M/T Denebola GDY-333 1977 - Jerzy Budzisz - ebook

M/T Denebola GDY-333 1977 ebook

Jerzy Budzisz

3,5

Opis

Denebola jest uznawana za gwiazdę o niekorzystnym wpływie na ludzi, przynoszącą nieszczęście i niesławę. W chronologicznym ułożeniu rejsów statek trawler M/T Denebola zakończył swój żywot w najmniej spodziewanych okolicznościach, bo w porcie koreańskim Ulsam w 1994 roku. Autor odbył na nim rejsy w 1977 i 1986 roku, oba zakończyły się wypadkami, drugi z nich - tragedią. 

Jerzy Budzisz urodził się 1 maja 1950 roku w Helu w rodzinie rybackiej pochodzenia kaszubskiego. W 1955 r. jego rodzice przeprowadzili się z Helu do Chałup, rodzinnej miejscowości ojca. Siódmą klasę szkoły podstawowej skończył w Helu, a następnie szkołę zawodową w Pucku. Przez cały ten czas był związany z rybołówstwem przybrzeżnym. W 1976 roku zatrudnił się w firmie Dalmor. Rybak dalekomorski na stanowisku bosmana, w roku 2006 przeszedł na emeryturę. Autor takich pozycji jak: Chalepnyce, Opowiadania z życia Chałupian (2018), Kamrace przyjacielu (2019), Przeniesienie, Kaszubi w czasie (2019), M/T Perseus GDY-332. Trawler-przetwórnia (2020), M/T Denebola GDY-333. 1977 (2021), M/T Lepus. Rejs I 1978 (2021), M/T Lepus. Rejs II 1979 (2021).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 297

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (2 oceny)
1
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Landmarks

Cover

M / T Denebola GDY-333. 1977

Jerzy Budzisz

Korekta: K. Księżyc, G. Szczepaniak

Skład: K. Księżyc

Projekt okładki: E. Siwek

Fotografie: z archiwum autora

Wersja elektroniczna: Ewa Krefft-Bladoszewska

©Copyright by Jerzy Budzisz

Publikacja na zlecenie indywidualne

Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart

81-574 Gdynia, Goska 8

www.wydawnictworegion.pl

e­-mail: [email protected]

ISBN 978-83-7591-772-7 [druk]

ISBN 978-83-7591-906-6 [ePub]

ISBN 978-83-7591-907-3 [mobi]

„Denebola jest uznawana za gwiazdę o niekorzystnym wpły­wie na ludzi, przynoszącą nieszczęście i niesławę”.

W chronologicznym ułożeniu rejsów statek trawler­-przetwórnia typ B-419 M/T Denebola zakończył swój żywot w najmniej spodziewanych okolicznościach, bo w porcie koreańskim Ulsam w roku 1994. Los, a raczej załogowy sprawił, że w roku 1977 i w 1986 zostałem zaokrętowany na Denebolę. W pierwszym, jak i drugim rejsie niekorzystny wpływ spowodował, że mieliśmy dwa wypadki szczególne. W drugim niestety – tragiczny.

Czy gwiazda przynosi nieszczęście i niesławę? Myślę, że tak.

Autor

M/ T Denebola GDY-333

Dowód zaokrętowania

Jest rok 1977, 15 kwietnia. Stoję w kolejce do zaokrętowania. Przede mną sporo rozgadanego rybackiego towa­rzystwa. Czekają tak jak ja, powoli zbliżając się do załogowego. W końcu, mówiąc dzień dobry, podaję książkę żeglarską. Obywatel załogowy siedzący za szybą pyta:

– Był pan na chorobowym?

– Tak.

– Zdrowy?

– Tak.

Spytał ot tak, bo miał przed sobą aktualne świadectwo zdrowia. Pogrzebał w papierach i w końcu mówi:

– Mustruję pana na Denebolę. Odlot drugiego maja. Resz­ty dowie się pan na zebraniu.

– A kiedy zebranie?

– Tydzień przed odlotem, tam, gdzie zawsze.

Załogowy, a w moim przypadku pan Wacław Abramowicz, nie był zbyt rozmowny i wszyscy o tym wiedzieli – ja też. Nie wdawał się w żadne dysputy, tym samym utrzymując dystans między sobą a stojącym za szybą. Już więcej o nic nie dopytywałem. W zasadzie powiedział wszystko, co dotyczyło mojej skromnej osoby. Już wiem, że przede mną pół roku pracy na Deneboli.

– Do widzenia.

– Do widzenia panu.

Za mną stało wielu rybaków czekających na to, co powie im pan Abramowicz. Nie każdy z nich będzie zadowolony. Ja ze statku jestem, bo nie ukrywam, że Denebola to nie Uran czy inny stary rzęch łowiący na Labradorze czy Morzu Barentsa.

Pierwszego mam urodziny, a drugiego trzeba będzie pożegnać się z rodziną i ruszyć w rybacki świat.

Pomimo wspólnie podjętej decyzji, bo przecież nie zrobiłem tego wbrew żonie, teraz w pociągu zmierzającym do Gdyni zaczynam mieć coraz więcej wątpliwości. Ich przyczyna jest oczywista – tęsknota. Jednak tak jak inni, i ja sobie z nią chyba poradzę, bo jakieś doświadczenie już mam. Wprawdzie nieduże, ale mam. Na Perseuszu to z nią miałem najwięcej problemów, chociaż tamten rejs był krótki i wiadomości z kraju na miarę Morza Północnego, czyli wystarczające. Teraz ma być inaczej. Eksploa­tacja ma trwać sto sześćdziesiąt dni! Wszystko, o czym marzyłem, legło w gruzach. Wspólny spacer, wspólny posiłek, radość z małej Agnieszki i tego, co niesie dom, ten język miłości w najbliższych miesiącach muszę wykreślić z życia. Jeśli mam wrócić zdrowy psychicznie, muszę przekręcić samego siebie, wszystko niepotrzebne wyselekcjonować bardzo dokładnie i iść mądrze obranym torem. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Mówią: z kim przestajesz, takim się stajesz, i zapewne jest w tym dużo racji. Akurat na Perseuszu jakoś się uchroniłem przed tym, z kim przestawałem. Sądziłem, że po pierwszym rejsie będzie łatwiej, a tymczasem jest gorzej, bo rozłąka pomiędzy mną a rodziną będzie o wiele dłuższa i już mnie straszy! Poza tym klarowne zasady skazanych na siebie w niedużej przestrzeni statku mogą być różne, bardzo różne – w zależności od naszych relacji. Wielką niewiadomą jest to, z kim będę w kabinie, a już na zebraniu załogowym widziałem, jak się kabinowo dobierają, w czym nie mogłem uczestniczyć, bo z załogi nikogo nie znam. Emigracja wewnętrzna skłania mnie do odizolowania się od tak zwanej „normy”,z którą nie chcę mieć nic wspólnego. Jesteśmy odpowiedzialni za nasze otoczenie i mam nadzieję, że znajdę przyzwoitych ludzi, którzy będą kształtować naszą wspólną przyszłość. Nie znam nikogo z załogi – to fakt – i od tej chwili jestem wędrowcem zmierzającym w nieznany mi świat, a jaki będzie niebawem, o tym się przekonam. Nie ulega wątpliwości, że podjętą decyzję o pływaniu w takiej formie mogę zakwalifikować do kategorii tych niezwykle trudnych, bo pozbawiam się na wiele miesięcy rodzinnej codzienności. Przedsmak już miałem, na szczęście krótki. Ten świat o ograniczonej wrażliwości, w szerokich przestrzeniach morza i oceanów, po których będzie się przemiesz­czać Denebola, ma być moim domem. To dom z żelaza, unoszony oddechem wiecznie falującego morza. Jeśli coś utracę, to naprawić to coś będzie bardzo trudno, szczególnie w sferze psychicznej. Wcale nie muszę latać goło po statku czy mówić od rzeczy! Wystarczy, że wchłonę morze jak gąbka wodę i ląd powoli, ale jednak będzie się oddalał. Nastąpi zobojętnienie. Ja to czuję, ja o tym wiem z poprzedniego rejsu, a jednak właśnie w to idę z wahaniem – ale idę. To naprawdę nie są żarty, bo mogę utracić znacznie więcej, niż mi się wydaje. Tu nie ma „jakoś to będzie”, bo nie jestem już wolnym człowiekiem. Małżeństwo zobowiązuje.

