypytał drewniane sprzączki ich pasów i dowiedział się prawdy. Jego talent ogromnie zdumiał wieśniaków. Dor uczynił to rozmyślnie, by mogli przekonać się, że faktycznie jest Magiem. Wieśniacy cenili ten rodzaj magii, więc miał nadzieję, że teraz chętniej go posłuchają.

Wieśniak A. uprawiał pole przez wiele lat, z miernym powodzeniem; było ono jego własnością. W tym roku wynajął do pomocy wieśniaka B. — i był to najjaśniej świecący zbiór od wielu lat; nad polem nigdy nie zalegały teraz ciemności. Do kogo należały więc najlepsze bulwy?

Dor uznał, że sprawa wymaga dyplomatycznego podejścia. Mógł oczywiście rozstrzygnąć ten spór arbitralnie, ale wtedy jedna ze stron pozostałaby niezadowolona. A to byłoby źródłem przyszłych kłopotów. Dor nie chciał, by któraś z jego obecnych decyzji sprawiała później jakiekolwiek kłopoty Królowi Trentowi.

— Wieśniak B. najwyraźniej zna jakieś szczególne sposoby, które sprawiły, że tegoroczny zbiór bulw lśni tak jasno — rzekł. — Należałoby więc pozwolić mu wybrać spośród najlepszych tyle, ile zażąda. Bez niego bowiem zbiór ten nie byłby wiele wart.

Wieśniak B. wyglądał na zachwyconego.

— Jednakże właścicielem pola jest wieśniak A. W przyszłym roku może zatrudnić kogo zechce i zatrzymać większość swego zbioru.

Wieśniak A. pokiwał twierdząco głową.

— Oczywiście — kontynuował radośnie Dor — wówczas wieśniak A. nie miałby tak dobrego zbioru, a wieśniak B. pozostałby bez pracy. Bulwy nie będą tak rosły gdzie indziej, nikt inny też nie nada im takiej jasności. A więc obaj wieśniacy byliby stratni. Nie o to przecież chodzi. Należałoby rozdzielić najlepsze bulwy równo pomiędzy obu, by razem ciągnęli korzyści ze wspólnego wysiłku; mogliby też zawrzeć umowę na przyszły, być może jeszcze lepszy sezon.

Wieśniacy patrzyli na siebie ze wzrastającym zrozumieniem. Czyż, w gruncie rzeczy, nie lepiej było dzielić się przyszłymi plonami niż odejść z najlepszymi bulwami z tego jednego zbioru? Muszą to sami omówić.

Odeszli dyskutując z ożywieniem. Dor odprężył się. Czy podjął właściwą decyzję? Zdawał sobie sprawę, że nie może każdego zadowolić, ale chciał choć spróbować.

Następnego ranka Dor zbudził się i zobaczył ducha stojącego przy królewskim łożu. Była to Doreen, podkuchenna. W posiadłości przebywało pół tuzina duchów, a każdy lub każda byli bohaterami jakiejś smutnej historii, lecz większość z nich milczała na temat swej przeszłości. Dor zawsze lubił Doreen z powodu zbieżności ich imion — Dor, Doreen — chociaż poza tym nie mieli wiele wspólnego. Być może zawdzięczał jej swe imię — była przecież przyjaciółką duszycy Millie, jego niańki. Nikt nie potrafił tego wyjaśnić, a miejscowe meble nic nie wiedziały. Zamek ten miał wiele małych tajemnic; to stanowiło część jego uroku. W każdym razie Doreen była w średnim wieku, korpulentna i często zgryźliwa, niechętnie kontaktowała się z żyjącymi. Toteż bardzo się zdumiał, widząc ją.

— Co mogę dla ciebie uczynić, Doreen? — zapytał.

— Wasza Wysokość, Królu Dorze — powiedziała nieśmiało. — My tak tylko zastanawialiśmy się... To znaczy, może byłoby można... skoro na jakiś czas, chwilowo, jesteś teraz monarchą...

Dor uśmiechnął się. Doreen zawsze miała trudności z wykrztuszeniem tego, o co jej szło.

— No, dalej. Mów, o co idzie!

— No cóż, nie widujemy prawie wcale Millie, od kiedy umarła...

W rozumieniu duchów, Millie, powracając do życia, umarła. Była jedną z nich przez wiele stuleci, a teraz powróciła do śmiertelnych.

— Tęsknicie za nią?

— Tak, oczywiście, na swój sposób, Wasza Wysokość. Przychodziła codziennie zobaczyć się z nami, zaraz potem jak... ale gdy zawarła małżeństwo... to nie... to ona nie...

Millie wyszła za Władcę Zombich i mieszkali w zamku należącym teraz do Dobrego Maga Humfreya. Osiemset lat temu zamek ten był własnością Władcy Zombich.

