Przeniesienie. Kaszubi w czasie - Jerzy Budzisz - ebook

Przeniesienie. Kaszubi w czasie ebook

Jerzy Budzisz

0,0

Opis

Czy można się dziwić, że Jerzy Budzisz pisze już drugą książkę o Kaszubach, o Chałupach, a szczególnie chałupianach, jeśli jego przodkowie pisali wiersze i książki, np. Modra Kraina Alojzego Budzisza? Tak prawdziwie rybaków na kutrach (to nie jest przecież znane romantyczne bum, bum, silników kutrów rozbrzmiewające przed świtem w portach Władysławowa, Jastarni czy Helu) i przejść tak zwanej fali w trakcie służby wojskowej w czasach PRL nie opisał dotychczas nikt.

Krzysztof Bień 

Jerzy Budzisz urodził się 1 maja 1950 roku w Helu w rodzinie rybackiej pochodzenia kaszubskiego. W 1955 r. jego rodzice przeprowadzili się z Helu do Chałup, rodzinnej miejscowości ojca. Siódmą klasę szkoły podstawowej skończył w Helu, a następnie szkołę zawodową w Pucku. Przez cały ten czas był związany z rybołówstwem przybrzeżnym. W 1976 roku zatrudnił się w firmie Dalmor. Rybak dalekomorski na stanowisku bosmana, w roku 2006 przeszedł na emeryturę. Autor takich pozycji jak: Chalepnyce, Opowiadania z życia Chałupian (2018), Kamrace przyjacielu (2019), Przeniesienie. Kaszubi w czasie (2019), M/T Perseus GDY-332. Trawler-przetwórnia (2020), M/T Denebola GDY-333. 1977 (2021), M/T Lepus. Rejs I 1978 (2021), M/T Lepus. Rejs II 1979 (2021).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 260

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Contents

Wstęp

Przeniesienie

Posłowie

Landmarks

Cover

Przeniesienie. Kaszubi w czasie

Jerzy Budzisz

Redakcja i korekta: E. Kujaszewska, G. Szczepaniak

Skład: G. Szczepaniak, E. Kujaszewska

Projekt okładki: A. Wołosiak-Tomaszewska

Na okładce: przód – kuter WŁA-60 i jednostka WŁA-32 (góra), statek dalmorowski M/T Atria (dół); tył – autor na zdjęciu z Chałup, 1972 r. – archiwum autora

Zdjęcia i dokumenty: z archiwum autora

Wersja elektroniczna: E. Krefft-Bladoszewska

© Copyright by Jerzy Budzisz

Publikacja na zlecenie indywidualne

Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart

81-574 Gdynia, Goska 8

www.wydawnictworegion.pl,

e­-mail: [email protected]

ISBN 978-83-7591-669-0 [druk]

ISBN 978-83-7591-898-4 [ePub]

ISBN 978-83-7591-899-1 [mobi]

Wstęp

Nie zawsze sprzyja naszej indywidualnej duchowej dyspozycji świat to, co jest oczywiste, bo zapotrzebowanie idzie w kierunku mocnych, bezwzględnych wrażeń, szerokim łukiem omijając subtelność i ciszę, ale przede wszystkim prawdę.

Pisząc Przeniesienie, nikogo nie usprawiedliwiam, wręcz przeciwnie, staram się każdą okoliczność przedstawić taką, jaka była na podstawie własnych przeżyć i zapisanych wspomnień starszego kaszubskiego pokolenia. Zobaczyć świat z własnej perspektywy i przekazać innym w sposób ogólnie zrozumiały, wcale nie jest prosto, zważywszy, że każdy widzi go po swojemu i ocenia po swojemu. W literaturze faktu, bo tak traktuję Przeniesienie starałem się o ścisły rygor, nie pozwalając na nadinterpretację zdarzeń, jednocześnie starając się odfałszować rzekome szczęście służby w Ludowym Wojsku Polskim, jak i literackie bajdy o romantycznej pracy na morzu. Jednak nie to jest najważniejsze w Przeniesieniu. Zadałem fundamentalne pytanie w wymiarze poszukiwania prawdy o dalszym losie ludzi z półwyspu, dla których przeniesienie od dawna stało się i staje potrzebą życiowych aspiracji. Czy Kaszubi mają przyszłość zachłannej cywilizacji XXI wieku? W moim odczuciu – nie.

Na półwyspie coraz ciszej i ciszej z obyczajami i językiem ojców. Życie jednak nie znosi próżni. Tę wypełnia młodzież.

Jerzy Budzisz

Przeniesienie

Przelot Perseusza ze Stoczni Gdańskiej do portu w Gdyni był dla mnie koszmarem! Patrząc w lustro, widziałem zmieniającą się twarz, ale dalej szukałem nadziei, że to chwilowe i spowodowane mroźnym powietrzem, bo zima rzeczywiście była mroźna. Z różnych powodów wodowanie przedłużało się o ładnych parę godzin. W końcu zjawił się pilot stoczniowy. Jak słusznie zauważyliśmy, stoczniowcom wcale się nie spieszyło i dopiero o 23:00 zaczęliśmy wychodzić z doku. W tym dniu pogoda nas nie rozpieszczała, a pracy było dużo.

Styczeń w 1977 roku był zimny, przeważnie wiał wschodni wiatr, który miotał śniegiem w całym kraju.

Bosman Formela dostał polecenie sprawdzenia umocowania prawego trapu.

– Jurek, chodź ze mną, sprawdzimy ten trap.

Idziemy górnym korytarzem. Bosman z prawej burty otworzył drzwi. Zimny strumień powietrza uderzył w nas z ogromnym impetem! Wcześniej byłem w kabinie i tam rozgrzałem się herbatą z odrobiną wkładki, teraz stanąłem w przeciągu. Odchyliłem głowę w prawo i od tej chwili wszystko potoczyło się bardzo szybko. Drętwienie lewej części twarzy potraktowałem jako chwilowo spowodowane panującym zimnem, ale niepokój wzrastał. O pierwszej w nocy zacumowaliśmy w Gdyni. Po otwarciu ładowni nr 2 zaczęli dowozić kartony. Rozpoczął się załadunek. W ferworze zajęć chwilowo zapomniałem o dolegliwości, absolutnie nie zdając sobie sprawy z tego, co się stało. Nad ranem patrzę w lustro i siebie nie poznaję! Mówię z wysiłkiem! Boże, jak ja wyglądam! Nie mam zmarszczek na czole, Kącik ust opadł, powieka lewego oka nie reaguje! Już w domu próbuję lewy policzek ogrzać i nic! Mama mówi:

– Jedź z siostrą do lekarza! To nie są żarty!

Była niedziela. Pojechaliśmy do Pucka. Lekarz w szpitalu spojrzał na mnie i powiedział:

– Proszę jechać do Redłowa, tam jest szpital dyżurny i zgłosić się do neurologa. Podejrzewam, że to porażenie nerwu twarzowego.

W szpitalu chwilę czekałem na lekarza. Przyszła młodziutka pani doktor neurolog. Kiedy obejrzała moją twarz, powiedziała:

– Taki młody i porażenie nerwu twarzowego! Pan wie, jak długo trzeba się leczyć?

– Pani doktor, ale ja chcę wypłynąć w morze!

– Mowy nie ma! Rozumie pan! Mowy! Chce pan wyglądać jak ten Quasimodo z Notre Dame albo gorzej? Chce pan straszyć ludzi? To nie są żarty marynarzyku, tu trzeba rehabilitacji, ćwiczeń, cierpliwości, a nie morza! Chyba że nie zależy panu na zdrowiu. Ja ze swej strony daję 21 dni zwolnienia i skierowanie do waszej przychodni.

Podziękowałem i porządnie wystraszeni pojechaliśmy z siostrą do domu.

W poniedziałek 5 stycznia zameldowałem się u pierwszego oficera. Po krótkiej rozmowie zszedłem do kabiny pożegnać się z kolegą.

– Nie płynę z wami, sam widzisz jak wyglądam!

– No tak, Jurek, widzę. Szkoda tym bardziej, że zapowiada się dobry rejs. Tak sobie myślę, że masz to z przeciągu.

– Mówią o wirusie, fakt jest faktem, ja Zdzichu z wami w morze nie popłynę. – Widzę jak kolega przygląda się mojej twarzy, jakby nie dowierzając w to, co mnie spotkało.

– Jurek to leczenie chyba długo potrwa?

– Nie wiem stary, nie mam pojęcia. Mam problemy z mówieniem. Cześć, trzymaj się i szczęśliwego powrotu do domu.

– Cześć! Już się pchają na twoje miejsce.

– Szybko się wieści rozchodzą, bardzo szybko. Jeszcze raz wszystkiego dobrego.

Załogowy odebrał zwolnienie, coś napisał, spojrzał na mnie i powiedział:

– No to kuruj się pan.

– Do widzenia.

