Przeprowadzki - Jola Czemiel - ebook

Przeprowadzki ebook

Jola Czemiel

0,0

Opis

Tajemnicze zaginięcie, Hades, skrzypce, stare walizki, prywatny detektyw, narkotyki oraz zwykła kawiarnia, która okazuje się być czymś zupełnie innym. Takie są karty, którymi gra się w wymyślną grę, jaką jest najnowsza powieść Joli Czemiel – „Przeprowadzki”. Gra ma to do siebie, że czytelnik zawsze w niej wygrywa. Nawet jeśli kręci mu się w głowie od przeprowadzek między światami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 159

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

 

 

 

JOLA CZEMIEL

 

PRZEPROWADZKI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Redakcja

Ewa Klimek

Korekta

Anna Witkowska

Projekt okładki

Kozorog&Manul

Skład

Seqoja

Druk i oprawa

Bookpress.eu

Copyright © by Jola czemiel 2022

Copyright © for this edition by wydawnictwo Seqoja 2022

ISBN:978-83-962399-5-2

Wydawnictwo SEQOJA

ul. Żołnierska 11B/20,

10-558 Olsztyn

tel. 534 834 852

e-mail:[email protected]

www.seqojawydawnictwo.pl

Tańczące Eurydyki

W kawiarence na rogu

każdej nocy jest koncert.

Zatrzymajcie się w progu,

Eurydyki tańczące.

Zanim świt pierwszy promień

rzuci smugą na ściany,

niech was tulą w ramionach

Orfeusze pijani.

Płyną gwiazdy jak stulecia,

noc kotary mgły rozwiesza.

Na tańczące Eurydyki

koronkowy rzuca szal.

Rzeka śpiewa pod mostami,

tańczy krzywy cień latarni,

o rozwarte drzwi kawiarni

grzbiet ociera czarny kot.

Kto ma takie dziwne oczy?

Eurydyka, Eurydyka!

Kto ma takie dziwne usta?

Eurydyka, Eurydyka!

Już niedługo na widnokrąg

świt różowy spełznie wolno,

mgły rozwieją się jak przędza,

zbledną światła, pryśnie czar.

Słowa: Ewa Rzemieniecka, Aleksander Wojciechowski

Muzyka: Katarzyna Gaertner

Piosenka z repertuaru Anny German

 

 

OD AUTORKI

 

Gdybyście kiedyś zapomnieli, że rozmowa jest ważną częścią Waszego związku, niezależnie od tego, czy dotyczy relacji między dorosłymi, czy może między rodzicami a dziećmi, kochankami, małżonkami czy przyjaciółmi, Eurydykami i Orfeuszami, przeczytajcie „Przeprowadzki”. Nie znajdziecie w nich odpowiedzi, tylko wskazówki, które dla wrażliwego czytelnika okażą się proste, choć czasem niemożliwe do wykonania. Niemniej proszę Was o to: próbujcie, nie poddawajcie się w swoich staraniach, rozmawiajcie, zanim będzie za późno, zanim słowa ugrzęzną wpół drogi lub nie przebiją się przez ścianę obojętności, lęku czy zwątpienia. Może warto zacząć od rozmowy z samym sobą, później wszystko już będzie proste. I koniecznie przed czytaniem posłuchajcie tej piosenki, która otuliła moją powieść jak kaszmirowy szal.

 

1.

Mojewalizki nie zajmowały dużo miejsca, nie kłuły w oczy swoim pośpiechem i skłonnością do pakowania, stały spokojnie w sypialni za szafą, okazyjnie służąc za taboret, kiedy gości zrobiło się zbyt dużo jak na tamto niewielkie mieszkanie.

W kamienicy było więcej takich starych lokali podzielonych na mniejsze. Przypominały raczej pudła do przewozu żyraf niż pomieszczenia do życia: mało podłogi, wysokie sufity, czasem wspólny piec ogrzewający dwa mieszkania, chociaż obsługiwać go musieli lokatorzy tylko jednego z nich. Nikt nie narzekał. Ciemna, duszna klatka schodowa kusiła pięknymi orzechowymi poręczami, po których można było zjechać z ostatniego, piątego piętra prosto pod nogi dozorcy czyhającego na winowajcę u celu podróży.

— Gdyby to dziecko chociaż — fukał. — Ale pani? Przecież kobietom to nie przystoi.

Tak mawiał, choć myślę, że zawsze liczył na zadartą sukienkę. Nawet dzieciom uwagi nie zwracał, a mnie zaczepiał ciągle. Tylko czekał, aż pojawię się na schodach.

Miałeś wtedy styl. Każdy, kto cię poznał, określał to po swojemu. Ja nazywałam go stylem renesansowym. Byłeś moim odrodzonym szczęściem, facetem, artystą, który nie miewał kaprysów. Prosty i skuteczny w swoim działaniu. Mój.

Pierwszy raz zobaczyłam cię w parku na skraju pewnego popołudnia. Na koncert, który tam grałeś, trafiłam przypadkowo, wałęsając się bez celu w kolejną z niedziel, które spędzałam od kilku miesięcy samotnie. Moje nieudane związki snuły się za mną jak rozwiązane sznurowadła, ale kiedy zobaczyłam ciebie — spadły mi buty. Gdybyś był żołnierzem, ciągnęłabym za tobą w taborze markietanek, boso.

Ty w kraj Syren zajedziesz, czarownic, co zdradzą

Tych wszystkich, jacy tylko o nie tam zawadzą.

