M/T Lepus. Rejs I (1978) - Jerzy Budzisz - ebook

M/T Lepus. Rejs I (1978) ebook

Jerzy Budzisz

3,5

Opis

Pierwszy rejs Jerzego Budzisza na M/T Lepus, rok 1978.

Jerzy Budzisz urodził się 1 maja 1950 roku w Helu w rodzinie rybackiej pochodzenia kaszubskiego. W 1955 r. jego rodzice przeprowadzili się z Helu do Chałup, rodzinnej miejscowości ojca. Siódmą klasę szkoły podstawowej skończył w Helu, a następnie szkołę zawodową w Pucku. Przez cały ten czas był związany z rybołówstwem przybrzeżnym. W 1976 roku zatrudnił się w firmie Dalmor. Rybak dalekomorski na stanowisku bosmana, w roku 2006 przeszedł na emeryturę. Autor takich pozycji jak: Chalepnyce, Opowiadania z życia Chałupian (2018), Kamrace przyjacielu (2019), Przeniesienie, Kaszubi w czasie (2019), M/T Perseus GDY-332. Trawler-przetwórnia (2020), M/T Denebola GDY-333. 1977 (2021), M/T Lepus. Rejs I (1978) (2021), M/T Lepus. Rejs II 1979 (2021). 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Landmarks

Cover

M / T Lepus. Rejs I (1978)

Jerzy Budzisz

Korekta: K. Księżyc, G. Szczepaniak

Skład: K. Księżyc

Projekt okładki: E. Siwek

Wersja elektroniczna: E. Krefft-Bladoszewska

Fotografie: z archiwum autora

© Copyright by Jerzy Budzisz

Publikacja na zlecenie indywidualne

Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart

81-574 Gdynia, Goska 8

www.wydawnictworegion.pl

e­-mail: [email protected]

ISBN 978-83-7591-797-0 (druk)

ISBN 978-83-7591-908-0 (ePUB)

ISBN 978-83-7591-909-7 (mobi)

Szczególny czas, jakim jest urlop, dobiegł końca. Rodzinne zacisze z każdą chwilą się oddala i oddali na wiele miesięcy. Sam jestem animatorem tego przeniesienia, które wymaga głębokiej refleksji w praktyce codziennego życia małżeńskiego i rodzinnego. Doświadczenie pokazuje, że to wszystko wcale nie jest takie proste, gdy wiąże się z morzem na wiele miesięcy. Jeśli to prawda, że miłość przejawia się w poszanowaniu wolności, jeśli ma być uprzejma, a nawet bezinteresowna, to korzystam z tego, brnąc w nieznaną mi przyszłość. Tym razem będzie się nazywać Lepus.

Autor

M/ T Lepus

29 marca 1978 roku

Przywitał nas listopadowy, jesienny, szary dzień. Samolot szczęśliwie wylądował w Gdańsku. Po odprawie paszportowo­-celnej załoga Deneboli rozjechała się do swoich domów, by następnego dnia stawić się u załogowego po przynależny urlop.

Cierpliwie stałem w kolejce, słuchając różnych opowiadań. Powoli zbliżałem się do załogowego. Nastrój zgoła inny od tego przy zaokrętowaniu. Przed nami wolne dni z rodzinami, w łóżku, nie w koi, w kuchni, nie na mesie, a co najważniejsze – po swojemu. Nastał czas szczególny. Grzecznie powiedziałem:

– Dzień dobry.

Podałem książkę żeglarską. Pan Abramowicz ją wziął, dokonał wyokrętowania i udzielił urlopu do końca roku. Wziąłem swoje dokumenty i szybko oddaliłem się z terenu Dalmoru. Od tego momentu czas przyspieszył. Dni mijały szalenie szybko i w końcu z urlopu zostało tylko wspomnienie.

Kolejna wizyta u Pana Abramowicza była krótka. Rezerwa! W tym czasie w porcie robiło się coraz ciaśniej. Przybywało Dalmorowskich jednostek. Burtowce, jak je potocznie nazywano, kończyły swój żywot. Krążyły na ten temat różne opinie, ale mało wiążące, bo nieomylna dyrekcja zapewne w porozumieniu z nieomylnym Związkiem Zawodowym i nieomylną partią robiła swoje.

Islandczycy wprowadzili nieratyfikowaną, niepotwierdzoną przez prawo międzynarodowe stumilową strefę ochrony dorsza i zaczęła się tak zwana wojna dorszowa. Nasz rząd poparł Islandczyków, ale kiedy podobnie zrobiono z Morzem Północnym, wiadomo już było, co się stanie z częścią naszej floty tam poławiającej. Nagle ucichły głosy poparcia. Przestano popierać kogokolwiek. W firmie zrobił się tłok, przybywało rybaków, dlatego okres wyczekiwania przedłużał się nawet do kilku miesięcy. Szukano znajomości, jednych wpychano, drugich wypychano, w każdym razie z zamustrowaniem były problemy. Zaczął decydować tak zwany układ polityczno­-koleżeński. Większy „garb”, większa szansa pracy na morzu. Również orientacja polityczna miała tu duże znaczenie, a nie przydatność zawodowa, i o to już zadbali towarzysze. Wtedy jeszcze z niewiadomych mi powodów bylii tacy, którym nieśpieszno było opuszczać burtowce. W tym czasie nikt nie sądził, że w haniebny sposób zniszczą zdolną do eksploatacji flotę, wysyłając ją na złom.

Stawiłem się w rezerwie. Podałem dokument i usłyszałem:

– Zgłosi się pan do kapitana Ciskowskiego, jest na Tanewie.

Tanew stała trzecia od kei. Musiałem przejść przez Poprad i Radunię. Kapitan Ciskowski z gorsetem na szyi siedział w kabinie i popijał kawę.

– Dzień dobry, panie kapitanie, miałem się do pana zgłosić, jestem z rezerwy.

– Dzień dobry. Proszę usiąść, zaraz powiem, co do czego.

Wziął moją książkę żeglarską i zrobił wpis do swoich dokumentów.

– Budzisz?

– Tak.

– A gdzie pan mieszka?

– W Chałupach, na półwyspie.

– Kaszub?

– Tak.

Zaczął mówić do mnie po kaszubsku.

– A ja, proszę pana, jestem z Tupadeł i też Kaszub.

– Wiem, gdzie są Tupadły. Koło Jastrzębiej Góry.

– Teraz, jak widzisz – przeszedł na „ty” – uziemiony i już w morze nie wypłynę.

– A co się stało? Czy coś poważnego?

– Mam uszkodzone kręgi szyjne, więc z morzem koniec.

– Jeśli wolno zapytać, jak to się stało?

– To długa historia.