— Chciałabyś ją znów zobaczyć — odgadł Dor.

— O tak, Wasza Wysokość. Byłeś jej przyjacielem, a teraz, kiedy jesteś Dostojnym Monarchą...

— Niepotrzebna jej zgoda Króla na odwiedziny u starych przyjaciół — uśmiechnął się Dor. — Nie, żebym nie chciał takiej zgody udzielić, a gdyby nawet... — to kto powstrzyma ducha przed udaniem się tam, gdzie zechce?

— Och, Wasza Wysokość, my nie możemy iść wszędzie! — zaprotestowała Doreen. — Jesteśmy trwale związani z miejscem naszej okrutnej śmierci do czasu... jakby to delikatnie powiedzieć, do czasu aż spadnie z nas brzemię.

— Jeżeli zwierzysz mi się, to może będę mógł ci jakoś pomóc — zasugerował Dor.

Po raz pierwszy ujrzał rumieniącego się ducha!

— Och, nnnie, nie, nnigdy! — wyjąkała.

Najwyraźniej trafił w czułe miejsce.

— No cóż, Millie z pewnością może przybyć z wizytą do ciebie!

— Ale ona nigdy... ona nie... ona nie przyjdzie — lamentowała Doreen. — Słyszeliśmy... doniesiono nam... sądzimy, że została matką...

— Matką bliźniaków — potwierdził Dor. — Chłopak i dziewczynka. To musiało się zdarzyć, przy jej talencie!

Pruderyjna Doreen puściła to mimo uszu.

— Tak więc, naturalnie, jest bardzo zajęta. Ale gdyby Król zasugerował jej... napomknął... nakazał jej odwiedzić...

Dor uśmiechnął się.

— Millie była moją guwernantką przez dwanaście lat. Strasznie ją lubię. Nigdy nie słuchała moich poleceń, raczej odwrotnie. Nikt, kto mnie zna, nie traktuje mnie serio — mówiąc to Dor wystraszył się, że powiedział coś znaczącego, przynoszącego ujmę czy obciążającego; musi to przemyśleć w samotności.

— Ale teraz, kiedy jesteś Królem... — powiedziała Doreen, pomijając jego argumenty.

Dor znów się uśmiechnął.

— No, dobrze. Zaproszę Millie wraz z całą rodziną, żebyś mogła poznać dzieci. Nie gwarantuję, że przyjadą, ale zaproszę wszystkich.

— Och, dziękuję, Wasza Wysokość! — i Doreen, pełna wdzięczności, zniknęła.

Dor potrząsnął głową. Nie zdawał sobie sprawy, że duchy lubią dzieci. Ale przecież jeden z nich był dzieckiem, Button — to chyba tłumaczyło wszystko. Dzieci Millie miały dopiero trzy lata, a Button miał sześć lat — ale z czasem osiągną jego wiek, a duszek przecież się nie zmieni. Był sześciolatkiem od sześciuset lat. Dor także nie widział dzieci Millie, więc ta wizyta mogła być zajmująca. Ciekaw był, czy Millie zachowała swój sex appeal, teraz, gdy była szczęśliwą mężatką? Czy którakolwiek z żon zajmowała się sprawami tego rodzaju? Obawiał się, że będzie za późno, zanim się o tym przekona.

W późniejszych godzinach tego dnia jakiś zombi podszedł do Dora, ale może nie miało to związku z rozmową z Doreen? Istoty te zazwyczaj tkwiły wygodnie na cmentarzu w pobliżu Zamku, a każde niebezpieczeństwo zagrażające Zamkowi powodowało ich budzący grozę atak. Z tego zombi odpadały grudki cuchnącej ziemi i rozkładającego się ciała, jego twarz była zropiała i gnijąca, ale zdołał jakoś przemówić.

— Waaassaa Wwyyysookoość — zajęczał ponuro, ukazując zepsuty ząb.

W swoim czasie Dor znał sporo zombich, także zombi-zwierzęta i nawet zombi-ogra Egora, więc żywe trupy nie budziły w nim zbyt wielkiego wstrętu.

— Tak? — spytał uprzejmie. Najlepszym sposobem na zombi jest spełnienie jego żądania, bo nie można go ani zabić, ani odstraszyć. Teoretycznie możliwe jest pokawałkowanie go i pochowanie każdej takiej części oddzielnie, ale rezultat nie był wart włożonego trudu; no i nie było wiadomo, czy jest to właściwa metoda. Poza tym zombi można było polubić, na swój sposób.

— Nnaasz Wwwłaaadcaa...

Dor domyślił się.

— Nie widziałeś Władcy Zombich od pewnego czasu. Zaproszę go tutaj, będziecie więc mogli spotkać się i powspominać dawne czasy. Pewno byliście razem na wielu cmentarzach. Nie mogę obiecać, że przybędzie — bardzo ceni swe zacisze — ale zrobię wszystko, co będę mógł.

