Przepowiednia księżyca (34). Niewidzialny wróg - Frid Ingulstad - ebook

Przepowiednia księżyca (34). Niewidzialny wróg ebook

Frid Ingulstad

0,0

Opis

 

Jest rok 1352. Przed dwoma laty przez Norwegię przetoczyła się epidemia dżumy, pustosząc wielkie obszary kraju. W jednej z udręczonych nieszczęściem wsi mieszka Ingebjrrg, siedemnastoletnia dziedziczka bogatego dworu. Jej ojciec zaginął w tajemniczych okolicznościach i Ingebjrrg musi wyjść za mąż, żeby móc przejąć rodzinny majątek. Jest silna, zdrowa i piękna, ale żyje w czasach, gdy mężczyzn jest niewielu. 

 

Cykl: Przepowiednia księżyca, t. 34 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Miejska Biblioteka w Mszanie Dolnej

Miejska Biblioteka Publiczna w Opolu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 222

Rok wydania: 2011

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Przepowiednia księżycatom 34

Frid Ingulstad

Niewidzialny wróg

Przekład

Ewa Partyga

Wydawnictwo „Książnica”

Tytuł oryginału norweskiego:

Usynlig fiende

Ilustracje na okładce: Eline Myklebust

Projekt okładki: Tadeusz Szlaużys

Redakcja i korekta: BAP-PRESS

Copyright © 2007 by N.W. DAMM & SON A.S, OSLO

Copyright this edition: © 2011 by BAP-PRESS

Published by agreement with CAPPELEN DAMM AS

All Rights Reserved

Wydawca:

Ringier Axel Springer Polska Sp. z o.o.

02-672 Warszawa

ul. Domaniewska 52

www.ringieraxelspringer.pl

ISBN 978-83-7558-764-7

ISBN 978-83-7558-904-7

oraz

BAP-PRESS

05-420 Józefów

ul. Godebskiego 33

www.bappress.com.pl

ISBN 978-83-7602-133-1

ISBN 978-83-7602-170-6

Informacje o książkach z serii „Przepowiednia księżyca”:

Infolinia: 0 801 000 869

Internet: www.fakt.literia.pl

Skład: BAP-PRESS

Druk: CPI, Niemcy

Galeria postaci

Ingebjørg Olavsdatter

dziedziczka dworu w Dal, w parafii Eidsvoll

Folke Bårdsson

mąż Ingebjørg

Bärd Axelsson

ojciec Folkego

Pani Ulrika

matka Folkego

Gaute

przyrodni brat Folkego, syn Bårda z nieprawego łoża

Alv

syn Ingebjørg i Turego

Elin

córka Ingebjørg i Folkego

Bård

syn Ingebjørg i Folkego

Bergtor Måsson

były narzeczony Ingebjørg

Tyra Oddsdatter

druga żona Bergtora

Hallstein Måsson

brat Bergtora

Torolv

syn Giseli, nieżyjącej żony Bergtora

Pani Anna

starsza szwagierka Ingebjørg

Bengt Algotsson

szwedzki książę, ulubieniec króla Magnusa

Młody król Håkon

nowo koronowany król Norwegii

Król Eryk

starszy syn króla Magnusa (dawniej junkier Eryk)

Król Magnus

król Szwecji

Królowa Blanka

królowa Szwecji, zarządza dystryktem Tunsberg

Pani Bothild

żona byłego ochmistrza

Simon Isleifsson

zarządca w Saemundgård

Ingerid

służąca Ingebjørg, żona Simona

Olav

przybrany syn Ingerid i Simona

Rodgeir Magnusson

sąsiad z Saemundgård (z Dal)

W poprzednim tomie...

Saemundgård, jesień 1357 roku. Ingebjørg i Folke po odwiedzinach u pani Margarety w Hallandii, jadą do Tunsberg, gdzie znajdują Åshild leżącą w kałuży krwi. Nie mają wątpliwości, że winowajcą jest Sebastian Bernward. Zabierają Åshild z dzieckiem na zamek. Ranną zajmuje się znachorka Guro. Pewnego wieczoru Guro wyprowadza Erlinga z twierdzy. Chłopiec nie stawia oporu, bo chce wrócić do domu, do ojca. Kiedy Folke ich dogania, dowiaduje się, że Åshild pod przymusem wyraziła na to zgodę.

Tymczasem do Tunsberg przybywa w interesach Bergtor. Spotyka w mieście braci Magnussonów i opowiada o tym Ingebjørg. Ingebjørg przypuszcza, że Magnussonowie szukają Erlinga, podejrzewa jednak, że zależy im także na niej. W tej sytuacji Folke i Ingebjørg postanawiają zabrać Åshild i popłynąć z Bergtorem do Oslo. Kiedy wchodzą na pokład, widzą braci Magnussonów. Folke grozi, że spali ich dom, jeśli nie zostawią jego żony w spokoju. Tego samego wieczoru, w trakcie walki z ludźmi Bernwarda, dwaj bracia giną na miejscu, z życiem uchodzi tylko najstarszy, Rodgeir.