Z daleka widziałem Perseusza, ale mało już mnie obchodził. Byłem chory, a przyszłość stanowiła wielką niewiadomą, bo nikt nie mógł zapewnić, że choroba ustąpi. Cała lewa strona twarzy była jakby martwa, włącznie z zanikiem mięśnia powieki oka. Idąc do przychodni, byłem załamany, najbliższe plany legły w gruzach. Choroba podcięła mi nogi! W jednej chwili musiałem przewartościować swój świat. Winiłem siebie, bo nie szanowałem swojego zdrowia, całkowicie lekceważąc uwagi ojca. O czapce w ogóle nie chciałem słyszeć, a przecież po każdym treningu siatkówki był prysznic i wyjście na dwór, gdzie temperatura zimową porą wynosiła minus 15 stopni! To było szaleństwo i dopiero teraz zdałem sobie z tego sprawę. Ciut za późno.

W naszej przychodni, kiedy dokładnie obejrzano moją dolegliwość, sympatyczna pani doktor zapytała:

– Gdzie pan mieszka?

– Na Półwyspie Helskim, w Chałupach.

– Muszę pana zmartwić i powiedzieć wprost, że pana nie wyleczymy. Jest zima, mróz, a pan w autobusach w przeciągach, nie, to jest niemożliwe! Ta choroba wymaga ciepła, a tu sama droga do stacji kolejowej eliminuje nasz wysiłek, bo gdzie port, a gdzie kolej. Poza tym nie będę ukrywać, że ma pan głębokie porażenie, co nie oznacza, by tracić nadzieję. Za wszelką cenę musi pan szukać pomocy bliżej domu. Może Puck?

– Może, pani doktor.

– Radzę panu dobrze – naprawdę.

Przyjechałem do domu.

– Mama, muszę wyjechać do Krakowa, do żony i małego dziecka.

– A co ci powiedzieli w Gdyni?

– Że mnie nie wyleczą.

– A co to jest?

– To jest mamo porażenie nerwu twarzowego! Ciężko będzie z tego się wygrzebać. Że też musiało mi się to przytrafić!

– To jedź, synku. Trzeba do nich zadzwonić.

Bełkoczę i odnoszę wrażenie jakby było gorzej. Kupiłem bilet, a siedząc w przedziale, nakryłem twarz szalem. Pociąg ruszył z moją nadzieją na lepsze. Przede mną 10 godzin jazdy. Próbowałem zasnąć, ale nie było o tym mowy. W końcu usadowiłem się w jednej pozycji i tak, patrząc w brudne okno, dojechałem do Krakowa.

Kiedy zobaczyła mnie żona, delikatnie mówiąc, była załamana, bo rok po ślubie moja twarz nie wyglądała ciekawie, a bełkot pogłębiał niepokój o zdrowie.

Pod koniec lutego pojawiła się pierwsza zmarszczka na czole i ogromna radość pani masażystki, która radosnym głosem powiedziała:

– Panie Jurku, w końcu nasza praca nie poszła na marne! Choroba ustępuje, nerw powoli ożywa! Widzi pan tego młodego, tam na korytarzu? Taki przystojny! Jest młodszy od pana. Służył w marynarce wojennej w Babich Dołach na Oksywiu. Kiedy zachorował na zapalenie nerwu twarzowego, skierowano go do szpitala w Oliwie. Tam był traktowany niby chory, niby zdrowy, a kiedy nie było poprawy, zwolniono go do cywila. Teraz ja mam doprowadzić go do normalności, a to już jest niemożliwe! Oczywiście tego mu nie powiem, z czasem sam to zrozumie. Mam też panią, której bardzo się śpieszyło i zrezygnowała z mojego masażu. Poszła do kosmetyczki i niestety wróciła z przykurczem. Co pacjent, to inny problem, inne zalecenia, których warto przestrzegać. Pan może się cieszyć, bo oprócz zaniku powieki mięśnia lewego oka, reszta jest na swoim miejscu. Niech pan na mnie spojrzy!

Patrzę i myślę, że ta kobieta ze swoim optymizmem bardzo mi pomogła.

– Niech pan zamknie oczy i zaciśnie powieki!

Zaciskam.

– Niech pan podniesie wyżej głowę!

Kącik ust lewej strony ucieka, a pod brodą czuję jakby ucisk.

– Panie Jurku, z tym będzie musiał pan żyć i cieszyć się, że nie jest gorzej. Z czasem się pan do tego przyzwyczai i będzie ok. Trzeba się dobrze przyjrzeć, żeby to zauważyć.

Pani Teresa, z wykształcenia konserwator zabytków, podczas prac konserwatorskich spadła z drabiny, uderzając głową o posadzkę. Traciła wzrok. Operacja w Kopenhadze pomogła na tyle, że mogła zrobić kurs masażu i podjąć pracę, dzięki której wracam do zdrowia. Jej pozytywne nastawienie dodaje mi otuchy do dalszych ćwiczeń.

Pani doktor Bocheńska – kierownik przychodni, zdając sobie sprawę z czasu leczenia, pomimo idiotycznego zarządzenia o leczeniu w województwie miejsca zameldowania, chroniła mnie administracyjnie, a pani doktor Kopecka leczyła.

Z osiedla Kolorowego do osiedla Zgody miałem 10 minut drogi. W domu siedziałem przed lustrem, ćwiczyłem i ćwiczyłem, starając się gwizdać i marszczyć czoło. Pod koniec marca powieką zamykałem oko, a na początku kwietnia pani Teresa stwierdziła znaczną poprawę.

Dwudziestego wyjechałem z Krakowa, stawiłem się u załogowego, który bacznie mi się przyglądał i w końcu powiedział:

– Ale pan przytył!

Rzeczywiście przybyło 12 kg, na co w dużej mierze wpłynął lek sterydowy – enkorton. Ale jeśli nawet, to wolałem te dodatkowe kilogramy niż wykrzywioną twarz.

Załogowy jeszcze raz spojrzał w książkę i powiedział:

– Będę pana mustrował na Denebolę.

– Co ty robisz, zwariowałeś? Po co się żeniłeś? Trzeba było zostać kawalerem, a nie zakładać rodzinę! Zostaw to, bo to nie jest praca dla normalnych ludzi.

Podczas rozmowy z tatą, siedząc na ławeczce przed domem, właśnie to usłyszałem. Jego stanowisko względem mojej pracy stało się jednoznaczne i nieprzejednane.

– Tyle miesięcy poza domem gdzieś na obrzeżach świata! Zastanów się, czy to ma sens? Ja wiem jedno, nigdy na takie życie bym się nie zdecydował.

– Ale przecież mi pomogłeś?

– Pomogłem, ale nie sądziłem, że po pierwszym rejsie będą następne! Myślałem, że zmądrzejesz i wrócisz, a poza tym to było, jak wróciłeś z wojska i nie mieliśmy tego, co mamy teraz. Co z motorówką, co z łodziami? Cha-27, ­Cha-32, Cha-5 na złom? Mamy 50 żaków, 100 net, 10 tysięcy haków, mance, pławnice, takle i cały osprzęt. I co mam z tym zrobić? Sprzedać? Po co kupiłeś nowy silnik? Po co ci była ta sterówka, skoro dzisiaj mówisz mi, że odchodzisz!

Musiałem zmienić temat, bo tato coraz bardziej się gotował.

– Czyli oni mieli rację? – zapytałem.

– Jacy oni?

– Opiekunowie.

– A, ci! Nie. Ale to już inna sprawa. Pamiętaj, w tym kraju nigdy nie będziesz wolny, nigdy! Tobie może się wydawać, że jesteś, a nie jesteś. Obserwują, zastraszają, inwigilują, a na dodatek jeden drugiego sprzeda za marny grosz. Wróg jest wszędzie, nie ufają nikomu, nawet samym sobie. Podejrzenie to pożywka, to sens żarłocznej, nigdy do końca nienażartej władzy, a wszystko zmierza do jednego – strachu! Masz mieć strach, masz się bać! Ty jako jednostka nie znaczysz nic, jesteś mniej niż zero! Zapamiętaj to sobie, idąc w życie. Wszystko jest polityką i jedno nieopatrzne słowo może zmienić całe twoje życie. Przyjaźnie Polaków są żenujące, bo z kim przystajesz, takim się stajesz! Zachód jest zgniły, imperialistyczny, bez przyszłości, natomiast świetlaną przyszłość upatrują w komunistach ze wschodu. Dadzą ci żyć do pułapu kułaka, bo już sam kułak jest zagrożeniem tego świata! A jaki jest ten świat, już sam się przekonałeś. Jaką postawę mamy przyjąć względem tego wszystkiego, co nas otacza? Sam nie wiem, ale samo zetknięcie z tą władzą wywołuje we mnie lęk.