Pociągnął łyk kawy, oddał mi książkę i się zamyślił. Jego ruchy były powolne, kontrolowane, wręcz majestatyczne. Po chwili powiedział:

– Zejdziesz pan na dół do wachtowego. Będzie dwadzieścia cztery na czterdzieści osiem, resztę wachtowy dopowie.

Wstałem z zamiarem odejścia.

– Niech pan jeszcze usiądzie.

– Jak to było?

– Północne wpadło w szał. Brda dzielnie walczyła z nawałnicą. Prawie nie schodziłem z mostku, ale kiedyś trzeba zejść, chociażby na chwilę. Wszedłem na korytarz, uchwyciłem się poręczy i wtedy potężna fala rzuciła nas na prawą burtę. Spad­łem ze schodów, a na dole byłem już załatwiony, jak widać. Po długim leczeniu skierowano mnie na bramę, oferując pracę wartownika. Od tej chwili miałem macać moich kolegów kapitanów!

– Panie Kapitanie, to jest przecież niemożliwe!

– Możliwe, możliwe, proszę pana. Oczywiście odmówiłem.

– Ciekawe, kto tak zarządził, bo chyba nie załogowy?

Kadry, a kto tam rządzi – wszyscy wiemy. To nieszczęście dotyczyło pośrednio i jego, bo dobrze znał swoją załogę. Brda 10 stycznia 1975 roku, w duńskim porcie Horstholm, zakończyła swój żywot. W sztormową noc straciło życie jedenastu rybaków.

Siedział w kufajce, popijał kawę i głęboko się zamyślił. Zrobiło mi się go żal, bo morze miał już poza zasięgiem, a propozycją pracy na bramie zlekceważono jego pozycję. W końcu był kapitanem i szacunek mu się należał, niezależnie od tego, co się wtedy na statku wydarzyło. On statkiem już nie dowodził, a gdybanie, co by było gdyby, nie miało już sensu. Inny kapitan, inne decyzje, doprowadziły do ogromnego nieszczęścia. To nieszczęście dotyczyło pośrednio i jego, bo dobrze znał swoją załogę.

– To ja już idę, panie kapitanie!

Najwyraźniej coś przeżywał, bo nawet się nie odezwał.

Niżej w niedużej kabinie siedział mały człowiek. Dłubał w nosie i nie zwracał na mnie uwagi, sądząc zapewne, że to ktoś z załogi albo ktoś, kto przyszedł obejrzeć, co można by jeszcze ukraść.

– Dzień dobry panu!

– A, dzień dobry!

– Wachtowy?

– Wachtowy.

– Ja do pana, z rezerwy.

– A, z rezerwy. No to siadaj pan, zaraz zrobię kawę i pogadamy.

Zakończył swoje działanie w nosie, wstał, nalał wody do czajnika, wsypał dwie łyżeczki kawy i usiadł.

– No to będziemy razem pilnować burtowców. Mamy nie dopuścić do kradzieży, no i dopilnować, by statki dobrze trzymały się na cumach. Myślę, że się dogadamy.

– Ja też tak myślę.

– Pan skąd?

– Z półwyspu.

– Kaszub?

– Tak.

Dziwnie się uśmiechnął.

– Moja córka wyszła za Kaszuba spod Kościerzyny!

– Piaskowy!

– Jaki?

– Piaskowy, tak na nich mówimy.

– Aha.

– Może wyjdziemy na pokład, kawa się ostudzi.

Poszliśmy. Dostałem wykład, co sprawdzać, gdzie zaglądać. Po krótkiej instrukcji wróciliśmy do kabiny. Pierwsza wachta przeminęła na wspólnym obwąchiwaniu terenu. W nocy dwa razy przeszedłem się po burtowcach, nic nie zauważając. Padał śnieg, zasypując pokłady białym puchem. Ludzkich śladów nie zauważyłem, więc spokojnie mogłem wrócić do kabiny. Na drugiej wachcie mój sympatyczny kompan gdzieś o pierwszej w nocy postanowił ruszyć w teren. Długo go nie było i już zacząłem się niepokoić. Wpadł do kabiny zdyszany i przestraszony jak diabli!

– Panie, panie, ktoś na mnie napadł!

– Gdzie?

– Byłem na Raduni i zszedłem do magazynku. Nic tam, cholera, nie widziałem. Poświeciłem w jeden kąt, drugi, i trzeci… nic! Wchodzę na drabinkę, bo już się stamtąd zbieram, i raptem spada na mnie olejarz! To na pewno był rzut! Od razu dostałem przyspieszenia, tam musiał ktoś być!

– Gdzie pan o tej porze łazi? Jeśli już, to powinniśmy na obchód iść razem.

– Zgoda, ma pan rację.

Gościu do rana nie ruszył się z kabiny. Siedział wylękniony, zastanawiając się, kto to mógł być.

– No i widzi pan, a gdyby w tym magazynku pana zamknęli albo, nie daj Boże, pobili, nawet bym nie wiedział!

– Kto to mógł być?

A on ciągle swoje!

– Panie, to nie jest już ważne, obydwaj wiemy, że sami nie możemy po nocach chodzić i tyle.

Któregoś wieczoru, pijąc kawę, zaczął opowiadać o swojej młodości:

– Przed wojną wykształciłem się na szewca. Kułem te buty z odrazą, bo wcale mi się ten fach nie podobał. Robiłem, bo robiłem. Przyszła wojna. Dostałem wezwanie do urzędu pracy, a tam urzędnik niemiecki zapytał: „Jaki masz zawód?”. Nie chciałem powiedzieć, że szewc, więc powiedziałem, że rybak wędkowy! „Jaki?” „Wędkowy”. Panie, urzędas drapie się w głowę i nijak nie potrafi zrozumieć, co to za zawód. Przyszedł drugi i teraz główkują obaj. W końcu ten pierwszy mówi: „Skoro wędkowy, to rzekowy”, i skierowali mnie w okolice Cuxhaven do niedużej rybackiej wioski. Nie miałem pojęcia o pracy na rzece, ale bardzo szybko pojąłem, w co się wpakowałem. Młodych tam nie było, wszyscy na wojnie, a starzy dawaliw dupę niemiłosiernie! Nawet w nocy wypływaliśmy na rzekę! Powoli wrosłem w tych rybaków, a pod koniec wojny chcieli, bym został. Ja, panie, ciągnąłem jednak do domu.

Słuchałem, co mówił kolega wachtowy, i w końcu, kiedy tak narzekał na tę pracę, powiedziałem:

– Muszę panu powiedzieć, że to wszystko, co pan mówi, doskonale znam!

– Jak to?