— Ddddziiiękiii — zaświszczał zombi, gubiąc część przegniłego języka. /

— Ale pamiętaj — on teraz ma rodzinę. Dwoje małych dzieci. Mogą wybierać piasek z grobów, bawić się kośćmi...

Ale zombi nie przejął się tym. Robaczki zaroiły się żwawo w jego zapadniętych oczach i odszedł. Może to zabawne — dzieci bawiące się czyimiś kośćmi.

Tymczasem trwał codzienny kierat. Następna sprawa dotyczyła morskiego potwora wdzierającego się do rzeki i straszącego tamtejsze ryby, co wydatnie zmniejszało połowy. Dor musiał się tam udać i sprawić, by ziemia w okolicy zadrżała, jakby wstrząsana krokami olbrzyma. Nieożywione obiekty przystały na to z ochotą. Zachwycił je spisek mający odstraszyć potwora. A potwór morski, niezbyt bystry i nie lubiący kłopotów, uznał, że bezpieczniejszy będzie w głębiach morza, gdzie mógł pożerać marynarzy z rozbitych statków i ukazywać się wścibskim mundańskim badaczon. Ryknął:

— Pożałujecie, jak już tu więcej nie przypłynę! — i oddalił się.

Dor odetchnął. Miał szczęście. Nie poszłoby mu tak łatwo ze sprytnym potworem. Czuł, że zagraża mu jakaś wielka wpadka i jest tylko kwestią czasu, kiedy to się stanie. Zdawał sobie sprawę, że nie ma talentu do rządzenia państwem.

Miał złe sny; i to nie te zwykłe, w których ścigały go czarne mundańskie klacze, ale jeszcze gorsze — śnił, że nie śpi, lecz podejmuje jakąś fatalną decyzję, wydającą cały Xanth na pastwę magicznych płomieni albo na łup świdrzaków, lub też — i to było najgorsze ze wszystkiego — powodującą, że Xanth traci całą swą magię i staje się taki, jak ponura Mundania. I wszystko z jego winy. Słyszał, że korona ciąży temu, na którego głowie spoczywa. Po prawdzie, to nie tylko była tak ciężka, że poraniła mu skórę głowy, ale i przerażała odpowiedzialnością za kierowanie Xanth.

Kiedy indziej popełniono poważną kradzież w Wiosce Północnej. Dora przeniesiono tam; oczywiście Zamek Roogna miał własnego zaklinacza. Problem polegał na tym, że wioska znajdowała się w centrum Xanth, w pobliżu Niepoznanego — ziem nie zbadanych jeszcze dostatecznie przez ludzi, gdzie smoki pozostały nieujarzmione, a to niepokoiło Dora. W Xanth było wiele niszczycielskich potworów, ale smoki były najgroźniejsze — bardzo liczne, rozmaitych odmian i rozmiarów. Teraz jednak okolice te stały się całkiem przyjemne, korzystając z większości magicznych udogodnień, jak źródła wody sodowej czy pachnące mydło kamienne do prania. Uprawiano tam futra, a tegoroczny zbiór z zimozielonych drzew futrowych był znakomity. Zielone futra poddawano działaniu promieni słońca, księżyca i gwiazd, aż tu pewnego ranka zniknęły bez śladu.

Dor wypytał platformę, na której złożone były futra, i dowiedział się, że ludzie z innej wsi ukradli je. W jednym przewyższał Króla Trenta — w zbieraniu informacji. Potem sprawił, że futra wróciły. Przeciwko tamtej wiosce nie podjęto żadnej akcji; jej mieszkańcy wiedzieli, że ich czyn został wykryty, więc miał nadzieję, że uspokoją się na jakiś czas.,

Iren dokuczała mu bez przerwy. Była rozgniewana jego wyniesieniem na tron, chociaż wiedziała, że to tylko chwilowe, i cały czas oczekiwała, że Dor popełni jakieś głupstwo.

— Ojciec lepiej by sobie z tym poradził — mruczała ponuro, gdy Dor rozwiązał jakiś problem, a jego przytaknięcie niewiele łagodziło jej gniew. — Powinieneś był ukarać złodziejską wioskę.

Dor zastanawiał się, czy dobrze zrobił, stosując fortel zamiast zwykłego działania. Ale cóż mógł uczynić innego niż to, co wydawało się najlepsze w momencie podejmowania decyzji? Poczucie odpowiedzialności za popełnione błędy sprawiło, że stał się niezmiernie ostrożny. Podejrzewał, że tylko doświadczenie daje pewność siebie, niezbędną przy podejmowaniu właściwych decyzji w nagłej potrzebie. A Król Trent, w swej mądrości, umożliwił mu zdobycie doświadczenia.

Dor, ku swemu zdziwieniu, nie popełnił jeszcze żadnego głupstwa. Dzięki rozmaitym sprawom, które musiał rozwiązywać, wyostrzył swój umysł; rosła też obawa, że szczęście może go opuścić. Liczył mijające dni, modląc się, by nic poważnego nie przydarzyło się przed powrotem Króla Trenta. Może, gdy będzie w wieku władcy Xanth, nabędzie kompetencji do kierowania królestwem „w pełnym wymiarze czasu”, ale teraz to wyczerpujące zajęcie doprowadziło go do szaleństwa.

Iren wyczuła to i próbowała go wspomóc.

— Przecież to nie jest na stałe — mówiła pocieszająco. — Jeszcze dzień lub dwa i niebezpieczeństwo minie. A wtedy wszyscy odetchniemy z ulgą.

Dor doceniał jej próby pocieszenia go, chociaż wołałby, by nie podkreślała tak silnie jego nieudolności.

Wreszcie skończyło się. Nadszedł dzień powrotu Króla Trenta — ku wielkiej uldze Dora oraz ku zadowoleniu i konsternacji Iren, która pragnęła, by ojciec wrócił, ale oczekiwała, że Dor narobi więcej zamieszania. Dor przeszedł próbę zwycięsko, a to jej się nie podobało.

Obydwoje odziali się starannie i sprawdzili, czy w Zamku Roogna wszystko jest w porządku. Byli przygotowani do powitania powracającej pary królewskiej.

Minęły godziny oczekiwania, a Król i Królowa nie pojawili się. Dor tłumił niepokój; podróż wymaga czasu, zwłaszcza jeżeli przewozi się wiele towarów mundańskich. Spotkał się z Iren podczas lunchu z literowych klusek w mlecznej trzęsionce. Usiłowali się zabawić składaniem słów, ale mleko trzęsło się tak mocno, że nie udało im się nic złożyć. To przygnębiło ich jeszcze bardziej.

— Gdzie oni są? — zapytała w końcu Iren. Zaczynała się naprawdę niepokoić. Dopiero teraz — kiedy własne zmartwienia powstrzymywały ją od dręczenia go — okazało się, jaką piekielnie śliczną dziewczyną mogłaby być. Nawet zielonkawy odcień jej włosów był pociągający. Pasował do koloru oczu; a w końcu rośliny miały swój urok.

— Pewno mają mnóstwo bagaży — powiedział po raz któryś Dor. Zaczynały jednak dręczyć go obawy. Odpychał je, lecz wciąż powracały; takie już miały zwyczaje.

Iren nie zaprzeczyła, choć zieleń zaczęła wypełzać jej na twarz, a to ją nieco szpeciło.

Nadszedł wieczór, potem noc, a Iris i Trent nie powrócili. Iren zwróciła się ku Dorowi z niekłamanym lękiem:

— Och, Dor, boję się! Co się z nimi stało?

Nie mógł oszukiwać ani jej, ani siebie. Objął ją.

— Nie mam pojęcia. Też się boję.

Przylgnęła do niego na chwilę, słodka i łagodna w swym niepokoju. Potem wyrwała się i uciekła do swoich pokoi, mówiąc:

— Nie chcę, żebyś widział, jak płaczę.

Dor był wzruszony. Czy nie mogłaby być taka wtedy, kiedy wszystko dobrze się układa? Tkwiło w niej o wiele więcej, gdy porzucała myśl o głupstwach i seksualnych prowokacjach.

Poszedł do siebie i spał niespokojnie. Tym razem nawiedziły go

prawdziwe koszmary, nie lśniące, ładne klaczki, z którymi zdążył się już zaprzyjaźnić, ale ogromne, mgliste, niekształtne stwory o płonących, białych oczach i lśniących zębach. Wyrwał się gwałtownie ze snu, żeby się uwolnić od nocnej mary. Korzystał z królewskich pokoi, skoro był teraz królem, ale ponieważ tydzień się skończył, bardziej niż przedtem czuł się oszustem. Patrzył posępnie na ciemne ślady kopyt na podłodze i wiedział, że mary czekają tylko, żeby go ukarać, gdy zaśnie. Był bezbronny; _ chroniła go jedynie nadzieja na uwolnienie po tygodniu, a teraz odebrano mu ją. Co uczyni, jeżeli Król i Królowa dziś też nie powrócą?

Nie powrócili. Dor nadal łagodził spory i rozstrzygał różne sprawy, bo cóż innego mógł zrobić? Lecz w pałacu narastał niepokój, a jego własny strach potężniał z każdą godziną. Dworzanie wiedzieli, że wakacje Króla Trenta miały trwać tylko tydzień. Dlaczego więc nie powrócił?

Wieczorem podeszła do niego na osobności Iren. Straciła swoją figlarność. Odziana była skromnie w obszerną zieloną suknię, włosy miała w nieładzie. Oczy błyszczały jej nienaturalnie jasno, jakby przepłakała wiele godzin, a potem przypudrowała twarz, żeby ukryć ślady łez.

— Coś musiało się przydarzyć — powiedziała. — Czuję to. Musimy ich odnaleźć.

— Nie możemy tego zrobić — odparł przygnębiony.

— Nie możemy? Tego pojęcia nie ma w moim słowniku. — Tak się przyzwyczaiła do używania dziwacznych słów, że teraz czyniła to machinalnie.

Dor miał nadzieję, że nigdy nie zgłupieje do tego stopnia.

— Mogę zrobić, co tylko zechcę, z wyjątkiem...

— Z wyjątkiem rządzenia Xanth — powiedział Dor. — I poza odnalezieniem twoich rodziców.

— Gdzie oni są? — zapytała.

Oczywiście, nie wiedziała. Nie została wtajemniczona. Teraz jednak musiał jej powiedzieć, była przecież córką Króla Trenta, no i sytuacja stała się poważna. Miała więc prawo wiedzieć.

— W Mundanii — odparł.

— Mundania! — wykrzyknęła z przerażeniem.

— W misji handlowej — wyjaśnił szybko. — W sprawie układu korzystnego dla Xanth. Dla postępu.

— To o wiele gorsze niż się obawiałam! Biada mi! Mundania! Najokropniejsze miejsce! Nie mogą tam czarować! Są bezradni!

To była przesada, lecz zawsze miała skłonność do przesady. Ani Trent, ani Iris nie byli bezradni bez magii. Król doskonale władał mieczem, a Królowa posiadała wspaniale przebiegły umysł.

— Przypomnij sobie, że spędził tam dwadzieścia lat, zanim został Królem. Wie, co robić.

— Ale nie powrócił!

Temu Dor nie mógł zaprzeczyć.

— Nie mam pojęcia, co robić — zwierzył się.

— Musimy udać się tam i odnaleźć ich — odrzekła. — Tylko znowu się nie sprzeciwiaj.

W jej jasnych oczach zaiskrzyła się taka błyskawica, że Dor nie odważył się na to.

Na razie wydawało się to proste. Wszystko było lepsze niż pozostawanie w niepewności.

— Zgoda. Ale muszę powiedzieć o tym Radzie Starszych.

Starsi byli odpowiedzialni za królestwo podczas nieobecności Króla. Zajmowali się rutynowymi sprawami administracyjnymi i do nich należał wybór nowego Króla, jeżeli cokolwiek przytrafiło się staremu. To oni wybrali Trenta, gdy zmarł jego poprzednik, Król Burz. Przewodniczył im dziadek Dora, Roland.

— Rankiem — powiedziała, a jej oczy powstrzymały go od sprzeciwienia się.

— Rankiem — zgodził się. Wymusiła na nim tę decyzję, lecz był z tego zadowolony.

— Zostać z tobą tej nocy? Widziałam ślady kopyt.

Dor zastanowił się. Najlepszym sposobem na uwolnienie się od nocnych zmór była czyjaś obecność podczas snu. Lecz Iren była w tym momencie zbyt ładna i zbyt zgodna; nie ugryzłaby go, gdyby ją w nocy pocałował. Nakazało mu to ostrożność. Dobry Mag Humfrey tłumaczył mu niegdyś, że czasem lepiej jest odrzucić ofertę kobiety niż przyjąć ją. Wtedy Dor niezbyt go zrozumiał, ale teraz zaczynał się domyślać, o co Magowi chodziło.

— Nie — odparł z żalem. — Obawiam się zmór, ale ciebie jeszcze bardziej.

— Ooooo — powiedziała z zadowoleniem. Potem pocałowała go i odeszła, pozostawiając woń perfum.

Dor nie kładł się jeszcze przez jakiś czas; pragnął, by Iren była stale właśnie taka. Bez napadów złego humoru, bez wystudiowanego falowania piersi, bez fałszywych nieporozumień — po prostu szczera i troskliwa. Ale jej uprzejmość była tylko jedną z faz, którą szybko zastępowała kokieteria.

Jego decyzja dała jednak dobry wynik — nocne mary grasowały tej nocy gdzie indziej i pozwoliły mu spać spokojnie.

— Osłaniaj mnie — powiedział rankiem do Iren. — Nie chciałbym, żeby ktoś oprócz zaklinacza wiedział, gdzie jestem.

— Oczywiście — zgodziła się. Gdyby ludzie dowiedzieli się, że naradza się w tajemnicy z jednym ze Starszych, zorientowaliby się, że dzieje się coś złego.