Tak Kirke ostrzegała Odyseusza przed wyspą syren, przed zgubą. Jemu się udało. Skrzypce wirowały w twoich dłoniach, twój głos wibrował w moich uszach. Gdybyś… Ech, chyba od razu poczułam coś, czego nigdy do tej pory nie doświadczyłam. Uwiódł mnie głos, który niczym syreni śpiew wabił mnie i przyciągał, a może pchał ku zatraceniu. Nie wzięłam zatyczek, nie zakryłam uszu nawet dłońmi, przepadłam.

Drugie spotkanie, też przypadkowe, odbyło się w redakcji. Któregoś ranka zepsuł się ekspres do kawy, a bez niej słabo funkcjonuję, więc zadzwoniłam do serwisu.

To był dziwny dzień. Najpierw wysiadł mi samochód, później okazało się, że szefowej zachorowało dziecko i musiałam sobie poradzić z przyjęciem japońskiej delegacji.

Od trzech lat pracowałam w wydawnictwie. Właśnie teraz, kiedy wszystko zaczęło nabierać tempa, przeszkody wyrastały jak grzyby po deszczu. Weszłam do gabinetu, wskoczyłam na fotel i zsunęłam czółenka, żeby odpoczęły stopy.

— Myśl. Myśl, myśl — mruczałam sama do siebie. — Eureka! Kawa.

Szybko wsunęłam pantofle i poszłam do jadalni. Przy ekspresie kręcił się jakiś facet i jak mi się zdawało, nieporadnie próbował zrobić kawę. W pierwszym odruchu chciałam go przegonić. Tylko po co rozpoczynać dzień od awantury? Dzisiaj postawiłam na dobry humor. No i jeszcze to spotkanie.

— Kawy? — Delikatnie dotknęłam jego ramienia. Mężczyzna w granatowej kraciastej koszuli odwrócił się gwałtownie i niechcący przejechałam mu dłonią po policzku. Poczułam dreszcz podniecenia. Zaskoczyło mnie to, bo już dawno nie miałam ochoty na takie zabawy.

— Spieszę się nieco. Poza tym już piłem.

— To co pan tu robi?

— Miałem tylko naprawić. Wczoraj dzwonili do serwisu w tej sprawie.

Przyglądałam mu się zaciekawiona. Wydawało mi się, że go już widziałam. Ręce, w których trzymał śrubokręt, nie wyglądały na spracowane.

— Pan z serwisu? — zapytałam głupio.

— W zasadzie to nie, ale odrobinę się na tym znam. Ojciec zachorował, przepraszam, że nie uprzedziłem — tłumaczył się nieporadnie, a ja skupiałam się tylko na jednym: dotknąć go chociaż jeszcze raz! „Wygląd niczego sobie. Blondyn, umięśniony, zgrabny tyłek wbity w obcisłe dżinsy, a ten głos… Chyba mnie bierze, mógłby zrzucić chociaż koszulę. Może go oblać kawą?” — myśli przelatywały mi z prędkością torpedy.

— To w takim razie ja się napiję — oznajmiłam. — Sprawdzimy, czy działa. — Nacisnęłam przycisk od espresso. Kiedy pochyliłam się, żeby wyjąć z szafki spodeczek, poczułam wzrok prześlizgujący się po moich nowych rajstopach z czarnym szwem. Cieszyłam się, że mam na sobie obcisłą spódnicę i kremową bluzkę mocno podkreślającą walory mojej sylwetki, bo zwykle ubierałam się niedbale. Fala podniecenia spłynęła z mocą wodospadu. Zerknęłam w kierunku mężczyzny. Złapany na gorącym uczynku uśmiechnął się zawstydzony i zaczął pakować narzędzia do torby.

— A tak w ogóle to czym pan się zajmuje? — Próbowałam wybrnąć z niezręcznej sytuacji.

— Studiuję filozofię i jak wszyscy po moim kierunku szukam pracy. Czasem gram na skrzypcach.

— Co pan powie na staż w naszej firmie? — Starałam się zachować profesjonalnie, za to drżące kolana zdradzały równie rozedrgany nastrój. — Szukamy nowego copywritera.

— Super by było. A od kiedy?

— No właśnie. Od dzisiaj. — Wzięłam go za rękę i delikatnie pociągnęłam w stronę gabinetu.

Zostałeś. Robiłeś wszystko, jak trzeba, z wyczuciem, dokładnie, czasem perfekcyjnie. Mój zachwyt udzielał się naszym przyjaciołom, choć zwykle długo trzymali dystans, zanim dopuścili kogoś bliżej. Po miesiącu byłeś powiernikiem kobiecych sekretów, najlepszym kumplem od wypadów na piwo, niezastąpionym imprezowym showmanem.

Kiedy ktoś dzwonił do mnie, zaczynał tekstem: „Cześć, co u niego?”. Znikałam. Zająłeś moją przestrzeń bezpowrotnie. Codziennie chciałam bardziej, żebyś nie był idealny.

Śpiewałeś.

Cudownie grałeś na skrzypcach.

Może stłucze wazon? (Marzyłam). Powie koleżance, że jest gruba?

Zaśmieje się rubasznie z głupiego dowcipu? (W żadnym razie!)

Nie pozmywa?

Nie poda śniadania do łóżka, nie wyprowadzi psa o piątej rano?

Nic z tych rzeczy. Idealny — przewidywalny. Partner wymarzony. Tak, kochanie. Cholera! Czy tego pragną kobiety? Pewnie, że tak, ale tylko w marzeniach. W rzeczywistości szukają:

Ścierających się poglądów, które dryfują w tę samą stronę, dopóki się nie dotrą (chociaż odrobinę).

Szalonych pomysłów (od czasu do czasu) na niezaplanowane eskapady.

