Przerwana kołysanka - Natasza Socha - ebook + audiobook + książka

Przerwana kołysanka ebook i audiobook

Natasza Socha

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

W szeregowcu na jednym z poznańskich osiedli zostaje odnalezione ciało młodej kobiety. Początkowo wszystko wskazuje na samobójstwo, jednak szybko okazuje się, że brał w tym udział ktoś trzeci. O zamordowanej niewiele wiadomo, a kolejno odkrywane informacje okazują się coraz bardziej szokujące.

Kim była? Przed czym uciekała? Czego lub kogo szukała?

Do akcji wkracza policjantka śledcza Florentyna, która własne dramaty skrywa pod różowymi sukienkami i nietypowym podejściem do kolegów z pracy.

I która posiada zaskakujący dar…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 144

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 3 godz. 20 min

Lektor: Patrycja WoyWojciechowska

Oceny
4,3 (185 ocen)
89
66
24
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
ewkaj

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawa narracja poruszająca trudny temat, intrygująca postać śledczej Florentyny. To właściwie kobieca powieść obyczajowo-kryminalna, którą dobrze się czyta !
10
Mike781
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Szybko się czyta, chociaż nie jest to lekka fabuła. Natasza Socha pierwszy raz daje się poznać jako autorka kryminału. Udało się znakomicie. Bardzo polecam. Warto przeczytać. I jeszcze jedno, według mnie nie jest to kategoria "obyczajowe i romanse". 🤔
10
Patrycja2207

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo wciągająca, świetnie się czyta
00
Dorotaandrjanczyk

Nie oderwiesz się od lektury

ciekawa , na jeden wieczór
00
Lucyna1985Lucyna

Nie oderwiesz się od lektury

Nawet fajna
00

Popularność




Roz­dział 1

Roz­dział

1

Karo­lina wyszła spod prysz­nica i owi­nęła mokre włosy ręcz­ni­kiem. Była spo­kojna, cho­ciaż jutro miał nastą­pić jeden z naj­waż­niej­szych dni w jej życiu. Wszystko zostało dokład­nie spraw­dzone, a ona sama nie miała naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Po tylu latach odna­la­zła wresz­cie to, czego tak długo szu­kała. Jesz­cze dzi­siaj po połu­dniu, kiedy sie­działa przed kom­pu­te­rem i dopi­nała ostat­nie ele­menty planu, serce waliło jej jak osza­lałe, ale teraz już była opa­no­wana. Naj­waż­niej­sze to nie spa­lić się tuż przed metą. Nie zachły­snąć prze­czu­ciem, że wszystko pój­dzie jak z płatka, bo w takich sytu­acjach życie zazwy­czaj pod­sta­wia nogę. A ona nie miała już czasu na kolejne potknię­cia.

Popa­trzyła na swoje odbi­cie w lustrze i ostroż­nie się uśmiech­nęła. W zasa­dzie od jakie­goś czasu była ostrożna we wszyst­kim. Zwłasz­cza po tym, co się stało. Nie ufała ludziom jak kie­dyś, w każ­dym widziała wroga, nie lubiła spo­tkań w więk­szym gro­nie, nie otwie­rała drzwi nawet listo­no­szowi, tylko kazała mu zosta­wiać paczki na wycie­raczce. Wszel­kie kon­takty ogra­ni­czała do mini­mum. Wszystko, co robiła, sta­rała się robić sama. Bez niczy­jej pomocy, bo czło­wiek jest tak dziw­nie skon­stru­owany, że pomaga tylko wtedy, gdy widzi w tym wła­sny inte­res. Pozo­stałe formy wspar­cia są po pro­stu uda­wane. Nawet poli­cjanci robią swoje tylko dla­tego, że na tym polega ich praca. A nie dla­tego, że komuś współ­czują. Że zależy im na praw­dzie.

Wes­tchnęła i dotknęła dłońmi roz­grza­nych kąpielą policz­ków.