W Oslo Åshild trafia do klasztoru Nonneseter. Wszyscy dziwią się przemianie, jaka zaszła w Tyrze. Ingebjørg odzyskuje relikwiarz ojca z rąk biskupa Salomona. W końcu wracają do domu, ale w czasie Bożego Narodzenia Folke zostaje wezwany do Szwecji, gdzie tymczasem wybuchł nowy zatarg między królem Magnusem i jego synem. Owa tygodnie później Ingebjørg dowiaduje się, że król Magnus wdarł się do Skanii na czele swojej armii, zdobył Helsingborg i zawarł przymierze z królem Danii Waldemarem. W dzień Ofiarowania Pańskiego, 2 lutego 1358 roku, przychodzi na świat synek Ingebjørg. Na chrzcie otrzymuje imię Bård, po swoim dziadku. Tymczasem po kraju rozchodzi się wieść o kolejnej morowej zarazie.

Folke wraca do domu cały i zdrowy w towarzystwie rodziców, którzy uznali wreszcie jego przyrodniego brata, Gautego i zamierzają zabrać go do Hallandii, by nauczył się zarządzać rodzinnym majątkiem. Ingebjørg dowiaduje się od męża, że Orm Øysteinsson zawisł na szubienicy.

Gaute wyjeżdża z rodzicami. Folke i Simon wyruszają na ting, a w Saemundgård pojawia się nieoczekiwanie rycerz Darre. Przywozi wieści o zarazie. Wszyscy się niepokoją. Ingebjørg orientuje się tymczasem, że znów jest w błogosławionym stanie. A przy tym nie czuje się bezpiecznie, bo wokół dworu kręci się stale Rodgeir Magnusson.

Kiedy rycerz Darre wyjeżdża, Torolv puszcza się biegiem za jego koniem. Ingebjørg próbuje dogonić chłopca, ale w lesie drogę zagradza jej niebezpieczny Rodgeir. Z opresji ratuje ją Folke. Nazajutrz Folke i Simon wybierają się do Kolberud. Widząc samotnego, przestraszonego i zgnębionego Rodgeira, dochodzą do wniosku, że z jego strony nic już im nie grozi.

Tej samej nocy płacz Bårda wytrąca jego matkę ze snu. Ingebjørg wyczuwa dziwny zapach i słyszy jakieś podejrzane trzaski. Dwór stoi w płomieniach.

Rozdział 1

Ingebjørg błyskawicznie narzuciła koszulę i przyskoczyła do kołyski. Podniosła małego Bårda, chwyciła kocyk i zbiegła na dół. Obezwładniał ją strach, nogi odmawiały posłuszeństwa. Synek wrzeszczał jak opętany, z podwórza dochodziły pełne przerażenia nawoływania parobków i służących. Dym gęstniał i ciemniał, jeden z budynków trzeszczał w posadach, jakby lada moment miał się zawalić. Ingebjørg poczuła na policzkach piekący żar i omal nie zadławiła się własnym krzykiem.

– Dzieci! – krzyczała bezgłośnie. – Święta Maryjo, uratuj przynajmniej dzieci!

W tej samej chwili usłyszała dziecięcy płacz i ruszyła w stronę izby dla kobiet. Blask płomieni rozpraszał ciemności, toteż bez trudu mogła rozróżnić budynki w gęstym dymie, który spowijał wszystko dokoła. Zauważyła, że najpierw w ogniu stanęła owczarnia; zapewne to tam właśnie wybuchł pożar. Usłyszała tupot nóg i dostrzegła kilka biegnących postaci. Ludzie mieli ze sobą wiadra z wodą lub jakieś wyniesione z pożogi przedmioty. Krowy ryczały, konie rżały ze strachu. Ingebjørg z ulgą stwierdziła, że udało się wyprowadzić większość zwierząt ze stajni i z obory. Obawiała się jednak, że nie zdołają uratować wszystkich, nim zawalą się dachy.

Wydawało jej się, że to jakiś koszmar senny, który trwa, choć tak bardzo pragnęłaby się obudzić. Otoczona gęstniejącą chmurą dymu, oparła się o kogoś, żeby nie upaść. Przez chwilę nie widziała zupełnie nic, nawet własnej ręki. Kasłała, z trudem łapała powietrze, w końcu jednak dym się rozrzedził. Spojrzała z przerażeniem na drzwi izby dla kobiet.

Wtedy ktoś zawołał ją po imieniu. Odwróciła się gwałtownie. Z kłębów dymu wyłoniła się Ingerid, ledwo przykryta jakąś płachtą przerzuconą przez ramiona. Na rękach trzymała małą Helene.

– Simon pobiegł ratować dzieci! – Ingerid musiała wytężać głos, żeby przekrzyczeć huk płomieni. – Chciał wyprowadzić je wszystkie na dwór.