Przytakiwania, kiedy musimy wylać z siebie nadmiar emocji, a przyjaciółka jest niedostępna.

Ciepła, troski, miłości… Wyprowadzania psa o piątej rano, śniadania do łóżka (a jednak).

Nie mogłam znieść tej przesłodzonej atmosfery i czegoś jeszcze. Walizki spakowałam rano, kiedy byłeś w pracy. Szukam dla nich nowego miejsca.

2.

Byłam twoją Eurydyką, a ty nie moim Orfeuszem. Żeby się od ciebie uwolnić, spróbowałam i tego sposobu. Płukanie żołądka wystarczyło, bo wzięłam za mało tabletek albo może nie te, co trzeba. Obiecałam, że nigdy więcej, a obietnice to rzecz ważna, decydująca. Stanowią o całym naszym jestestwie. Należy ich dotrzymywać i składać, gdy mamy zamiar to zrobić. Inaczej wszystko się posypie. Obietnice znikają tylko wtedy, gdy umrze ten, który obiecuje, albo ten, któremu obiecywano.

Znowu byłeś czuły i radosny. W twoich oczach płonęły ogniki. W moich lśniła zimna stal. Nie chciałeś tego widzieć. Mówiłeś:

„To minie”.

„Musimy przejść przez to razem”.

„Jestem przy tobie”. (A ja już byłam daleko).

Podczas naszej ostatniej wspólnej kolacji użyłeś wszystkich swoich sztuczek. Wino, które lubię, serwis od mamy, świeży obrus, świece. Na stół wjechały potrawy z mojego dzieciństwa. Umiałeś słuchać. Wybiórczo.

Szukałam czegoś innego. Goniłam za nieznanym, fascynującym, oryginalnym. Dusiłam się jak mucha w słoiku. Twoja muzyka osaczała mnie i ciągnęła na dno. Chwaliłam, podziwiałam, przecież tego oczekiwałeś. A może tylko tego? Te walizki spakowałam rano. Tak, właśnie wtedy, kiedy byłeś w pracy. Nie chciałam ci spojrzeć w oczy. Nie mogłam.

3.

Zamieszkałam w innym mieście, na poddaszu, w domu, który należał do pani Anny — emerytowanej bibliotekarki — i jej męża, inżyniera od budowy mostów. Dach nie przeciekał, było ciepło, a małe okienko pozwalało podglądać kawałek świata. Widziałam przez nie fragment ogrodu przed domem, ten z małym stolikiem i ławką, oraz uliczkę, przy której stał dom.

Walizki schowałam za szafą. Czasem zaglądałam do tych pękatych tobołków (jak je nazywałam), które ktoś przeszył grubą taśmą i przez to wyglądały jak wielkie sery ściśnięte sznurkiem. Ścieg był tak gęsty, że szyjącemu pewnie spuchła noga, a maszyna do szycia przypominająca rozdęte skrzypce westchnęła z ulgą, kiedy skończył. Znalazłam je na strychu u babci. Pośrodku tkwił stary mosiężny zamek z napisem E.Goyard, 233, Rue St Honore, Paris, a obok sterczały dwie klamry. Od razu skojarzyłam je z szykownymi kuframi książęcej pary Windsor, która w tradycyjną podróż z Paryża do Nowego Jorku zabierała ze sobą dwadzieścia sztuk bagaży opatrzonych klasycznym chevronem (wzorem w kształcie litery V) — znakiem rozpoznawczym firmy Goyard, pasami, ćwiekami i skórzanymi lamówkami. Na każdej walizce znajdowała się też herb, napis The duchess of Windsor oraz numer, żeby kamerdyner mógł szybko rozpoznać ich zawartość. Moje walizki numeru nie posiadały, ale były tylko dwie, więc kłopotów z nimi nie miałam żadnych.

Z początku pani Anna wydawała się małomówna, choć serdeczna. Ciemne włosy przystrzyżone na chłopczycę nadawały jej młodszy wygląd, co zresztą pasowało do jej osobowości. I choć mówi się, że ten styl wylansowała Coco Chanel, to przecież polski fryzjer Antoni Cierplikowski po raz pierwszy ściął tak włosy francuskiej aktorce, która miała zagrać Joannę d’Arc. Odmłodził ją podobno o dwadzieścia dwa lata. Ile lat mogła mieć Anna? Wszędzie jej było pełno, a kiedy dorwała rozmówcę, nie odpuszczała aż do wyczerpania baterii. Rozmówcy oczywiście, bo jej akumulatory nigdy się nie rozładowywały. Dogadzała mi, jak tylko mogła, co poskutkowało dwoma kilogramami nadwagi po pierwszym miesiącu zamieszkiwania pod jej dachem. Co tydzień w sobotę piekła rogaliki z różaną marmoladą, a we środy — racuchy z jabłkami. Nikt się temu nie potrafił oprzeć. Musiałam uważać.

Pan Karol, zwykle spokojny i zrównoważony, czasem podnosił głos. Nie trwało to długo. Po ostrej wymianie zdań sprzeczka przycichała i po chwili z dołu dochodziły tylko wybuchy śmiechu. Pan Karol miał włosy zaczesane w pożyczkę, był wysoki i chudy, a brązowe spodnie na szelkach wisiały na nim jak na kołku. Podobno nawet latem nosił kalesony, żeby nie wyglądać tak chudo.

W niedzielę zapraszali mnie na obiad. Najpierw odmawiałam, ale po jakimś czasie sama się zjawiałam w kuchni, żeby pomóc w przygotowaniach. My gotowałyśmy. Pan Karol rozstawiał naczynia i zmywał. Opowiadałam o nowej pracy, a oni śmiali się radośnie z moich nawet nietrafionych dowcipów.