Miała trzy­dzie­ści sześć lat, była wysoka, dość szczu­pła i bar­dzo blada. W zasa­dzie odno­siła wra­że­nie, że jej skóra jest nie­mal prze­zro­czy­sta. Że widać pod nią błę­kitne żyłki i pul­su­jącą w nich krew. Cza­sem sama nie mogła uwie­rzyć w to, że cią­gle ma w sobie tyle siły. Kiedy kła­dła się wie­czo­rem do łóżka, czuła przede wszyst­kim ból całego ciała. Jakby coś roz­ry­wało ją od środka, a ona bała się ruszyć, żeby tylko nie roz­paść się na tysiące kawa­łecz­ków. Wie­działa jed­nak, że jej nie wolno. Że następ­nego dnia musi zacząć poszu­ki­wa­nia. Demony nale­żało zamknąć w sza­fie i nie pozwo­lić im się z niej wydo­stać.

Wyszła z łazienki i nago prze­szła do kuchni. Usia­dła przy stole, się­gnęła po wino­grona leżące na szkla­nej pate­rze, ale jakoś nie czuła ich smaku. Wypiła więc tylko szklankę wody i posie­działa jesz­cze chwilę, aż poczuła, że robi jej się chłodno.

– Pora spać – powie­działa na głos.

W sypialni przy­kryła się koł­drą, nacią­gnęła na sie­bie dodat­kowy koc, spró­bo­wała raz jesz­cze się uśmiech­nąć i w końcu poczuła, jak zapada w sen. Jak nie potrafi już otwo­rzyć oczu, bo jej powieki stają się cięż­kie niczym kamie­nie, jak nie może obli­zać języ­kiem ust, bo nie ma na to wystar­cza­jąco dużo siły. Koł­dra i koc roz­grzały ją, ale nie mogła ich zsu­nąć. Nagle poczuła prze­ra­ża­jący strach. Ta nie­moc i brak moż­li­wo­ści ruchu spo­wo­do­wały, że gwał­tow­nie zaczęła tra­cić oddech. Czuła, jak jej ciało się poci, pręży, jak zaczyna wal­czyć, choć nie miała poję­cia z czym.

„Muszę się obu­dzić”, pomy­ślała jesz­cze. Pró­bo­wała nawet krzyk­nąć, ale z jej ust nie wydo­był się żaden dźwięk.

A potem wresz­cie wszystko się uspo­ko­iło.

*

Była nie­dziela, godzina dzie­wiąta dwa­dzie­ścia trzy. Flo­ren­tyna nie lubiła wol­nych week­en­dów, więc kiedy ode­brała tele­fon o tak wcze­snej porze, odru­chowo poczuła coś w rodzaju ulgi. Nie ma nic gor­szego od sie­dze­nia w pustym miesz­ka­niu i uda­wa­nia, że wszystko jest w porządku. Że czło­wiek doce­nia chwile tylko dla sie­bie, delek­tuje się ciszą i kocha parzyć kawę wyłącz­nie dla jed­nej osoby.

Zda­niem Flo­ren­tyny takich ludzi nie było, a jeśli ktoś to dekla­ro­wał, naj­zwy­czaj­niej w świe­cie kła­mał.

– Tak? – ode­zwała się już po pierw­szym sygnale i tylko ski­nęła głową. – Będę.

Pół godziny póź­niej patrzyła na nagie ciało trzy­dzie­sto­kil­ku­let­niej kobiety. Bru­netka, wysoka, szczu­pła. Na jej skó­rze było widać plamy opa­dowe, a nogi wyda­wały się nie­na­tu­ral­nie wygięte. Na noc­nym sto­liku stały dwa opa­ko­wa­nia po lekach nasen­nych.

– Samo­bój­stwo? – spy­tała Flo­ren­tyna.