– Udało mu się? – Ingebjørg była przekonana, że krzyczy co sił w płucach, ale wydobyła z siebie tylko zduszony jęk. Ingerid na pewno jej nie zrozumiała.

Zaczęły przedzierać się przez gryzący dym.

Spostrzegły kilku parobków, którzy wlekli ogromny, wilgotny żagiel. Pewnie zamierzali zarzucić go na jeden z płonących torfowych dachów, ale to już nie miało sensu. Po chwili z dymu wynurzyły się dwie kury, a za nimi Unn, która starała się zagrodzić drogę dwojgu cielętom, pędzącym nie tam, gdzie powinny. Panował nieopisany chaos i rwetes; jęki i pokasływania mieszały się z dudnieniem i łoskotem ognia zżerającego drewniane bale. Nagle w niebo wystrzelił snop iskier, na moment płomienie się rozstąpiły, po czym buchnęły w górę ze zdwojoną siłą. Było to straszliwe widowisko nieokiełznanych sił.

Ingebjørg zrozumiała, że dworu nie da się już uratować, że trzeba przede wszystkim ocalić życie.

Bård przestał płakać i zaczął kasłać. To ją przeraziło, bo dym mógł poważnie zaszkodzić tak małemu, zaledwie kilkumiesięcznemu dziecku. Ona sama miała już podrażnione oczy i wysuszone, obolałe gardło, a kasłała tak często, że co chwila musiała przystawać.

Poczuła na ramieniu czyjąś ciężką dłoń i wiedziała, że to Folke. Wziął od niej Bårda i pociągnął ją za sobą.

Szła za nim jak w malignie, obezwładniona kolejnym atakiem kaszlu. Po chwili znów musiała się zatrzymać, żeby złapać oddech.

Jakoś zdołali się wydostać z najgęstszych kłębów dymu i znaleźli się koło budynku pralni. Pod kamienną ścianą siedziały rządkiem dzieci, przykryte aż po uszy wielką kapą. Oczy miały okrągłe z przerażenia, ale Ingebjørg odetchnęła z ulgą, że żadnego nie brakuje, że wszystkie są całe i bezpieczne.

Na jej widok Elin zaczęła płakać i chciała się podnieść, ale Margret ją przytrzymała.

– Jest zimno, Elin. Nie wychodź spod kapy – nakazała dziwnie ostrym tonem.

Nie była to prawda, bo nawet tutaj czuło się żar bijący od płomieni. Na szczęście nie wiał wiatr, więc ogień raczej nie powinien tu dotrzeć. Folke pomógł żonie usiąść pod kamienną ścianą obok dzieci, a sam pobiegł z powrotem. Ingebjørg przyłożyła Bårda do piersi, modląc się, by mały zaczął ssać.

Elin wtuliła się w jej bok, lecz Alv, Ellisiv, Olav i Torolv siedzieli w milczeniu, zapatrzeni w nieprawdopodobne wręcz widowisko. Czerwonożólte płomienie strzelały w niebo, rozświetlając je fontannami iskier, podczas gdy na ziemi gęstniał ciężki dym. Widzieli, jak rozpadają się kolejne budynki i zamieniają w rozjarzone kłębowiska. Wsłuchiwali się w zakłócające nocną ciszę krzyki ludzi i porykiwania zwierząt.

Ingebjørg zacisnęła dłoń na relikwiarzu ojca, zamknęła oczy i odmówiła wszystkie modlitwy, jakie zdołała sobie przypomnieć. Żeby tylko Folke jak najszybciej wrócił! We dworze było przecież dość ludzi, by uratować te zwierzęta, które można było jeszcze ocalić. A zabudowania należało i tak już spisać na straty.

Skończyła modlitwy i zwróciła się do Margret:

– Czy udało się wypuścić wszystkie zwierzęta?

– Pogonili je na wybieg. Szalały ze strachu.

Margret nie odpowiedziała na pytanie. Może nie znała na nie odpowiedzi, a może nie chciała jej jeszcze bardziej wystraszyć.

– A ludzie? Wiesz, czy... Czy ktoś...? – Nie przechodziło jej to przez gardło.

Margret pokręciła bezradnie głową.

– Nie wiem.

Ingebjørg znów zacisnęła powieki.

– Święta Maryjo, Matko Boża, święty Olafie, święty Håkonie i wy, wszyscy święci, nie pozwólcie, żeby ktoś zginął w płomieniach.

Po chwili większość służących i część parobków uciekła spomiędzy rozpadających się zabudowań. Widać Folke i Simon uznali, że walka jest przegrana i trzeba zadbać już tylko o bezpieczeństwo ludzi.

Rozglądała się dokoła w poszukiwaniu męża. Czyż nie powinni raczej zająć się dziećmi, niż ratować rzeczy? A jeśli w oborach zostały jeszcze jakieś zwierzęta, nikt im już nie pomoże. Folke nie powinien niepotrzebnie ryzykować. W każdej chwili mógł się przecież zawalić jakiś dach lub ściana.