– Nie, nie byłem w Niemczech, ale moja praca przed przyjściem do Dalmoru niczym nie różniła się od tej tam na Łabie. Zarwane noce to codzienność. Sieci non stop trzeba było zwozić, bo przy dłuższym postoju nie można było tego wciągnąć do łodzi, tyle gnoju! Nie ma pan pojęcia, jak bardzo zanieczyszczona jest zatoka! Makabra!

Siedząc przy kawie czy herbacie, rozmawialiśmy, by czas leciał szybciej. Co jakiś czas robiliśmy obchód, widząc coraz mniej różnego sprzętu. W odpowiedzi na nasze uwagi pokazywano nam zezwolenia na rabunek już skreślonych z żywota burtowców. Któregoś wieczoru do kabiny wpadł dowódca straży portowej z dwoma strażnikami i jakimś nieznanym mi obywatelem.

– Do jasnej cholery, co wy tu robicie? – Facet chciał wywieźć pełen samochód desek i nie tylko. – Pod dechami jest tokarka!

Mój kolega spokojnie odpowiedział:

– Panie komendancie, pokazał mi pozwolenie na wywóz tej tokarki. To, że Dalmor daje ją za bezcen, gówno mnie obchodzi. O deskach nic nie wiem, a jeśli je ma, zwyczajnie ukradł, a może i na nie ma pozwolenie, tego też nie wiem.

Nagle pojawił się Felek mający nad nami nadzór. Coś szepnął do ucha komendanta i obaj wyszli. Strażnicy i ten od przemytu również opuścili nasze skromne pomieszczenie.

– Kurwa mać, niech spierdalają! Facet wymachuje mi przed nosem pozwoleniem i mówi, żebym spierdalał, a ja mam się z nim szarpać! A niech, kurwa, kradną, jak mamy idiotów w biurach! Jak można takie tokarki oddać za grosze!

Mój rozmówca był poruszony i klął jak diabli.

– Panie Jurek, jak wszyscy, to wszyscy! Widział pan tę szafkę na klucze?

– Nie.

– Położyłem ją na pokładzie. Wymontowałem ją z Raduni, może się panu przydać.

– Wie pan, ja jej nie wyniosę, nie ma mowy, taki już jestem.

– To ja ją panu wyniosę, bo przecież też ją zwiną, a szkoda, bo jest dobrze zrobiona.

Minął miesiąc, potem drugi. Burtowce prawie ogołocone ze wszystkiego wyglądały jak statki widma. Co poniektórym łezka zakręciła się w oku, bo oddali na nich szmat swojego życia. Na pewno takich doznań nie miały urzędasy, niszcząc coś, co mogło jeszcze śmiało funkcjonować. Coraz głośniej było o tym, że Szczecin swoje burtowce przerobił na kalmarowce, które świetnie się sprawdzały. Nasza firma kalmarem się dławiła i traktowała go jako zło konieczne. Siedemnaście tysięcy kartonów oddali za buty z Jugosławii! Swoją drogą, słabo rozreklamowany kalmar w kraju się nie przyjął.

Coraz częściej zaglądałem do rezerwy, dopytując się o zaokrętowanie. Odpowiedź była krótka:

– Proszę czekać!

Bałem się, że mnie wysadzą, bo coraz głośniej było o przepychankach. Rezerwa z wielu względów komplikowała mi życie i nawet nie chodziło o kasę. Mój kompan zamustrował. Pracował na przetwórni, więc miał większe szanse.

– Panie Jurek, będą wymiany, więc i pan się załapie!

– Tak pan sądzi?

– Tak sądzę. Radzę panu zajrzeć do rezerwy. Niech pan wyskoczy, przecież to niedaleko.

– No dobra, idę. Ale najpierw odmelduję się u kapitana Ciskowskiego.

– Co pan wydziwia? Te dziesięć minut? Co się może stać?

– Nieważne, idę. Nie mogę sobie ot tak zejść z wachty.

Znalazłem kapitana.

– Panie kapitanie, chciałbym na chwilę wyskoczyć do rezerwy.

– A idź pan, tu się nic nie dzieje. Jak pan widzi, same kadłuby, jak szkielety zdechłych wielorybów!

Zaczął się nerwowo śmiać.

– Dziękuję, kapitanie.

Kapitan Ciskowski to przede wszystkim dobry człowiek, takim go zapamiętałem. Myślę, że w morzu było podobnie, potrafił rozmawiać z załogą.

Na dzień dobry powiedziano mi, bym zgłosił się do załogowego. Prawie biegłem, by jak najszybciej dowiedzieć się, czego chcą. Groźny Abramowicz wziął książkę, spojrzał na mnie i powiedział:

– Będę pana mustrował na Lepusa. Jutro po odbiór książki.

– Ale ja mam wachty!

– To co z tego, że ma pan wachty? Dostanie pan pozwolenie na przekroczenie bramy i tyle.

Dostałem, podziękowałem i poszedłem na szkielet wieloryba. Oczywiście od razu powiadomiłem kapitana, który zapytał:

– To ile jeszcze będzie pan u nas?

– Mamy dziś dziesiątego, dwudziestego jest zebranie, a odlot, jak nic się nie zmieni, dwudziestego dziewiątego. Po zebraniu chciałbym parę dni wolnego.

– Ma pan rację, trochę luzu się przyda.

Pan starszy od razu zapytał:

– No, no i jak? Co chcieliw rezerwie?

Pan wachtowy atakował pytaniami. Był ciekawy gdzie, co i ewentualnie jak.

– W rezerwie nic. Skierowali mnie do załogowego, pana Abramowicza.

– Do spirali?

– Nie, do Abramowicza!

– Tak na niego mówią.

– Dlaczego?

– Bo jest prawie łysy i zarzuca sobie ostatkiem łysinę, ha, ha, ha!

– Ja nic nie zauważyłem.

– Bo jesteś pan przestraszony! Zamustrował?

– Tak, na Lepusa.

– A więc poleci pan do Kapsztadu. Łowić będziecie na Antarktydzie, a tam już gówno jest, Ruscy już tam byli, a oni zostawiają spaloną ziemię.

– Co tam się łowi?

– Przede wszystkim kergulenę i kryl.

– Skąd pan to wie?

– Ja wiem wszystko i to też, że jak was nie skierują na Falklandy, macie zarobkowo przechlapane.

– Może nie będzie tak źle?

– Może. Byłem na B-22, dobrze się trzyma na fali, to taka kaczka. Jednak Lepus nie dorównuje Deneboli czy Perseuszowi. Liny trałowe idą przez pokład, co jest cholernie niebezpieczne, szczególnie jak łowi się dennie, a tam właśnie tak jest. Na Rachimowie pękła lina i bardzo poważnie poturbowała zmianę pracującą na pokładzie, ale wie pan, jedni tu, drudzy tam, jak to w życiu. Pracować trzeba wszędzie.