– Wszystko na to wska­zuje, ale to ustali lekarz – odpo­wie­dział jeden z kry­mi­nal­nych.

„Jak on miał na imię?” – Flo­ren­tyna zmarsz­czyła brwi i pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć. Do poznań­skiego oddziału tra­fiła nie­cały rok temu i cią­gle jesz­cze nie pamię­tała wszyst­kich imion. Ale być może dla­tego, że nie­spe­cjal­nie jej na tym zale­żało.

– Ile tu leży?

– Sąsie­dzi nie są pewni. Ten z domu po pra­wej twier­dzi, że widy­wał ją przez okno codzien­nie rano, kiedy szła bie­gać, ale od kilku dni jej nie widział. A wczo­raj i dzi­siaj obu­dziło go wście­kłe miau­cze­nia kota, który krę­cił się pod drzwiami denatki.

– To jej kot?

– Nie wiem.

– Kto ją zna­lazł?

– My. Po inter­wen­cji tego sąsiada, który zadzwo­nił zanie­po­ko­jony zacho­wa­niem kota wła­śnie. Powie­dział, że denatka miesz­kała sama, ale kiedy poszedł spraw­dzić, czy wszystko w porządku, nie otwo­rzyła drzwi. Ani wczo­raj, ani dziś. I że wydało mu się to podej­rzane. Uzna­li­śmy, że spraw­dzimy zgło­sze­nie.

– Maciej – przy­po­mniała sobie nagle Flo­ren­tyna.

– Co Maciej? – zdu­miał się poli­cjant.

– Tak masz na imię.

– Mar­cin. Ale byłaś bli­sko. – Wzru­szył ramio­nami.

– Co jesz­cze wiesz?

– To Karo­lina Mar­kow­ska. Wynaj­mo­wała ten dom zale­d­wie od roku. Prze­pro­wa­dziła się tu z Kato­wic.

– Czym się zaj­mo­wała?

– Coś z kom­pu­te­rami.

– Coś? – Flo­ren­tyna unio­sła brwi.

Mar­cin tylko się żach­nął.

– Jezu, nie wiem jesz­cze wszyst­kiego.

– To się dowiedz, pta­szyno.

Zgrzyt­nął zębami. Nie­na­wi­dził, kiedy ta nowa tak się do niego zwra­cała. Zresztą nie tylko do niego. Nie­mal każdy z docho­dze­niówki był dla niej pta­szyną, kur­czacz­kiem albo żucz­kiem. Wolałby nawet, żeby nazwała go chu­jem albo cho­ciaż kuta­sem, ale ona lubo­wała się w tych kre­tyń­skich zdrob­nie­niach. Na doda­tek pra­wie zawsze miała na sobie coś różo­wego. I to miała być jedna z lep­szych poli­cjan­tek śled­czych?

Flo­ren­tyna nie przej­mo­wała się jego wście­kłą miną, tylko raz jesz­cze pochy­liła nad denatką.

Ładna kobieta. Deli­kat­nie krę­cone włosy sple­cione w nie­dbały war­kocz, ciemne brwi, kształtny nos i gładka twarz. Ale wraz ze stę­że­niem pośmiert­nym zmarszczki zawsze się wygła­dzały, nawet u star­szych ludzi. Wyglą­dała, jakby spała, a jed­nak było w niej coś, co Flo­ren­ty­nie nie dawało spo­koju. Jakby chciała przed śmier­cią coś zro­bić. Powie­dzieć. Krzyk­nąć? W jej twa­rzy widać było jakieś napię­cie, cień gniewu i jed­no­cze­śnie roz­cza­ro­wa­nia. Na ramie­niu miała zna­mię w kształ­cie gwiazdki. Tak ide­alne, że wyglą­dało nie­mal jak wyma­lo­wane. A jed­nak było tylko cie­kawą formą pie­przyka.