Dzisiaj coś się zmieniło. Ta niedziela nie niosła ze sobą nic dobrego. Kiedy zeszłam na dół, poczułam od razu dziwne napięcie, chociaż przygotowania do obiadu trwały, intensywny zapach bulionu wpełzał po schodach, a warzywa przeznaczone do pokrojenia czekały na desce.

— On tutaj był. Mówił, że jesteś drugą połówką jego jabłka. Prosił o spotkanie — wyrzuciła z siebie pani Anna, a jej mąż zniknął w salonie.

— O kim pani mówi? — Gardło mi się zacisnęło, w pierwszej chwili nie byłam pewna, czy wypowiedziałam to pytanie.

— O Orfeuszu. Tak przecież go nazywasz.

— I co mu pani powiedziała?

— Że zapytam. — Anna gwałtownie szarpnęła za ramiączko kuchennego fartucha. Fioletowe irysy na kieszeni zafalowały.

— Jak on mnie tutaj znalazł? Inne miasto, zerwałam kontakty ze znajomymi, to niemożliwe. — Podświadomie podniosłam głos.

— To Karol — wydukała pani Anna. — Uznał, że tak będzie dla ciebie najlepiej, że ty i twój mąż to taka nasza wersja, tylko młodsza i należycie do siebie jak my do siebie. Mnie też przekonał. — Spuściła głowę. — Zrobiłam źle, przepraszam — oświadczyła i spróbowała mnie objąć. Szybko się wyślizgnęłam z jej ramion i pobiegłam do siebie.

Walizki nie stały na widoku. Upchnęłam je w schowku za szafą. Nie spodziewałam się, że tak szybko znowu będę ich potrzebować. Wyciągnęłam je na środek pokoju, nie spiesząc się z pakowaniem. Poczułam pod palcami ich chropowatość, przynależność do mojej osoby, przywiązanie niczym wiecznych towarzyszy mojej podróży przez życie. Miały też swoją wartość i w stosownej chwili zawsze mogłam się ich pozbyć, żeby przetrwać. Na początku dwudziestego wieku szczytem marzeń był szykowny kufer firmy Goyard, który skradł serca wielu zamożnych ludzi: Coco Chanel, Sir Artur Conan Doyle, Jacques Cartier mieli w swoim posiadaniu wyroby tej kaletniczej rodziny. Teraz modne są jej torby podróżne, po które sięga na przykład Gwyneth Paltrow, ale stare walizy można sprzedać kolekcjonerom. Nie wiem, czy potrafię się z nimi rozstać. Czas pokaże, a los zrobi swoje. Chciałam jak najszybciej stąd odejść i znaleźć nowe miejsce, bez Patryka i wścibskich gospodarzy. Usiadłam przy małym biurku pod oknem i popatrzyłam na ogród. Ulubiona ławeczka, na której mogłam czytać, zostanie w mojej pamięci na zawsze.

4.

Ostatnia noc była najgorsza w tym roku. Nawet nie ze względu na jakieś specjalne okoliczności, ale z powodu snu, z którego nie mogłam się wybudzić, choć myślałam, że nad wszystkim panuję. To zadziwiające, że z zamkniętymi oczami widzi się wszystko tak klarownie. Czasem nawet wyraźniej niż w rzeczywistości.

Śniła mi się plaża w słoneczny dzień. Piasek mienił się odcieniami neutralnego beżu, piekielnej rudości, żółtego, który bywał symbolem mężatek i ladacznic, zdrady i nienawiści, złota kipiącego brokatowymi drobinkami i bieli, tak, niewinnej i czystej, a ja spacerowałam po tym wilgotnym piasku, brzegiem morza, w tenisówkach, bojąc się zamoczyć stopy w chłodnej wodzie, czasami przeskakując przez fale, obawiając się zbrukać idealną mozaikę ułożoną przez naturę. I tu skończyła się sielanka. Przede mną wyrosło wielkie lustro, a raczej szklana tafla bez ramy, przez którą musiałam przejść, żeby kontynuować spacer. Za jego granicą słońce zachodziło. Weszłam w taflę, lustro za moimi plecami znikło, a przede mną pojawiło się kolejne. Barokowe tremo zapraszało w dalszą podróż. Jego fasetowana tafla osadzona w bogato zdobionej ramie lśniła złotem, a motywy roślinne oplatające wysokie zwieńczenie lustra wiły się i spływały do samego piasku, kotwicząc dzieło w niestabilnym gruncie. Weszłam znowu do środka, podświadomie czując, że nie ma innej drogi.

Tam królowała noc. Fale się uspokoiły. Gwiazdy wisiały na firmamencie jak pękate żarówki na długich kablach. Wystarczyło podskoczyć, żeby jedną z nich wykręcić. Nie zdążyłam. Pojawiło się kolejne lustro. Teraz już wiedziałam, że muszę działać szybko, bo lustra znikały i znikała moja szansa na powrót. Wskoczyłam.

Moje stopy ociekały krwią. Znikające lustro pokaleczyło mnie podczas skoku. Buty zostały tam, pod rozgwieżdżonym, żarówkowym niebem. Teraz szłam boso. Lustra nigdzie nie widziałam. Może to z powodu gęstej, kleistej i dusznej ciemności, która otuliła moje ciało. Zaczynało mi brakować powietrza. Spróbowałam skoczyć na oślep. Wzięłam rozbieg i zderzyłam się z taflą. To musiało być kolejne lustro, bo usłyszałam brzęk tłuczonego szkła. Coś ciepłego ściekało mi z czoła do ust. Słone. Krew?