Na szczęście Bård miarowo ssał jej pierś, a ją samą kaszel też już mniej dławił. Dzieci były całe i zdrowe. Oby tylko udało się uratować wszystkich ludzi, a będą mieli za co dziękować Bogu. Serce bolało ją na widok ukochanego dworu obróconego w zgliszcza, ale nie mogła sobie pozwolić na płacz. Dzieci ocalały, to najważniejsze.

Wpatrywała się w wypalone ściany. Jak to możliwe, że do takiego nieszczęścia doszło w środku nocy, kiedy ogień był już dawno wszędzie wygaszony? Gdyby pożar zaczął się w starym domu, można byłoby od biedy jakoś to zrozumieć, zakładając, że w palenisku tliły się jeszcze drwa i coś się zajęło od iskry. Ale nawet takie tłumaczenie wydawało się mało prawdopodobne. Patrząc na to, co zostało z najwspanialszego i największego dworu w okolicy, Ingebjørg nie mogła uwierzyć własnym oczom. Poczuła znajomy ucisk w gardle, lecz powstrzymała szloch. Przeżyli ten pożar, to najważniejsze – powtarzała sobie w duchu.

– Gdzie tata? – zapytał Alv cieniutkim głosem.

– Zaraz przyjdzie.

– A gdzie jest?

– Pomaga ratować zwierzęta.

– Simon je pognał na wybieg – dodał Olav.

– Tak, ale może jeszcze jakieś zostały.

– To się już spaliły – stwierdził Torolv obojętnym tonem.

Ingebjørg zerknęła na niego z niepokojem. Była przekonana, że skorupa, którą ten chłopiec się otaczał, pękła już na dobre.

Postanowiła jednak nie martwić się na zapas. Dzieci są sparaliżowane strachem. Nic dziwnego, że nie przejmują się zwierzętami.

Zapadła cisza. Nikt nie miał siły rozmawiać. Bård się najadł i zasnął na jej ramieniu. Szczęśliwe, błogie w swej niewiedzy niemowlę!

Elin zaszlochała, więc Ingebjørg przytuliła ją mocniej.

– Tata zaraz przyjdzie – powtórzyła tyleż do siebie, co do dziecka.

– Powinni stamtąd uciekać – stwierdził jeden z parobków zatroskanym głosem.

– Też tak uważam – dodał drugi. – Za bardzo ryzykują.

– Może któryś z was podbiegnie tam i ich zawoła. – Unn była coraz bardziej przerażona. – Nie chcę patrzeć, jak płonące dachy walą im się na głowy.

– Mówiłem już to Simonowi, ale nie chciał słuchać.

– To pobiegnij do pana Folkego.

– On też nie chciał słuchać.

Nagle rozległ się potworny huk; to runął dach najwyższego z budynków. Płomienie znów buchnęły wysoko w czarne niebo. Płonące bale spadły na podwórze, tworząc kolejne ogniska pożaru.

Ingebjørg zamknęła oczy. Bogu dzięki, że ojciec tego nie dożył!

Przypomniała sobie ten dzień, kiedy ukończył budowę tego najwyższego domu w okolicy. Jego twarz promieniała wtedy dumą.

Gdzie się teraz wszyscy podzieją? Jest ich za dużo, żeby mogli znaleźć schronienie w okolicznych gospodarstwach. Poza tym wszyscy przecież utrzymywali się z Saemundgård. Nie tylko jej rodzina, ale i cała służba.

Pokręciła bezradnie głową; nie miała siły o tym myśleć. Teraz liczyło się tylko to, żeby Folkemu nic się nie stało.

Elin wyśliznęła się z jej objęć i próbowała się podnieść. Szlochała tak rozpaczliwie, że całe jej ciałko drżało.

– Nie, Elin, musisz tu zostać. Tata zaraz przyjdzie.

– To niebezpieczne, Elin – dodała Margret. – Ogień może zrobić krzywdę. Wielką krzywdę.

Dziewczynka jeszcze bardziej się rozszlochała. Ingebjørg trudno było trzymać ją jedną ręką, bo na drugim ramieniu miała Bårda.

Nagle spostrzegli cielątko, które błąkało się między płonącymi budynkami. Nad jego grzbietem unosił się dym; widać było, że zwierzę jest ranne. Rozległ się chóralny jęk przerażenia.

– Jezu Chryste! – wykrzyknęła zdruzgotana Ingebjørg. – Dobijcie to nieszczęsne zwierzę!

Dwaj mężczyźni rzucili się w stronę cielaka. Ingebjørg odwróciła głowę.

Dołączało do nich coraz więcej parobków. Płomienie były już mniejsze i zrobiło się ciemniej.

Ingebjørg spojrzała na grupkę tych, którzy nadeszli na końcu.

– Widzieliście gdzieś Simona i pana Folkego?

– Tak, koło obory.

– Zostały w niej jeszcze jakieś zwierzęta?

– Chyba tak. Cielęta są strasznie głupie. Leżą tam, gdzie nie powinny.