– Jest Medyk. – W drzwiach poja­wił się kolejny poli­cjant z docho­dze­niówki, ale jego imie­nia Flo­ren­tyna już naprawdę nie pamię­tała.

Pół godziny póź­niej stała przed Domi­ni­kiem Zie­liń­skim, leka­rzem medy­cyny sądo­wej (zwa­nym Medy­kiem) i dokład­nie słu­chała tego, co miał jej do powie­dze­nia. Nie robiła nota­tek, niczego nie nagry­wała. Wie­działa, że i tak zapa­mięta każdy szcze­gół. W prze­ci­wień­stwie do imion.

– Leży tu mniej wię­cej od trzech dni. Nie zaczął się jesz­cze pro­ces gni­cia, ciało nie wydziela gazów, przy­naj­mniej na razie. Plamy opa­dowe rów­nież wska­zują na śmierć, która mogła nastą­pić przed upły­wem sie­dem­dzie­się­ciu dwóch godzin. Jest sztywna, stę­że­nie pośmiertne jesz­cze nie zaczęło ustę­po­wać.

– Przy­czyna śmierci?

Medyk pokrę­cił prze­cząco głową.

– Powiem ci za parę godzin. Ale na szyi zauwa­ży­łem dwa krwiaki.

– Udu­sze­nie?

Roz­ło­żył ręce.

– Moż­liwe. Czę­sto coś, co wygląda na samo­bój­stwo, oka­zuje się zabój­stwem. Ale cza­sem bywa odwrot­nie. – Zaśmiał się.

Flo­ren­tyna odwró­ciła się do niego ple­cami. Wła­ści­wie nie­mal od początku to prze­czu­wała. Za dużo było spo­koju w tym domu, zde­cy­do­wa­nie wię­cej niż na twa­rzy dziew­czyny. Ide­al­nie wysprzą­tane pomiesz­cze­nia, pra­nie roz­wie­szone na suszarce. To wszystko zdą­żyła już zauwa­żyć. Ktoś, kto pla­nuje popeł­nić samo­bój­stwo, bar­dziej sku­pia się na sobie niż na szcze­gó­łach oto­cze­nia. I rzadko kiedy kła­dzie się nagi do łóżka. Para­dok­sal­nie, pod­świa­do­mie zasta­na­wia się, jak będzie wyglą­dał, kiedy zosta­nie zna­le­ziony. A już na pewno doty­czy to kobiet.

Flo­ren­tyna wyszła z pokoju, nie chciała prze­szka­dzać tech­ni­kowi, który zabez­pie­czał ślady. Weszła do łazienki i rozej­rzała się wkoło. Tu też pano­wał ide­alny porzą­dek. Na półce koło lustra stały dwa sło­iczki z kre­mami do twa­rzy, tonik oraz per­fumy.

Sì, Gior­gio Armani.

Ostroż­nie odkrę­ciła nakrętkę i pową­chała zawar­tość fla­ko­nika. Czarna porzeczka, man­da­rynka i chyba gruszka? Ale też wani­lia i drzewo san­da­łowe. Znała się na tym. Kilka lat temu brała udział w roz­pra­co­wy­wa­niu mor­der­stwa w jed­nym z zakła­dów pro­du­ku­ją­cych per­fumy. Prze­py­tała wtedy dzie­siątki pra­cow­ni­ków, a przy oka­zji sporo nauczyła się o samej pro­duk­cji. Lubiła pozna­wać nowe rze­czy, wni­kać w szcze­góły, które być może nie miały żad­nego związku ze sprawą, a jed­nak jakoś ją do niej przy­bli­żały. Odno­siła wra­że­nie, że im bar­dziej wkra­cza w świat denata, tym łatwiej jest jej go zro­zu­mieć. Poznać, nawet po śmierci.