Pojawiło się światło, nieśmiałe promienie wychylające się z ziemi niczym kiełkująca trawa. Zobaczyłam kolejne lustro. Odrapane i brudne. Było zbyt małe, żeby do niego wejść, ale się nie poddałam. Wciskałam się na siłę. Teraz krwawiły moje biodra.

Światło zalało przestrzeń. Zniknęły morze, piasek, plaża, a ja siedziałam na rozkładanym łóżku w wynajętym pokoju. Zapach kurzu i poprzednich lokatorów mieszał się przez moment z zapachem morza. Brzydki brązowy chodnik upleciony ze sznurka drapał mnie w stopy. Przy drzwiach stały dwie ogromne czerwone walizki, tak gigantyczne, że bez trudu mogłam się zamknąć w jednej z nich, a jeszcze pozostałoby wiele wolnej przestrzeni. Wołały mnie. Zbudziłam się z krzykiem.

5.

Lenka od dawna czuła, że coś w jej małżeństwie się psuje. Patryk coraz później wracał z pracy i wiecznie zmęczony odkładał ważne rozmowy na później, a ona nie miała tyle odwagi, żeby upomnieć się o te najważniejsze. Tylko próbowała.

— Jutro porozmawiamy, padam z nóg — mawiał zwykle.

Albo ćwiczył nowe utwory.

Albo zasypiał przed telewizorem, z pilotem w ręku i niedokończoną kolacją na talerzu.

A Lenka pragnęła porozmawiać o nich, o dziecku, które ciągle planowali. Jakoś nie było czasu, żeby się na nie zdecydować. Chciała też mówić o tym, że uciekł kot sąsiadki, a ona miała w pracy ciężki dzień.

Tego dnia postanowiła zacząć od razu, zanim zrzucił swoje wydeptane buty i niedbale powiesił na wieszaku kurtkę.

— Skończyłam niedawno trzydzieści lat — oznajmiła.

— Przecież wiem. — Uśmiechnął się.

— Chcę mieć dziecko — wypaliła.

Spojrzał na nią tak jakoś dziwnie, chociaż po jego twarzy znów przemknął cień uśmiechu.

— Już ci mówiłem. Ostatnio dużo pracuję i nie mam siły na takie rozmowy — oznajmił. — Na takie poważne rozmowy — poprawił się. — A tak w ogóle to ja też mam ci coś ważnego do powiedzenia. Porozmawiamy o tym w sobotę. Po koncercie. — Cmoknął ją w czoło i zniknął w łazience.

Zanim dotarła do sypialni, Patryk już spał.

— Jaki niewinny — usłyszała.

— Śpi, jakby nic się nie stało — dodał kolejny głos.

— Nie mogę się zgodzić z tym twierdzeniem, raczej zasnął, żeby zagłuszyć to, co ma do powiedzenia — jeszcze ktoś włączył się do rozmowy.

Zanim do Lenki dotarło, że w pokoju nie ma nikogo oprócz śpiącego Patryka, głosy ucichły. Niepokój pozostał. Całą noc przewracała się z boku na bok i myślała o sobocie. Czy Patryk ją zdradza? Tak, na pewno jej powie, że odchodzi. Kobiety są takie naiwne, wierzą we wszystko, co mówią mężczyźni, a oni mówią to, co one chcą usłyszeć. Przecież tak się kochali. To on zabiegał o to małżeństwo i przysięgał, że nie opuści jej aż do śmierci. Aż do śmierci.

Koło piątej nad ranem wstała i poszła pod prysznic. Zmyła z siebie wszystkie wątpliwości, zostawiając nagą prawdę. Jej prawdę. Kiedy Patryk przewracał się na drugi bok, ona już planowała odwrót. Wzięła ze sobą tylko dwie walizki.

***

Patryk siorbał kawę z dużego kubka i patrzył beznamiętnie w okno.

— Daj spokój, Pat. Na pewno się znajdzie. — Marcin, przyjaciel, z którym Patryk umówił się na piwo, delikatnie poklepał go po ramieniu. — Kobiety czasem mają takie pomysły. Może wyjechała do koleżanki? Albo zaszyła się na parę dni w jakimś pensjonacie. Poza tym policja też jej szuka, więc chyba nic już więcej nie możesz zrobić.

— Tak się tylko zastanawiam, dlaczego wybrała taki moment. Właśnie miałem jej powiedzieć o nowej pracy i o tym, że ja też dojrzałem do tego, żeby mieć dziecko. Lence strasznie na tym zależało — wydukał. — To miała być niespodzianka, dlatego rozmowę, o którą prosiła od dawna, odłożyłem na tamtą sobotę. W sobotę była rocznica naszego ślubu — dodał. — Wydawało mi się, że to dobry pomysł.

— Na pewno wróci, przemyśli wszystko i wróci. Kobiety takie są — powtórzył przyjaciel.

— Te rocznice chyba nie są dobre. — Patryk znowu patrzył w okno. Jego wzrok nie ślizgał się po szklanej tafli, tylko przeniknął na ulicę. Ciągle wypatrywał Lenki w tłumie.

6.

Upajałam się wolnością. Zachłystywałam powietrzem nabieranym z całą mocą do płuc. Powietrzem bez ciebie, bez oparów twojego oddechu. Śmiałam się z płatków śniegu spadających na moje buty i z płatków kwiatu czereśni, które wlatywały wiosną przez okno. Śmiech zastygł na moich ustach, kiedy straciłam pracę.