– Kto jeszcze z nimi jest?

– Widziałem Sigvata. Ivar i Inge też chyba zostali.

– Sigvata? – zdziwiła się Unn. – Chyba nie ma z niego wielkiego pożytku, jest przecież taki nieporadny i głupi.

Ingebjørg chciała przywołać ją do porządku, ale zrezygnowała; to nie była odpowiednia chwila na połajanki. Tym bardziej, że Unn w zasadzie miała rację. Sigvat nie na wiele się tam przyda, może nawet przeszkadza innym. Odkąd się przyznał, że powiedział Ottarowi o tym, że Gaute znalazł młot Thora, zachowywał się bardzo dziwnie. Niewiele mówił, zamknął się w sobie, przychodził na posiłki w ostatniej chwili i odwracał głowę, gdy ktoś go zagadywał. Ingebjørg domyślała się, że chłopak ma wyrzuty sumienia, poklepała go więc po ramieniu i zapewniła, że rozumie: nie mógł przecież postąpić inaczej, skoro Ottar groził, że pobije jego matkę.

Odwróciła się do parobków, którzy tłoczyli się w pobliżu i najwyraźniej nie wiedzieli, co robić.

– Idźcie po Sigvata. Jest za młody, żeby w czymkolwiek pomóc. I przy okazji zawołajcie Simona i pana Folkego. Powiedzcie, że proszę, aby tu przyszli.

Dwaj mężczyźni z pewnym ociąganiem ruszyli w stronę płonącego dworu. ,

– Nie podchodźcie za blisko! – przestrzegła ich na wszelki wypadek.

Jedna ze służących mruknęła coś pod nosem z wyraźnym wzburzeniem. Nie odważyła się jednak powiedzieć tego głośno. Ingebjørg odgadła, że to Ragnfrid, zakochana w jednym z tych parobków.

Elin przestała płakać i znów ciężko oparła się o matkę. Dzieci były przejęte, ale i bardzo zmęczone; wkrótce powinny zasnąć, bo to przecież środek nocy. Natura jest miłosierna, pomyślała Ingebjørg.

Pod pralnią zapadła cisza. Nie odrywali wzroku od płonących zabudowań. Wyciągali szyje, żeby niczego nie przegapić, lecz w miarę jak płomienie malały, robiło się coraz ciemniej. Rozżarzone do czerwoności zwęglone szczątki świeciły tu i ówdzie pośród kłębów dymu, popiołu i sadzy.

– Nie rozumiem, dlaczego ich jeszcze nie ma. – Ingebjørg nie potrafiła ukryć niepokoju. Strach chwycił ją za gardło.

– Nie zrezygnują, dopóki w oborze będą jakieś żywe zwierzęta. – Unn zachowywała się nad podziw spokojnie. To było do niej zupełnie niepodobne.

Nagle Ingebjørg przypomniała sobie o rodowych pamiątkach Folkego. Może dlatego nie chciał się jeszcze poddać? Większość rzeczy, które przesłał mu ojciec: srebrną misę, trybularz z brązu, obciągnięte jedwabiem poduchy, wyniesiono z dwupiętrowego domu i schowano w bezpiecznych miejscach. Zapewne służba uratowała srebrną misę, bo Ingebjørg widziała, jak dziewczęta wybiegały z domu z różnymi cennymi przedmiotami. Ale co ze szkatułkami? W jednej z nich był przecież drogocenny biskupi pierścień, który chciała kiedyś zamienić na relikwie, by uchronić Folkego od śmierci w bitwie i pomóc Torolvowi wydostać się ze szponów diabła.

Pierścień – zrobiony z grawerowanego złota, ozdobiony wielkim szlachetnym kamieniem – miał z pewnością ogromną wartość, większą niż inne kosztowności męża. Kiedy Folke walczył w Szwecji, napisała do niego list z pytaniem, czy nie ma nic przeciwko temu, żeby wymieniła którąś z jego pamiątek na relikwie, ale nie dostała odpowiedzi. Prawdopodobnie list do niego nie dotarł, a po jego powrocie Ingebjørg przestała o tym myśleć. Może teraz Folke przypomniał sobie o pierścieniu i uznał, że trzeba go ocalić? Mógłby go przecież drogo sprzedać, a za uzyskane pieniądze nabyć potrzebne im rzeczy. Trzeba wszak odbudować dwór i kupić wszystkim ubrania. Będą też potrzebowali jedzenia, bo najprawdopodobniej służbie nie udało się w porę wynieść tego, co było w spiżarni. Na szczęście zdołali uratować większość zwierząt. Ingebjørg wołała jednak nie myśleć o wszystkich kłopotach, które ich teraz czekają.

Jeśli Folke naprawdę szuka szkatułki z pierścieniem, to nie ma szans; nie może przecież wejść do płonącej izby. Zresztą po co miałby ryzykować? Nawet w tak wysokiej temperaturze złoto nie powinno się stopić, mogliby więc potem poszukać pierścienia w zgliszczach. Spojrzała w stronę podwórza. Najbliższe zabudowania jeszcze nie runęły. Zerwał się wiatr, ale na szczęście wiał w korzystnym dla nich kierunku.