– A pan mnie straszy!

– Nie, człowieku, broń Boże!

Pan były szewc zamustrował tam, gdzie chciał. Czas upłynął szybko i trzeba było pożegnać się z kapitanem Ciskowskim.

– Panie Kapitanie, od jutra idę na krótki urlop, a potem w morze. Życzę, panu wszystkiego dobrego, a przede wszystkim zdrowia.

– Dziękuję, no to powodzenia!

To był koniec mojej przygody z burtowcami.

Dowód zaokrętowania

Zebranie odbyło się w baraku, który na co dzień służył jako świetlica. Wzrokiem szukałem kogoś znajomego, ale bez skutku. Nikogo nie znałem, same obce twarze. Gdzie załoga z Deneboli? Może ukryli się przed Lepusem?

Siedziałem pod oknem i słuchałem, co mówią mądrzy ludzie z Dalmorowskich biur. Kiedy padło sakramentalne: „Czy macie panowie jakieś pytania?”, zrobiło się gwarno. Pytań nie było, więc zebranie zakończono.

29 marca o godzinie 12.00 spotykamy się przy kombinacie! Dalej autokary zawiozą nas na lotnisko. To już trzecie pakowanie i pożegnanie, a wciąż towarzyszy mi ogromny smutek. To rodzinne rozdzielanie bardzo boli. Rejs zaplanowano na sto sześćdziesiąt dni, a ja zgodziłem się na to kosztem wszystkiego i wszystkich dookoła, tłumacząc sobie, że skoro inni dają radę, to i ja wytrzymam.

Jest godzina 15.30. Siedzę w samolocie DC-8 linii KLM. Przed nami jedenaście godzin lotu. Zapowiadają, że po ośmiu godzinach wylądujemy w Kenii. Mam dobre miejsce, bo przy bulaju. Strasznie tu głośno, a na dodatek nasi palą! Ledwie skończyłem Ojcze Nasz i już startujemy. Ziemia szybko zostaje za nami, wciąż idziemy w górę, by na dziesięciu tysiącach metrów wyrównać. Można odpiąć pasy. Patrzę w dół, ale nic nie widzę oprócz kłębiastych chmur. Lecimy wysoko nad nimi. Uwolnieni z pasów co poniektórzy zaczęli się przemieszczać rufa–dziób, szukając nie wiadomo czego. Przed chwilą na lotnisku mogli się nagadać do syta. Po jakimś czasie zauważam, że nic nie dzieje się bez przyczyny – są coraz bardziej rozbawieni i coraz głośniejsi. Próbuję zamknąć oczy, zasnąć. Nie ma mowy. Mój sąsiad, też rozrywkowy, co chwila szuka czegoś w torbie i co chwila ktoś do niego podchodzi. Nie rozmawiamy, ma swoich. Stewardesy proszą, by zajęli miejsca, bo będą roznosić posiłki. Z oporami, ale jednak przejście na wózki robi się puste, mogą pracować. Ze smakiem zjadłem danie z kurczaka, a na deser ciasteczko z sokiem pomarańczowym. W końcu zasypiam. Po trzech godzinach sąsiad budzi mnie na następny posiłek.

30 marca o godzinie 2.00 naszego czasu lądujemy w Nairobi, stolicy Kenii. Po trapie schodzimy na płytę lotniska i idziemy w kierunku portu lotniczego. Duszno, ciepło! Mamy godzinę na drobne zakupu. Port lotniczy jest nowoczesny, a w środku znajduje się dużo stoisk z pamiątkami. Kupuję maskę rzekomo z drewna tekowego. Inni robią to samo. Handlują, kupują różności. Godzina mija szybko. Wracamy do samolotu. Mogę powiedzieć, że byłem w Kenii! Samolot kołuje na pasie startowym. Dostaje zezwolenie i ruszamy. Ziemia coraz dalej i dalej. Dostajemy jeszcze dwa posiłki. O godzinie 9.00 lądujemy w Kapsztadzie. Tu już byłem, więc wiem, jak miasto wygląda, szczególnie jeśli idzie o dojazd. Slamsy rozciągają się na daleką przestrzeń. Po szybkiej odprawie wsiadamy do byle jakich autokarów i ruszamy. Pogoda typowo jesienna, pada i jest chłodno. Jedziemy i jedziemy, oddalając się od miasta. Co to oznacza? A to, że nie warto chodzić do centrum, bo za daleko i bardzo niebezpiecznie. W końcu stoimy przy Lepusie. Na lewej burcie pełno rybaków czekających na podmianę. Opaleni wyglądają na zadowolonych. Biorę swój bagaż i po trapie wchodzę na statek. Szukam kabin rybaków pokładowych. Kabiny są otwarte, więc wchodzę do drugiej od dziobu, na lewej burcie, pytając, czy jest wolna. Siedzący rybak wstaje, podaje rękę i mówi:

– Śliwa!

– Budzisz.

– Siadaj.

Widzę, że dolna koja jest wolna, więc pytam, czy mogę położyć bagaż.

– Kładź, bo, jak sam widzisz, kabina jest mała.

Rzeczywiście, wielkością nie grzeszy. Tyle co usadowiłem się pod bulajem, wchodzi następny z nowych. Śliwa znowu się wita i przedstawia. Słyszę „Nurzaj Feliks” – a więc z tym starszym już panem będę mieszkał w kabinie. Dla mnie osobowość tego pana ma ogromne znaczenie – ogromne! Mamy razem na tej małej przestrzeni spędzić sto sześćdziesiąt dni. Tymczasem jesteśmy już w czterech. Pokazują randy, piaski pustyni, tygrysie oczka, opale. Takie tam pamiątki dla rodziny kupione, jak mówią, u Ruska. Odlatują o 19.00, a więc jeszcze parę godzin się pomęczymy. Dobrze, że nie nocują! Na korytarzach coraz głośniej, weselej. Kraj daleko, to dlaczego by sobie nie pofolgować. Przepija się smutki, smuteczki, radości z powrotu… Każdy ma swój obyczaj przylotu i odlotu. Cały się lepię, muszę iść pod prysznic. Przeprosiłem „swoich”, wziąłem mydło, szampon, ręcznik i udałem się do łazienki. Nawet czysto, chociaż w kabinie szuwaksów mnogo. Jak to dziadostwo wytępić? Przydałaby się fumigacja, ale czy kiedykolwiek w Dalmorze coś takiego przeprowadzono? Wątpię. Żyjemy z tym robactwem, które też potrafi ugryźć. Wróciłem odświeżony. Dalej siedzimy, powiedzieliśmy już sobie wszystko, a po wyborowej śladu już nie ma. W końcu ogłaszają zejście starej załogi, jest 19.00. Pomagam koledze znieść bagaż. Autokary już czekają. Zostaliśmy sami.