Zeszła raz jesz­cze na dół i sta­nęła pośrodku kuchni. Antra­cy­towe meble były pro­ste i funk­cjo­nalne. Sze­ro­kie szu­flady, duże szafy, pie­kar­nik na wyso­ko­ści twa­rzy. Przy­naj­mniej nie trzeba było się schy­lać. W lodówce jabłka, cytryny, pomi­dory, kilka puszek z tuń­czy­kiem, ogórki kiszone i sie­dem jajek. Wino­grona na stole wyglą­dały na przy­więd­nięte i dość mocno zaata­ko­wane przez muszki owo­cówki. Flo­ren­tyna nachy­liła się i zoba­czyła pod jedną z sza­fek srebrną miseczkę.

– Czyli to był twój kot. Nie mogłaś się zabić, nie zosta­wi­ła­byś zwie­rzaka na pastwę losu – powie­działa na głos i rozej­rzała się, ale kota ni­gdzie nie było.

Wró­ciła na pię­tro i weszła do poko­iku, który wyglą­dał na miej­sce pracy. Pośrodku stało nie­wiel­kie biurko. Tyle że ni­gdzie nie było ani kom­pu­tera, ani cho­ciaż lap­topa. Jeśli Mar­kow­ska pra­co­wała w tej branży, tro­chę dziwne, że nie posia­dała żad­nego sprzętu w domu. Flo­ren­tyna otwo­rzyła szafę i zoba­czyła równo usta­wione czarne segre­ga­tory. W środku znaj­do­wały się różne doku­menty, ubez­pie­cze­nia, wyciągi z banku, świa­dec­two pierw­szej komu­nii i całe mnó­stwo innych rze­czy, które trzeba będzie dokład­nie przej­rzeć.

Na każ­dej z pó­łek stało dokład­nie sie­dem segre­ga­to­rów. Z wyjąt­kiem gór­nej, na któ­rej znaj­do­wały się tylko cztery. Trzy po lewej stro­nie, jeden po pra­wej. Trzech środ­ko­wych bra­ko­wało i wyglą­dało to tak, jakby ktoś spe­cjal­nie je stąd wyjął. I nie było to tylko prze­czu­cie Flo­ren­tyny. Ledwo zauwa­żalny kurz został w trzech miej­scach prze­cięty, „wyczysz­czony” przez wycią­gnię­cie teczek.

– Flo, mogę cię na chwilę pro­sić? – Do pokoju zaj­rzał pro­ku­ra­tor Mączyń­ski.

Odwró­ciła się gwał­tow­nie w jego kie­runku, a potem wyce­dziła przez zęby:

– Ni­gdy, prze­nigdy nie mów do mnie Flo. Sły­szysz, pta­szyno? Jeśli zro­bisz to raz jesz­cze, nie ręczę za sie­bie.

Pro­ku­ra­tor wpa­try­wał się z osłu­pie­niem w tę drobną sza­tynkę w różo­wym swe­terku, która stała teraz przed nim i patrzyła na niego tak, że sam poczuł się jak nie­bosz­czyk. I kom­plet­nie zapo­mniał, co chciał jej powie­dzieć.

Roz­dział 2

Roz­dział

2

Flo­ren­tyna wró­ciła do domu póź­nym popo­łu­dniem. Za każ­dym razem bar­dzo szcze­gó­łowo oglą­dała miej­sce zbrodni, sta­ra­jąc się wyobra­zić sobie, co mogło się wyda­rzyć. Nie wie­rzyła w samo­bój­stwo tej kobiety, więc kiedy zadzwo­nił Medyk, prze­czu­wała, co chciał jej powie­dzieć.

– Tak jak podej­rze­wa­łem. Te krwiaki na szyi nie dawały mi spo­koju, poza tym zna­leź­li­śmy drobne punk­ci­kowe wyna­czy­nie­nia w oko­li­cach otrzew­nej i nasier­dzia. A kiedy oka­zało się, że denatka ma w płu­cach krew, wszystko stało się jasne.

– Udu­sze­nie? – bar­dziej stwier­dziła, niż zapy­tała.