– To przecież szaleństwo! – wykrzyknęła Ragnfrid, coraz bardziej wzburzona. – A jeśli oni także zginą w płomieniach?

Ingebjørg przytuliła mocniej Elin. Spokojnie, nikt jeszcze nie zginął w tym pożarze, powiedziała sobie w duchu. Folke nie jest lekkomyślny, nie będzie narażał życia dla byle pierścienia. Zwłaszcza teraz, kiedy przyjął na siebie odpowiedzialność za nią, za dzieci i służbę.

Patrzyła piekącymi oczami na zniszczone budynki. Z tych, które pierwsze zajęły się ogniem, została już tylko kupa żaru i popiołu, a te po drugiej stronie podwórza wciąż jeszcze płonęły. Od czasu do czasu, kiedy wiatr rozwiewał dym, wydawało jej się, że widzi jakieś mroczne postacie, poruszające się pomiędzy zgliszczami, ale nie była tego pewna. Może tylko to sobie wyobrażała.

Wreszcie zobaczyła całkiem wyraźnie trzech mężczyzn wybiegających spośród kłębów czarnego dymu. Wstrzymała oddech, modląc się, żeby jednym z nich był Folke; nie mogła jednak w czasie modlitwy dotknąć zawieszonego na szyi krzyża z relikwią, bo obie ręce miała zajęte.

– Idą! – zawołała Ragnfrid.

– Widzisz, kto to jest? – W głosie Unn słychać było niepokój.

– Na pewno jest z nimi Ivar, poznaję go po wzroście.

Po chwili mężczyźni byli już przy nich. Zrobiło się tak ciemno, że trudno było ich rozpoznać.

– Widzieliście Simona i pana Folkego? – zapytał jeden z parobków, zanim Ingebjørg zdążyła się odezwać.

– Nie wiem, kto tam był. Wiem tylko, że nie byłem sam – powiedział Ivar. – Wydostałem się z obory tuż przed zawaleniem się dachu. Ogień nie trawił jej tak szybko, bo przecież została całkiem niedawno odbudowana po ostatnim pożarze.

Zapadła cisza. Wszyscy pomyśleli zapewne o młocie Thora.

– Dużo zwierząt zostało w oborze?

– Na pewno nie zostało żadne żywe. Z trudem udało mi się wygonić ostatnie cielę, ale nie sądzę, żeby ocalało.

– Zajęliśmy się nim. Leży teraz tam, w środku. Widziałeś może Sigvata albo Ingego?

– Nie. Zajmowałem się zwierzętami.

Ingebjørg czuła, że strach ją obezwładnia; z wielkim trudem wydobyła z siebie parę słów:

– Dzielnie się spisałeś, Ivar. Zostaniesz sowicie wynagrodzony za odwagę.

Nagle jedna ze służących krzyknęła radośnie:

– Idą! Idą!

– Jest ich tylko trzech – dorzuciła inna.

Ingerid do tej pory milczała; zapewne bała się o Simona. Dopiero teraz wybuchła płaczem:

– To Simon! Widzę, że to Simon! – wołała, śmiejąc się i płacząc na przemian.

– A dwaj pozostali? I gdzie jest czwarty? – Ingebjørg usłyszała w pytaniach Unn echo własnych myśli.

– To chyba Ingę i Sigvat.

– A gdzie jest pan Folke?

Rozdział 2

Ingebjørg zamknęła oczy i oparła głowę o szorstką i zimną kamienną ścianę.

– Nie! – szepnęła. – Święta Maryjo, nie możesz mi tego zrobić! – Miała wrażenie, że serce przestało jej bić, że wszystko w niej zamarło, łącznie z myślami.

Nagle obudziła się w niej wola walki.

– Na miłość boską, zróbcie coś! – krzyknęła. – Nie możecie tu tak stać i patrzeć, jak on ginie w płomieniach. Niechże ktoś pobiegnie i go zawoła!

Wtedy tuż obok rozległ się jakiś łagodny kobiecy głos:

– Pan Folke właśnie do nas idzie, wielmożna pani. Jest jednym z tych trzech.

Słowa kobiety jeszcze nie wybrzmiały, kiedy Ingebjørg rozpoznała kontury znajomej sylwetki. Z daleka czuła od mężczyzn zapach smoły, zwęglonego drewna, popiołu, spalonego mięsa i włosów. Nie mogła jeszcze rozpoznać rysów Folkego, ale wiedziała już, że jej modły zostały wysłuchane. Zakasłała, poczuła, że łzy płyną po jej policzkach. Kiedy się zbliżył, puściła Elin i pogłaskała go po nadpalonych włosach.

– Tak się o ciebie bałam. – Jej słowa zabrzmiały jak jęk. – Dlaczego tak długo cię nie było?

– Szukałem Sigvata.