— Nie potrzebujemy już tylu redaktorów, jest kryzys, borykamy się z kłopotami i może zamkniemy wydawnictwo. — Coś w tym stylu usłyszałam od naczelnej. Na odchodne dostałam doniczkę owiniętą szeleszczącym celofanem i żółtym papierem. Kilka osób się pożegnało, kilka jedynie skinęło głową. Tylko Stefan, najlepszy grafik, jakiego kiedykolwiek poznałam, odprowadził mnie do drzwi.

— Kawa?

— Innym razem. Dzięki — wydukałam. Podał mi płaszcz i drzwi się za mną zamknęły. Kiedy skręcałam z placu w uliczkę, odwróciłam się na moment. On stał tam jeszcze i patrzył przez okno. Wielki, fluorescencyjny napis na jego bluzie Goodbye Darling świecił zielono. Rozśmieszył mnie ten tekst, więc się uśmiechnęłam i pomachałam na pożegnanie, zanim wciągnął mnie tłum.

Pisanie mi nie szło. Chociaż moja debiutancka powieść spotkała się z uznaniem paru krytyków i według wydawnictwa sprzedawała się nieźle, nie dało się z tego żyć. (Może gdybym pisała dwie w roku, udałoby się powiązać koniec z końcem). Wtedy spotkałam Arista. Jego aksamitny głos i nienaganne maniery urzekły mnie od pierwszej chwili. Zobaczyłam go w szybie drzwi do biblioteki, z którymi się właśnie mocowałam. Uśmiechał się.

— Od kilku dni wejście jest z drugiej strony. Remont korytarza — wyjaśnił, kiedy się już poddałam. — Pokażę pani.

— Jesteś bibliotekarzem? — rzuciłam zaczepnie.

— Coś w tym stylu. — Zaśmiał się, choć nie zaprzeczył. Już wtedy wiedziałam, że nie odmówię, jeśli zaprosi mnie na kawę. Umówiliśmy się wieczorem w kawiarni przy rynku. Miałam jeszcze kilka godzin, więc wykorzystałam czas, aby dać upust swojej frustracji po utracie pracy. Napisałam początek nowej powieści, która zaczęła we mnie kiełkować, pod znamienitym tytułem:

Kiedy słowa są zbyt cenne, by je wypowiadać

Mała księgarnia Słówko przy rynku od dawna świeciła pustkami. Nie, nie, ludzie nie przestali czytać, ale przestali tu przychodzić. Powód nie należał do błahych, na przykład takich, kiedy stary Jan zamknął sklep z mięsem. Wtedy okazało się, że porzucił wszystko i wyjechał z taką jedną lafiryndą do wielkiego miasta. Sprawa okazała się znacznie poważniejsza. Pisarze się zbuntowali i zgodnie z zasadą domina pociągnęli za sobą resztę — poetów, tłumaczy, redaktorów i korektorów, a nawet drukarzy i pakowaczy książek. Ich cenne słowa straciły wartość. Możliwość przeżycia dnia codziennego na jako takim poziomie dla pismaków i wierszokletów (jak ich zaczęli nazywać) spadła do zera. Postanowili więc przestać pisać w ogóle.

Wyrzucili klawiatury, połamali pióra, a ołówki stemperowali do samiutkiego końca. Najpierw nikt tego nie zauważył. Na składach i w magazynach zostało nieco zapasów i te przez pierwsze tygodnie trafiały do czytelników. Kiedy półki zaczęły pustoszeć, ci bardziej potrzebujący rzucili się do walki o ostatnią książkę. Wyrwane włosy, kilka połamanych półek i jeden siekacz zalegały w przejściu między drzwiami a kasą. Tę ostatnią w końcu też przeczytali. W miasteczku zapachniało stęchlizną. Brak świeżego słowa dawał się wyraźnie we znaki. Dziennikarze „Gazety Lokalnej” płakali, zbierając potajemnie łzy do kubków z kawą. Nie mieli skąd czerpać aktualnych cytatów, aż w końcu i oni porzucili słowa. Zamilkli i tak trwaliby zapewne do dzisiaj, gdyby nie zaszła zmiana.

Poczułam ulgę i zajrzałam do walizki. Na dnie leżała stara szmaragdowa sukienka. Zupełnie o niej zapomniałam, a teraz nawet się ucieszyłam, że ją mam. Pasowała do okazji. Moje wyobrażenia tego wieczoru rozrosły się poza kawiarnię. Poczułam ogień na policzkach. Przeciągnęłam szczotką po włosach i szminką po ustach. Wybiegłam na miasto.

On już siedział przy stoliku. Znowu zobaczyłam go przez szybę. Wydawał mi się nieosiągalny, choć bliski. Spojrzał w moim kierunku, ale najwyraźniej mnie nie rozpoznał. Pomachałam, ale nie zareagował. Weszłam do kawiarni.

— Jesteś. — stwierdził raczej niż się ucieszył, choć wtedy wzięłam to za objaw radości.

Rozmawialiśmy do zamknięcia. Kiedy podprowadził mnie do domu, od razu zgodziłam się na kolejne spotkanie. Nie powiedziałam mu, że nie mam rozwodu, ani nie dopytywałam o jego status. Sam w końcu oświadczył, że jest wolny. Tej nocy spałam jak zabita. Nie musiałam łykać garści tabletek, które zwykle pomagały mi zasnąć. Nareszcie.

7.

Kiedyś Patryk napisał do mnie list-nielist. Może nie potrafiłam go odtworzyć dokładnie, ale zawierał wszystko, co chciał mi powiedzieć o sobie. Nie powiedział jednak wszystkiego, co chciałam o nim usłyszeć.