Jadę pociągiem, patrzę w okno lekko przymulony i właśnie o tym wszystkim rozmyślam.

Obok siedzi małżeństwo z małym dzieckiem. Śmieją się i cieszą. To ich szczęście mnie wkurza i najlepiej opuściłbym to towarzystwo jak najszybciej, stanął w odosobnieniu i zanurzył w swoich myślach. Oni przypominają, że jednak można inaczej. Zazdrość zawsze była mi obca, a teraz jestem zazdrosny o czyjeś życie? Nie, to absurd! Więc co mnie tak drażni? Ich radość z bycia razem? Na szczęście moja myślowa plątanina nie trwa długo.

Do Gdyni dojechałem punktualnie. Mam jeszcze dwie godziny dla siebie, więc z workiem marynarskim idę na pocztę główną. Tu tłum niesamowity! Cierpliwie wyczekawszy swoje w kolejce, w końcu dotarłem do ważnej pani łączącej rozmowy.

– Kraków proszę.

Ledwie to powiedziałem i już usłyszałem ponaglenie:

– Numer proszę!

Po dwudziestu minutach sympatyczna pani podniesionym głosem oznajmiła:

– Kraków, kabina numer pięć, kabina numer pięć!

Prawie biegnę! Odebrała żona. Było wszystko, co mogło być przez telefon, z płaczem włącznie.

– Nie płacz, wszystko na świecie szybko przemija i tak samo będzie z tym rejsem. Pisz, bo to jedyna forma łączności, w której możemy być sobą. Gdynia Radio rozprasza, ale jeśli będzie słyszalność, będę dzwonił. No, to trzymaj się, pa, kochanie!

Zarzuciłem worek marynarski na plecy, wyszedłem z poczty głównej, gdzie tłum przechodzących niósł swoje własne problemy, a ja ze swoimi ruszyłem w kierunku Dalmoru. Różne myśli przychodziły mi do głowy, między innymi to, czy przypadkiem nie przekroczyłem granic zdrowego rozsądku. Dotychczas byłem zamknięty w przestrzeni rodzinnego domu, względnie miejsc, w których czułem się bezpiecznie. Niestety tam, gdzie rządzi rozum, nie ma miejsca na uczucia, teraz po raz drugi miałem tego doświadczyć.

Worek coraz bardziej ciążył. Przy Sztabie Marynarki Wojennej musiałem odpocząć. Trzy koszule flanelowe, dwa drelichy, buty robocze, lifk (bezrękawnik) czy, jak mówią w Jastarni, błeżyręk zrobiony przez mamę i wiele innych drobiazgów w sumie miało swoją wagę. Po chwili ruszyłem dalej. Przy kombinacie byłem jednym z pierwszych. Powoli białych worków przybywało. Cholera, jak w wojsku, kiedy z Ustki przyjechaliśmy do Gdyni, tylko tamte były innego koloru, ciemny granat. Przychodzący zbierali się w zależności od znajomości, ale najczęściej z rodzinami. Stałem na uboczu pogrążony w swoich myślach. Przyjechały autokary i zaczął się szturm. O co chodzi? Przecież każdy pojedzie. Wybierano miejsca, a to przy oknie, a to z przodu, a to z tyłu. Kiedy wszyscy się usadowili, ja również bez wybrzydzania zająłem wolne miejsce na środku autokaru.

– Tu jest wolne?

Siedzący przy oknie spojrzał na mnie obojętnie i powiedział:

– No jasne, siadaj.

Wyjął papierosa, zapalił.

– Adam.

– Jurek.

– Kurwa, co za życie! Spójrz na te baby i dzieci! Nie cierpię mizdrzenia, nie mogą kurwa robić tego w domu? Co to im da to machanie, płakanie, za chwilę niejedna pomyśli: dobrze, palancie, że już cię nie ma! Myślisz, że przejaskrawiam? O nie, już trochę pływam i niejedno widziałem i słyszałem. Kiedy wracamy, myślimy, że jesteśmy Bóg wie co, a po paru dniach zaczynamy przeszkadzać w tym ułożonym bez nas życiu.

Facet mówił bardzo przekonująco, a ja milczałem.

– Co ci, kurwa, mowę odebrało?

– Nie, po prostu myślę, że każdy ma swoje życie i że bardzo mądrze mówisz.

Nie zauważył mojej ironii.

– Może i ma, ale mnie to wkurza, bo to nie zawsze jest szczere. A ty z jakiego działu?

– Z pokładu.

– Ja też, może będziemy razem na zmianie?

– Może.

Przed nami siedziało dwóch facetów w starszym wieku, o czym świadczyła daleko posunięta siwizna. Mówili po kaszubsku. Zanim ruszył autokar, odczytano nazwiska, żeby sprawdzić obecność. Wdychając papierosowy smród, słuchałem wzajemnie krzyżujących się rozmów. Już wyczułem, że domy pozostały daleko, daleko i czas zaczął biec rytmem marynarskiego życia.

– Piwa się napijesz?

– Nie, dziękuję, nie mam ochoty na nic.

Spojrzał na mnie jakoś tak dziwnie i wyciągnął browar z torby.