Natychmiast przestała płakać.

– Sigvata? I nie znalazłeś go?

Pokręcił bezradnie głową.

– Zrobiłem, co mogłem.

– Nie martw się na zapas, Folke. Może wystraszył się pożaru i uciekł. To przecież jeszcze dziecko.

Folke ponownie pokręcił głową.

– Widziałem, jak wbiegał do płonącego starego domu. Zawołałem, że nie ma tam nic do uratowania, ale on albo mnie nie słyszał, albo nie chciał usłyszeć.

Ingebjørg zdrętwiała z przerażenia. Nie mogła złapać tchu. W końcu wykrztusiła:

– Co chcesz przez to powiedzieć?

Folke nie od razu odpowiedział, domyśliła się więc, że coś przed nią ukrywa.

– Pewnie gryzło go sumienie i chciał jakoś odkupić swoją winę. – Podniósł się i zwrócił do służby: – Niedługo zacznie świtać. Byliście wspaniali. Dzięki wam większość zwierząt ocalała i udało się wynieść wiele cennych rzeczy. Czeka nas ciężki dzień, ale wszyscy zostaniecie za to sowicie wynagrodzeni.

Dobrze, że zaczęła się już ciepła połowa roku, pomyślała Ingebjørg, kiedy słońce wyłoniło się zza horyzontu.

Wkrótce wszyscy byli czymś zajęci. Rozpalono ogień w pralni, żeby dzieci mogły się zagrzać, bo noce były jeszcze bardzo chłodne.

Na szczęście pogoda im sprzyjała i krowy mogły paść się na dworze. Po wydojeniu wypuszczono je więc na pastwisko, a mężczyźni zajęli się pogorzeliskiem; żarzące się jeszcze resztki polewali wodą, żeby przyśpieszyć pracę. Tymczasem Folke i Simon znów szukali Sigyata. Służbie powiedzieli, że chłopak najprawdopodobniej uciekł do matki, ale w głębi duszy ani Folke, ani Ingebjørg nie mieli wątpliwości, jak było naprawdę. Dlaczego wbiegł do płonącego starego domu, choć Folke próbował go zatrzymać?

Simon nie krył przygnębienia.

– Nie był sobą od czasu tej sprawy z Ottarem.

Ingebjørg pokiwała głową.

– Też tak uważam. Stronił od ludzi, z nikim nie rozmawiał, nie chciał nawet jeść z nami. – Poczuła bolesne ukłucie w piersiach i spojrzała na Folkego. – Powinnam była z nim pogadać. Mówiłam mu wprawdzie, że nie mam mu za złe tego, co zrobił, ale chyba mi nie uwierzył.

– Nie możesz się obwiniać. Nie powinien był mówić Ottarowi o młocie Thora. Źle zrobił i chyba bał się gniewu bożego. Pewnie ze strachu pomieszało mu się w głowie.

– Nie wolno się poddawać – odezwała się Ingerid. – Dopóki go nie znajdziemy, musimy mieć nadzieję, że uciekł.

Zabrali się do roboty. Ingebjørg zajęła się dziećmi, a służba zaczęła uprzątać pogorzelisko. Folke i Simon przetrząsali zgliszcza starego domu.

Około południa Ingebjørg usłyszała ciężkie kroki Folkego. Domyśliła się, że przynosi jej złe wieści.

– A więc nasze obawy się potwierdziły?

Pokiwał głową, patrząc na nią z bólem.

– Niestety, tak. Będę musiał wybrać się do jego matki

– Łzy napłynęły jej do oczu.

– Zdaje się, że mamy gości.

– Wielu sąsiadów przyszło nam pomóc.

– Wiedzą już o Sigvacie?

Folke pokręcił przecząco głową.

– Wołałem na razie nic nikomu nie mówić.

– Będą nas obwiniać. Solveig słyszała już mnóstwo plotek. Wielu ludzi uwierzyło Rodgeirowi. Współczują mu. I chyba uważają, że to ja jestem winna śmierci jego wszystkich braci.

Folkemu pociemniały oczy.

– Nie mam wątpliwości, że to Rodgeir podłożył ogień.

Spojrzała na niego z przerażeniem, bo nie przyszło jej to do głowy. Wprawdzie zastanawiała się, jakim cudem pożar zaczął się w owczarni, ale nie pomyślała, że ktoś mógł celowo zaprószyć ogień. Jezu Chryste, jaki to grzech! Przecież w tym pożarze zginął człowiek!

Folke zbierał się do odejścia.

– Poproszę sirę Kjetila, żeby ze mną pojechał. To będzie trudna chwila dla tej nieszczęsnej matki. Potem się zastanowimy, co zrobić ze sprawcą. Sędzia powinien się dowiedzieć o moich podejrzeniach.