Tato nerwowo chrząknął i dodał:

– Jeszcze opowiem ci więcej o tych opiekunach, bo masz się ich strzec jak ognia. Przeżyłem piekło i chciałbym cię od tego uchronić, a to wcale nie jest takie proste. Poznałem ich i wiem, co potrafią. Wyszkoleni, węszą jak psy, traktując nas jak zło konieczne. Gdyby nie Józef Muża, twoja matka w życiu nie pojechałaby do Niemiec! Dwa razy dostała pismo z odmową i taka to jest wolność. Już raz cię uchroniłem – przed pijaństwem! Sam się przyczyniłeś do tego, że znalazłeś się na WŁA-32.

Józef Bolda, 1936 r.

– No tak, to prawda. Na stoczni byłem najmłodszy, no to biegałem po „zaopatrzenie”. Pamiętam takie zdarzenie:

Brygadzista J. mówi:– Ty, najmłodszy, idziemy do straży pożarnej. Na wieży trzeba wymienić deski.

Ze stoczni do straży było kawał drogi. Brygadzista co chwilę przystawał, grzebał w torbie z narzędziami i wolno szedł dalej. Szedł wolniej i wolniej, w końcu lekko zataczając się.

– Panie brygadzisto, ja tam wejdę sam!

– A niby dlaczego?

– No, bo tych parę desek spróchniałych wymienić, to nie problem.

– Tak sądzisz? Nie, ja to muszę zobaczyć.

Wszedł na drabinę, a ja z przerażeniem go asekurowałem. W końcu wlazł na sam szczyt, usiadł na belce i trzymając się spróchniałej deski, zaczął się kiwać to w jedną, to w drugą stronę.

– Wyrwij te trzy dechy!

Wyrwałem. Przed nami ukazał się piękny widok Helu ze stocznią, portem rybackim i portem Marynarki Wojennej, a dalej Gdynią. Brygadzista zaczął śpiewać:

– Góry nase góry!

Trzymając się jedną ręką, drugą grzebał w torbie, jakby udowadniając samemu sobie, że wszystko jest w porządku. Ja spocony z wrażenia szybko zrobiłem, co miałem zrobić. Chciał mi pomagać, ale ubłagałem go na tyle, że siedział i śpiewał te góry nase góry. Cały czas myślałem o zejściu. Przecież nie mogłem dopuścić do tego, by spadł. To, że śpiewał góry nase góry wcale mnie nie dziwiło, bo pochodził z gór, ale to, że strażacką wieżę pomylił z górami już dziwiło! W końcu zaczęliśmy schodzić. Ja pierwszy.

– Niech pan postawi nogę tu!

– Gdzie?

– No tu, tu jest szczebel!

– Aha, tu!

– A teraz tu!Nie z boku, nie z boku, a tu!

Chwyciłem go za but i nakierowałem na drabinę.Byliśmy coraz bliżej ziemi, ale to była makabra! W końcu szczęśliwie zeszliśmy. Potem moje dwa wybryki i koniec ze stocznią. Tato podjął radykalne kroki.

– Masz się zwolnić i to natychmiast! Rozumiesz!

– Co ja takiego zrobiłem?

– Pijesz! Ty, gówniarz siedemnastoletni, będziesz w robocie pił? Nie, na pewno nie! Teraz zobaczysz, co to praca!

I tak wylądowałem na kutrze. Wszystkiemu przyjrzałem się bardzo dokładnie i od razu zorientowałem się, że łatwo nie będzie. Charakterystyczny rybi zapach rozchodził się od dziobu do rufy. Rzuciłem swoje bety na dolną koję i wdychałem kutrowe powietrze.

– Kładź się, o drugiej idziemy w morze, jak przyjdzie Jan, ale czy przyjdzie o tej godzinie, tego nie wie nikt.

– A która to jest godzina?

– Tu masz zegar, pierwsza.

– Opłaca się spać?

– Mnie tak.

Tato położył się na wilgotnej koi i zasnął. Ja spać nie mogłem! Coś mnie mdliło, a oddychałem jak pelikan. Cztery koje, dwie wiszące szafki, z boku od wejścia piecyk na węgiel, bakisty wzdłuż stołu to całe wyposażenie pomieszczenia na dziobie. Już wiem, że muszę cały przesiąknąć tym, co tutaj i to włącznie z psychiką. Kana z pitną wodą nie wystarczy na jakiekolwiek sanitarne zabiegi. Będę z nimi, z pomuchlem (dorszem) na grzbiecie, obojętny na wszystko, z jedynym celem – rybą. Leżę i rozmyślam. Jestem zielony, nic nie wiem, wiem tylko tyle, że to kuter wiązany drutami i sznurkami, co od razu zauważyłem. Zauważyłem również, że dziobnica chroniona jest trójkątną blachą. Od czasu do czasu słyszę: tr, tr! To odbijacze skrzypią, kiedy kuter naciera na kuter. Kurczę, gdzie ja jestem! Za szotem woda, żadnej izolacji, no i ta stęchlizna lecąca rybą, którą muszę oddychać! Jeszcze nie wiem, że moje życie nie będzie obracać się w kubryku, tylko na pokładzie. Kubryk będzie dla posiłku, krótkiej drzemki, reszta to przede wszystkim pokład.

Tato śpi i chrapie, jemu nic nie przeszkadza, jest częścią tego świata od wielu już lat. Mnie ten kubryczy zaduch dobija! Wiele czasu minie, zanim się do tego przyzwyczaję. Na razie z miejsca pracy szczęśliwy nie jestem. Warunki są opłakane, ale skoro inni sobie z tym radzą, to i ja sobie muszę poradzić.

Nowe nie zachwyca, a raczej przygnębia, bo całe to otoczenie pachnie niczym innym jak rybą i to zwietrzałą. Wącham swoje ciuchy i już zalatują stęchlizną!

Stoimy prawą burtą przy kei. Jak powiada tato, z naszej lewej dobiła Normandia. Załoga jest w części z Chałup, (bracia Walentyn i Beniamin), a właściciel kutra z Kuźnicy.

O 02:00 zrobił się ruch. Leżąc, słuchałem odgłosów z pokładu. Ktoś po nim chodził. Silnik z kutra obok już pracował. Po chwili odbili.

Tato wstał, przeciągnął się i zapalił papierosa.

– Ciekawe, kiedy on przyjdzie? Z tym u „motorka” bywa różnie. Wstań i przynieś z góry węgla. Na samym dziobie masz schowek. Musimy rozpalić i zrobić herbatę.

Po prymitywnych schodach wyszedłem na pokład, głęboko wdychając świeże powietrze. Port powoli pustoszał. Kutry jeden za drugim wychodziły w morze. Ze schowka brałem węgiel i ładowałem do wiaderka. Kiedy wiaderko było pełne, tą samą drogą wróciłem do kubryku.

Szyper Budzisz już się denerwował.

– Jest trzecia, a jego nie ma! Co ja mam robić, muszę dłużej siedzieć w morzu.

Na razie wszystko obserwuję i słucham taty. On na tych „okrętach” spędził prawie całe życie. Nie narzekał, jedynie wtedy, gdy złowił mniej ryby albo jak teraz, bo nie wie, kiedy wyjdzie w morze. Jest szalenie obowiązkowy, o czym jeszcze się przekonam.

O 04:00 zjawił się motorzysta. Przyjechał na rowerze. Rower postawił przy słupie oświetleniowym, wyciągnął linkę zabezpieczającą i założył kłódkę. Wszedł na kuter, bąknął „niech będzie pochwalony” i zszedł do silnika, nawet na mnie nie patrząc. Pomyślałem sobie, że widocznie ten typ tak ma i tyle. Po chwili usłyszałem bum, bum, bum. Nasz 120-konny Welont ożył. Wiem, że mamy omsztojrung, czyli śrubę nastawną. Gdyby była na stałe, to wendigitrib. To nazewnictwo usłyszałem od taty i chyba to nie po niemiecku, a po kaszubsku.

– Idź na keję i zdejmij cumy!

Tato ze sterówki wydał mi polecenie. To nie był dla mnie problem, więc szybko się z tym uwinąłem. Ruszyliśmy w kierunku wyjścia, wcześniej dobijając do WOP. Mundurowy sprawnie wszedł na kuter. Tato podał mu wypełniony dokument wyjścia.

– Ten młody to pana syn?

– Tak.

Spojrzał na mnie i powiedział:

– Przerąbane! Panie Budzisz, ale znalazł mu pan zajęcie! No to młody, powodzenia! – postawił pieczątkę i zszedł z kutra.