Miałem tylko siedem lat. Moja chęć nauki gry na skrzypcach rozmijała się z chęcią wiszenia na trzepaku głową w dół, nawet wtedy, gdy Kama pluła chłopakom prosto w usta. Raz nawet wisiałem, ale Kama wtedy była u dentysty. Potem dowiedziałem się, że to się nazywa pocałunek. Za późno. Kama wyjechała na studia do innego miasta, a ja nadal dreptałem tą samą ścieżką między blokami do szkoły muzycznej. Dostałem w nagrodę dyplom.

Granie mi nie szło. Technicznie nawet brzmiało nieźle, ale weny brakowało. Ostatnie krzesło w miejskiej orkiestrze nie rozpalało jakoś szczególnie moich zmysłów i po trzech latach rzuciłem to zajęcie. Ale nie rzuciłem skrzypiec.

Stary dom dziadka, po którym odziedziczyłem imię Patryk, nadawał się do remontu i kusił spadkobierców. Nikt z pozostałych krewnych niczego konkretnego nie proponował, więc po mojej nieśmiałej propozycji założenia w nim pracowni lutniczej rodzina odetchnęła z ulgą. Póki co miałem płacić wszelakie daniny i utrzymywać dom w stanie użyteczności, na wypadek, gdyby jednak zdecydowali się na sprzedaż.

W domu unosiła się woń starych kanap i drewnianych mebli przesyconych dawnym życiem, kapuśniakiem i naftą z lampy zapalanej przez dziadka po zmroku w ramach oszczędności. Powoli zaczęła się zmieniać w zapach lakieru zmieszanego z klejem kostnym, który podgrzewałem w kąpieli wodnej, używając starego rondelka. Po miesiącu ten nowy zapach zawładnął domem i całym moim życiem.

Wszystko szło dobrze, tylko czasem odczuwałem dziwny, narastający niepokój i zażenowanie, że niewystarczająco boleśnie odczułem śmierć dziadka. Potężny kontrast między moim entuzjazmem a metaliczną ciszą zalegającą w zakamarkach domu wprowadzał mnie w nastrój zawieszenia. Między tym a tamtym światem, między mną tamtym a obecnym.

Dziewiątej nocy po przeprowadzce usłyszałem miauczenie kota. Najpierw myślałem, że jest w ogrodzie, ale jego demoniczny jęk dochodził z kuchni. Właściwie z wnętrza kaflowego pieca, którego nie używałem, ale szkoda mi go było rozebrać. Otworzyłem drzwiczki popielnika i jęki ucichły.

— Kici, kici — wabiłem go. Przyniosłem z lodówki plasterek szynki. Cisza. Nawet wiatr nie zawył w kominie.

Następnego dnia zawezwałem kominiarza, który dokładnie sprawdził piec, a nawet komin, ale kota nie było. Patrzył na mnie jakoś dziwnie.

— Czy ma pan kota?

— Nie, nie mam — odparłem. — Odziedziczyłem dom po dziadku — dodałem bez żadnego logicznego powodu.

— A on miał?

— Co miał?

— Kota.

— Nie. Miał alergię na sierść.

— Komin od dawna jest nieczynny, a nawet więcej, od góry został zamurowany. Nie wiem, jak mógłby do niego wpaść jakiś kot — oświadczył. Zainkasował dwieście złotych i sobie poszedł.

— Miau — miauknąłem, żeby uporać się z lękiem. Skoro kota nie było, przestraszyłem się, że odosobnienie mi nie służy. Na szczęście nigdy więcej nie powtórzyła się podobna sytuacja i szybko przestałem myśleć o niewidzialnym kocie.

Po dziadku odziedziczyłem coś jeszcze. Umiejętność przywracania życia starym przedmiotom. Zaczynałem od naprawy lalek i samochodzików wszystkim znajomym dzieciakom, a kiedy mnie to znudziło, wkręciłem się na pomocnika do znajomego, który dbał o instrumenty. Był wysoki i przeraźliwie chudy. Mało jadł i mało mówił. Czasem, kiedy schylał się, żeby podnieść deskę z podłogi, słyszałem trzask łamanego kręgosłupa, ale zawsze udało mu się powrócić do pozycji pionowej.

— Uff — wzdychałem z ulgą, ciesząc się, że poniosła mnie wyobraźnia.

— Zrobisz krawędzie — rzucał.— Rozpakuj paczki — polecał, kiedy urosła sterta przesyłek z materiałami. — Zanieś do szkoły — dodawał, kiedy instrumenty oddane przez muzyków do serwisowania były już gotowe. — Zrobić ci herbaty? — pytał czasem.

I tak minęły kolejne trzy lata, podczas których poznałem tajniki lutnictwa.

Pierwsze zlecenie na swoim wykonałem z niezwykłą starannością. Dziewczyna, która przyniosła mi skrzypce, niezbyt mi się podobała. Jej wyniosły ton zupełnie nie pasował do czułości, z jaką odnosiła się do instrumentu. Od razu po jej wyjściu zabrałem się za korektę zbytnio zaokrąglonej podstrunnicy, oczywiście chroniąc korpus rezonansowy, a zwłaszcza lakier. To było najważniejsze. Nie uszkodzić instrumentu.

Kiedy go odbierała, nawet się nie uśmiechnęła. Chwilę patrzyłem przez okno. Widziałem, jak jej jasny warkocz przy każdym zamaszystym kroku kołysze się na tle granatowego płaszcza. Wysokie buty skryły się za ogrodzeniem, ale wydawało mi się, że po jej przejściu na ulicy zostaną wyciśnięte ślady. Na zawsze. Zniknęła za zakrętem i więcej jej nie zobaczyłem. Nie słyszałem też, jak gra. Chyba nie żałuję.