– Panie Feliksie, to zajmę górną koję, tę szafę, tę szufladę i tę pod koją.

– Jak pan chcesz.

– Proszę mi nie mówić pan, proszę mówić Jurek.

– Dobrze, Jurek.

Nurzaj palił, i to dużo. Musiałem przywyknąć. Ważne, że nie pił. Zacząłem rozpakowywać swoje rzeczy, zagadując go.

– A pan skąd?

– Z Gdyni.

– W Dalmorze długo?

– Sporo, ale w większości na burtowcach, a teraz, kiedy tak je załatwili, trzeba było przyjść tu, do tego kołchozu.

– Dlaczego kołchozu?

– Tam było nas dwudziestu dziewięciu i żyliśmy jak rodzina. Czasami pływaliśmy ze sobą całe lata! Pływałem z kapitanem Klamką.

– A pan tu kogoś zna?

– Znam, ale oczywiście nie wszystkich.

W drugiej kabinie było bardzo głośno i robiło się coraz głośniej.

– Co oni, kurwa, myślą tak aż do rana?

– Zobaczymy.

Ułożyłem się w swoich zakamarkach i położyłem się w koi. Felek siedział i palił papierosa. Dymek długo krążył, aż się gdzieś ulotnił. Nad ranem u sąsiadów wesele trwało nadal. Trzaskanie drzwiami, pijackie uniesienia nie dawały odpocząć. Trzeba to wytrzymać, bo cóż innego można zrobić. Felek już nie spał i klął jak szewc!

– Kurwa, nie pozwolą człowiekowi się wyspać, co za pijacka banda! Tam mieszka Marian i P., ale widziałem też Waldka. Znam ich z burtowców. Będziemy mieli przechlapane!

– E, może nie będzie tak źle!

– Ja ich znam, rozumiesz?

Widziałem złość Felka, więc zamilkłem.

31 marca

Godzina 20.00. Stoimy bardzo daleko od miasta. Żeby dojść do centrum, trzeba godziny. W dali widzimy majestatyczne góry stołowe, na których zwiedzanie nie ma czasu. Mówią, że jutro mamy iść w morze. Bierzemy różnego rodzaju przesyłki. Właśnie kończymy brać prowiant. Paliwo jutro.

1 kwietnia

Godzina 18.00. Z samego rana podeszły holowniki, by przeholować nas pod pirs paliwowy. Teraz jesteśmy znacznie bliżej centrum. Sam tam nie pójdę, bo się boję. Mam w pamięci, co zrobiliz Melcerem, naszym dwudziestotrzyletnim kolegą. Wrócił do kraju w stalowej trumnie. Musiałbym pójść w grupie, ale nikogo nie znam. Murzyni ostatnio w RPA zrobili się bardziej agresywni w stosunku do białych, tak przynajmniej mówią.

Godzina 23.00. Siedzę z Felkiem w kabinie i czekam na alarm manewrowy. Wciąż się poznajemy – wszyscy. Kiedy dzwonią, musimy iść: on na dziób, ja na rufę. Na rufie rządzi bosman Kazik Wężyński, a na dziobie bosman Krakowiak. Wiem jeszcze, że czwarty oficer nazywa się Jerzy Piotrowski. To na razie tyle. Manewr odbijania przebiegł sprawnie. Po uporządkowaniu rufy mamy wolne.

2 kwietnia (niedziela)

Godzina 20.00. Pierwsza niedziela w morzu minęła szybko. Jestem na sterze. Mam wachtę z pierwszym oficerem Zbyszkiem Chrzanowskim od godziny 16.00 do 20.00 i od 4.00 do 8.00. Płyniemy kursem 233 stopni. Było ciepło, słońce od czasu do czasu wychodziło zza chmur. Pierwszy dużo czasu przebywał w nawigacyjnej. Parę razy odwiedził nas kapitan Mrozowicz, bacznie przyglądając się pierwszemu. Ciekawe dlaczego. Może ma taki zwyczaj? Tu wszystko jest jeszcze nowe, świeże w zachowaniu i obyczaju. Teraz to my jesteśmy duchem tego statku, a jaki on będzie, zależy tylko od nas.

3 kwietnia,

Godzina 21.00. Cały dzień niebo pokryte jest chmurami. Wiatr przybrał na sile, a morze zrobiło się niespokojne. Lepus dobrze trzyma się na fali. Jesteśmy drugi dzień w morzu, a u większości wesele trwa nadal. Są tacy, którzy nie trzeźwieją od chwili przylotu, mają zdrowie! Gram na akordeonie, ale mam też obowiązki, dlatego zamykamy kabinę, bo co chwila jakiś pan młody zaprasza. Tłumaczenie, że mam wachtę, że przecież muszę trochę odpocząć, nic nie skutkuje.

– Panie Feliksie, czy ta wóda im się nie skończy?

– Jak widać nie! Przynajmniej na razie. Za jakiś czas wszystko wróci do normy.

4 kwietnia

Godzina 14.00. Mniej słyszy się bełkotu pijanych, co świadczy o topniejących zasobach. Bosmani wesołe towarzystwo zagonili do pracy. Wszyscy wolni od wacht pracują na pokładzie. M/ T Lepus płynie kursem 230 stopni z szybkością 10 węzłów. Pogoda nam sprzyja. Świeci słońce i jest pogodnie. Siedzę w kabinie sam ze swoją tęsknotą za rodziną. I znowu skazałem siebie na samotność. Nie potępiam tych szukających upojenia w wódce, bo może jest to sposób na bycie daleko od najbliższych. Nie wiem. Każdy ma swój indywidualny świat i musi przeżyć pewne rzeczy samemu. Jak to robi, to już jego sprawa, byleby za bardzo się z tym nie obnosił.

5 kwietnia

Godzina 13.00. W nocy z powodu awarii silnika staliśmy w dryfie. Pogoda stabilna, z pięknym rozgwieżdżonym niebem. Po trzech godzinach ruszyliśmy obranym kierunkiem przed siebie. Kolega poszedł do pracy na pokładzie, ja miałem iść o 16.00 na wachtę. Powoli przyzwyczajamy się do siebie i coraz bardziej utrwalamy sobie imiona poszczególnych załogantów. Tam u góry, na mostku nie rozmawiamy, a jeśli już, to tyle, ile wymaga sytuacja podczas wachty. Godzinę jestem na sterze, godzinę na oku. Drugi wachtowy nazywa się Andrzej Migocki. On pracę zaczynał od burtowców. Ważne, że się dogadujemy.