– Ja się napiję! Przed nami długa droga, nie mówiąc już o rejsie. Kapsztad, San Francisco, Vancouver… Paru tu znam, byłem z nimi. Te dwa Kaszuby przed nami to bosman, chyba Klemens, a ten drugi orzeł to Alfons. Dobrze mu się przyjrzyj, to niezły agent, zresztą pożyjemy, zobaczymy.

Cholera, już mnie straszy bosmanami?

– To twój pierwszy rejs?

– Nie.

Nie miałem ochoty do rozmowy, dlatego faceta zbywałem, ale on nie dawał za wygraną.

– Sto sześćdziesiąt dni, co? A dlaczego nie cały rok? Cholerna banda, jeszcze ci powiedzą, że komu się nie podoba, może nie płynąć i czekać w rezerwie, może rok, a może dwa lata! Tylko na co? Teraz, kiedy powoli zaczynają wycofywać trawlery, mają ludzi mnogo. Gdzieś wyczytałem, że maksimum zdrowego przetrwania psychicznego w morzu to sto dwadzieścia dni. Rozumiesz to? Sto dwadzieścia dni!

Od jakiegoś czasu słuchałem gościa z coraz mniejszą uwagą. Nie wiedziałem, co to za element, a ostrzegany przez życzliwych, by nie wdawać się w dysputy z obcymi, milczałem.

Jedziemy w kierunku lotniska. Najpierw było żałobnie, a teraz jest wesoły autobus – jak szybko to wszystko się zmienia! Gwarno, ze śmiechem, jak byśmy jechali na wczasy, a nie do pracy! Mój kolega przysnął, a ja obojętnym wzrokiem wpatrywałem się w szybę, za którą tętniło trójmiejskie życie. Panowie siedzący przede mną zaczęli po kaszubsku rozmawiać o załodze, więc nadstawiłem ucha.

– Slechyj Klymens, jy so jy dopityl, ti wszedce z dekły su z burtowców, gówno wiedzu łe przetwórniach! (Słuchaj Klemens, ja się dopytałem i ci z pokładu prawie wszyscy są z burtowców, gówno wiedzą o przetwórniach!)

– Co te rzeczesz! (Co ty powiesz!)

– Jo, jo, trzeba jyh łed samyłe poczunkły dobrze przeszkłelec! (Trzeba ich od samego początku dobrze przeszkolić!)

Alfons zaczął się śmiać, a Klemens wyciągnął szklankę i powiedział:

– Polej!

Wypili.

– Jo, Klymens, zares onrung! Wes so jednyłe za dejmana, a reszta do mie! Ne ty płelyj! (Tak, Klemens, zaraz porządek! Weź sobie jednego za dejmana, a reszta do mnie! No to polej!)

Wypili.

Po dialekcie już wiem, że to nie są Kaszubi „od nas”. Zdradza ich wypowiadane ł. Spod Kartuz, Kościerzyny? Nieważne. Myślę sobie, a niech gadają i popijają, co mi tam! Zamknąłem oczy i zacząłem rozmyślać.

Ciekawe, co robią moi? Gdyby mój wyjazd był krótkim, nie dłuższym niż miesiąc jednorazowym wydarzeniem, nie byłoby problemu. Boję się o siebie, czy zdołam tak żyć! Żona na urlopie macierzyńskim zapewne oporządza dom i też nie jest jej łatwo z wielu powodów. Dwoje ludzi zawsze ma sobie do przekazania bardzo ważne rzeczy, bardzo chcą się porozumieć. Wspólny spacer, wspólna praca czy posiłek, to wszystko tworzy dom. Czy tak do końca znam problemy żony? Każdy z nas ma przecież masę obowiązków, więc nie warto zastanawiać się nad tym, co tu się mówi, a mówi się dużo.

Jesteśmy już blisko lotniska. Wkoło zrobiło się wesoło, tak trochę weselnie. Takich jak ja zamyślonych mało, ale są.

– Hej, Adam, już lotnisko!

Adam przetarł oczy i powtórzył:

– Już?

O dziwo przepychania nie było. Wziąłem swój bagaż i udałem się za innymi. Inaczej wyobrażałem sobie terminal lotniczy w Gdańsku, ale skoro było nas stać na tyle, a nie więcej, trzeba to było uszanować. Coś w rodzaju baraków, tylko co nieco zmodernizowanych. Pierwszy był WOP, a potem celnicy.

Tym razem z WOP-em problemu nie było. Spojrzał w książkę żeglarską, postawił stempel i kazał iść dalej.

– Pan pozwoli! – To celnik. Cholera, czego oni szukają? – Rozwiązać worek, wyjąć zawartość! Szybciej, szybciej, bo nie mamy czasu! Krem Nivea jest? Prastara jest? Wóda, spirytus? Nie ma? O, to dziwne. A dlaczego nie ma? Pierwszy rejs?

– Nie, drugi.

– Może pan odejść – zawiedzionym głosem zakończył kontrolę gruby celnik.

Szybko spakowałem swój skromny ekwipunek i ruszyłem dalej. Oddałem bagaż, a potem była już nieduża sala zakopcona fajami. Jeszcze nigdy nie leciałem samolotem. Ten pierwszy raz był z ciekawością, obawą, a może rzeczywiście strachem? Czułem się niepewnie. Była 12.00, a odlot zaplanowano na 13.00. Odprawa wciąż trwała. Podszedł do mnie facet poznany w autobusie.

– W Gdyni to było nic, zobaczysz, jak pójdziemy do samolotu, będą stały przy tym płocie razem z dziećmi i popłynie rzeka łez z jednej i z drugiej strony, a potem zobaczysz, co się będzie działo w Kapsztadzie. Kurwaaa! Zobaczysz!

– To źle, że żony odprowadzają mężów?

– Ależ nie, absolutnie nie, ja tylko tak sobie głośno myślę, ale to tobie chyba nie przeszkadza, no nie?

– Nie.

Trochę zmieszany, przyłączył się do palaczy i z nimi już pozostał.

Na płycie lotniska stały dwa samoloty Ił-18. Kiedy skończyła się odprawa, w towarzystwie wopistów odprowadzono nas do samolotów. Rzeczywiście, przy płocie stała spora grupa machających kobiet i dzieci. Są tacy, którzy bardzo tego potrzebują – ja nie. Nie chciałbym, żeby stała tam moja żona, bo jedno pożegnanie jest dla mnie absolutnie wystarczające.

Bez problemu zająłem miejsce przy oknie, jak się później okazało, w towarzystwie inspektora z Gdańskiego Urzędu Morskiego. O 13.00 samolot zaczął kołować na pas startowy. Stewardesa powiedziała, co i jak, więc zapiąłem pas i czekałem na dalsze wydarzenia. Ruszyliśmy, nabierając szybkości. Coraz szybciej i szybciej, aż w końcu samolotem przestało trząść. Byliśmy w powietrzu i nabieraliśmy wysokości. Lecieliśmy do Amsterdamu.