Starszy muzyk, którego znałem z orkiestry, przyniósł pewnej zimowej niedzieli malutkie skrzypce. Chciał je podarować wnukowi. Długo nad nimi pracowałem, z taką delikatnością, jakbym to ja chciał je podarować własnemu dziecku na urodziny. Kiedy założyłem struny i wreszcie mogłem pociągnąć po nich smyczkiem, odczułem samozadowolenie. Tyle wystarczyło, żeby za robotę policzyć dokładnie połowę tego, co powinienem wziąć. Dostałem w gratisie uśmiech i początek koncertu numer jeden Szostakowicza. Mimo mikrej wielkości instrumentu zabrzmiał zadziwiająco dobrze, ale ten minorowy nastrój wkroczył na długo w moje progi.

Dni mijały. Moje życie też. Za każdym razem, kiedy do pracowni trafiał wyjątkowy instrument, odczuwałem wzruszenie, Długo nie mogłem zrozumieć, skąd się bierze. Powstawało na przekór wyostrzonej świadomości, że czas ucieka, znika jak cień po zgaszeniu światła. Wiedziałem, że pracowni nie odwiedzi żaden Yehudi Menuhin ze swoim stradivariusem wykonanym z kremońskiego drewna, ale cieszyłem się z każdego powierzonego mi instrumentu.

Kilka tygodni temu trafił do mnie roztrzaskany wiekowy smyczek wiolonczelowy. Do klienta pofatygowałem się osobiście. W drodze powrotnej złapała mnie ulewa, ale nie dałem zmoknąć smyczkowi. Pochyliłem się nad nim z atencją, zastanawiając się podczas pracy, czyje ręce miały zaszczyt go używać. Poczułem też zazdrość.

Znowu zacząłem grać. Powoli przyzwyczajałem palce do ciężkiej pracy. Ćwiczyłem rankami i wieczorami, a za dnia leczyłem instrumenty, bo przecież z czegoś trzeba żyć. Żyć?

Pewnego lata, kiedy w zaniedbanym ogrodzie mierzyłem się z Vivaldim, depcząc pożółkłą trawę i strzępki fiołkowej koniczyny, zapragnąłem czegoś więcej. Wróciłem do pracowni i zamyśliłem się nad ostatnim wykonanym zleceniem. Spojrzałem na wnętrze swoich ukochanych skrzypiec, do których skrupulatnie dopasowałem wysezonowaną duszę. A co z moją?

Spakowałem najważniejsze narzędzia, odkurzyłem walizkę i czarny futerał na skrzypce. Klucz trafił pod wycieraczkę, a ja trzasnąłem drzwiami wysłużonego garbusa, którego z powodu zepsutej bramy parkowałem na ulicy. Pozostało tylko wybrać kierunek. Dzisiejszej nocy śniła mi się Genua. Poczułem się jak Kolumb powracający do domu. Czy już wtedy były skrzypce? Pytanie, które wyskoczyło podczas przekręcania kluczyka w stacyjce, wydało mi się nieistotne. Jak niewidzialny kot w piecu mojego dziadka.

Potem zacząłem koncertować. Potem poznałem Ciebie, kochana Lenko.

Rano zadzwonił Stefan. Mówił, że jego też zwolnili, że zamierza zostać freelancerem, żeby unikać takich stresów i móc dysponować swoim czasem, i chętnie umówi się na kawę.

— Czemu nie? Cierpię na nadwyżkę wolnych godzin — oznajmiłam. — Dzisiaj? W kawiarni przy rynku?

— Fajnie. To może o jedenastej?

— Pasuje.

Zjadłam jabłko i wskoczyłam w luźne spodnie oraz beżowy sweterek i trampki. Przeciągnięcie szczotką po włosach wystarczyło do podkreślenia mojej urody, o co nie dbałam, chociaż lubiłam wyglądać schludnie. Bez szminki. On już czekał. Znowu miał na sobie jakąś rozciągniętą bluzę z wielkim napisem. Kiedy zbliżałam się do kawiarni, pomachał mi przez szybę. Odmachałam.

— Cieszę się, że jesteś — powiedział i chyba się przy tym zaczerwienił, choć jeszcze wtedy nie zwróciłam na to uwagi. — Latte?

— Pamiętasz? — ucieszyłam się.

— No coś ty, przecież nie było cię zaledwie kilka dni. A kto ci zawsze przynosił kawę? — Przy tym pytaniu uderzył się pięściami w klatę jak King Kong. Kelnerka się zaśmiała.

— Fakt. Nie pracuję od miesiąca. Ty wyleciałeś równo miesiąc po mnie. — Tym stwierdzeniem wcale go nie pocieszyłam. W jego orzechowych oczach dostrzegłam kilka plamek. Zaczął mrugać.

Gadaliśmy o wszystkim. O książkach, grafice wektorowej i płatkach kwiatów czereśni. Poczucie upływu czasu ulatniało się wraz z kolejnymi filiżankami wypitej kawy.

— Jak się urządzę w jakiejś nowej robocie, to dam znać. Wszędzie będę polecał świetną panią redaktor — oświadczył na koniec naszej rozmowy, która przeciągnęła się do pory lanczowej i w kawiarni zrobiło się zbyt głośno, żeby ją kontynuować.

— Jasne. Jak coś, to wiesz, gdzie mnie szukać. Nara. — Podziękowałam za kawę i wróciłam sama do domu. Nie chciałam, żeby mnie odprowadzał, żeby nie stworzyć niezręcznej sytuacji, bo to przecież tylko kumpel.

Pobudzona