Wiatr mieliśmy z kierunku wschodniego (rybacy mówili óst). Teraz, zaraz po odprawie, miałem się zmierzyć tak naprawdę z morzem. Wcale nie było spokojne. WŁA-32 ruszył i zaczął coraz bardziej się kołysać. Stałem w sterówce. Pan Jan w końcu wyszedł z dołu, powiedział cześć i też został, zapewne czekając na moją porażkę. Przez chwilę trzymałem się dzielnie, potem zaczęły mnie drażnić zapachy z siłowni, a potem stałem za sterówką i rzygałem! Po jakimś czasie wróciłem. Znowu zapach z dołu, mdlenie i wyrzucenie z siebie wszystkiego, co w żołądku. Tato, kiedy wychodziłem na pokład, bacznie mnie obserwował, a motorzysta notował, ile razy, ubawiony moją chorobą. Zacząłem się zastanawiać, dlaczego ja rzygam, a oni nie! Dlaczego ja jestem chory? Przecież nic takiego nie zjadłem, co mogłoby mi zaszkodzić. Ale czy rzeczywiście jestem chory? Czytałem w „Dzienniku Bałtyckim”, że to zwichrowane błędniki nie reagują na kołysanie. Mój widocznie się broni przed wodą – jeszcze. Po dwóch godzinach przelotu zauważyliśmy kutry pod trałem. Jeszcze dziesięć, jeszcze pięć minut i zaczęliśmy obracać się bokiem do fali.

Stałem na pokładzie w szerokim rozkroku, uważnie słuchając poleceń. Sieć była przygotowana do wydania. Zaczęliśmy od worka. Kiedy znalazł się w wodzie, powoli ściągał resztę sieci. Potem rzuciliśmy słomiaki. Motorzysta najczęściej używał słów: feks, feks, co miało oznaczać szybciej, szybciej!

Teraz kazał mi podejść do lewego bębna, na którym nawinięto stalową linę trałową Ø12. Pokazał, jak się zasprzęgła i do czego służy kłemyl, metrowa grubsza decha służąca do układania liny na bębnie. Ręczna, niezawodna prowadnica, cha, cha, cha!

Znowu mnie mdli! Połykam napływającą ślinę, ale to wewnątrz jest silniejsze! Odwracam się i rzygam za burtę!

Tato jest podenerwowany, a Jan krzyczy: feks, feks, feks!

Mam szybciej rzygać?

Po chwili jestem już na stanowisku, słaby jak wejherowskie nici! A kuter wciąż się kołysze – makabra!

Podnosimy deski trałowe i wyrzucamy za burtę. Motorzysta prawą lekko przytrzymuje, powodując, że odchodzi od burty. Powoli się obracamy. Kiedy obydwie deski są za rufą, a kuter jest na obranym kursie, na chwilę obydwie przytrzymujemy. Według taty, liny trałowe rozeszły się prawidłowo. Jedziemy!

Z bębna coraz szybciej schodzą stalówki. Ja swoją dechą w zasadzie nie mam co robić. Tępo z wykrzywioną gębą i napływającą śliną marzę o jednym, by już wydać i móc swobodnie dać upust żołądkowi. W końcu robimy wszystko na mocno. Pan motorzysta Jan jeszcze poszedł na rufę spiąć liny.

Wszedłem do sterówki. Tato na mnie spojrzał i powiedział:

– Biyj so legnuc! (Idź się położyć)

Poszedłem do kubryku. Położyłem się w pozycji embrionalnej, mając wszystko gdzieś. Kuter pod trałem, idąc z wiatrem, jakby mniej się kołysał. Po chwili przyszedł mój wybawiciel.

– Zjedz coś!

– Nie, nie będę nic jadł!

– Mówię ci, zjedz coś! Będzie ci lepiej!

– Nie, nie będę nic jadł!

– No to się napijesz, zaraz zrobię herbatę.

– Pić też mi się nie chce!

– A co ci się chce?

– Rzygać!

– No to rzygaj.

W czajniku gotowała się woda. Po chwili tato podał mi kubek i powiedział: – Pij!

Wziąłem łyk, potem drugi i zrobiło mi się lepiej. Usiadłem na bakiście. Jedną ręką trzymając się stołu, w drugiej trzymając kubek z herbatą, męczyłem się nadal, bo do dobrego samopoczucia była jeszcze daleka droga.

– Niektóre kutry już wybierają, my pociągniemy jeszcze z dwie godziny. Trudno, będziemy później w porcie. Teraz leż i dochodź do siebie – powiedział tato.

Znowu zostałem sam. Tato poszedł do sterówki.

Ale się wpakowałem, wszystko jest tu takie obce, brudne, byle jakie i nijakie. Teraz nawet nie chce mi się myśleć. Słyszę tylko bum, bum, bum i to nieustanne kołysanie! Leżę jak poprzednio i tęsknię za lądem. Znowu przełykam ślinę, ale nie wstaję. Ręką trzymam się stołu, by nie wypaść z koi. Słyszę, że ktoś schodzi po schodach. To pan motorzysta.

Ja leżę, a on przyrządza sobie śniadanie. Nie odzywa się, ja też nie. Rozmowny nie jest, to widać i słychać. Kiedy zjadł, otarł ręką usta i poszedł, nie wypowiadając żadnego słowa. Widocznie co kraj to obyczaj, ale to jego milczenie jest denerwujące. Zapewne dużo myśli. Na widok jedzenia znowu zaczyna mnie mdlić. Kiedy to się skończy?

Po dwóch godzinach przyszedł tato i powiedział:

– Będziemy wybierać! Przy wybieraniu uważaj i słuchaj Jana. On ci powie, co i jak. Uważaj, bo tu żartów nie ma. A jak ty się czujesz?

– Rewelacja! Ja chcę do domu!

– Co? Do domu? Ty chyba nie wiesz, co mówisz! Tu synku ja rządzę i ja ci powiem, kiedy pojedziesz do domu!

Zwlokłem się z koi i trzymając szotu, powoli wyszedłem na pokład. Zimny wiatr orzeźwił moje zbolałe ciało na tyle, że poczułem się odrobinę lepiej. Liny trałowe zostały już rozpięte. Robiliśmy jakiś manewr, pan Jan uruchomił windę i zaczęliśmy nawijać. Patrząc na mnie, powiedział:

– Układaj, tylko pamiętaj, stalówka ma być dobrze ułożona! Po to masz swój kłemól. Rozprowadzaj po bębnie.

Łatwo powiedzieć, gorzej z rozprowadzaniem. Ledwie stoję, a tu jeszcze szarp się z liną! Rozprowadzam na tyle, ile potrafię i wciąż słyszę uwagi.

– Pchnij, nie widzisz, że nawijasz na kupę! Mocniej! Patrz się na to, co robisz!

Deski przyszły prawie równo. Najpierw umocowałem swoją, czyli prawą. Potem lewą. Teraz słomiaki.

– Wybieraj luz, załóż przez rolkę na winszkopie. Przez drugą rolkę układaj słomiak przy burcie. Zwijaj! Feks, feks, feks!

Tato obserwuje wszystko z sterówki i się nie odzywa. Ja wlokę mokry ciężki słomiak i ledwie dycham. Jakby nie było, jest tego 120 m.

– Feks, feks, feks!

Już tego faceta nie lubię! Czepia się i nie jest koleżeński. On słomiak wciąga bez większego wysiłku, ja zapieram się jak słoń i ledwie mi to idzie. Co tu jest grane, dlaczego tak? Spocony, z bólem w krzyżu widzę, że gruba lina sizalowa na winszkopie się ślizga! Chyba za mało obłożyłem. Dziwię się, że pan Jan widząc to, jedno tylko potrafił powiedzieć – feks!

Muszę się na chwilę wyprostować, bo pozycja w pół jest nie do zniesienia. Jestem niewprawiony. Chwila oddechu i dalej układam, słysząc „feks”!

W końcu przychodzi sieć. Wciągamy ręcznie. W niedalekiej odległości wypływa worek z rybą. Tato mówi, że jest około 20 skrzyń. Zaczynamy paczkować, wysypując dorodne dorsze na pokład. Robię, co mi każą, nic więcej. W dalszym ciągu mam odruchy wymiotne i tańczę po pokładzie. Moje ruchy są niekontrolowane. Szeroki rozkrok nie daje pewności utrzymania równowagi. Kuter poddaje się fali w nieskończenie wielu odmianach. Góra, dół, bok, bok, góra – we wszystkich kierunkach. Dorsze leżą, a my szybko wydajemy. Ciągle mam za sobą feks!

Po wydaniu słyszę: – Ładuj dorsze do skrzyń i kładź jedną na drugą. Pięć wystarczy. Będziemy patroszyć. O, tam leży nóż.

Rzeczywiście nóż wbity w szczelinę czekał na mnie. Nigdy nie patroszyłem dorszy! Patrzę, jak robi to Jan. Bierze dorsza, trzyma go palcem wskazującym, środkowym i kciukiem. W prawej ma nóż, którym jednym cięciem rozcina brzuch i oczyszcza z wnętrzności. Jak on to robi? Błysk!

Zaczynam od średniego dorsza. Kciuk wbijam w podgardle, wskazujący i środkowy w oczodoły, przecinam wszerz podgardle i rozcinam brzuch. Teraz wycinam flaki.

Ja jednego, on trzy! Koszmar! On ma trzy skrzynie, ja jedną! Czuję się upokorzony. Nie rozmawiamy ze sobą, ale czuję, że jest bardzo niezadowolony.

Pracuję, tak jak mogę, nic więcej nie przyspieszę, do tego potrzebuję czasu. Na tę chwilę to jest moje wszystko. Tato, widząc moją nieporadność, bez słów zawiązał ster i przyszedł pomóc. Też patroszy, od czasu do czasu zaglądając do sterówki. Wszystkiego było 16 skrzyń.

– Słuchaj koleś, zejdziesz na dół. Będziesz ładował do wiadra lód. Będę podawał ci wiadro z pokładu.

Ledwie zszedłem do ładowni, a wiadro już wisiało nad moją głową. Lód był jedną zbitą bryłą. Musiałem go rozbijać kilofem. Z góry słyszę: feks, feks!

Biorę kilof i walę, i walę.

– Co ty tam robisz? Feks, feks!

W duchu to wszystko przeklinam. Napełniam wiadro i podaję. Motorzysta bierze wiadro, wysypuje lód, szybko rozprowadza po rybie i spuszcza nad moją głowę.

Ja cały czas kilofem uderzam w lód. Kiedy łapię wiadro, słyszę: feks tam, feks!

Znowu ładuje, podaje i znowu: feks feks!

Jestem cały spocony i wkurwiony! Jak nie przestanie z tym feks, chyba go zamorduję! Postanowiłem robić swoje i nie słuchać bełkotu tego rudego człowieka. Jest zgryźliwy i zapewne będzie tu niejeden zgrzyt!

Chałupy, 1956 r.

Jestem coraz bardziej zmęczony. Kilof przybrał na wadze i uderzenia nie te. W końcu została ostatnia skrzynia. Wychodzę na pokład i słyszę:

– Po co wylazłeś? Na dół! Ryba idzie na dół!

Zszedłem.

– Skrzynie układaj tak, by w porcie było dojście!

Tato stoi przy winszkopie. Nazwany przeze mnie feksem haczy skrzynie i kieruje nad ładownię. Ja układam. Na koniec ją zamykamy.

– Za pół godziny wybieramy – słyszę.

Zwlokłem się do kubryku i zmęczony jak pies rzuciłem się na koję, tak jak stałem, próbuję zasnąć, ale sen nie przychodzi, natomiast otwierają się drzwi do kubryku i słyszę: – Wstawaj, wybieramy!

Czas ma dwa oblicza. Albo stoi w miejscu, albo dogonić go nie można, w zależności od okoliczności, tak przynajmniej nam się wydaje. Niestety, prawda jest prozaicznie prosta, wystarczy spojrzeć na zegar. Idzie swoim rytmem, ani nie przyspiesza, ani nie spowalnia, jest też w nas, czy tego chcemy, czy nie.

Zwlokłem się z koi i ociężale po schodach wdrapałem się na pokład. Tato zwolnił i powoli zaczął obracać kutrem, ja już stałem przy windzie i układałem linę. Tym razem słomiak obłożyłem trzy razy i od razu miałem lżej, a nawet wyprzedziłem w pewnej chwili motorka.

– Zwolnij!

– Co? – udałem, że nie słyszę.

– Zwolnij i uważaj, żeby było równo!

– OK.

Lekkie wyprzedzenie nie miało większego znaczenia. Hol był udany. Trzydzieści kast na bank! Wkoło pusto, wszystkie kutry już dawno obrały kurs na port. Zaczynamy patroszyć. Jestem pełen podziwu dla pana Jana – naprawdę!! Jeden szybki sznyt i dorsz jest w skrzyni. Gdzie mi do niego! Tato jak może, tak pomaga. Co chwilę wchodzi do sterówki i poprawia kurs.

Za nami leci stado krzykliwych mew; walczą o każdy kęs. Czyszczą za nami morze. Mam swoje dorsze, które oprawiam, ale zbyt wolno w porównaniu do patroszącego przede mną. Tego zakwestionować się nie da. Staram się nie myśleć o sobie, bo wcale moje samopoczucie nie jest dobre. Połykam wciąż powracającą ślinę. Muszę to przetrwać! Muszę! Przecież nie będę rzygał na dorsze! Jeszcze nie teraz!

Zbliżamy się do portu. Zaczynamy lodowanie. Ja, oczywiście na dole, ledwie trzymam kilof, a przecież ułomkiem nie jestem. Nad moją głową wciąż słyszę: feks, feks, feks!

W końcu gotowe. Wychodzę na pokład. Jesteśmy już w porcie i dobijamy do WOP-u. Tato podaje zgłoszenie powrotu i kieruje kuter w kierunku Szkunera. Płyniemy bardzo wolno, jest wolne miejsce przy kei. Port zapełnił się kutrami, które stoją teraz zacumowane jeden przy drugim. Szkuner ma swoje miejsce, Gryf swoje i my prywatni – swoje.

Stoję z cumą na dziobie. Wła-32 wolno składa się do wysokiej kei. Rzucam cumę na poler i robię mocno. Na rufie działa motorzysta.

Podjeżdża wózek akumulatorowy i dwóch facetów czeka na naszą rybę.

– Jerzy, zejdziesz do ładowni i będziesz hakami zaczepiał skrzynie.

– OK, tato.

Zanim tam zszedłem, zauważyłem na kei jeszcze jednego faceta, który przyglądał się naszemu dobijaniu. Nie wyglądał na rybaka, a raczej na urzędasa. Teraz rozmawia z tatą, ciekawe, kto to taki?

W ładowni jak w ładowni, musiałem z hakami się uwijać. W końcu poszła ostatnia skrzynia.

Tato wszedł na keję, by po chwili wrócić z dokumentem potwierdzającym nasz połów. Spojrzałem na zegar, była 18:00. O 19:00 mamy pociąg na Hel.

Odbijamy! Wolno kierujemy się w kierunku naszych. Cumujemy jako trzeci kuter. Motorek wyskoczył jak korek z butelki, wsiadł na rower i odjechał.

Tato wszystko sprawdził, wziął kosz z dorszami i powiedział:

– Idziemy na stację.

Próbowałem się umyć, ale w kanie nie było już wody. Ręce w słonej nie do końca dało się umyć.

Przeszliśmy jeden kuter, drugi, by w końcu stanąć na twardym gruncie. Od razu poczułem się lepiej. Ląd to ląd, w końcu na lądzie się urodziłem, a nie na morzu!

Jesteśmy przy głównej bramie. Wartownik nas zatrzymuje.

– Co tam masz w koszu?

– Dwa dorsze.

– Dwa nie dwa, ale to ryba! Kwit masz?

– Mam.

– Postaw kosz na wadze!

– Widzisz, waga wykazała 5 kg, a ty napisałeś 2 kg! Jednego wyrzuć, o tam do skrzyni!

– Człowieku, przecież ja nie mam wagi na kutrze, tylko w oczach!

– Gówno mnie to obchodzi, wyrzucaj!

Tato, chcąc nie chcąc, mniejszego wyrzucił. Już za bramą mówi: – To wariat, jeden z gorszych wartowników. Jak on tu stoi, najlepiej iść przez małą bramę. Z nim się nie dogadasz. Strasznie urzędowy!

– Tato, kto to był ten facet, z którym rozmawiałeś?

– To był, hm, opiekun tego kutra. Jak wiesz, właściciel Długi, ten, który był u nas w domu, zginął w niewyjaśnionych okolicznościach. Po tygodniu od zaginięcia wypłynął w basenie portowym. Sam wskoczył? Może dostał zawał i wpadł? Tego nikt nie wie.

Teraz mamy drugiego Długiego, jest bosmanem portu, i pracuje w kapitanacie. On załatwia większość spraw związanych z kutrem.

Byliśmy już na małej stacji. Pełno rybaków czekało na pociąg. Rozmowy toczyły się wokół minionego dnia.

– Co złowiłeś, gdzie byłeś? Na Zit Oście? Na Oście?

W końcu doszli do wniosku, że ryba była na płytszej wodzie. Nadjechał pociąg. Zabraliśmy swoje pomuchle i weszliśmy do wagonu. Od razu zjawił się konduktor. Nie pytał o nic, brał po 2 zł, zadowolony, że nie musi nic wypisywać.

Siedzę, patrzę w okno i nic nie widzę, czuję tylko ogromne zmęczenie.

W domu mama już czekała z obiadem, którego nie chciałem jeść.

– Dlaczego nie chcesz jeść? Co ci jest? Nie jesteś głodny?

– Nie! Nie mam apetytu, został na morzu!

– Feliks, co mu jest?

– A bo ja wiem? Nie chce, niech nie je! Będzie głodny, to zje.

Umyłem w misce ręce, potem twarz, a wodę wylałem do wiadra, które po napełnieniu wylewało się na koniec podwórka. Zjadłem dla świętego spokoju zupę i tak jak stałem, zwaliłem się na leżankę. Była 20:00. Szybko zasnąłem. O 22:30 mama mnie budzi.

– Hej, Jerzy, wstawaj, czas przygotować się na morze!

– Na co? Na morze? – Jestem ewidentnie niedospany i bredzę. – Jakie morze, kiedy?

– Obudź się, czas wstać!

Przecieram oczy i rozumiem, już czas się zbierać.

Tato w koszyku miał już jedzenie. Teraz palił papierosa i czekał, aż się wyguzdram.

– Będziemy brać lód.

I znowu o robocie nawet w domu!

– Ciekawe, kiedy przyjdzie nasz kolega?

– A niech przychodzi, kiedy chce, godzina w tę czy w tamtą, co za różnica?

Tato spojrzał się na mnie i nic nie powiedział.

Wychodząc w ciemną noc, przeżegnałem się i powiedziałem do mamy:

– Łestanyta z Błega! (Zostańcie z Bogiem)

– Z Błega, sinkły! (Z Bogiem, synku)

Z domów jeden po drugim wychodzili rybacy. Konkelowie, Strukowie, Budziszowie, Golowie, Krolowie. Na stacji stałem na uboczu i słuchałem, co mówią inni. Franek zawsze miał coś do powiedzenia. Inni od czasu do czasu wybuchali śmiechem. Dowcipniś najczęściej dopiekał Emylowi, który prowadził kawalerskie życie. Potem był pociąg, dwa złote dla konduktora i już mała stacja. Szliśmy do portu, każdy na swój kuter.

Już na kutrze tato, paląc nerwowo papierosa, mówił:

– Nie mamy lodu, a bez niego w morze nie pójdę. Mówiłem Janowi, by przyszedł prędzej, ale czy przyjdzie? No nic, na razie idziemy spać, ale przynieś węgla. Trzeba napalić, bo jest zimno.

Nie tylko zimno, ale wilgotno jak diabli! Poza tym normalnie śmierdzi ni to rybą, ni to diabli wiedzą czym. To stęchlizna. Kiedy zrobiło się cieplej, nieprzyjemny zapach jakby uleciał, a może ja się w niego wtopiłem, stałem się częścią tego kubryku.

Tym razem nasz maszop przyszedł o 02:00. Uruchomił silnik i ruszyliśmy na drugą stronę portu po lód. W pierwszej kolejności był Szkuner, potem Gryf i na końcu prywatni. Na byle jaki wózek kładliśmy bryły lody z trocinami na zewnątrz. Mówi się, że to ruski lód z rzek, przechowywany w trocinach. Może i tak, nie wiem, wiem natomiast, że jest przechlapane! Bryły trzeba wtachać do ładowni. Dziesięć wózków i jestem jak wymokły śledź. Mam dość! W końcu wychodzimy w morze. Za główkami poszedłem na rufę opróżnić żołądek. Ciekawe, ile jeszcze?

Tato znowu każe mi się położyć. Do łowiska mamy trzy godziny przelotu. Idę, trzeba korzystać z każdej chwili na sen, jeśli w ogóle zasnę. Schodzę do kubryku. Morze nie jest spokojne, ale o tej porze roku to jest normalne. Kuter wspina się na falę, to znowu opada, i tak w nieskończoność. Leżę i tępo patrzę w otaczający mnie zimny, bezwzględny świat. Nagle dziób unosi się i raptownie opada. Wypadłem z koi, ale na tyle szczęśliwie, że nic sobie nie zrobiłem. Postanowiłem siedzieć i tak drzemać. Instynktownie sen został odsunięty na bocznicę, a bez wątpienia w mózgu zostały uruchomione bodźce obronne. Zamknięte oczy o niczym nie świadczą i tak w tej chwili jest u mnie. Czuję, że powoli zaczynam wtapiać się w ten trudny świat. Przede wszystkim na wiele zobojętniałem i jak widać stosunkowo szybko.

Nie wiem dlaczego, ale na myśl przychodzi mi opowiadanie kuzyna ojca, który mieszka w Helu i często przychodzi do mojej cioci Marii. Z wojennej konieczności wujek Paweł przeniósł się z Chałup do Helu, jak zresztą i moja ciocia. W czasie wojny ich domy zostały całkowicie zniszczone.

Przed wojną powołany został do wojska w Grudziądzu. Na apelu porannym dowódca kompanii, kapitan Borsuk, przechodząc wzdłuż stojących na baczność żołnierzy, przystanął na wysokości Budzisza:

– Do fryzjera, zrozumiano!

– Tak jest, panie kapitanie!

Jeszcze tego samego dnia Paweł był już w zakładzie fryzjerskim.

– Jak strzyżemy? Na krótko?

– Na krótko!

– Golimy?

– Golimy!

– Z kremikiem?

– Z kremikiem!

– Z perfumikiem?

– Z perfumikiem!

– Z żelikiem?

– Z żelikiem!

Na końcu otrzepał Pawła i mówi:

– To będzie razem 5 zł.

– Pięć, powiadasz? No dobrze, zapłaci kapitan Borsuk.

Fryzjer wziął notatnik i zapisał.

Minął jakiś czas. Kapitan również był u fryzjera. Kiedy przyszło do zapłaty, fryzjer mówi:

– Ma pan tu, panie kapitanie 5 zł długu!

– Ja? Dług? Do jasnej cholery, jaki dług?

– No, był tu taki żołnierz...

– Aha, no dobrze. Wyjął pięć złotych i zapłacił.

Tym razem na apelu wieczornym kapitan, stojąc przed swoją kompanią, wrzasnął, a miał potężny głos:

– Budzisz, wystąp!

Raz, dwa, trzy! Stanął w pozycji na baczność. Kapitan niewysoki, przy tym grubasek, założył ręce do tyłu, podszedł do Pawła i obchodząc go mówi:

– A może tak z kremikiem, co? A może tak z perfumikem, co? A może z żelikiem – co? Coś mi się wydaje, że to wszystko bokiem ci wyjdzie! Do szeregu!

Oj, śmiechu było i było, ale Budzisz nie bardzo miał się z czego śmiać. Kapitan go zapamiętał.

Chciałem inaczej, chciałem w pracy rybaka więcej elegancji, może bez żeliku, perfumiku i kremiku, ale jednak. Tymczasem to Honore de Balzac miał rację, nie ja, mówiąc: Człowiek jest instrumentem, na którym grają okoliczności!

To prawda, siedzę tu w kubryku, powoli nasiąkając nimi. Moje wyobrażenie o tym świecie było żadne. Tato przynosił świeże dorsze, ja jadłem i tyle wiedziałem o jego pracy. Teraz wiem, jak to wygląda, jaka to harówa, a najgorsze jest dla mnie to, że nawet nie mam gdzie się umyć. Ja jestem instrumentem, kuter jest okolicznością i razem będziemy grać. Już to widzę i gdzieś w podświadomości czuję, że być może na zawsze.

– Wydajemy! – z góry krzyknął motorzysta. Zwlokłem się z bakisty i udałem na pokład. Już stoję na pokładzie pewniej, już chybocący się kuter tak mną nie rzuca. Wcześniej odpowiednio się ustawiam i szybciej reaguję. Przy wydawaniu pewne rzeczy już zakodowałem, więc uwagi odbieram, ale i bez nich daję sobie radę. Po wydaniu tato powiedział:

– Słuchaj, będziesz sterował. Masz trzymać kurs 90 stopni. My idziemy coś zjeść, jakby co, to wołaj! Stanąłem przy sterze i w ogromnym stresie starałem się utrzymać wyznaczony przez tatę kurs. Wkoło nie było żadnych kutrów. Flota była w rozproszeniu. Każdy sam szukał rybiego szczęścia. Stojąc w rozkroku za sterem, za wszelką cenę starałem się utrzymać nakazane 90 stopni. Nie miałem z tym zbytniego problemu. Teraz bliżej i na spokojnie przyglądałem się naszej sterówce. Wiele trzeba odnowić, by było jako tako. Jan mówi, że silnik to ruina i sam się dziwi, że jeszcze chodzi, a on wie, co mówi, bo jest dobrym mechanikiem. Jak schodzi na dół i zaczyna rozruch, cały kuter trzęsie się jak galareta.

Ślina do ust już nie napływa i mam nadzieję, że ten etap się definitywnie skończył, chociaż nadal jeszcze nie mam apetytu.

Po 20 minutach szyper Budzisz zastąpił mnie przy sterze.

– Idź, zjedz śniadanie i połóż się. Będziemy trałować jeszcze trzy godziny.

Odstąpiłem od steru i poszedłem na dziób do naszego „salonu”. Jan spał, głośno chrapiąc. Zjadłem dwie kromki chleba, o dziwo bardzo smaczne, chwierutając się w rytm kutra. Też zasnąłem. Po trzech godzinach zostaliśmy obudzeni do wybierania.

Było dwadzieścia skrzyń. W dalszym ciągu nie nadążam z patroszeniem. Nie mam szans, pomimo że idzie mi znacznie lepiej. Drugi zaciąg to 30 skrzyń i praca aż do portu. W porcie zrobiło się żółto od kutrów. Przy kei stoją Skoczkowie, a przy nich Normandia. Dobijamy do Normandii jako trzeci. Przed nami wyładunek robi Gryf, za nami Szkuner. Czekamy na swój czas. Skoczkowie szybko się rozładowali, odchodzą. Do kei dobija Normandia, mając nas po prawej burcie. Mają 60 kast! To potrwa. Patrzę na zegarek, jest 18:00. Powinniśmy zdążyć. Pociąg jest o 19:00. Ci na Normandii się nie spieszą, słusznie wychodząc z założenia, że pośpiech to cecha barbarzyńców. Tak naprawdę, to ci na kei poruszają się jak mrówki w gównie. Im na czasie nie zależy. Jest 18:30. Widzę stojącego z teką Długiego. Jan mówi: – Po co tu przyłazi, przecież sobie radzimy! Jego pytanie pozostaje bez odpowiedzi, chociaż ja myślę, że nie ma sprawy bez przyczyny. Normandia nareszcie odchodzi. Rzucamy cumy i zaczynamy rozładunek. Przechodzi sprawnie, jeszcze kwit i płyniemy na miejsce prywatnych, zacumować. Dobijamy do WŁA-60, bo przy kei wszystko zajęte. Jesteśmy jako czwarty kuter, ale to nie ma znaczenia. Robimy na mocno. Nie ma czasu na mecyje: mydło, słodką wodę! Teraz szybkim krokiem na stację kolejową, ale wcześniej jeszcze przeprawa na bramie. Ci się zawsze czepiają o jedną flądrę czy dorsza. W domu szybko kolacjo-obiad, drzemka i wszystko po staremu. O 23:00 idziemy na stację. Po drodze co chwila dochodzą inni ze swoim skromnym ekwipunkiem w wiklinowym koszyku. Za chwilę będziemy we władysławowskim porcie.

Musimy dobrać skrzyń, zostało 10, z tym w morze nie wyjdziemy.

– Kiedy?

No właśnie, kiedy? Dobierzemy, jak przyjdzie Jan.

Jan przyszedł o 05:00. Port był już pusty. Wzięliśmy skrzynie i w konsekwencji wyszliśmy o 06:00.

Dni mijają w pogoni za rybą. Ciągle jej mało i mało! Minął miesiąc. Tato obliczył, że złowiliśmy za 250 tysięcy. Zarobiłem 4 tysiące i schudłem 4 kg.

Pieniądze widziałem jak świnia niebo, ale taki mamy zwyczaj, że rozporządza nimi mama. Wie, na co wydać, i na pewno minie nie skrzywdzi.

Któregoś dnia motorzyście nie udało się uruchomić silnika. Było bum, bum, bum i to wszystko. Po chwili pan Jan wyszedł i powiedział:

– Nie wyjdziemy w morze! Walnął celynder dekel! (głowica) – zawsze rozmawiali z tatą po kaszubsku.

– Już raz ją zaślepiłem, teraz to już złom.

– Dobrze, idę do bosmanatu. Długi ma dzisiaj służbę, niech myśli.

Tymczasem Długi nic nie wymyślił. Rano przyszła właścicielka z córką i zaczęła się dyskusja.

Ktoś podpowiedział, że taką głowicę może mieć Witbrot, a może Myślisz.

– Panie Janie, a nie da się coś zrobić z tą starą?

– Da, wyrzucić na złom!

Właścicielce zrzedła mina i już się nie odzywała. Ta fachowa rozmowa odbywała się w sterówce, ja przemieściłem się do kubryku. Co mnie to w końcu obchodzi? Dzisiaj i tak już w morze nie wyjdziemy. Oni dalej radzą. Uradzili, że trzeba iść i szukać pomocy. Poszli, ja zostałem na kutrze. Położyłem się i zasnąłem.

Obudziły mnie głośne rozmowy na pokładzie, a po chwili zajrzał tato i powiedział:

– Wstawaj, mamy głowicę!

Rzeczywiście, ktoś chrześcijańskim obyczajem: dziś ty, a jutro ja, dał kawał żelastwa, byśmy mogli dalej pracować.

Starą odkręciliśmy, nową zakręciliśmy. Wyszedłem na pokład, tato został w sterówce, a pan Jan działał. Po chwili usłyszeliśmy głośne: bum, bum, bum – tak głośne, że już myślałem, by uciec na keję. Niepotrzebnie, bo głośne po chwili stało się ciche i tak na wolnych obrotach jakiś czas pracował silnik. Sprawdziliśmy jeszcze, czy jest chłodzenie.

– To co, Jan! Wszystko gra?

– Jak na razie gra.

Stopujemy. Nagle zrobiło się cicho, a portowe odgłosy były dalekie, chociaż coraz bliższe mojemu życiu, co nie oznacza, że przestałem myśleć. Z tego nikt mnie nie zwolnił, mimo że teraz jestem rybak od pokoleń. Świat biegnie do przodu, zostawiając za sobą słabych i beznadziejnie głupich pazernością! Widzimy duńskie czy niemieckie kutry, widzimy ich sprzęt na łososie. Wszystko dopracowane, zadbane, a my? Teraz mówi się, że szefowie budują domy, pieprzą kutry, byle się kręciło, byle by była ryba. Jakim kosztem załogi, nieważne, ważna jest forsa!

Pan Jan mówił do taty:

– Już od dawna Długiemu mówiłem, że silnik potrzebuje przeglądu, bo może w każdej chwili paść i co? I nic. Może bym i tę starą głowicę jakoś wskrzesił, ale gówno, za co? Poza tym niech wiedzą, że wszystko ma swój kres, żelazo również.

– Jo, Jan masz rację, o kuter się nie dba, byleby się kręciło!

O wyjściu w morze nie było już mowy. Jan szybko wsiadł na rower i odjechał. Tato coś tam grzebał w sieci, a ja spoglądałem na zegarek.

– Jak mamy jechać do domu, musimy iść, za 15 minut mamy pociąg.

– Idź, ja ciebie dogonię! – odparł.

Zdążył, ale musiał biec.

Dni mijają jeden po drugim w ciężkiej, wręcz morderczej pracy. Co złowiłeś, to przerobiłeś do ostatniego pomuchla, a tego asortymentu jest dużo. Dalej z patroszeniem jestem do tyłu i nijak nie mogę dogonić pana Jana.

Wróciliśmy z morza, mając 50 skrzyń dorodnego dorsza. Tato wrócił od klasyfikatora i mówi tak: – Słuchajcie, od dziś Szkuner zabrania patroszyć jednym sznytem!

Czyli tak jak robi to pan Jan. Nic sobie nie pomyślałem, bo i tak jest szybszy. Okazało się jednak, że jestem w błędzie. Zaczynamy i od razu widzę, że nie ma między nami żadnej różnicy – niesamowite! A tyle było gadania.

Zima jest sroga. W przewadze mamy wschodni wiatr, który niesie niskie temperatury. Meldują sztorm. Kutry, nie tylko nasze, ale duńskie i niemieckie, schroniły się w porcie. Port we Władysławowie zamarzł. Gruba kra nie pozwala na swobodne manewrowanie. Mówią, że ma przypłynąć lodołamacz.

Teraz mogę porównać ten zgniły kapitalizm ze świetlanym socjalizmem. Z ich nędzą i naszym bogactwem! Oczu nie mogę oderwać od ich zadbanych jednostek. W środku nie byłem, ale powiadają, że jak na zewnątrz, tak i wewnątrz!

Stoję w grupie rybaków niedaleko pirsu paliwowego. Obserwujemy duński kuter, który chce podejść po paliwo. Wypieszczone cacko, płynie wolno w grubej krze. Łamie lód, ale nie do końca. Potężna kra zatrzymuje go. Nie może się przebić. Stanął i dał wstecz. Po wydechu wiemy, że mają silnik jednocylindrowy. Świadczy o tym jego długie bum, bum, bum! Dwóch rybaków w drewnianych leczach chodzi po pokładzie. Rozchełstane dżinsowe bluzy mają podkreślić ich morską dzielność. Odszedł na parę metrów, a następnie dodał gazu i ruszył na krę. Pech chciał, że kra wcześniej pękła. Wbił się w szczelinę, lód się rozszedł i z impetem walnął dziobem w betonową keję! Dziobnicą podszedł do góry, a potem wolno opadł. Ci na pokładzie trzymali się masztu.

Całe to zajście nie było śmieszne, szczególnie dla rybaków znających to rzemiosło. Z obserwujących nikt się nie śmiał, ani zgryźliwie ich nie oceniał. Szedł wolno wstecz.

Stojący najbliżej mnie Dehling, właściciel motorówki, zaczął się zastanawiać: – Jestem ciekawy, czy powtórzy ten manewr? Moim zdaniem nie ma szans złożyć się do kei.

Budzisz miał inne zdanie.

– Zobaczysz, że tak łatwo nie odpuści.

Otto również tak sądził. Rzeczywiście nie odpuścił! Dziobem natarł w innym miejscu, łamiąc osłabiony lód. Widać było, że Duńczyk konsekwentnie zmierza do celu. Prawdopodobnie nie ma paliwa, więc musi dobić.

Po raz drugi zbliżył się dziobem do kei, tym razem na tyle, że podali cumę. Zrobili na mocno. Ten za sterem, może właściciel, wychylił ster lewo na burt, co było widać po kilwaterze. Dodał gazu. Kra wolno ustąpiła, a oni dobili prawą burtą.

Tato kręci się wśród tych z motorówek, a ja razem z nim, więc coraz bardziej ich poznaję. Mówi: to jest Józef Dehlinga – kuzyn twojej mamy, Budzisz, Hincke, Widbrot, a tam drugi Witbrot z Karwi, Skoczke, Mościbrocki to właściciele. Ich łodzie motorowe wciśnięte są w samym zakolu portu, więc często obok nich przechodzimy.

– Zobaczcie, jaki oni mają porządek, jak czysto!

– Mogą sobie na to pozwolić, bo zobacz, co łowią!

– Nie trałują, łowią łososia. Mają pławnice.

– Myślisz, że cały rok? A po co im te windy?

Ci starzy zawsze mają czas. Jak nie idą w morze, bo wieje, to i tak do domów się nie śpieszą. Prędzej czy później dojdą. Ten port to ich całe życie. Tam przy paliwie w końcu się rozeszli do swoich motorówek, a przecież wiedzą, że w morze nie wyjdą.

W nocy wiatr z Nordy przeszedł do N-Ostu i przybrał na sile. Siła wiatru dochodziła do 10 w skali Beauforta. My oczywiście jesteśmy już na WŁA-32, bo tato bez portu żyć nie może. Po co mnie tu ciągnął, skoro wie, że w morze nie wyjdzie – nie wiem. Motorzysta w ogóle się nie pojawił. Zapewne słuchał prognozy pogody.

Ktoś zauważył, że Duńczyk wychodzi w morze! Wyszedłem na keję i wraz z innymi obserwowałem szaleńca! Ktoś już wiedział, że to ten, co brał paliwo. Ktoś inny mówił, że Duńczycy chcieli sprzedać do Szkunera złowione łososie. Cena, jaką im zaproponował Szkuner, tak rozbawiła Duńczyków, że całą noc skręcali się ze śmiechu, a nad ranem zabrali wszystkie łososie i właśnie teraz ten z paliwem ruszył na pełne morze. Może to i prawda, nie wiem, ludzie lubią przesadzać. Ogromne fale biły w falochron. Zimny wiatr dodawał grozy, tym większej, że wyjście z portu mogło skończyć się fatalnie.

Kiedy wyszedł poza falochron, został uderzony wysoką falą – nakryła go całkowicie! Widziałem jedynie maszty. Potem został uniesiony na szczyt innej, która niosła ich w kierunku brzegu.

Tato stał obok mnie, uważnie wpatrując się w Duńczyka.

– Chyba ich wyrzuci! Jeśli teraz się nie odwrócą dziobem do fali, będą na brzegu!

Trzymałem za nich kciuki i bardzo chciałem, by z tej kipieli wyszli. Udało im się obrócić i teraz wolno płynęli na wiatr. Rzucało nimi niemiłosiernie! Jednak zaczęli się oddalać, co chwilę przykrywani falą. Raz na górze, raz na dole, ale wciąż się oddalali, a im dalej od brzegu, tym inna już fala i większe bezpieczeństwo. W kubrykach długo komentowano odwagę Duńczyka.

My gapie, przez swoją ciekawość, zostaliśmy wysmagani siarczyście zimnym wiatrem, który nie odpuszczał.

– Tato, co robimy?

– Jedziemy do domu.

– To po co tu w ogóle przyjechaliśmy?

– Ucz się obowiązku i głupio się nie pytaj.

Na drugi dzień wiatr zdechł. Zapowiadany lodołamacz oczywiście nie dotarł. Kutry same rozprawiły się z krą, wychodząc w morze jeden po drugim. Duńczycy i Niemcy również.

Zimno, coraz zimniej na pokładzie, co jakiś czas macham rękami jak Niemcy pod Stalingradem. To na chwilę pomaga, robi się cieplej. Dorsze idą do ładowni i tam patroszymy. Teraz Szkuner zażyczył sobie asortyment bez głów. Głowy idą osobno.

W pogoni za dorszem czasu dla siebie nie mam w ogóle. Moją siatkówkę musiałem odstawić na bok, dziewczyny też. Doba trwa 24 godziny. Skoro Pan Bóg wyznaczył tyle godzin, to powinno mi wystarczyć na odpoczynek, znajomych, bo to wszystko jest bardzo ważne, a tymczasem czasu nie wystarcza na nic. Morze wchłonęło wszystko! Ląd kusi i drażni, bo mam go tyle, co kot napłakał.

Rzeczywiście w sobotę zjeżdżamy szybciej, bo już o 17:00 jestem w domu, ale też nie zawsze. To zależy od połowu. Nie jesteśmy chronieni prawnymi zapisami, że mamy pracować od – do. Mamy łowić i łowimy, bo to jest nasz główny cel. Wszystko inne jakby nas nie dotyczyło. Do spraw urzędowych mamy dystans i widzę, z jakim obrzydzeniem tato otwiera polecone listy.

To już połowa kwietnia! Wracamy z łowiska, mając na pokładzie 60 skrzyń dorsza. Innym też się poszczęściło. Wpływając do portu, wzrokiem szukaliśmy kei, przy której na rozładunek czeka najmniejsza liczba kutrów. Stoją po trzy, cztery w rzędzie, więc tato zobojętniał i stanął jako czwarty. Przy kei jest WŁA-126, z prawej jego burty WŁA­-50, przy ich prawej WŁA-55 – jedyny z podciętą rufą (mówią, że z UNRY) i na końcu my.

Po dobiciu tato rozmawia z szyprem z WŁA-55. Znają się, bo ten bodajże jest z Mechelinek. Może jakiś krewny, bo babcia, czyli mama taty stamtąd pochodziła.

A co też ten mój tato się dowiedział? Po skończonej rozmowie zwrócił się do nas:

– Słuchajcie, Szkuner bierze sześć skrzyń dużego dorsza, reszta na mąkę!

– Co? – Jan nie dowierzał. – Co? Tyle pracy, tyle wysiłku i ci gnojarze chcą taką rybę dać na mąkę! Ludziom by lepiej oddali, co za banda!

Stałem z boku i słuchałem rozgoryczonych rybaków. Co mogli zrobić? – NIC! Wyższa władza wie, co robi. Dorsz to śmieć, a może nie, panowie komuniści? A może ta wasza władza jest do luftu? Rozbudowaliście flotę, zapominając o zapleczu. Przetwórnie nie nadążają z przerobem, a w głębi kraju ciężko o rybę. Ciekawe, co na to zaplecze naukowo-badawcze? W taki sposób budujecie socjalistyczną potęgę?

Godzinę trwało, zanim dobiliśmy do kei. Jest tak, jak mówili. Sześć skrzyń dużego, reszta na mąkę. Mówi się coraz głośniej, że w Szkunerze robi się gnojówa! Skrzynie są załadowane po górne krawędzie, a wagowa wciąż powtarza: – Waga wykazała!

A co wykazała? Ślepy by zauważył, że robi przekręt, oczywiście na niekorzyść rybaków. W ostatnich dniach rybacy ze Szkunera zrobili raban. Pani waga wykazała – wyleciała! Obserwuję to wszystko i myślę sobie: skąd w człowieku tyle pazerności? Ja wiem, że podstawą naszej egzystencji są pieniądze, ale na miły Bóg, zachowujmy się przyzwoicie! Każdego dnia wybieramy pomiędzy wieloma wartościami, szkoda tylko, że coraz rzadziej się nad tym zastanawiamy, mając tylko siebie na uwadze. No właśnie, czy z należytym szacunkiem traktujemy innych? Na przykładzie wagi raczej nie, ale waga to nie wszystko.

Mijają dni. Z dorsza przeszliśmy na śledzia, zakładając modelówkę. To trudna sieć do wydania. W nadborze mamy pływaki szklane. Siła nośna bańki wynosi 3,5 kg. Ciężar 1,6 kg.

Przy wydawaniu szyper musi bardzo uważać, by sieć nie zaplątała się w śrubę. Łowimy ze zmiennym szczęściem. Śledzia trzeba sortować: mały – duży. W porcie coraz więcej śledzi na bocznicy. Gniją w skrzyniach.

Tato mówi: – Nienawidzę portu, bo nigdy nie wiem, co mnie tam spotka!

Dzisiaj mamy 50 skrzyń, większość dużego. Przykryty lodem wręcz pachnie świeżością. Kutry jeden po drugim wchodzą do portu, gubiąc stada rozwrzeszczanych mew. W