– Co się pan tak krzywi? – Inspektor spojrzał na mnie z zaciekawieniem.

– Lecę po raz pierwszy i chyba nie jest to spokojny lot, skoro nami tak rzuca.

– E tam, te samoloty tak mają. Turbośmigłowiec czterosilnikowy ma średni zasięg i do wyznaczonego miejsca dolecimy, a że trochę nami porzuca, to nic wielkiego. Trzeba się rozluźnić i tyle. Próbuj pan zasnąć!

Ciekawe… rozluźnić, jak żołądek mam pod gardłem. A o spaniu nie ma mowy. Wciąż palą, dym wędruje po samolocie i dochodzi do mnie. Gwarno tu jak w ulu. Wyrównali lot. Spoglądam przez bulaj w dół i widzę zielone pola, lasy i zabudowania. Wszystko w wielkim nieładzie poprzecinane drogami, ścieżynami, lasami. Znowu opadamy i znowu mam wszystko w gardle, ale podziw dla świata na dole jest coraz większy. Można odpiąć pasy i można się poruszać, z czego co niektórzy skwapliwie skorzystali. Po chwili usłyszałem:

– Panowie marynarze, prosimy zająć swoje miejsca, będziemy rozdawać posiłek. Proszę dostosować się do naszych poleceń!

Szybko minął czas w polskim samolocie, a ja czułem się coraz lepiej. Przy lądowaniu byłem przepełniony wrażeniami, szczególnie tymi znad tętniących życiem Niemiec. Próbowałem liczyć barki na Renie, ale szybko się pogubiłem. Po dwóch godzinach szczęśliwie wylądowaliśmy na lotnisku w Amsterdamie. Szok! Ogrom lotniska, ciągły ruch samolotów przylatujących i odlatujących, setki, a może tysiące pasażerów, to wszystko budziło we mnie ogromne zażenowanie. A więc tak wygląda ten zgniły kapitalizm! Przecież nie sami bogacze latają i, jak widać, stać na bilet absolutnie przeciętnych ludzi. Gromadą ruszyliśmy do następnej odprawy. Drobiazgowa kontrola polegała na przejściu przez bramki, podniesieniu rąk i obmacywaniu przez służbę mundurową. Zegarki i inne przedmioty, jak paski, pieniądze, kurtki, wkładaliśmy do małych pojemników, które taśmociągiem przechodziły przez prześwietlarkę.

Po odprawie niemal natychmiast udaliśmy się do samolotu DC-8 KLM, który już na nas czekał. Miłe stewardesy zapraszały, kierując załogę w głąb samolotu. Kiedy wszystkie miejsca zostały zajęte, zostaliśmy poinstruowani, jak zakładać kamizelki. Silniki zagrały z pełną mocą i ruszyliśmy. Samolot zaczął kołować na pas startowy. Ukazała się informacja:

ZAPIĄĆ PASY!

Stewardesy sprawdzają, czy fotele mamy w pozycji pionowej! Co chwilę kogoś poprawiają, mnie również. Siedzę skulony w fotelu i czekam na nieznane mi odczucia, z nadzieją, że to z Gdańska się nie powtórzy.

Chwila startu robiła wrażenie, ale kiedy samolot nabrał wysokości i wyrównał lot, mogliśmy odpiąć pasy. Czekałem na wstrząsy, na opadanie, podnoszenie, a tu nic z tych rzeczy się nie dzieje! Lecimy wyrównanym lotem. Czuję się dobrze, nic mi nie jest. Zaczęła się wędrówka ludów! Zastanawiam się, co oni mają sobie takiego do powiedzenia, że wciąż łażą!

Siedzący obok to przetwórcy. Jeden z nich mówi:

– Muszę sobie golnąć i zasnąć. Boję się latać!

Wyciągnął z torby pół litra i jechał z gwinta, schylając się, by nie widziały go stewardesy.

Myślę sobie – nieźle!

– Napijesz się?

– Kto? Ja?

– No ty!

– Nie, nie, ja dziękuję.

– Jak chcesz, twoja sprawa.

Po chwili słyszę, jak chrapie.

Lecimy w kierunku Senegalu. Mamy międzylądowanie w Dakarze, ale to za parę godzin. Mija godzina lotu. Stewardesy od pewnego czasu przygotowują posiłek. Zaczynają roznosić, więc budzę tego obok, siedzącego po lewej stronie.

– Hej, obudź się!

– Co, co się stało? Spadamy?

– Co ty pieprzysz! Posiłek dają!

– A, myślałem, że spadamy!

Nie wiem, chce być jakiś oryginalny, czy co?

Robi się coraz duszniej. Kłęby dymu papierosowego wędrują po samolocie. Dochodzą i do mnie. Oczy zaczynają szczypać, ja nigdy nie paliłem! Niestety, wolno palić.

Jedzenie było smaczne, przynajmniej dla mnie. Wszystko zjadłem ze smakiem.

Ten obok jakby nagle przestał się bać.

– Ciekawe, kurwa, co by się stało, gdyby zgasły silniki. Spadałby jak kamień, czy jeszcze by leciał?

– O czym ty mówisz?

– A, tak sobie głośno myślę!

– To, stary, nie myśl, bo ci się zwoje w mózgu spalą! Nie wywołuj wilka z lasu!

Zaczynają się kłócić. W końcu jeden mówi do drugiego:

– Rozmowa z tobą obniża mój intelekt. Teraz jestem już tak samo głupi jak ty!

– Spokojniej było, jak chrapałeś, bo twoje wizje mnie wkurzają!

Pomyślałem sobie: mnie też, ale starałem się tego nie słuchać. Dowcipniś przestał mówić, sięgnął po niedokończoną butlę.

Próbuję zasnąć. Niestety, zbyt wiele wrażeń oddala sen, więc zagłębiam się w swoich myślach. Po posiłku zrobiło się ciszej. Zgasili światła, mamy półmrok. Monotonna praca silników i zmęczenie spowodowały, że i ja zasnąłem.

Nie wiem, ile spałem, w każdym razie gdy otwierałem oczy, widziałem stewardesy zajęte podawaniem posiłku. Wkrótce były i u nas. Pytają:

– Kura czy wołowina?

– Kurczak.

Miły sztuczny uśmiech i już mam pojemniczek z jedzeniem i napój pomarańczowy. Za godzinę lądujemy.

Ten od butelki pyta:

– Masz coś na sprzedaż?

– Nie, raczej nie.

– Szkoda, bo na lotnisku można kupić fajne maski. Ja tam co nieco mam.

Ciekawe, co takiego, bo ja oprócz zegarka nic nie mam, co mógłbym sprzedać.

Przez bulaj widzę morze. Zniżamy lot, będziemy lądować. Samolot usiadł miękko, bez większych wstrząsów. Oklaskami dziękujemy pilotom.

Już dwadzieścia minut stoimy na płycie lotniska. W samolocie robi się duszno. Jestem spocony, wszystko się lepi. W końcu pozwalają na wyjście. Po opuszczeniu samolotu przywitała nas wysoka temperatura i wilgoć. Kierujemy się do sali tranzytowej. Mamy godzinę na własne sprawy, a te, jak widzę, koncentrują się na rzeźbach, maskach wszelkiej maści i słoniach z trąbami na dół i do góry. Podchodzę do sprzedawcy i pytam, ile za takiego z trąbą na dół. Podchodziłem dwa razy, w końcu zgodził się na transakcję. Już w samolocie dowiedziałem się, że zrobiłem źle, bo taki z trąbą ku ziemi przynosi nieszczęście.

Godzina minęła szybko. Wystartowaliśmy o ­czasie. Trze­ciego maja o godzinie 12.00 bez problemów wylądowaliśmy w Kapsztadzie, a że lądowanie było perfekcyjne, piloci i tu zostali nagrodzeni gromkimi brawami. Pomyślałem sobie, że grzeczności nigdy za wiele, ale w końcu to ich praca.

Dużo czytałem o RPA, jaki to bogaty kraj! Roczne wydobycie diamentów równoważy, a nawet przekracza budżet NRF. Lotnisko jakby temu zaprzeczało. Jest mizerne, ciut większe od tego w Gdańsku. Murzyni są wszędzie, białych znacznie mniej. Odprawa przebiegała szybko i sprawnie. Odebrałem swój bagaż i zająłem miejsce w byle jakim auto­busie. Droga z lotniska do portu była bardzo ciekawa, bo po raz pierwszy zobaczyłem coś, o czym nie miałem zielonego pojęcia. Slumsy ciągnące się kilometrami! To przerażający wrzód tego miasta. Nie dowierzam swoim oczom! Jak można w czymś takim żyć! Jednak można, tylko co to za życie? To getto z wszechobecną nędzą! Ludzie żyją bez nadziei na lepsze, przynajmniej w tym obszarze, bo kraj­obraz się zmienia, im bliżej jesteśmy miasta. Samo centrum to już zaprzeczenie tego tam! Jedziemy, a ja widzę zupełnie inny świat! Zderzenie bogactwa z tamtą nędzą daje dużo do myślenia, ale niebawem ujrzę Kapsztad takim, jakim naprawdę jest, a okaże się, że jest bardzo niebezpieczny.

Koledzy już z niecierpliwością czekali na zmienników. Zacumowali statek lewą burtą, teraz na niej ich pełno, cieszących się z powrotu do domu. Co niektórzy znają się od lat, więc trzymają kabiny dla swoich, ja nie znałem nikogo. Zauważyłem, że wśród nich kręcą się czarni. Kto ich tu zamustrował? Przecież nie załogowy! W Gdyni dla osób postronnych wejście na statek jest zabronione. Pamiętam, jak chciałem pokazać Perseusza rodzinie (szwagierce i szwag­rowi). Pierwszy oficer Jabłoński nie wyraził zgody.

– Panie Budzisz, to nie jest pasażer, a zresztą WOP się nie zgodzi, poza tym muszą mieć przepustki.

Widząc niechęć, a może strach przed WOP-em, powiedziałem:

– OK pierwszy, nie ma sprawy.

Idąc za kimś mi nieznanym, wszedłem z bagażem na trap i dalej na statek. Znając rozkład Perseusza i rozmieszczenie kabin pokładowych, zszedłem na lewą burtę, ale tu okazało się, że mamy kabiny na prawej burcie. Zawracam i spokojnie szukam swojej. Miejsce dla mnie musi się znaleźć. Idąc korytarzem, czytam tabliczki: „st. ryb. pokładowy”, „st. ryb pokładowy”, „ryb. pokładowy”… ale tutaj już są nasi. Przy następnej „ryb. pokładowy” zatrzymałem się, a siedzącego przy stole zapytałem:

– Tu jest wolne miejsce?

– Tak, jest wolne.

– No to cześć!

– Cześć, worek połóż na górnej koi. Jakoś musimy się pomieścić, co w tej ciasnocie nie będzie łatwe, tym bardziej że ze statku schodzimy za dziesięć godzin. Kawy się napijesz?

– Jeśli można prosić, to chętnie.

Kolega włączył grzejnik. Ledwie usiadłem na kanapie, gdy usłyszałem:

– Wolne?

Wysoki barczysty facet pytał o miejsce.

– Tak.

– Marian jestem. Ty jesteś nowy?

– Jak widzisz.

– No to ja będę na dolnej koi.

– OK.

Od razu zauważyłem, że facetowi tupetu i pewności siebie nie brakuje.

Przy kawie rozmawialiśmy między innymi o randach i kamieniach u Ruskich, u których piasek pustyni kosztuje pięćdziesiąt centów. Słuchałem o tym z małym zainteresowaniem, bo przecież nie mam na to pieniędzy. Palili, a ja nie, więc wyszedłem na pokład nabrać świeżego powietrza. Na rufie składowano do siatki śmieci. Patrzę, a tam prawie goły Murzyn grzebie w nich, wyciągając jakieś ciuchy. Przymierzał i ubierał. W końcu w spodniach drelichowych, koszuli flanelowej i kapeluszu bardzo zadowolony zszedł ze statku w towarzystwie dwóch pań.

– Byłeś na obiedzie?

– Nie.

– To idź, bo za chwilę zamkną mesę.

Adam z papierosem w ustach ciekawie wpatrywał się w zabudowania Kapsztadu.

– Jesteśmy w dziwnym kraju, stary, bardzo dziwnym, w którym Murzyn znaczy mniej niż zero.

– Mówisz, że za chwilę zamkną mesę?

– A, no!

– No to idę.

Posiłek w zasadzie nie różnił się od tych na Perseuszu. Jedna sztanca. Zjadłem i poszedłem do kabiny, po drodze napotykając dwie czarne rozbawione damy. Czyżby stewardesy? Może pracują w kuchni?

Na tablicy ogłoszeniowej wchodząc na statek przeczytałem:„Obcym wstęp wzbroniony!”.

– Słuchajcie, chciałbym napisać list do żony. Znaczek mam, tylko wrzucić w kraju do skrzynki.

– Oczywiście, stary, nie ma problemu, pisz. Z kumplem zaraz wychodzę do miasta. Nie będziemy się tu kisić.

Marian już dawno wyszedł do jakiegoś kumpla. W podręcznym miałem papeterię i resztę.

Kochana Elżbietko!

Odnoszę wrażenie, jakbyśmy nie widzieli się całe wieki, a to przecież zaledwie kilka dni. Jestem już w Kapsztadzie i poznaję świat, o którym tak wiele się mówi.