– Dokład­nie.

– A te tabletki?

– W orga­ni­zmie nie ma po nich śladu. Ktoś pró­bo­wał upo­zo­ro­wać samo­bój­stwo, ale dość nie­udol­nie. Pew­nie po pro­stu wyrzu­cił leki, a kobietę udu­sił.

– Poduszką?

– Naj­praw­do­po­dob­niej. Moż­liwe, że wtedy spała, stąd dość natu­ralne uło­że­nie ciała. Nie widać było oznak walki.

„Poza tym dziw­nym wyra­zem twa­rzy”, pomy­ślała Flo­ren­tyna.

Usia­dła przy kuchen­nym stole, zamknęła oczy i raz jesz­cze odtwo­rzyła w myślach wszystko to, co dzi­siaj zoba­czyła. I to, co zoba­czyć powinna, a jed­nak z jakie­goś powodu nie mogła. Puste miej­sca po segre­ga­to­rach. Brak lap­topa w biu­rze. Ni­gdzie też nie zauwa­żyła żad­nych obraz­ków czy choćby zdjęć. Cał­ko­wi­cie opróż­niona dolna szu­flada w komo­dzie w sypialni. Naj­wy­raź­niej ktoś bar­dzo dokład­nie zadbał, żeby śled­czy nie natra­fili na te rze­czy. I zapewne sta­rał się rów­nież nie zosta­wić żad­nych tro­pów. Tyle że to było dzi­siaj nie­zwy­kle trudne. Na szczę­ście w jej zespole byli świetni docho­dze­niowcy, któ­rzy potra­fili zna­leźć ślady w naj­bar­dziej nie­do­rzecz­nych miej­scach.

Się­gnęła po tele­fon i zadzwo­niła do brata. Robiła tak za każ­dym razem, kiedy tra­fiało jej się zabój­stwo. Nie mówiła mu, po co dzwoni, ale on i tak wie­dział. Nie roz­ma­wiali o śmierci, śledz­twie czy podej­rza­nych, cho­ciaż on cza­sem pod­py­ty­wał, tylko o wszyst­kim innym. O porach roku, owa­do­żer­nych rośli­nach, minia­tu­ro­wych małp­kach nie­wiele więk­szych od ludz­kiej dłoni, naj­lep­szym scha­bo­wym w mie­ście. To pozwa­lało Flo­ren­ty­nie odre­ago­wać, przy­go­to­wać się psy­chicz­nie do chwili, w któ­rej roz­pocz­nie się ofi­cjalne docho­dze­nie. Wtedy nie będzie już miała czasu na nic. Każde zabój­stwo trak­to­wała prio­ry­te­towo. Nie dzie­liła ich na te mniej lub bar­dziej ważne. I ni­gdy nie mogła pogo­dzić się z tym, że nie udało jej się zna­leźć win­nego.

– O czym chcesz dzi­siaj poga­dać? – spy­tał ją Kac­per. Był od niej dwa lata star­szy, ale ona odno­siła wra­że­nie, że jest jej młod­szym bra­cisz­kiem, któ­rym powinna się opie­ko­wać. To zaczęło się już w szkole pod­sta­wo­wej, kiedy kom­plet­nie nie potra­fił odna­leźć się w swo­jej gru­pie rówie­śni­czej. Zawsze stał z boku, przy­glą­da­jąc się swoim kole­gom, któ­rzy ni­gdy nie zapra­szali go do wspól­nej zabawy.

Flo­ren­ty­nie ści­skało się na ten widok serce i za każ­dym razem pró­bo­wała robić wszystko, żeby jej brat nie czuł się samotny. Nauczyła się grać w piłkę nożną i była świetna w pusz­cza­niu kaczek. Cho­dziła z nim na dłu­gie spa­cery i ni­gdy nie narze­kała, kiedy godzi­nami sie­dzieli na drze­wie, żeby obser­wo­wać chmury.