6 kwietnia

Godzina 13.15. „ZEBRANIE ZAŁOGOWE godzina 20.00” – taki komunikat wisi na mesie. Byłem.

Odpoczywam syty po dalmorowskim obiedzie. Szef raczej się nie wysila. Idzie utartymi ścieżkami. Dopcham chlebem podczas podwieczorku. Wczoraj między 17.00 a 18.00 przed dziobem zobaczyliśmy potężne stada orek. Płynęły wolno, od czasu do czasu zanurzając się całkowicie. Nadal płyniemy kursem 230 stopni z szybkością 10 węzłów. Dzisiaj przekroczyliśmy 45. równoleżnik, co wiąże się z tym, że otrzymamy 80 złotych dodatku dziennego (zdrowotnego). Naukowcy pracujący na Antarktydzie dostają, więc i my dostaniemy, bo klimat, zdaje się, jest taki sam. Na łowisku panuje bezrybie. Statki, które tam poławiają, nie przekraczają 150 tysięcy wartości na dobę. Są to informacje z pierwszej ręki, o których mówi kapitan na mostku.

Przelot na łowisko

7 kwietnia

Godzina 14.00. Niebo zakryły ciemne stada chmur. Statek zaczyna boczny taniec, a my razem z nim. Po raz pierwszy od wyjścia z Kapsztadu mamy taką nieprzyjemną pogodę, chociaż do pełnego sztormu jeszcze daleko. Na zebraniu kapitan Mrozowicz oznajmił załodze:

– Panowie, założenia eksploatacyjne mogą ulec zmianie. Na Antarktydzie jest bryndza, w związku z powyższym możemy śmiało zawrócić i popłynąć na wysokość Namibii. Na tę chwilę wszystko jest możliwe.

Co poniektórzy z takiego obrotu sprawy byli zadowoleni. Przynajmniej będzie ciepło. Poza tym wiadomo już było, że tam się nie zarobi. Rosjanie przed nami wykarczowali tamtejsze łowiska. Antarktyda kojarzy się z łowiskiem emeryta. Byłem tam w 1980 roku na statku M/ T Merkury. Łowiliśmy oczywiście dennie. Dużo pracy, mało ryby.

Godzina 20.15. Po wachcie, po kolacji jestem już w kabinie. Pan Felek siedzi przy stole i delektuje się papierosem.

– Panie Feliksie, coś panu powiem, ale proszę, niech pan nikomu tego nie mówi!

– Tego możesz być pewny.

– Było wpół do piątej. Stałem na sterze, a Miguś na oku. Pierwszy przeglądał mapy w nawigacyjnej. Kapitan stał na prawym skrzydle wpatrzony w horyzont. Słyszę, że ktoś otwiera drzwi i wchodzi na mostek. Patrzę, a to łysy Tadeusz S.

– Cyc?

– No tak, tak na niego mówicie. Wszedł do nawigacyjnej i mówi: „Pierwszy, powiedz ochmistrzowi, żeby dał piwo!”. „Przecież wiesz, że stary zabronił!” „No to co? Nie możesz powiedzieć?” „Już Ci mówiłem! A zresztą… idź do starego, jest na mostku!” Cyc idzie do kapitana i mówi: „Panie kapitanie Fujara, chciałbym karton piwa”. Kapitan spokojnie odłożył lornetkę. Spojrzał groźnie na Cyca i krzyknął: „Co?! Co ty, gnido, powiedziałeś? Fujara?”. Wziął Cyca za chabety, kopnął w dupę i tylko słyszałem po schodach bum, bum, bum! Stary wpadł w okropne nerwy. Wszedł do nawigacyjnej. „Ja tu z tymi pijakami porządek zrobię! Dość tego! Dziadostwo wyślę do kraju! To, kurwa mać, bezczelny gnojek!” Udawałem niezwykłą powagę, widząc stan kapitana.

Felek krztusił się ze śmiechu!

– Z czego się pan tak śmieje?

– No bo, stary…

– Co, stary?

– Tak miał!

– Co pan powie, co pan powie! Ale gościu sobie nagrabił! Swoją drogą, jest cholernie chamski. Po jaką cholerę w ogóle przychodził na mostek?

– Ten typ tak ma i nic sobie z tego nie robi, znam go. Myślał, że kapitan pozwoli wydać piwo. Nagrabił sobie, nie ma co!

8 kwietnia

Godzina 13.00. Nasza niepewność co do rejonu połowu jest już definitywnie wyjaśniona. Będziemy jednak łowić przy Georgii Południowej i Morzu Scotia. Płyniemy wolno, niecałe 8 węzłów, a to przede wszystkim dlatego, że mamy silny wiatr od dziobu. Od wyjścia z portu nie spotkaliśmy żadnej jednostki, sektor jest pusty. Nawet sobie nie mogę wyobrazić, w jakiej ogromnej przestrzeni jest nasz Lepus. Jezu, jak daleko jest do domu! Lepiej o tym nie myśleć!

Na pokładzie praca wre. Rządzi czwarty oficer Jurek Piotrowski z bosmanem połowowym Krakowiakiem. Tymczasem zasoby w przerażającym tempie wysychają. Niektórzy chleją, co popadnie. Czwarty mechanik nachlał się perfum i gdyby nie lekarz, chybaby odjechał! Teraz go pilnują, żeby znowu nie popełnił jakiegoś głupstwa. To chyba stres z powodu rozstań z rodziną. Wprawdzie nie jestem psychoterapeutą, ale przecież z jakichś potrzeb się to bierze. Jednak po każdym zamroczeniu zawsze wraca się do rzeczywistości i wtedy wracają też koszmary i widmo powrotu do kraju, co jest równoznaczne z kopem w dupę, bramą. Tam się nawet cieszą, bo ludzi mnogo!

9 kwietnia

Godzina 14.00 – ZEBRANIE ZAŁOGOWE. Przed chwilą zakończyło się zebranie załogi pokładowej. Pierwszy oficer z czwartym (i na pewno za porozumieniem bosmanów) rozdzielili poszczególne stanowiska. Jestem na drugiej zmianie i będę pracował na prawej burcie u bosmana Wężyńskiego. Bosman Krakowiak pozostał połowowym.

Mieszkam z panem Felkiem w drugiej kabinie od dziobu, co w obecnych warunkach bardzo odczuwam. Stan morza – 8, siła wiatru – 10 w skali Beauforta. Statek grzęźnie w fali, a uderzenia są tak potężne, że trzęsie się jak w febrze. Południowy Atlantyk przyjął nas niezbyt przyjaźnie, bo sztormem, utrudniając nam życie. Fala wchodzi przez slip, robiąc zamieszanie wśród pracujących rybaków. Już jest cichutko, spokojnie i praco­wicie. Bzdury szybko wyparowały z głowy.