Moje pisanie przerwał gościu, który siedział przede mną w autobusie.

– Jak ty się nazywasz?

– Jerzy Budzisz.

Spojrzał w kartkę i powiedział:

– Nowa zmiana przyjmuje statek. Będziesz miał od 20.00 do 24.00 i od 8.00 do 12.00 wachtę trapową. A jak się nazywa ten drugi, co będzie z tobą?

– Marian

– A nazwisko?

– Nie wiem.

Jeszcze raz spojrzał do swojej kartki.

– Ale ja wiem.

Odwrócił się i poszedł. Domyśliłem się, że to bosman Alfons P. Zacząłem pisać dalej. Do wachty zostało jeszcze trochę czasu. Ledwie dokończyłem pisanie i już wrócił Marian z kumplem.

– Masz coś?

– Coś tam mam. Poczekajcie, muszę dostać się do wora.

Usiedli, a ja wyciągnąłem butelkę 0,75 litra.

– Wiecie, ale to nie wypada bez starej załogi!

– Chłopie, co nie wypada, tu wszystko wypada, no nie, Genek?

Genek się uśmiechnął, odkręcił butelkę i polał.

– No to zdrowie!

Obaj lekko na bani zaczynają się wymądrzać, chcąc zrobić ze mnie głupa. Postanowiłem im w tym dopomóc.

– Ja już tu wszystko, chłopy, obleciałem, pełno tu czarnych, ha, ha, ha! Nawet majtki piorą, ha, ha, ha! – Genek był coraz bardziej rozbawiony.

– A ja myślałem, że pracują w kuchni i sprzątają statek.

Obaj spojrzeli na siebie i raptem zaczęli zwijać się ze śmiechu.

– Te, Marian, słyszałeś?

– W kuchni!! Ha, ha, ha, w kuchni!

– Polej stary, bo pęknę ze śmiechu.

– Skąd ty jesteś, ze wsi?

– Skąd wiesz?

– Marian, dawaj po jeszcze jednym!

– A może ty masz stary zwidy, bo ja tu czarnych nie widziałem.

– O, widzisz szefa kuchni!

Po korytarzu rzeczywiście szła Murzynka i zaglądała do kabin, jakby kogoś szukała.

– Te, powiedz jej, niech usmaży ci jajecznicę! Ha, ha, ha!! Ale ubaw!

– Maniek, no to za szefa kuchni!

– A teraz poważnie, jaja sobie panowie ze mnie robicie. Na tablicy jest wyraźnie napisane, że wstęp jest wzbroniony. Za to odpowiedzialny jest wachtowy. Nie sądzę, by się narażał dla jakiejś czarnej baby. W ferworze wymiany być może jakaś na statek weszła, co wcale nie oznacza, że zamustrowali was do burdelu! Przynajmniej ja tego nie widzę, ale może różnie widzimy.

Zrobiło się markotniej. W butelce już dużo nie zostało, kiedy do kabiny zajrzał facet z brodą.

– Panie Budzisz, będzie miał pan wachtę.

– Tak, już wiem.

– Słuchajcie, kto to był?

– Nie wiesz? To pierwszy oficer, Andrzej Elward, fajny chłop.

– Marian, chodź do mnie, może jeszcze coś się wygrzebie. Idziesz z nami?

– Nie.

Obydwaj wstalii poszli. Położyłem się na kanapce i zasnąłem. Była 15.30, kiedy koledzy wróciliz miasta.

– Hej, stary, obudź się, za chwilę podwieczorek! Co, 0,75 litra poszła?

– No! Was nie było, a kumplowi wysycha źródełko.

– My przed podróżą nie pijemy.

Pomyślałem sobie: z całą pewnością! Ja już nic nie miałem, więc nie mogłem postawić i trochę mi było głupio.

Przemyłem twarz i zajrzałem do gwarnej mesy. Znalazłem miejsce przy bulaju. Po trzech kromkach z wędliną zrobiłem miejsce dla innych, bo stara załoga wciąż przebywała na statku. Do ich odlotu pozostało jeszcze parę godzin. Przeszkadzaliśmy sobie, chociaż nikt o tym głośno nie mówił. Częściowo rozpakowałem worek i po prysznicu przebrałem się w robocze ciuchy. Przed dwudziestą stawiłem się przy trapie.

– Słuchaj, sprawdzajcie od czasu do czasu cumy, na korytarzu masz książkę trapową. To wszystko… aha, stary ze starszym mechanikiem wyjechali na miasto. No to cześć.

Po chwili zjawił się drugi wachtowy z przetwórni.

– Ty masz wachtę?

– Ja.

– Gerard.

– Jurek.

– Z oficerów kto ma?

– Drugi był tu przed chwilą.

– Jak się nazywa?

– A czy to ważne? Nie wiem, prawie nikogo tu nie znam.

Gerard chwilę pomyślał i powiedział:

– Wiesz co, chyba pójdę i zrobię nam herbatę, ochłodziło się, w końcu tu zima.

– Jak chcesz. Coś ciepłego by się przydało.

Na trapie ciągły ruch. Jedni wchodzą, drudzy schodzą, idą do miasta, wracają z miasta. Trzeba uważać, bo różnie bywa. Przyszedł drugi oficer. Nawet nie wiedziałem, że to drugi. Sam się przedstawił, od razu dopytując:

– Panie wachtowy, a gdzie jest drugi wachtowy?

– Zaraz będzie, poszedł zrobić herbatę.

– Aha, jakby co, jestem na mostku.

– OK.

Oświetlone miasto było tuż, tuż i zachęcało do odwiedzin. Nasi wychodziliw grupie i wracaliw grupie. Samotników nie widziałem. Przyszedł Gerard i tym spostrzeżeniem się podzieliłem:

– Stary, kto tu chodzi sam? Wariat albo samobójca! Nikt, bo Murzyn nie cierpi białego! Mogą cię zarżnąć w każdej chwili, zresztą jutro po wachcie możemy się wybrać, to zobaczysz, jak tu jest.

– Aż tak groźnie?

– Mówią, że tak.

– No to jesteśmy umówieni, z chęcią zobaczę Kapsztad, a może będzie jakaś wycieczka?

– Może.

– Wiesz co, idę sprawdzić cumy. Zacznę od dziobu.

Na dziobie założyli trzy cumy plus szpring. Na rufie trzy cumy. Na zewnętrznej zauważyłem szczura, który dochodził do szczurołapa. Uderzyłem nogą w cumę, odwrócił się i zaczął uciekać. Podekscytowany wróciłem do trapu.

– Wyobraź sobie, że tu są szczury!

– Myślę, że w każdym porcie. Wyłażą, szukając żarcia. Pij tę swoją herbatę, bo za chwilę wystygnie.

Wypiłem łyk.

– Z duchem? Dzięki.

Przed 22.00 przyjechali kapitan razem ze starszym mechanikiem.