Kac­per został arty­stą, oczy­wi­ście nie­speł­nio­nym, co jed­nak poczy­ty­wał sobie za zaletę. Wycho­dził z zało­że­nia, że praw­dziwi twórcy nie mogą być doce­niani za życia, bo wtedy są tylko komer­cyjni. Dobra sztuka obroni się sama, a kie­dyś, po latach, ktoś odkryje ją na nowo i dostrzeże to, co autor pró­bo­wał prze­ka­zać światu.

– Dowie­dzia­łam się ostat­nio, że kocie nosy są tak samo uni­kalne jak linie papi­larne u czło­wieka – powie­działa teraz, zapa­rza­jąc sobie białą her­batę, do któ­rej zawsze wrzu­cała kawa­łek świe­żego imbiru.

Miko­łaj ją tego nauczył.

Zabo­lało, jak zawsze kiedy o nim pomy­ślała.

– A ja wiem, że koty nie mają oboj­czy­ków – Kac­per się zaśmiał.

– Naprawdę?

– Moja była miała świra na punk­cie kotów i cią­gle dokar­miała mnie jaki­miś cie­ka­wost­kami na ich temat. Cie­szę się, że nasz zwią­zek dobiegł końca – dodał pew­nym sie­bie tonem.

Flo­ren­tyna wie­działa jed­nak, że Kac­per wyjąt­kowo mocno prze­żywa każde roz­sta­nie. Zupeł­nie jakby utwier­dzało go ono w prze­ko­na­niu, że jed­nak nie nadaje się na part­nera, że jest jakiś wybra­ko­wany. I pew­nie coś w tym było, bo zawsze to kobiety od niego odcho­dziły, cho­ciaż on sam był prze­ko­nany, że wszystko dobrze się układa.

– Może cię odwie­dzę w przy­szłym tygo­dniu? – spy­tała.

– Uwa­żasz, że cier­pię?

– Nie, oczy­wi­ście, że nie – odpo­wie­działa natych­miast. – Po pro­stu lubię u cie­bie wypić kawę. Masz świetny eks­pres.

– Jasne. Nie musisz się zapo­wia­dać. Ja i tak jestem w domu. Wymy­śli­łem dzieło zaty­tu­ło­wane Nie­skoń­czo­ność pod­świa­do­mo­ści i będę je malo­wał. Od rana do wie­czora.

Uśmiech­nęła się czule, choć prze­cież nie mógł tego widzieć. Poje­dzie do niego w przy­szłą sobotę. Od jutra zaś musi cał­ko­wi­cie wejść w zbyt szybko zakoń­czone życie Karo­liny Mar­kow­skiej i dowie­dzieć się, kto i dla­czego ją udu­sił.

*

Gdyby Flo­ren­tyna miała wymie­nić choć jedną osobę, która w poznań­skiej poli­cji była jej bliż­sza, pew­nie nie potra­fi­łaby wska­zać nikogo takiego. Ale nie przej­mo­wała się tym. Wie­działa, że nowych zawsze trak­tuje się z dystan­sem. Nie czuła otwar­tej wro­go­ści, nie mogła nawet powie­dzieć, że ktoś był dla niej szcze­gól­nie nie­miły, ale wie­działa, że jest obca. I że jej różowe ciu­chy i dodatki nie spo­ty­kają się tu ze zro­zu­mie­niem.

Tyle że jej to kom­plet­nie nie obcho­dziło.