Udał się w odwiedziny do swego dziadka, Rolanda, mieszkającego w Wiosce Północnej, o kilka dni marszu od Rozpadliny. Rezydowali tam niegdyś królowie Xanth, zanim Trent nie przeniósł się do Zamku Roogna. Przeszedł porządnie utrzymaną dróżką i zastukał do skromnych drzwi.

— Och, dziadku! — wykrzyknął Dor ujrzawszy krzepkiego starszego pana. — Coś przydarzyło się Królowi Trentowi i muszę go odszukać!

— Niemożliwe — powiedział surowo Roland. — Król nie może opuścić Zamku Roogna na dłużej niż jeden dzień, nie wyznaczając innego Maga swym następcą. W tej chwili nie ma żadnego Maga, który mógłby przejąć koronę, więc musisz zaczekać na powrót Króla Trenta. Tak stanowią prawa Xanth.

— Ale Król Trent i Królowa Iris udali się do Mundanii.

— Do Mundanii?! — Roland wydawał się równie zdumiony, jak przedtem Iren. — Nic dziwnego, że nie porozumiał się z nami! Nigdy byśmy na to nie zezwolili!

A więc to dlatego Król Trent umożliwił Dorowi tygodniową praktykę w sprawowaniu władzy! Postąpił wbrew Radzie Starszych! Ale nie to było największą troską Dora.

— Nie nadaję się do rządzenia, dziadku. Jestem zbyt młody. Muszę sprowadzić Króla Trenta z powrotem!

— Wykluczone! Jestem tylko jednym z Rady Starszych, ale odgaduję ich reakcję. Musisz pozostać tu do powrotu Trenta.

— Ale jak go wówczas wyswobodzę?

— Z Mundanii? Nie możesz. Musi sam sobie poradzić, bez względu na to, w jakiej sytuacji się znajduje. Zakładając, że żyje.

— On żyje! — powiedział stanowczo Dor.

Musiał w to uwierzyć! Druga możliwość była nie do przyjęcia!

— Nie wiem, jak długo zdołam kierować Xanth. Ludzie wiedzą, że nie jestem prawdziwym królem. Sądzą, że Król Trent jest gdzieś w pobliżu i po prostu pozwala, abym się wprawiał. Nie będą mnie dłużej słuchać.

— Może ktoś ci pomoże — podsunął Roland. — Z zasady nie pochwalam wprowadzania w błąd, ale sądzę, że lepiej, aby w tym przypadku ludzie nie zdawali sobie sprawy z powagi sytuacji. Być może nie jest aż tak źle; Król Trent może powrócić w każdej chwili. Tymczasem królestwo wcale nie musi być rządzone wyłącznie przez jednego młodego człowieka.

— Może i uzyskam pomoc — rzekł Dor niepewnie. — Ale co z Królem Trentem?

— Albo powróci bez niczyjej pomocy, albo mu się to nie uda. Nikt z nas nie zdoła odnaleźć go w Mundanii, nikt mu nie pomoże. Oto skutki zlekceważenia przez niego porad, jakie mógł uzyskać od Rady Starszych. Możemy jedynie czekać. Jest zaradnym człowiekiem i na pewno zwycięży, jeśli jest to w ludzkiej mocy.

Dor musiał się tym zadowolić. Był Królem, lecz nie mógł sprzeciwić się Starszym. Zdał sobie sprawę, że powodem były nie tyle prawa i zwyczaje, co zwykły rozsądek. Jeżeli Król Trent nie poradzi sobie sam w Mundanii, to tym bardziej nie dałby sobie rady on, Dor.

Iren przyjęła to lepiej niż się spodziewał, gdy opowiedział jej wszystko po powrocie.

— Oczywiście, Starsi muszą tak twierdzić. Są starzy i konserwatywni. I, jak przypuszczam, mają rację. Musimy sobie jakoś poradzić do powrotu ojca.

Nie bardzo wierzył tej odmianie, ale wołał się zbytnio nie dopytywać.

— Kogo poprosimy o pomoc?

Wiedział, że nie uda się odsunąć Iren od tego. W końcu Król Trent był jej ojcem, jedyną osobą, wobec której była niezmiennie lojalna.

— Och, wszystkie dzieciaki. Cheta, Smasha, Grundiego...

— Do kierowania królestwem? — zapytał z powątpiewaniem.

— A może wolisz zostawić to Starszym?

Trafiła w sedno.

— Mam nadzieję, że to długo nie potrwa — rzekł.

— Ja tym bardziej — odparła. Wiedział, że była szczera.