10 kwietnia

Godzina 13.30. Trzynasty dzień rejsu. Ze względu na duże falowanie przeszliśmy na sterowanie ręczne. Teraz trzeba się zdrowo nakręcić kołem sterowym, by utrzymać statek na kursie 250 stopni. Im dalej płyniemy na południowy zachód, tym gorszą mamy pogodę. Oprócz wiatru i wysokiej fali męczy nas jeszcze śnieg z gradem. Prawdopodobnie na lepszą pogodę nie mamy co liczyć. Szybkość spadła do 6 węzłów! Góry wody otaczają nas zewsząd! Kiedy jesteśmy na szczycie, z hukiem spadamy, a gdy lądujemy, następny szaleniec już nas unosi, i tak w koło. Jak tu wypoczywać, nie mówiąc już o spaniu… Feliks mówi, że zrobili wszystko na mocno i na pokład nie wychodzą. Mogą sobie na to pozwolić, bo są do przodu z pracą.

11 kwietnia

Godzina 13.20. W nocy przekroczyliśmy 50. równoleżnik, tym samym zaliczając czwartą strefę dewizową. Od tej chwili otrzymujemy 2 dolary i 5 centów dziennie. Do łowiska, na którym poławiają dalmorowskie statki, według obliczeń pierw­szego mamy 500 mil. Wiatr zelżał i pokazało się słońce. Statkiem przestało rzucać i życie od razu stało się bardziej ludzkie. Jednak byłem w błędzie – do wysuszki daleko. Od czasu do czasu wybuchają pijackie afery. Ostatnio statek żyje wydarzeniem, z którego nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. Pan Feliks się śmieje, ja nie, bo to żenujące.

Kabinę niżej zajmują Marian Sz. ze starszym rybakiem P. Starszy rybak P. często przychodzi do Felka. Znają się z burtowców. Ja coś słyszałem, ale Felek był bardziej wtajemniczony i zaczął opowiadać. Wczoraj wieczorem P. zszedł do przetwórców, oczywiście na popijawę. Z kontekstu zdarzeń, o których mówi mój kabinowy, myślę, że to było tak:

Po podwieczorku poszedł do swoich znajomych przetwórców, a że miał butelczynę, tym cieplej go przywitano.

– O, jesteś! Siadaj, stary. Czego się napijesz? Kawy czy herbaty?

P. postawił na stole wyborową, usiadł i zapalił papierosa.

– Kawa!

Zrobili kawę, nalali do szklanek, zadowoleni, że P. jeszcze coś wygrzebał. Siedzieli, rozmawiali, pili. Było miło i przyjemnie. Przez uchylony bulaj wpadało rześkie powietrze. Morze uspokoiło się na tyle, że nie zagrażało wtargnięciem do kabiny. W końcu zrobiło się marudnie:

– Kiedy będziemy na łowisku?

– Dokładnie nie wiem, ale sprzęt połowowy mamy prawie gotowy. Została jeszcze pelagiczna.

– U nas na przetwórni się jeszcze pierdolą, ale zdążymy.

Zdzichu poważnym tonem ocenił pracę na przetwórni. Jego kompan Bolek to potwierdził. P. dopił i powiedział:

– Mówią, że tam gówno jest i jak zostaniemy na Antarktydzie, nie zarobimy! A ty, Zdzichu, musiałeś tu płynąć?

– Musiałem, bo i tak byłem zbyt długo na chorobowym, a jak przyszedłem, od razu wpadłem na Abramowicza, a z nim, jak wiecie, dyskusji nie ma.

– To prawda, w ogóle nie słucha, co się do niego mówi, bierze książkę i mustruje, gdzie chce – scharakteryzował załogowego dotychczas milczący Bolek. – Chłopy, jakoś to przetrwamy. Stary jest w porządku, a i z technologiem można się dogadać.

W butelce ubywało. Kiedy została ostatnia kolejka, P. poczerwieniał na twarzy, a obaj przetwórcy, średniej postury, zaczęli jakby wolniej funkcjonować. Ich ruchy i tok myślenia jednoznacznie wskazywały na potrzebę dalszej, jakże ważnej debaty.

– Te, Bolek, masz coś?

– Co, kurwa, co, Zdzichu, masz coś! A wczoraj to co, czyją chlałeś? Zapomniałeś?

P. beknął i powiedział:

– To ja już idę.

– Siedź! Gdzie ci się spieszy? Bolek, sięgnij no tam, w szafie, tam na dole, musi być wyborowa, innego gówna nie piję.

– O, to co innego, teraz mogę zostać, bo jest przy czym!

Pili dalej, bełkocząc na tyle głośno, że koledzy z drugiej kabiny zaczęli walić w szoty. Pierwszy sklarował się Bolek. Położył się na dolnej koi i zasnął. Zaczął głośno chrapać. Po chwili na górną koję z trudem wdrapał się Zdzichu. P. siedział na kozecie i też od pewnego czasu był poza światem. Kabina kręciła się niby karuzela!

Felek zapalił kolejnego papierosa, a ja czekałem, co powie dalej.

– P. się obudził. Zachciało mu się.

– Co, co, panie Felku, mu się zachciało?

– Nie wiesz?

– Nie wiem. Z czego się pan śmieje?

– Z ciebie! Srać mu się zachciało! Ha, ha, ha! Żeby nie narobić do portek, otworzył bakistę i tam nawalił, a potem dupsko wytarł zasłonką i poszedł!

– Co? Naprawdę tak było?

– Tak przynajmniej mówią.

Wachtowy rano, kiedy wszedł do ich kabiny, budząc do pracy, poczuł smród, ale myślał, że to jeden z nich. Pierwszy wstał Zdzichu.

– Te, Bolek, co tak śmierdzi?

Zaspany kompan otworzył oczy, wącha i mówi:

– Nie zdążyłeś do kibla?

– Ja? O kurwa, cała zasłonka w gównie!

Ostry zapach szedł z bakisty. Otworzył wieko i zobaczył kupę.

– Bolek, to ten gnojek z pokładu! Idę do starego, tak tej sprawy nie zostawię!

– Jasne, idziemy obaj! Nie dość, że się nachlał, to jeszcze obkichał nam kabinę!

Opowiedzieli wszystko kapitanowi.

– Panowie, jesteście tego pewni?

– Tak, panie kapitanie, jesteśmy! To jakiś świr.

– Wachtowy! Zawołać na mostek P.

Po chwili przyszedł.

– Co pan tam narobił?

– Nie rozumiem. O co chodzi?

Stojący obok przetwórcy natychmiast zareagowali.

– Co nie rozumiesz, przyjdź do naszej kabiny, to zrozumiesz, brudasie pieprzony! Chyba w domu na drągu się załatwiasz!

– Panowie, spokojnie.

– Panie P., pan ich przeprosi!

– Ja tam nikogo przepraszać nie będę!

– Zobaczymy.

Kapitan Mrozowicz był wściekły.

– Panie Feliksie, to był on czy nie on? Jak pan sądzi? Bo to przecież jest obciach dla całego pokładu!

– Ja tam nie wiem, powtarzam ci, co słyszałem.

Poszliśmy na podwieczorek. Za moimi plecami słyszę, jak jeden z przetwórców mówi:

– Pokładowi śmierdziele, o, zobaczcie, przyszedł Bakista! – Wskazał na P.

– Ty, koleś, odpierdol się ode mnie, sami się posrali!

Wtedy odezwał się Marian:

– Ale ja widziałem, rozumiesz?! Co ci powiedziałem? Żebyś te śmierdzące gacie wyrzucił przez bulaj!

P., nic nie mówiąc, opuścił mesę. Zacząłem się zastanawiać, jak oni będą teraz żyć razem w kabinie.

Bakista przestał do nas przychodzić. Ma przerąbane. Zamknął się w sobie i do nikogo się nie odzywa. Gdzie się pokaże, słyszy: „Bakista!”. Teraz mówi się o nim więcej, a to, że był bosmanem, że zdegradowany do starszego rybaka. Na jakimś statku rąbnęliw Kopenhadze w keję, bo przed manewrami nie przygotował odpowiednio kotwicy, a kiedy padła komenda lego, ani drgnęła!

– Panie Felku, z tą kotwicą to prawda?

– Prawda, ale jak tam było naprawdę, nie wiem. Wiesz, jak się do kogoś przyczepią, to na amen. Jeżdżą jak po burym psie.

Na mostku tego nie komentowano i jakby chciano o całej sprawie jak najszybciej zapomnieć. Widocznie nie takie cyrki we flocie się działy i zapewne będą się dziać. To jest początek rejsu, a co będzie pod koniec? Niestety nasze życie wiąże się z wielomiesięcznym rozstaniem z rodziną i nie jeden tego po prostu nie wytrzymuje i wpada w alkoholowy ciąg, który niczego dobrego nie przynosi. Zawsze trzeba skonfrontować się z rzeczywistością, która może okazać się okrutną wyrocznią: alkoholik! To jest tak, jak z równikiem – nie widzisz go, a jest.

12 kwietnia

Godzina 13.00. Nareszcie mamy wiatr z rufy, który przyspiesza nasz rejs do łowiska. Robimy 12 węzłów. Morze przestało rzucać Lepusem, chociaż niebo wygląda groźnie. Krajobraz jest monotonny i nużący. Jedynie mewy lecą za nami, od czasu do czasu przysiadając na wodzie. Załoga obejrzała już wszystkie filmy, które mamy na stanie. Teraz każdy na swój własny sposób stara się wypełnić wolny czas, co wcale nie jest łatwe, zważywszy, że środki do tego celu są więcej niż skromne. Co tu robić, kiedy ma się wolną chwilę? Ja czytam, inni, co słyszę, grają w karty. Mamy Onasisa! Rąbie wszystkich, to steward oficerski. Wczoraj na korytarzu spotkałem Mańka, który mówił:

– Jurek, zobaczysz, ja mu wieczorem dopierdolę, ze mną żartów nie ma! Na długo to popamięta!

– Maniuś, daj sobie spokój, to zawodowiec. Jak mówią, grywa z adwokatami, księżmi, doktorami!

– Poradzę sobie!

– Jak uważasz. Dużo, stary, nie zarabiasz, więc możesz zostać golcem i nawet nie będziesz wiedział kiedy.

Spotykam rano Mariana, a ten idzie jakoś skrzywiony i nawet nie odpowiedział na cześć. Widocznie sobie poradził. Mówią, że przegrał dużo forsy. Steward wyszedł na pokład i mówi:

– Kto następny?

Nikt się nie odważył być następnym. Na statku już wiedzą, że mają fachowca najwyższej klasy!

– Słyszał pan, jak sobie poczyna?

– Jurek, ja też kiedyś grałem w pokera, a kiedy wygrywałem, bez skrupułów zostałem podpierdolony!

Pan Feliks strasznie klnie, jednak nie wypadało zwracać mu uwagi, bo być może by się obraził.

– Jak to? Przecież żeście się na coś umawiali…?

– Jesteś, Jurek, młodym człowiekiem i, jak widzę, jeszcze mało wiesz o życiu! Umawiali… ha, ha, ha! I tę umowę żeśmy zweryfikowali, w odpowiedniej komórce. Grubo się musiałem tłumaczyć i od tego momentu tu, na morzu, nie gram.

– To co, nie usiadłby pan z Onasisem?

– Miałem już propozycję, ale odmówiłem.

– To może zagramy w tysiąca?

– Wolę warcaby ha, ha, ha! Nie namawiaj mnie do hazardu.

13 kwietnia

Godzina 13.40. Kiedy przyjmowaliśmy wachtę, drugi oficer Leszek Strzelecki przekazał nam wiadomość o górach lodowych, które pokazały się na naszym kursie. Wykrył je radar, bo widoczność wzrokowa była bardzo ograniczona przez mżawkę. Pierwszy polecił bacznie obserwować pole widzenia. Sam prawie nie odchodził od radaru, który wykrył dwie górki. Przeszliśmy obok nich jeszcze o zmroku. O 7.00 było już całkiem widno, więc penetrowałem horyzont przy pomo­cy lornetki. Punktualnie o 7.35 13 kwietnia 1978 roku po raz pierwszy w życiu zobaczyłem górę lodową! Potężne białe cielsko majestatycznie górowało nad w miarę spokojnym morzem. Piękny, niezapomniany widok! Od jakiegoś czasu mieliśmy ją na radarze, teraz meldowałem oficerowi wachtowemu o kontakcie wzrokowym.

– Budzisz, koncentrować się na tym, co przed dziobem! Za chwilę będzie ich więcej i prawdopodobnie znacznie mniejszych, a więc bardziej groźnych.

Rzeczywiście, co jakiś czas mijaliśmy większą lub mniejszą, ale one wszystkie są jednakowo niebezpieczne. W nocy zapewne wszyscy będą niezwykle czujni, bo nawet otarcie może skończyć się tragicznie. Trzeba przyznać, że byliśmy w niebezpiecznym miejscu, jednak niezwykle pięknym!

14 kwietnia

Godzina 13.05. I tak też było. Trzy reflektory oświetlały dziób, my wytężaliśmy wzrok, aby w porę zapobiec ewentualnemu spotkaniu z