Dzi­siaj rano jak zwy­kle sta­nęła przed szafą i sta­ran­nie przy­go­to­wała swoje ubra­nie. Od tego nie mogło być żad­nego odstęp­stwa. Upo­rczy­wie trzy­mała się pew­nych rytu­ałów, które pozwa­lały jej prze­trwać kolejny dzień. Była prze­ko­nana, że jeśli nie wypije kawy z ulu­bio­nego kubka, nie włoży butów pod kolor torebki i nie poma­luje rzęs, świat znowu się zawali. To, co trzy­mało ją w pio­nie, to były nawyki, które usta­wiały jej codzien­ność. Bała się z nich zre­zy­gno­wać, zupeł­nie jakby miało to ozna­czać wielką kata­strofę. Być może rów­nież dla­tego nie zaprzy­jaź­niała się, uni­kała spo­ufa­la­nia i wspól­nych wypa­dów na piwo. Nabrała w tej pracy prze­ko­na­nia, że ludzie są tym­cza­sowi. I że czy­jeś życie koń­czy się cza­sem szyb­ciej niż pro­ces nala­nia kawy do fili­żanki. Ktoś, kto jesz­cze wczo­raj kupo­wał jabłka na szar­lotkę, dzi­siaj leżał w kost­nicy i nikogo nie obcho­dziło, czy upiekł to cia­sto, czy nie. Ktoś, kto jesz­cze wczo­raj dzwo­nił do zna­jo­mych i uma­wiał się na spo­tka­nie, dzi­siaj po pro­stu nie oddy­chał, a lekarz medy­cyny sądo­wej zapi­sy­wał przy­czynę zgonu.

Nic nie było trwałe.

Nic nie było pewne.

Odde­chy zani­kały jeden po dru­gim, a zada­niem Flo­ren­tyny było dopaść tych, któ­rym wyda­wało się, że wolno ode­brać komuś życie.

Wcią­gnęła głę­boko powie­trze, a potem wło­żyła popie­latą, pli­so­waną spód­nicę, do któ­rej dobrała swe­ter w kolo­rze pudro­wego różu. Na nogi wsu­nęła szare czó­łenka, a włosy upięła w kok. Uma­lo­wała usta bla­do­ró­żową szminką i sta­ran­nie wyszczot­ko­wała rzęsy. Się­gnęła też po bran­so­letkę z różo­wego kwarcu i podobne kol­czyki. Uśmiech­nęła się iro­nicz­nie do swo­jego odbi­cia w lustrze. Zde­cy­do­wa­nie nie wyglą­dała na poli­cjantkę śled­czą. Raczej na nauczy­cielkę, może praw­niczkę albo przy­naj­mniej sekre­tarkę w kan­ce­la­rii adwo­kac­kiej.

Tylko jakie to miało zna­cze­nie?

Na komen­dzie poja­wiła się około dzie­wią­tej rano i doce­niła fakt, że na jej biurku leżało już cał­kiem sporo mate­ria­łów zwią­za­nych z zabój­stwem Mar­kow­skiej. Opis pato­loga, pro­to­kół z oglę­dzin, notatki śled­czych.

Mor­der­stwo pierw­szego stop­nia. Zapla­no­wane, prze­my­ślane, prze­pro­wa­dzone nad­zwy­czaj sta­ran­nie. Upo­zo­ro­wa­nie próby samo­bój­czej było jed­nak dość śmieszne, zupeł­nie jakby miało tylko chwi­lowo odwró­cić uwagę poli­cji.

– Są już wyniki wstęp­nych oglę­dzin? – spy­tała Monikę, aspi­rantkę szta­bową z zespołu docho­dze­nio­wego. Monika była dość mało­mówna, ale kon­kretna. Nosiła woj­skowe buty i wiel­kie swe­try, nawet latem. Miała krótko ścięte blond włosy i nie zno­siła się malo­wać.

– Nie ma. Podobno ciężko coś zna­leźć, mor­derca musiał dobrze się przy­go­to­wać.

– Jadę raz jesz­cze na miej­sce zbrodni. – Flo­ren­tyna zer­k­nęła na notatki, a potem się­gnęła po torebkę i klu­czyki do samo­chodu. Udała też, że nie widzi wzroku Moniki, znie­sma­czo­nej wido­kiem jej różo­wej apaszki.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki