Kamryce Przyjacielu - Jerzy Budzisz - ebook

Kamryce Przyjacielu ebook

Jerzy Budzisz

0,0

Opis

Był czas kiedy podstawą egzystencji ludzi zamieszkujących Półwysep Helski było morze, to duże i małe. Po kaszubsku: wiôldżi mòrze ë môłi mòrze. Rybacy przybrzeżni, bo o nich piszę w książce, z pokolenia na pokolenie przekazywali swoje rzemiosło, żyjąc nadzieją na lepsze - do teraz.  Môłi mòrze nie wyżywi, wiôldżi mòrze to zakazy i limity tego, co jeszcze oddycha i żyje.

(ze wstępu)

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 144

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KAMRYCE Przyjacielu

Jerzy Budzisz

Redakcja i korekta: E. Kujaszewska, G. Szczepaniak

Skład: G. Szczepaniak, E. Kujaszewska

Projekt okładki: R. Skowroński, A. Wołosiak-Tomaszewska

Na okładce: Cha-27

Zdjęcia i dokumenty: z archiwum autora

Wersja elektroniczna: Ewa Krefft-Bladoszewska

©Copyright by Jerzy Budzisz

Publikacja na zlecenie indywidualne

Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart

81-574 Gdynia, Goska 8

www.wydawnictworegion.pl,

e­-mail: [email protected]

 

ISBN 978-83-7591-709-3 [druk]

ISBN 978-83-7591-902-8 [ePub]

ISBN 978-83-7591-903-5 [mobi]

Wstęp

Był czas kiedy podstawą egzystencji ludzi zamieszkujących Półwysep Helski było morze, to duże i małe. Po Kaszubsku wiyldzi młerze, e myly młerze. Rybacy przybrzeżni, bo o nich piszę w książce, z pokolenia na pokolenie przekazywali swoje rzemiosło, żyjąc nadzieją na lepsze – do teraz. Myly młerze nie wyżywi, wiyldzi młerze to zakazy i limity tego, co jeszcze oddycha i żyje.

 

Jerzy Budzisz

CHA-27

Pod wieczór przyszedł Antoni Budzisz. Jesteśmy połączeni nie tylko rodzinnie, ale i pracą zawodową. Tworzymy rybacką załogę, pracując na Zatoce Puckiej. Mamy do dyspozycji pięć jednostek. Jego dwie: Cha-8 wiosłowa, Cha-26 motorowa (silnik Puck 10 koni mechanicznych), moje trzy: Cha-5 wiosłowa Cha-32 wiosłowa, Cha-27 łódź motorowa (silnik Skandia 15 koni mechanicznych).

Sprzęt rybacki

– Jerkły byl ły mie stark. Na rewach mume płe 60 mytrów na chlopa! (Jerzy, był u mnie teść. Przyszedł z wiadomością, że na rewach mamy po 60 m szerokości brzegu na chłopa!)

– My możemy stawiać żaki od dolnej granicy, a dolna granica to kościół w Pucku przecinający rzucewski cypel. Niżej to już miejsce rybaków z Kuźnicy.

– 60 metrów powiadasz, a to ustalił Konrad?

– Nie, starszyzna z tamtego końca wsi. To nie jest mało, nam wystarczy. Przygotuj trzy żaki, ja wezmę trzy i jutro popłyniemy do ryw.

– Czy nie za wcześnie? Przecież to 10 sierpnia!

– Nie! Zobaczysz, co zrobią inni, jak dowiedzą się, że płyniemy stawiać! Zawsze jakiś węgorz wpadnie, bo u ciebie czy u mnie na szopie na pewno nie! Może zagnieździć się co najwyżej jakaś mysz. Żak jest po to, by stał w wodzie i łowił. Pogoda dopisuje, więc trzeba to wykorzystać.

– No dobrze, jak uważasz.

– Nie śpiesz się, do jutra zdążysz! Ha,ha, ha!

– O której ruszamy?

– Umawiamy się na ósmą. Teraz chodź ze mną, musimy odmierzyć 120 m na lince. Mam taką fi 10.

Anton w swojej szopie ma wszystko. Liny, linki, pale, sieci, kotwiczki, bloki dwu- i trzykrążkowe, stare przedwojenne łyżwy – cały rybacki majdan! To jego skarbiec, ciągle doposażany z myślą o wiekowym łowieniu. Ja złudzeń nie mam i wiem, że kiedyś to się skończy, a to kiedyś może nastąpić szybciej, niż się nam wydaje.

Widzę też wiszący „lemyk” (olejarz) uszyty z płótna żaglowego, nasączony trzykrotnie pokostem. Świetnie chroni przed deszczem, ale jest sztywny i utrudnia ruchy.

– Trzymaj ten koniec!

Wziąłem linkę i trzymam. Na oko odmierzył pierwszy metr i dalej, rozszerzając ręce, liczył. Jeden, dwa, trzy.

– Anton, to nie jest metr!

– A co to jest?

– To jest sążeń! Uczono mnie, że to też jednostka miary, ale znacznie dłuższa od metra – ma około 1 metra i 82 cm. Poczekaj zaraz zmierzę ten twój metr!

Wziąłem od jego żony krawiecką miarę i pomierzyłem.

– Co ty na to?

– E, te parę centymetrów roli nie gra.

– Jakie parę, to jest prawie jeszcze raz tyle!

– No dobrze, to mierzymy jeszcze raz.

Wziął linkę i przykładał do brody.

– Teraz jest dobrze?

– Jak uważasz, może i dobrze.

Odmierzył 120 metrów, linkę sklarował, powiesił na haku.

– Do jutra.

Poszedłem do domu. Spojrzałem jeszcze na za zatokę. Słońce kładło ostatnie cienie sierpniowego dnia na spokojne morze. Łodzie stały umocowane najczęściej przy dębowych, głęboko wbitych palach, niosąc na sobie mewy, które konsekwentnie, bezczelnie zanieczyszczają miejsca, na których siedzą. Trudno się ich pozbyć, bo szybko przyzwyczajają się do straszaków. Na nic moje staranie, by motorówka była czysta!

Różne stosowałem kombinacje: ze zdechłą mewą również. Nic to nie dało, nieboszczyk żywych nie przestraszył.

Na Każowym ykły Struckowie postawili kilka żaków, to ich miejsce od wieków. Oni zawsze mieli i mają swoje utarte drogi i za to ich cenię. Nie kierują się innymi, mają swoje i koniec. Nie pytają i nie powiedzą, to ich zasada. Na pytanie: – Co złowiliście? Można usłyszeć: – Jednego lub dwa węgorze, a w ogóle się nie pytaj, bo ci prawdy nie powiem. Ja nie pytam, więc się nie pytaj!

Stoją na stanowisku, że prawda powinna odgrywać w życiu rolę zasadniczą, ale nie z połowami! Szczere i otwarte mówienie prawdy w tym przypadku może pozbawić ich wolnej przestrzeni, a to oznacza, że w zastawionych żakach zamiast węgorzy będą co najwyżej meduzy (zywlaga). Zakorzeniona głęboko w człowieku zazdrość może ich zastawić, bo morze jest dla wszystkich i wtedy sąsiad stanie się wrogiem. Są wprawdzie niepisane zasady, jednak coraz częściej łamane.

Rybak to też człowiek, z całym bagażem rozmaitości, a więc i pazerności. Prawda w relacji międzyosobowej czasami jest śmieszna, bo z góry zakłada kłamstwo, a Struckowie, by uniknąć kłamstwa, nic nie mówią, udając szczery dialog między rybakami.

Niezależnie od intencji kłamstwo zawsze będzie kłamstwem, nawet gdy komuś chcemy pomóc, ale najczęściej nie o pomoc chodzi, a o własny interes. Wkoło jest tego coraz więcej, ale czy na kłamstwie można budować świat, szczególnie ten swój własny? Nie jest dobrze być obojętnym na niemówienie prawdy. To nie jest narzędzie, które z całą pewnością nas ominie, prawdy nie da się oddzielić od relacji międzyosobowych.

Tato też czasami kłamie, szczególnie gdy wraca z morza i jest głodny.

Mama:

– Co złowiłeś? Ile miałeś węgorzy?

– Lepiej nie pytaj – jednego.

Kiedy zjadł obfite śniadanie, zapalił papierosa, po krótkiej zadumie przechodził na wyższy poziom swojej prawdy. Śmiejąc się, zmieniał cały połów na ten prawdziwy, bardziej dostatni i tak z rozbrajającą szczerością mówił: 20, 30 w zależności od dnia.

Zaraz po lodzie, w swoje miejsca Struckowie wbijają pal. Wiadomo, że miejsce to jest zarezerwowane. Inni też to robią.

Jednym słowem mają swoje ścieżki, swoje drogi, a że chronią swoich miejsc, wcale się nie dziwię, tym bardziej, że ryby nie przybywa, a ubywa. Z zatoką dzieją się dziwne rzeczy, coraz mniej traw i coraz więcej gnoju! Starzy rozkładają ręce i wspominają zatokę czystą jak łza. Teraz z niezwykłą konsekwencją rozumny, wykształcony na rożne sposoby człowiek ją dorzyna, uważając, że przyjmie każdy wyrzucony gnój! Jest w ogromnym błędzie, co z całą pewnością pokaże czas. Widzą to starzy, porównując to, co było, z tym, co jest. Najgorsze, że nic się nie robi, by proces zanieczyszczenia powstrzymać!

 

Łódź motorowa CHA-27 na kotwicowisku, 1974 rok

Tak jak żeśmy się umówili, na drugi dzień z wymierzoną linką i sześcioma żakami ruszyliśmy w kierunku wyznaczonej działki na wyspie mew, a po naszemu: rewach.

Stałem przy sterze, Anton na dziobie wypoczywał. Pogoda dopisała. Robiło się coraz cieplej. Słońce uniosło się już ponad Jastarnię, zapowiadając ładny dzień. Nasz zestaw: motorówka – łódź był coraz bliżej celu. Nauczony smutnym doświadczeniem, co jakiś czas obserwowałem Cha-32 załadowaną żakami. Trochę myszkowała, ale nie o to chodzi.

 

To było w ubiegłym roku. Okres węgorzowy dobiegał końca. Rybacy zaczęli zwozić żaki. My też, chociaż tato miał opory, twierdząc, że można pięć żaków jeszcze zostawić. W końcu i na nie przyszedł czas. 15 października, w dość sprzyjających warunkach, popłynęliśmy po nasz sprzęt o późnej porze. Była 16:00 i dzień powoli miał się ku końcowi. Ustowy wiatr (E) nam nie zagrażał, chroniły nas rewy.

W miarę szybko przebiegała praca. Coraz bardziej byliśmy obciążeni. Pale plus mokre żaki obciążyły naszą niedużą łódź, ale nie do tego stopnia, by miała zatonąć.

Tak przynajmniej nam się wydawało.

Do stojącej na kotwicy motorówki przywiązałem linę, przeszliśmy na CH-27, uruchomiłem silnik, wciągnęliśmy kotwicę i ruszyliśmy w kierunku domu. Po jakimś czasie tato zauważył dziwne zachowanie łodzi.

– Jerzy, zobacz, widzisz jak się podniósł dziób?

– Widzę, ale co z tego? Mamy dużą prędkość, więc chyba dlatego.

– Zwolnij!

Zwolniłem i wtedy nasza Cha-32 zaczęła tonąć, przewracając się do góry dnem! Żaki i cały osprzęt wpadł do wody!

– Co teraz? Jak to się stało?

– Jak? Trzeba było szybciej płynąć! Nabrała wody – rufą!

– Teraz Jerzy weź kotwicę, przywiąż prekę (boję) i wyrzuć za burtę. W domu pogadamy, bo mówiłem ci, żebyś płynął wolniej. Nie, tobie zawsze się śpieszy!

– Ale co z łodzią? Będziemy ją tak ciągnąć?

– Płyń pod rewy na taką głębokość, by można było brodzić.

Myślę sobie: „co tato kombinuje, przecież we dwóch jej nie odwrócimy”! Już na płytkiej wodzie słyszę:

– Skacz!

– Po co?

– Skacz, mówię ci!

Wyskoczyłem, mając od razu pełne buty wody, bo wcale nie było tak płytko, jak nam się wydawało! Tato na to w ogóle nie zwracał uwagi, dla niego najważniejsza była łódź!

Wściekły pytam:

– Co dalej?

Podał mi linę.

– Zawiąż ja na środku za lewą burtę.

– Ale za co?

– Zobacz, czy są dulki?

– Są.

– No to wiąż albo nie! Niżej masz fasz burtę. Zawiąż za nią!

Zawiązałem.

– Dobra, chodź, pomogę ci wejść!

Woda w zatoce o tej porze jest już zimna. Mokry, zmarznięty miałem tego serdecznie dość! Złapałem się burt i przy pomocy taty z trudem wdrapałem się do motorówki.

Łódź wiosłowa CHA-32, Feliks Budzisz, Chałupy 1976

Ymer młot drewniany (młot żakowi do wbijania pali żakowych), własność Emil Konkol – widoczne oznaczenie merkiem.

– Biyj do sztirbłyde i płemale cigny!(Idź do sterówki i daj wolno naprzód – ciągnij!)

– Spokojnie tato, spokojnie, najpierw wyleję wodę z butów!

Wyciągnął paczkę papierosów i zapalił. Kiedy się w miarę oporządziłem, poszedłem do sterówki.

Wolno ruszyłem, nie wierząc, by ten manewr był udany. Jednak byłem w błędzie. Stępka zniknęła pod wodą, łódź została odwrócona. Teraz trzeba było wypompować wodę, co nie było wcale takie proste! Wprawdzie pływała, ale cała zalana wodą! Włożyłem ręczną pompę, a tato używał wiadra.

– Jerzy, pompujemy!

Sam widok łodzi przewróconej do góry dnem nie był budujący, raczej przygnębiający. Widziałem, że tato bardzo to przeżywa.

– Przypadkiem nie chwal się tą głupotą! Nigdy coś takiego mi się nie przytrafiło, zatopić własną łódź!

– Oj, przestań, zawsze musi być pierwszy raz!

– Nie wymądrzaj się, mówiłem: płyń wolno!

– Mówiłeś i co z tego, teraz mamy inny problem z wylewaniem wody. Jak widzisz nie uniosła się nawet o centymetr! My wylewamy, a zatoka wlewa! Trzeba ją przywiązać do naszej burty i wejść na płyciznę. Mamy niedaleko.

Zawiązaliśmy, wolno ruszyłem ku rewom. Kiedy dziób dotknął dna, stanąłem. Nasza Cha-32 lekko się uniosła, na tyle, że woda już się nie wlewała.

Z większą nadzieją ruszyliśmy do pracy. Po chwili wiadomo już było, że decyzja z mielizną była słuszna. Ukazał się profil naszej ulubionej, która po latach znalazła się w Muzeum na Helu.

– Tato, ja jestem cały mokry!

– To co ja ci poradzę na to? W sztirbudzie (sterówce) się ogrzejesz!

Duży księżyc wędrował po niebie, przyglądając się naszym manewrom. Dobrze, że jest, bo zrobiło się widniej. Teraz wyraźnie widać, jak wolno ubywa wody!

W domu na pewno się denerwują, bo nie ma nas już parę godzin. Tym czasem my nic nie przyspieszymy, bo wiadro i ręczna pompa to nasza jedyna siła, która z czasem słabnie. Kiedy tato nerwowo przestał palić papierosa, przerwa się skończyła.

– Dalej – wylewamy!

Nasza zatopiona, staje się coraz bardziej stabilna, aż w końcu całkowicie się wynurzyła!

– Dobrze, płyniemy, tylko znowu jej nie zatop!

Ogrzewam się przy silniku, płynąc pół naprzód. W końcu dotarliśmy do domu bez żaków i całego osprzętu, z pustą łodzią. Na drugi dzień z samego rana tato pojechał do Pucka i idąc spacerem brzegiem zatoki w kierunku Rzucewa, zbierał nasze akcesoria, takie jak: wiosła, mój moleskin i kilka pali. Wszystko złożył w jednym miejscu. Kiedy wrócił, nakreślił nowy plan.

Teraz płyniemy po to, co wyrzuciła zatoka, a w powrotnej drodze popłyniemy po utopione żaki. Dalej wiał wschodni wiatr i jakby przybrał na sile. Moją motorową do brzegu nie dobiję. Ma za duże zanurzenie, a poza tym wiatr jest niesprzyjający. Musimy ciągnąć wiosłową. Muszę być bardziej uważny, chociaż bez obciążenia nie powinna nabierać wody. Kierowany przez tatę bez problemu dotarłem do miejsca, w którym leżał nasz sprzęt. Rzuciliśmy kotwicę i resztę czynności dokonaliśmy łodzią wiosłową. Między Rzucewem a Puckiem dobiliśmy do brzegu, dokładnie w oznaczonym przez tatę miejscu. Dużo tego nie było, ale najbardziej chodziło o wiosła.

– Słuchaj Jerzy, płyniemy po żaki. Musimy je zlokalizować za pomocą rzuconej boi i wyciągnąć.

Obrałem kurs 90 stopni. Po 40 minutach zbliżaliśmy się do naszego oznakowania. Patrzymy na dno i nic nie widzimy. Od godziny krążę i nic! Żaków nie ma, a przecież powinny tu być!

– Tato, żaków nie ma! Może ktoś je wyciągnął, uważając, że to jego, bo porzucone!

– Nie, na pewno nie! Gdyby nawet wyciągnął, to na palach są merki. Z całą pewnością, by to ogłosił, to jest nas, rybaków, święty obowiązek. Zapamiętaj to sobie, po to mamy te merki (znaki). KAŻDY MA INNY. Nie, one tu gdzieś są! A, ty co, co ty byś zrobił? Ukradł?

– Zaraz ukradł!

– Więc w ogóle o tym nie myśl.

– Ale gdzie one mogą być?

– Zrób jeszcze jedno koło i dobrze patrz na dno.

Wolno płyniemy, wypatrując naszego sprzętu.

– Ja nic nie widzę, a ty tato?

– Cholera, ja też nie. Musimy wracać, dzisiaj nie mam na dłuższe poszukiwanie czasu. Jutro weź haki, przypłyniesz tu, wydaj i próbuj zaczepić, bo może czegoś nie zauważamy. Jeden unerd powinien wystarczyć (100 haków).

Na drugi dzień, kiedy tylko się rozwidniło, ruszyłem na poszukiwanie, ciągnąc za sobą Cha-32. Tak jak wczoraj, krążę, patrzę i nic wypatrzyć nie mogę. Wyrzuciłem haki, ale na hakach nic nie ma! W końcu zrezygnowany podpływam do preki z zamiarem zakończenia całej akcji, pogodzony ze stratą sieci. Myślę sobie: „trudno, w końcu nie takie majątki tracą ludzie”. Patrzę i oczom nie wierzę! Rzucona kotwica z preką leży na żakach! W centrum na samym środku, a ja krążę! Coś niesamowitego! Muszę zakotwiczyć motorówkę i przede wszystkim płaty śruby ustawić na zero. Śruba na stop się kręci, w prawdzie wolno, ale się kręci, a to jest niebezpieczne. Miałem to zrobić, ale nie było kiedy.