Był wyjątkowo ciepły i piękny wiosenny dzień. Wiatr znowu ucichł, słońce świeciło, w leśnym poszyciu bieliły się świeże zawilce. Trawa zaczynała się już zielenić, krowy rozłożyły się w słońcu i leniwie ruszały pyskami. Najwyraźniej zapomniały już o nocnych lękach. Byłoby spokojnie i pięknie, gdyby nie zwęglone resztki dworu. Kiedy tylko Ingebjørg spoglądała w tę stronę, musiała odwracać wzrok. Wciąż nie mogła uwierzyć w to, co się stało.

Solveig przyszła z matką; przyniosły kilka roboczych ubrań. Ingebjørg przyjęła dar z wdzięcznością. Cieszyła się, że może liczyć na wsparcie najbliższych sąsiadów. Simon pojechał do Eidsvoll, żeby kupić na targu najpotrzebniejsze rzeczy. Na szczęście Folke wyniósł z pożogi pieniądze, złoty pierścień i inne wartościowe przedmioty. Solveig zaproponowała, żeby wszyscy przenocowali w gospodarstwie jej ojca. Będzie wprawdzie ciasno, na pewno zabraknie pościeli i skór, ale lepsze to niż spanie pod gołym niebem.

– Ojciec powiedział, że możemy dać ludziom schronienie, dopóki zaraza jeszcze do nas nie dotarła. Ale kiedy się zbliży, zamkniemy wszystkie drzwi – wyjaśniła.

Ingebjørg aż się skuliła. W całym tym nieszczęściu zupełnie zapomniała o zarazie.

Ingerid usłyszała słowa Solveig.

– Ja i Simon uciekniemy w góry. Z tego, co wiem, podobne plany ma sporo służących. Jeśli zaraza wybuchnie w Eidsvoll, nikt chyba nie odważy się tu zostać.

Ingebjørg westchnęła głośno.

– Nie martwmy się na zapas. Na razie trzeba zadbać o to, żeby wszyscy mieli jedzenie, ubranie i dach nad głową.

Tego wieczoru część mieszkańców Saemundgård leżała stłoczona na starym sypialnym poddaszu w gospodarstwie ojca Solveig. Słońce świeciło przez cały dzień i dobrze nagrzało pomieszczenie, było więc ciepło i miło. Wszyscy padali ze zmęczenia po ciężkim dniu. Większość zasnęła błyskawicznie; nie przeszkodziły im w tym nawet troski. Dzieci leżały przytulone do siebie. Ingebjørg położyła się obok Folkego, z małym Bårdem w objęciach. Podłoga była twarda, ale mieli przecież siebie.

Nie zdążyła jeszcze porozmawiać z mężem po jego powrocie od siry Kjetila. Kiedy siedzieli na podwórzu i jedli kaszę z wielkiego kotła matki Solveig, starali się przede wszystkim zaspokoić głód.

Teraz jednak nie mogła powstrzymać się od pytań, choć wiedziała, że na pewno jest bardzo zmęczony.

– Jak przyjęła to matka Sigvata?

– Tak, jak przypuszczałaś. Obawiam się, że się z tym nie pogodzi.

– Trudno się spodziewać czegoś innego. Wybiorę się do niej jutro i zapytam, czy czegoś nie potrzebuje.

Zapadła cisza, może Folke już zasnął.

– Simon i Ingerid postanowili, że uciekną w góry, jeśli zaraza dotrze do Eidsvoll.

– Wiem o tym od Simona. Śpij już, Ingebjørg. Jutro czeka nas kolejny trudny dzień.

Pokiwała głową. Patrzyła, jak cząsteczki kurzu wirują w promieniach wieczornego słońca, wślizgujących się przez wąziutkie okno. Najchętniej zapytałaby, co Folke myśli o ich własnej przyszłości, ale wołała nie zakłócać mu snu.

Sama nie mogła zasnąć, chociaż była bardzo zmęczona. Wszystko ją bolało, bo napracowała się w ciągu dnia: powierzyła dzieci którejś ze służących i wraz z innymi zabrała się do uprzątania pogorzeliska. Ale to nie ból zakłócał jej sen, lecz strach. Skoro Rodgeir poważył się na takie szaleństwo, by podpalić Saemundgård, równie dobrze mógł to zrobić tutaj. Na pewno śledził ich z ukrycia i doskonale wiedział, gdzie przebywają.

Na domiar złego przypomniała sobie o zarazie. Jeśli zabraknie Simona, Ingerid i większości służby, jak zdołają odbudować dwór? Nie mogą przecież bez końca mieszkać u Solveig, a nikt inny nie zapewni im dachu nad głową. Co robić?

Odpowiedź była prosta, lecz Ingebjørg wołała o tym nie myśleć. Zapewne Folke zaproponuje, żeby pojechali do Hallandii, do posiadłości jego ojca. Wolałabym tego uniknąć, ale nie miała wyboru.

Pomyśl o tych, którzy nie mają gdzie się podziać, zganiła siebie. Niewykluczone, że zaraza nie dotrze do Varberg i Hallandii, więc w majątku pana Bårda czekałoby ich beztroskie i dostatnie życie. Ilu ludzi ma takie szczęście?