Iren poszła poszukać tych, o których wspomniała, bo Dor nie mógł tego zrobić, nie wzbudzając podejrzeń. Pierwszym, którego znalazła, był golem Grundy. Był on starszy od pozostałych i różnił się od nich pod pewnymi względami. Został stworzony jako golem — ożywione drewno, glina i sznurki — a dopiero później przekształcony w człowieka. Był wielkości dłoni i znał języki wszystkich żyjących stworzeń — użyteczna umiejętność, dla której go stworzono. Grundy na pewno mógłby pomóc w rozwiązywaniu codziennych spraw Xanth. Lubił jednak mówić często i bez umiaru. Krótko mówiąc, był gadułą. A to mogło być kłopotliwe.

— To tajemnica — tłumaczył mu Dor. — Król Trent zaginął w Mundanii, a ja muszę rządzić królestwem, dopóki nie powróci.

— Xanth w potrzebie! — wykrzyknął Grundy.

— I dlatego potrzebna mi twoja pomoc. Nie wiem, jak długo pozostanę Królem, ale nie chciałbym, by coś wymknęło się spod kontroli. Zazwyczaj masz dobre informacje...

— Trochę węszę — przyznał Grundy. — Dobra, mogę powęszyć dla ciebie. Od razu mogę ci powiedzieć, że cały pałac wyśmiewa się z eseju, który ktoś napisał na polecenie pewnej nauczycielki...

— Obejdę się bez tej wiadomości — zgasił go Dor.

— Krążą też plotki, jak to pewna dziewczyna poszła popływać w swoim urodzinowym stroju, który rozciągnął się nieco od dnia urodzin...

— Bez tego też sobie poradzę — uśmiechnął się Dor.— Jestem przekonany, że rozumiesz, o co mi chodzi.

— Jaka jest nagroda?

— Twoja głowa.

— Rzeczywiście jest Królem — wymamrotał golem. Jedna ze ścian zachichotała.

Iren przyprowadziła Cheta. Był centaurem trochę starszym niż Dor, ale wyglądał młodziej, bo centaury dojrzewają o wiele wolniej. Był synem Cherie, a to znaczyło, że jest bardzo wykształcony, ale ostrożny w ujawnianiu jakichkolwiek zdolności magicznych. Przez długi czas centaury sądziły, że są pozbawione magicznych umiejętności, bo większość istot w Xanth albo „posługiwała” się magią, albo „była magiczna”. Współczesne informacje rozwiały takie przesądy. Chet miał magiczne zdolności; mógł pomniejszać duże rzeczy. Był to użyteczny talent — wielu miało dzięki niemu urocze miniaturki — ale miał też wadę; Chet nie potrafił odwrócić przemiany. Jego ojcem był centaur Chester, a to znaczyło, że Chet stawał się gwałtowny, gdy go sprowokowano, oraz że jego ludzka część nie była zbyt przystojna. Gdy całkiem dorośnie — a miało to potrwać jeszcze kilka lat — będzie ładnym, krzepkim zwierzęciem. Dor lubił Cheta i często z nim przebywał, pomimo przekleństw, jakimi obdarzał całą rasę centaurów pocąc się nad każdą z prac zadanych mu przez Cherie.

Wyjaśnił mu sytuację.

— Na pewno pomogę — rzekł Chet. Zawsze wysławiał się starannie — po trosze z tego powodu, że był nieprawdopodobnie wytworny, ale przede wszystkim dlatego, że matka sobie tego życzyła. Miał wiele sympatii dla Cheta; chyba równie trudno było być synem Cherie, jak Królem. Chet nie ośmieliłby się błędnie wymówić żadnego słowa.

— Nie wiem jednak, w czym mógłbym być pomocny.

— Jakoś radziłem sobie do tej pory — powiedział szczerze Dor. — Ale pewnie niedługo wpadnę. Potrzebne mi dobre rady.

— A więc powinieneś zwrócić się do mojej matki. Jej rady są nie do podważenia.

— Wiem. Są zbyt apodyktyczne.

Chet uśmiechnął się.

— Wydaje mi się, że cię rozumiem. — Tylko tak daleko mógł się posunąć w krytykowaniu matki.

Później Iren zdołała przyprowadzić Smasha. Był potomkiem ogra Cruncha. Podobnie jak Chet, nie osiągnął jeszcze ostatecznych rozmiarów, ale już co najmniej dwukrotnie przewyższał Dora i wzrostem, i siłą. Jak wszystkie ogry, był brzydki i niezbyt rozgarnięty; jego uśmiech mógł odstraszyć chimerę, a wymowa pozostawiała wiele do życzenia. Na szczęście kontakty z ludźmi uczyniły go bardziej towarzyskim i rozgarniętym od pozostałych przedstawicieli jego szczepu; zawsze był lojalny wobec swoich przyjaciół. A Dor od lat był jego przyjacielem.

Dor podszedł do sprawy dyplomatycznie.