Dziób mojej motorówki jest zabudowany, deski przykryto blachą, jest ślisko, a szczególnie jak ma się zaoliwione buty.

Nie zwracam na to uwagi! Biorę kotwicę z linką, idę na dziób, przywiązuję linkę do małego polera podekscytowany sukcesem, rzucam kotwiczkę, tracę na śliskiej powierzchni równowagę. Próbuję się bronić, ale nie mam się czego złapać i wpadam do wody! Ten niekontrolowany upadek, to ogromny strach, strach przed utonięciem! Długie buty gumowe natychmiast wypełniły się wodą, chcąc zrobić ze mnie spławik! Zaczęły ciążyć, więc za wszelką cenę chciałem się ich pozbyć. Ale jak? Żeby utrzymać się na powierzchni muszę wykonywać określone ruchy. Tym czasem z każdą chwilą staję się coraz cięższy! Numer gumiaka 43 idealnie pasuje na moją nogę. Mały luz teraz staje się udręką! Dochodzę do wniosku, że się ich nie pozbędę. Ręce mam zajęte, płynąc żabką, czy pieskiem, by utrzymać głowę nad powierzchnią zimnej wody. Sweter z owczej wełny, który zrobiła mi mama, to z całą pewnością nie koło ratunkowe! Myślę tylko o tym, by dopłynąć do łodzi. Łatwiej będzie mi wejść, może nawet z tymi krąpkami (gumowcami)!

CHA-32 jest znacznie niższa od 27. Nie panikuję, wiem, że jestem sam i sam muszę się ratować! Nikt mi nie pomoże, a panika to najgorsze, na co w tym momencie mogę sobie pozwolić. Tylko racjonalne myślenie może mnie uratować. Na nic nie mam dużo czasu, to wiem na pewno. O niczym innym nie myślę, tylko o tym, by jak najszybciej wyjść z tej piekielnej wody! Jedni toną w huraganach i sztormach, drudzy tak jak ja – w banalnych okolicznościach. Dwie stojące łodzie i ja walczący o życie!

Ubranie coraz bardziej ciąży i przeszkadza w ruchach. Z wrażenia nie odczuwam zimna, chcę jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu, a tym miejscem jest Cha-32! To mój ratunek – jedyny! Nawet jeśli dopłynę na rewy, to co dalej? Będę siedział na piachu albo chodził w tę i we w tę, przemarznięty do szpiku kości? Tylko czy do płynę? Na moje oko to około 100 m – nie, to może się nie udać! Przestałem o tym myśleć, to droga donikąd, chyba że na tamten świat! Ja chcę żyć i o to życie przyszło mi walczyć. Prawda jest i taka, że strach przed śmiercią w tych okolicznościach dodaje mi sił. Złapałem się liny łączącej dwie łodzie. Teraz poczułem się pewniej. Łapiąc się burty, miałem pewność, że sobie poradzę. Wiele razy kąpiąc się, właśnie tak robiłem, z tą tylko różnicą, że byłem w slipach. Mój optymizm w praktyce okazał się jednak bardziej naiwny, niż myślałem! Wszystko niesamowicie ciąży! Nasiąkłem wodą! Próbuję się podciągnąć. Łódź się przechyla, jednak nie na tyle, bym do niej wpadł. Trzymając się, odpoczywam. Gdyby nie ta kręcąca się śruba ustawiona na zero, mógłbym stanąć na niej, trzymając się steru i tak wczołgać na motorówkę. Nie wiem, jaką ma silę płat kręcącej się śruby, dlatego nie ryzykuję. Zimno wymusza następną próbę! Szarpać się w panice nie ma sensu. Wiem, że muszę wyprostować ręce i przełożyć nogę przez burtę i wiem, że dłużej czekać nie mogę – słabnę! To tylko tyle i aż tyle! Za trzecim razem może się nie udać! Zaczynam się podciągać, nogi w butach ciążą, łódź znowu się przechyla, jakby pomagając mi w tej trudnej chwili, a ja wiem, że nie mogę się poddać. Wyprostowuję ręce, przekładam prawą nogę i padam na dno łodzi!

Wyglądam jak topielec! Nade mną krążą mewy jakby zdziwione tym, co robię albo czekają, by w odpowiedniej chwili zaatakować. Pomóc, na pewno mi nie pomogą. Znam te nienażarte bestie. Potrafią być wredne!

Jednak żyję, ale nie mam czasu na radości. Szybko wstaję, ciągnę łączącą linę i po chwili jestem w motorówce. Cały mokry, zmarznięty, nie mam zamiaru podnosić naszego sprzętu!

Niech leży do diabła! Teraz muszę wciągnąć kotwicę, by popłynąć do domu. Dałem bardzo wolno naprzód. Łatwiej będzie mi wciągnąć „żelazko”. Właśnie wciągam, gdy słyszę coraz ciężej pracujący silnik. Bum, bum, bum i cisza!

Cholera, co się stało? Nigdy mnie nie zawiódł, a tu coś takiego! Szybko przemieszczam się na rufę i widzę dryfującą moją Cha-32. W lot pojąłem dlaczego. Płat śruby zahaczył o linę i nawinął na śrubę! Kiedy ruszyłem, zacisnął się do tego stopnia, że lina się zerwała!

Jak do tego doszło? Podciągając się do motorówki, rzucałem ją za burtę, zapominając o ruchomej śrubie! Zziębnięty i mokry przestałem logicznie myśleć! Teraz mam następny problem. Pierwsza myśl to dryfować razem łodzią, by się zbytnio nie oddalić. Druga – nóż i wyciąć to, co na śrubie. Próbuję to zrobić. Dryfując, zawiązany liną asekuracyjną, wychylam się za burtę i próbuję wyciąć ten odcinek, który się nawinął. Nie sięgam! Wychylam się jeszcze bardziej i ledwie dotykam liny! Tym sposobem nic nie zrobię! Zamocować nóż na kiju? Nie mam żadnego kija!

Różne myśli mi do głowy przychodzą, jedna może okazać się skuteczna. Uruchamiam silnik tak, by pracował w lewą stronę. W Skandii to żaden problem. Poszedł w lewo. Zasprzęgłem i dodaję gazu, mając nadzieję, że coś tam się poluzuje. Nic się nie poluzowało, zgasł!

Co dalej? Jedno jest pewne – silnik musi pracować, ja muszę się ogrzać! Powtórnie go uruchomiłem. Siedzę w sterówce, na kolektorze wiszą moje spodnie, koszula i sweter. Podkoszulek schnie na mnie, a ja opieram się o rurę wydechową.

Cały czas obserwuję dryf łodzi, dryfuje wolniej. To dobrze, bo mam plan, który muszę zrealizować. Szybko jak na dryf zbliżam się do lądu na wysokości Rzucewa. Kiedy zaczyna się wypłycać, ubieram koszulę, wychodzę z sterówki i rzucam kotwicę. Biorę nóż i tak uzbrojony skaczę za burtę! Muszę to wyciąć, nie mam innego wyjścia, ale też muszę uważać, by nie zostać uderzony będącą w ciągłym ruchu motorówką. Zanurzony po pas sięgam do liny i tnę. Raz, drugi, czwarty piąty! W końcu odpada, śruba jest czysta! Wcześniej zastopowałem silnik po to, by teraz móc przez rufę wejść na pokład. Prawie nagi, nie mam z tym większego problemu. Staram się o jak najszybszy rozruch silnika z myślą o dryfującej łodzi, która za chwilę wyląduje na brzegu!

Zdążyłem!

Marta Budzisz i Konrad Trendel, 1979 rok

W końcu płynę do domu, od czasu do czasu przyglądając się Cha-32, bo nie chciałbym powtórki sprzed kilkunastu godzin.

W domu mama zaniepokojona moją długą nieobecnością, widząc moje mokre ubranie, żądała wyjaśnień, a kiedy opowiedziałem, co mnie spotkało, nie chciała wierzyć.

– Co ty mówisz, wpadłeś do wody?

– Wpadłem, ale jestem.

– Ale mogło cię nie być!

– Mogło, ale jestem! Nie róbmy z tego dramatu!

– Co? Po tym, co słyszę, mam być spokojna, nie robić dramatu? A kto cię tam samego wysłał? Ojciec co?

– Nieważne.

– Dla mnie ważne, jak wróci z morza, pogadamy. Wszyscy już żaki zwieźli, ale on nie!

Oj była awantura, była, oczywiście tato nie mógł pojąć, że wylądowałem w morzu.

Łasce (oścień) na turboty, byka (na foki), ymer (młot do pali żakowych)

Klyga (przyrząd do zakładania haków w sieciach)

– Jak to wpadłeś do wody?

– A, tak sobie wyskoczyłem, chciałem zmierzyć temperaturę wody i głębokość. Może skończmy o tym mówić, bo na samą myśl niedobrze mi się robi! Nie chcę do tego wracać, ludzie mają rożne przypadki, sami o tym wiecie.

– Ten twój szczególnie jest ciekawy!

– Czyżby? Ja tu nic ciekawego nie widzę!

– Przestańcie się kłócić.

– Ja się mamo nie kłócę, mam tego dość.

Powiedziałem dobranoc i poszedłem spać. Następnego dnia ruszyliśmy po zatopione żaki.

Tamto wydarzyło się rok temu, teraz płynę z moim sąsiadem, bacznie obserwując załadowaną łódź.

Kiedy kościół w Pucku przeciął rzucweski cypel, zwolniłem, a potem stanąłem. Rzuciliśmy kotwicę. Podciągnąłem łódź Cha-32 do burty motorówki. Weszliśmy do łodzi, w której żaki zajmowały wiele miejsca.

– Ja będę stawiał, a ty Jerzy zostań na wiosłach, ale najpierw musimy odmierzyć te 120 m.

Anton wziął przygotowany pal. Dokładnie wymierzył naszą dolną granicę, patrząc na kościół w Pucku. Kazał parę metrów popłynąć niżej.

– Teraz jest dobrze! Widzisz kościół?

– No, widzę!

Pal zaryzował na koniec, uderzając parę razy drewnianym młotem. Zawiązał linkę i kazał mi płynąć wzdłuż piaszczystego brzegu. Linkę wolno wyrzucał za burtę. Kiedy się naprężyła, zaryzował drugi pal. To jest nasza górna granica. – Teraz płyń na środek, będziemy stawiać żaki.

Wiosłowałem na środek naszej działki, a Anton szykował pierwszy najmniejszy żak (łesechłewy). Na moje oko byliśmy już na środku. Ustawiłem łódź tak, by można było stawiać.

– Jesteśmy Jerzy za głęboko, cofnij parę metrów do brzegu!

Palem mierzył głębokość, a po chwili powiedział:

– Dobrze, tak stój.

Starałem się łodzią manewrować tak, by było mu najwygodniej. Po pierwszym żaku zaczął stawiać drugi. Zauważyłem łódź płynącą w naszym kierunku.

– Anton, zobacz, kto to może być? Mamy gości!

– A nie mówiłem, że za nami ruszą!

– Ciekawe kto to jest?

– Podpłyną, to zobaczymy.

– Antune to su Karulce! (Konkolowie)

– Zobacz tam dalej są następni to chyba Ksawrowy? (Trędlowie)

– Może, podjedź dalej, wbijam drugi pal.

Wciąż obserwuję zbliżające się łodzie motorowe. Pierwsi podpływają pod naszą dolną granicę i tu się zatrzymali.

– Zobacz co oni robią?

Mój wspólnik nic nie odpowiedział. Walił młotem już w trzeci pal, narzekając na twarde dno. W końcu skrzydło stoi.

– Zobacz, oni wiążą jakiś sznur?

– Co?

– No zobacz, przywiązali linkę, a teraz ją ciągną! Anton oni nas sprawdzają!

– Co mnie to obchodzi, ustaw się do stawiania żaka.

Wciąż patrzę na tych sprawdzających Karulków. Coś im nie pasuje, bo zwinęli linę i teraz płyną do nas.

– Czego oni chcą?

– A ja wiem? Zaraz się dowiesz, może powiedzieć: „niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”, z Bożym słowem tu płyną!

Kiedy dobijali prawie do naszej burty, usłyszeliśmy:

– Hej, Micholce Konrad wam nie powiedział, ile macie metrów? Te, Szpechta (tak mówili na Antona), robisz z nas idiotów?

August strasznie się wydzierał, a stojący z boku Alojzy mu wtórował.

– Po co ten szum, przecież można mówić, a nie krzyczeć! O co wam chodzi?

– O co? Ty się jeszcze pytasz, o co? Dobrze Micholkły wiecie o co!

– Ten górny pal będzie przesunięty o dwa metry! Rozumiesz to!

– O ile? O dwa metry?

– O dwa metry! A próbujcie tego nie zrobić! To my to zrobimy i zrobimy z wami porządek!

Głos krzyczących rozchodził się hen daleko niesiony drobną zatokową falą. Zdziwione mewy, przestraszone nietypowym zachowaniem rybaków, odleciały, unosząc się coraz wyżej i wyżej w swój świat.

Rewy to wypłycanie na Zatoce Puckiej z niedużymi wysypkami i wrakami, bo ludzka głupota musi być wszędzie, nawet tu! Ciszę i spokój zakłóca poligon. Samoloty MW często bombardują wraki, a echo zrzucanych bomb roznosi się po całej zatoce, dochodząc do naszych domów, które trzęsą się jak galareta, nie mówiąc już o oknach.

W ubiegłym roku tato z sąsiadem Boldą, na zbliżonej pozycji do tej dzisiejszej, postawili żaki. Po dwóch dniach popłynęliśmy wybierać węgorze z przeświadczeniem, że są i rzeczywiście były. Nad nami latały samoloty IŁy, bombardując wytyczone cele. Zajęci swoimi sprawami nie zwracaliśmy uwagi na to, co robi wojsko. W pewnym momencie Bolda mówi:

– Maryja Józef, wezdrzeta, na nas lycy bumba! (patrzcie, na nas leci bomba!)

Spojrzałem w niebo i rzeczywiście zobaczyłem lecący w naszym kierunku jakiś przedmiot. Z daleka wyglądał jak beret. Obserwujemy to, co leci, nie będąc pewni, czy w nas nie uderzy.

– Łyja Bylda, we bele na łyjny – co ti robjyc? (Wujku Bolda, byliście na wojnie, co tu robić?)

Józef z podniesioną głową ku górze mówi:

– Ti glypce wzone nas za wrak! Wes rymo, jak to je bumba, mdze bliskłe trzasny w niu, może łedbjyje so jak bala! Fylykse jy jem rdiotelegrafista, ale te był w baterii przeciw fligrom, jak te meslysz trzasne w nas?(ci głupcy wzięli nas za wrak! Weź wiosło, jak bomba będzie blisko nas, uderz w nią, może odbije się jak piłka! Feliks, ja jestem radiotelegrafista, a ty służyłeś w baterii przeciw samolotom, jak sądzisz, uderzy w nas?)

– Muże jo, a muże ny, kteż to Jozefie wiy, zarez łyzdrzyme!(może tak, a może nie, kto to Józef wie, zraz zobaczymy)

Wykapowałem, że mnie straszą.

Tymczasem bomba przeszła nad nami i spadła około 200 m od nas, z drugiej strony ryw. Po chwili w miejscu, gdzie wpadła, podpłynęła wojskowa motorówka K-1 z marynarzami na burcie uzbrojonymi w kaszorki. Coś wyciągali z wody.

– Wezdrzeta łeni wecygaju to bumbo! (Popatrzcie, oni wyciągają tę bombę!)

CHA 8, Chałupy VI/VII 1993 r.

– Łyja Józef co we gydyce! Rebe, a ny bumbo! W łyjskły jy so zastanywiyl skunt maju rebe? (wujku Józefie, co ty mówisz! Ryby, a nie bombę! W wojsku zastanawiałem się, skąd mają ryby?)

– Skunt te wiysz, że rebe? (Skąd wiesz, że rybę?)

– Muszele przyńc kłel mie. To jy dywyl im zgłeda na wejście do porte! Na dekły bele płymychle, szczepyczy, łykłynie i bentci (musieli przejść koło mnie. To ja dawałem im zgodę na wejście do portu! Na pokładzie mieli dorsze, szczupaki, okonie, i flądry).

– A wagłerze?(A węgorze)

– Wongur jy nie widzyl. Muże płe drodze zjedle? Łed ryw do Gdyny je sztek drodzi!(Węgorzy ja nie widziałem. Może po drodze zjedli? Od rewy do Gdyni jest kawał drogi!)

– Sery? Czejesz te Fylykse co ten twój gydy?(Surowe? słyszysz Feliks, co ten Twój gada?)

– Wezdrzy na to, że ta łestatny zrzucony bumba je na rebe!(wygląda na to, że ta ostatnia zrzucona bomba jest na ryby!)

– Na to wezdrzy (na to wygląda).

Wtedy było raczej wesoło, bo Józef z Feliksem robili sobie żarty, chociaż rzeczywiście bomba przeleciała nad nami.

 

Teraz, tu na wodzie w jakimś niezrozumiałym amoku jest krzyk o 2 metry, które i tak nie zostaną przez nas zagospodarowane. Nietypowe zachowanie usłyszeli Trędlowie, trzej bracia: Stach, Konrad i Ksawery. Przypłynęli, zwabieni krzykiem.

– Co tu się dzieje? O co wam chodzi? Co się tak August wydzierasz, na Helu ciebie słychać! Coś cię boli, chory jesteś?

Ksawer zwrócił się do swojego więcej niż znajomego.

August nie odpuszczał.

– Ci dwaj – pokazał na nas – będą robić tak, jak było ustalone – do metra!

– Ty, porucznik (tak mówili na Augusta), przestań się wydzierać, bo wyglądasz jak strach na wróble!

Ksawer nie ustępował, stał za nami murem, a poza tym miał ogromne poczucie humoru i w ten sposób starał się zakończyć spór o 2 metry, a tymczasem zaczynało być groźnie.

– Zamknij się maslykły (ksywa od lat), to ciebie nie dotyczy!

Nie zawsze i nie we wszystkich okolicznościach ten przytyk był spokojnie przyjmowany. Mój ojciec, czy też ja, nigdy z micholka problemu nie robiliśmy, ale nie wszyscy przyjmowali to z obojętnością czy poczuciem humoru, a już na pewno nie w sytuacjach takich jak ta dziś.

Chwyciłem wiosło i czekałem na dalszy tok wydarzeń. Widzę, że z tymi starymi nie ma żartów. Jak wpadną w trans, to można nieźle oberwać. Anton się nie odzywa, ja też.

Całe zajście starał się wyciszyć Konrad, ale nie dopuszczali go do głosu! W końcu mówi:

– O co wam chodzi? Uspokójcie się!

– Oni już wiedzą o co!

August wskazał na nas !