— Smash, potrzebna mi twoja pomoc.

Wielkie usta rozwarły się z takim trzaskiem, jak spieczona glina na dnie wysuszonego stawu.

— Chętnie pomogę! Kogo na miazgę przerobię?

— Jeszcze nikogo — odparł prędko Dor.

Jak wszystkie ogry, Smash był skory do rymowania i stosowania przemocy.

— Ale czy mógłbyś pozostać w pobliżu na wypadek, gdyby ktoś próbował przerobić MNIE na miazgę...

— Mnie? Kto śmie? Na miazgę? Zaraz wbiję mu drzazgę!

Dor zorientował się, że jego słowa były zbyt zawiłe dla Smasha.

— Gdy krzyknę, rusz z rykiem!

— O tak, to mi w smak! — zgodził się Smash pojmując wreszcie, o co idzie.

Dor dobrze wybrał sobie pomocników. Byli jego rówieśnikami i przyjaciółmi, rozumieli więc jego położenie lepiej niż dorośli i dochowali tajemnicy. To było jak swego rodzaju gra — kierować królestwem tak, jakby Król Trent obserwował ich i oceniał z ukrycia. Trzeba było unikać wpadki.

Do wioski przywędrował bazyliszek i terroryzował ludzi, którzy od jego spojrzenia zamieniali się w kamień. Dor nie był pewien, czy uda mu się go odstraszyć — tak jak morskiego potwora — chociaż, jak wszystkie bazyliszki, był głupim zwierzakiem. Nie mógł go uśmiercić zaczarowanym głazem, bo Król Trent uznał bazyliszki za gatunek zagrożony wymarciem. Ten dziwaczny pomysł Król Trent wyniósł z Mundanii — należy ochraniać wszystkie rzadko spotykane stworzenia, jak okropne by one nie były. Dor nie całkiem to pojmował, ale starał się przecież, aby królestwo dotrwało nie zmienione do powrotu Króla Trenta, stosował więc jego metody. Musiał jakoś przekonać bazyliszka, by z własnej woli opuścił ludzką wioskę — a nie znał jego języka!

Ale golem Grundy znał wszystkie języki. Grundy posłużył się hełmem i peryskopem — magicznym przyrządem skręcającym obraz — by móc tym sposobem spojrzeć na stwora, któremu opowiedział o najpaskudniejszej bazyliszkównie, jaką kiedykolwiek napotkał, kryjącej się gdzieś w Wymarłym Lesie, na południowy wschód od Zamku Roogna. Ten był samczykiem, więc wiadomość ta bardzo go poruszyła. A nie była fałszywa; pałacowy strażnik Crombie potrafił wskazać położenie tego, o co go pytano a zapytany o bazyliszka- -samiczkę wskazał w kierunku lasu. Oczywiście płeć wśród bazyliszków była głównie iluzoryczna, skoro każdy z nich wykluwał się z jaja koguta, złożonego w kupie gnoju przy blasku Psiej Gwiazdy — choć często się myliły i robiły to przy blasku Kociej Gwiazdy — i wysiedzianego przez ropuchę, a rzadko która ropucha miała cierpliwość wysiadywać przez wymagane siedem lat. Niemniej, tak jak i ludzie, bazyliszki chciwie goniły za takimi iluzjami. Także i ten bazyliszek-samczyk ruszył z największą prędkością — to znaczy jak rączy ślimak — w kierunku Wymarłego Lasu, gdzie mieszkała bazyliszków na; i było po kłopocie.

Następnie przydarzyły się kłótnie w Koszarach — wiosce zamieszkałej przez żołnierzy z niegdysiejszej mundańskiej armii Trenta, zwolnionych po jego dojściu do władzy. Każdy z nich miał zagrodę, wielu miało mundańskie żony, sprowadzone dla zrównoważenia proporcji płci. Nie mieli oni żadnych zdolności magicznych, ale ich dzieci miały talenty czarodziejskie — tak jak prawdziwi obywatele Xanth. Starzy żołnierze zabawiali się grami wojennymi, używając drewnianych mieczy i wymyślając skomplikowane manewry. Król Trent zezwalał na takie ćwiczenia, pod warunkiem, by nikt nie został ranny. Tych żołnierzy, którzy nie potrafili się wyzbyć swoich morderczych skłonności, uzbrojono w bagnety — ze specjalnie w tym celu wyhodowanych roślin — i nakazano im trzymanie w ryzach smoków. Do nich należało przepędzanie tych osobników, które upierały się przy napadach na ludzkie siedliska. Umożliwiało to zarówno pozbywanie się niektórych smoków, jak i najgwałtowniejszych żołnierzy. Tym razem chodziło jednak o różnicę zdań co do liczby punktów zdobytych przez zespół Czerwonych.