– Wachtowy! Gdzie jest oficer wachtowy?

– Na mostku, panie kapitanie!

– Gdzie?

– Na mostku.

– Władek, daj spokój, chodź, idziemy do kabiny!

Starszy mechanik starał się uspokoić podekscytowanego kapitana Zielenia.

– A ta taksówka do kogo przyjechała?

– Nie wiem, panie kapitanie. Przyjechała i tu stoi już z dziesięć minut.

– Akurat przy trapie?

– Może na kogoś czeka?

– Panie wachtowy, na moim statku będzie porządek i żadnych osób postronnych nie wolno wpuszczać! Przekazać to innym. Żadnych czarnych!

– Tak jest, panie kapitanie! Drugi też tak mówił.

– To co, idziesz? Bo ja idę, zapraszam cię do mojej kabiny, musimy porozmawiać.

Starszy mechanik był coraz bardziej poirytowany. W końcu poszli.

– No to, Gerard, mamy przechlapane. Co, mam się szarpać z czarnym czy czarną?

– Jak tamci pojadą, wszystko się unormuje, zobaczysz. Na razie jest kocioł i wzajemnie sobie przeszkadzamy.

– To prawda, ale tym z Gdyni to zwisa, najoględniej mówiąc. Powinni ich wysłać do hotelu. Przecież Dalmor to bogata firma!

– Jurek, o czym ty mówisz? O hotelu? Czy ten z eksploa­tacji chodzi po Kapsztadzie jak błędna owca, bo na statku tak naprawdę nie ma dla niego miejsca? Nie, to my musimy się kisić w ciasnych kabinach, a o Dalmorowskim bogactwie raczej przestań mówić. Możemy wyłapać wszystkie ryby na świecie, a oni i tak gówno będą mieć. Pamiętaj, z kim przestajesz, takim się stajesz, na wschodzie nędza, to i u nas nędza, masz się nażreć komunistyczną ideologią. Internacjonalizm. Wiesz co to jest?

– Nie.

– To ci powiem. To doktryna, która w założeniu ma wzmocnić proletariat, który występuje w każdym państwie. Ma pomagać ruchom robotniczym, a więc pomagamy: ty, ja, wszyscy!

– Ja tam nie pomagam!

– To się tobie tylko tak wydaje. Jak twoja stara pójdzie do kasy, to się przekonasz, ile warta jest twoja praca. Zresztą przeczytaj „Trybunę”. Na pierwszej stronie masz: Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się! Rozumiesz? Czym się łączyć, jak nie forsą!

Gerard zrobił mi polityczny wykład!

– Wiesz co, może i masz rację, ale tego nie zmienimy.

Jego określenie, „stara”, być może popularne, jakoś nie przypadło mi do gustu. Chciałem wypalić, że stara może być krowa, ale ugryzłem się w język. Być może w jego rozumowaniu to całkiem łagodne określenie, więc niech dalej tak ma.

4 maja, godzina 21.00

Zmiennicy opuścili statek zgodnie z planem. Ochmistrz Śliwicki wydał pościel, a potem zrobiło się bardziej domowo. Uładzeni w kabinach, zaczęliśmy się poznawać. Byłem w mieście dla mnie niezrozumiałym. Miejsca dla czarnego, miejsca dla białego. W jednym sklepie biali, w drugim czarni, wartownicy na bramie uzbrojeni po zęby, a centrum miasta piękne! Ceny jak wszędzie dla nas wygórowane. Nad miastem góry stołowe, a za nimi Przylądek Dobrej Nadziei. Na sam szczyt można dojechać kolejką, którą widać ze statku. To był krótki spacer, bo po dwóch godzinach wróciliśmy. Dzień dla załogi był pracowity. Otwierali ładownię numer jeden i pobierali prowiant.

5 maja, godzina 20.20

Leżę już w koi w głębokiej zadumie. Myślę o dalekim domu i tym, co zobaczyłem w mieście. Dzisiaj tak naprawdę nie miałem zbytniej ochoty na spacer, a tym bardziej na zakupy, ale kolega był uparty, więc uległem. Mówią, że nasz postój w porcie może jeszcze potrwać, bo mają jakąś awarię w siłowni. Powoli zaczynamy funkcjonować, wzajemnie się poznając. Czy to jest ważne, jaki kto jest? Bardzo ważne, bo od tego będzie zależeć nasze wspólne życie, przed którym nie uciekniemy.

Kapitan zrobił trochę porządku i wałęsających się po korytarzach już nie ma. Wachtowi mają tego dopilnować. Na razie nie mam bezpośredniego kontaktu z bosmanami, ale od czasu do czasu ich polecenia wykonuję.

6 maja

To już pewne, na razie w morze nie wychodzimy. Bosman Klemens dostaje brygadę i zaczyna konserwację statku. W dzień jest upalnie, nocą – zimno. Załoga została zaproszona do polonijnego klubu, do którego wcale mnie nie ciągnie.

– Jurek, idziesz?

– Nie, Marian, jakoś nie mam ochoty na zabawy i być może moje argumenty będą dla ciebie mało przekonujące, ale nie, wolę zostać na statku.

– To wiesz co, mam do ciebie prośbę. Stań za mnie na wachcie, bo chcę tam pójść. Zobaczymy, jaka to Polonia.

– Nie ma sprawy. Baw się dobrze. Może będzie fajnie i poznacie ciekawych ludzi.

7 maja

Po wachcie poszliśmy z Gerardem na skromne zakupy. W drodze powrotnej, ze dwieście metrów od bramy, zauważyłem biegnących w naszym kierunku Murzynów.

– Gerard, zobacz, ci dwaj chyba biegną do nas!

– Nie zwracaj na nich uwagi i idź przed siebie.

Przebiegając obok nas, jeden z nich chciał wyrwać koledze aparat fotograficzny. Szarpnął, ale pasek był na tyle silny, że nie zdążył go zerwać. Drugi szarpał się ze mną i za wszelką cenę chciał wyrwać mi z rąk torbę, w której były dżinsy. W tej szarpaninie było coraz więcej agresji!

– Jurek, pierdolnij go w ten czarny łeb!

Przywaliłem mu!

Poleciał na chodnik, przewrócił się, podniósł i zaatakował powtórnie. Było coraz groźniej, tym bardziej że nie tylko nas atakowano. Patrzę, a po drugiej stronie drogi dwóch Japończyków walczy z chmarą czarnych! Zaczęli biec w naszym kierunku, słusznie zakładając, że będzie nas czterech. Tymczasem Murzynów przybywało. W tej sytuacji nie mieliśmy żadnych szans z nimi wygrać. Zaczęliśmy biec w kierunku bramy, mając za plecami wściekłych Murzynów. Całe zajście widział wartownik na bramie. Wyciągnął pistolet i strzelił w powietrze. Przestali nas gonić. Dyszałem jak parowóz, nie tylko z wysiłku, ale i nerwów.

– Jurek, widziałeś, to jest RPA! Stary, zawsze trzeba mieć się na baczności, bo nie wiesz, kiedy cię zaatakują! Dobrze, że ci z bramy nas zauważyli, bo nie wiem, jakby się to skończyło. Nawet w dzień musisz być uważny.

– Masz rację, dlatego dziwię się, że niektórzy wychodzą sami i to wieczorem! U was na przetwórni jest taki Melcer. Tyle razy już mu mówili, by sam nie wychodził. Wczoraj pod statek przywieźli go Japończycy. Facet igra z ogniem! Szczególnie powinno się uważać nocą. Tu nie wolno samemu wychodzić do miasta, nie wiesz, co może cię spotkać.

(Niestety wyżej wspomniany z następnego rejsu do Kap­­sztadu wrócił do domu w stalowej trumnie, znaleźli go z podciętym gardłem na torach kolejowych).

Wciąż rozdygotany, już na statku opowiedziałem kolegom o naszym zdarzeniu. Ostrzegałem, widząc, jak ogromna była nienawiść do białego! Na mostach przejścia dla białych, przejścia dla czarnych. Sklepy dla białych i osobno dla czarnych! Widać było gołym okiem, jak bardzo rozdzielone jest to społeczeństwo i być może stąd taka wzajemna nieufność, wręcz wrogość. Na pewno są to zaszłości historyczne.

Późnym wieczorem z balu przyszedł Marian.

– No i co, zadowolony?

– Bo ja wiem? Sama starszyzna, było nudno. Same stare baby!

To w zasadzie cały komentarz odnoszący się do klubu polonijnego.

8 maja, godzina 20.20

Pomimo wczorajszego zdarzenia piękna pogoda zachęciła mnie do wyjścia na miasto. Poszliśmy we trzech, bo tak bezpieczniej. W tej kapsztadzkiej zimie pełno zieleni, a słońce solidnie przypieka. Jeszcze raz przechodzimy przez bogate centrum i aleją idziemy pod górę, podziwiając nowoczesną architekturę wolno stojących domków. Pełno tu basenów, co świadczy o zamożności tych ludzi. Czarnych nie widzimy, ich życie biegnie zupełnie innym torem, torem nędzy. Być może dlatego są tak agresywni. W powrotnej drodze Gerard zaproponował:

– Słuchajcie, wejdziemy do Rosjanina, ­zobaczymy kamie­nie. Chciałbym kupić parę agatów, może jakiś piasek pustyni, a może opal?

Windą pojechaliśmy na trzecie piętro. Tu w kilku pomieszczeniach urządził się jubiler. Jego żona (jak mówili, Greczynka), starsza już pani, cierpliwie stała za ladą, oferując kamienie. Kolega był niezdecydowany. W końcu wziął kilka, ale już za jeden kamień zapłacił osiemdziesiąt centów, a nie pięćdziesiąt, jak dotychczas, bo usłyszeliśmy, że kradniemy! Cholera jasna, aż mnie skręciło ze wstydu! Ciągle to samo – złodzieje!

9 maja, godzina 13.00

Mam wachtę przy trapie, więc jestem zorientowany, co dzieje się na statku. To niejako jest wpisane w moje obowiązki. Kiedy kapitan czy też oficer wachtowy zapytają o sprawy ważne, ale i też te mniej ważne, muszą dostać konkretną odpowiedź. Nie mogę nie wiedzieć, kto przyszedł na statek. Jest nas dwóch, dlatego pilnujemy trapu, mając szczególnie na uwadze zarządzenie kapitana. Nie ma wejścia dla osób postronnych.

Na tablicy ogłoszeniowej widnieje napis: „WYJŚCIE W MORZE GODZ. 19.00”.

Siedzę w kabinie i odczuwam lekkie drgania. Ruszyli silnikiem.

19.45 – alarm manewrowy.

19.50 – pilot na burcie.

20.00 – GDY-333 odbija od kei i rusza na pełne morze.

20.45. Szybko uporaliśmy się z cumami. W międzyczasie zdaliśmy też pilota. Pokład wyludniał i zrobiło się pusto. Stałem chwilę na dziobie i podziwiałem tysiące świateł bijących z Kapsztadu. Na ich tle widnieje ciemny zarys góry stołowej. Przylądek Dobrej Nadziei pozostaje za rufą Deneboli. Z chwilą odbicia wszystko potoczy się innym trybem – rybackim. Od 16.00 do 20.00 i od 4.00 do 8.00 będę miał wachtę z pierwszym oficerem. Mam nadzieję, że podołam, zresztą zakres swoich obowiązków znam, przynajmniej na tym etapie rejsu.

Leżę już w koi i z ogromną tęsknotą wpatruję się w zdjęcie mojej skromnej rodzinki. Żona z dzidziusiem. Jak żyć ze zdjęciem, kartką papieru, z tęsknotą za czymś, co powinno być normalnością. Odkładam zdjęcie i staram się zasnąć, bo te medytacje zdają się na nic, wręcz bolą. Moja koja jest wygodna i wszystko w niej jest. Półeczka, kojówka w zasięgu ręki i to w zasadzie mi wystarcza. Nie mam wybujałych aspiracji. Do snu utula mnie szum fal wpadający przez otwarty bulaj.

10 maja, godzina 20.15

Płyniemy kursem 337 stopni z szybkością 12 węzłów. Jestem po pierwszej wachcie z pierwszym oficerem. Stałem przy sterze. Autopilot, a w naszym żargonie michałek, trzymał statek na kursie.

– Panie Budzisz, niech pan wejdzie na peling i ściągnie flagę „pilot na statku”!

Chłodny wiatr przybrał na sile, a ja, letnio ubrany, mając na uwadze przebytą chorobę, powiedziałem:

– Panie pierwszy, czy mógłbym skoczyć do kabiny i wrzucić coś na siebie? Miałem porażenie nerwu twarzowego i nie chciałbym ryzykować.

Andrzej Elward spojrzał na mnie jakoś tak nieprzyjemnie, a potem usłyszałem:

– A cóż pan robisz na rybakach!!!

Odwrócił się, wszedł na peling i wrócił z flagą. No cóż, bywa i tak. Głupio mi, że zrobił to sam, ale trochę się boję po przebytej chorobie. Zdanie wypowiedziane przez pierwszego oficera zapamiętam na lata.

Na pokładzie wre praca, a rządzi bosman Alfons P. Wypucowane saperki, fuksztok w ręku, biały kask z niebieską opaską – oto prawdziwy bosman połowowy! Z rana przywitał ich tak:

– Stanąć mi tu, diable, w szeregu! Twoje stanowysko? Starszy rybak? – Wskazał na Jasia Suszka.

– Tak, starszy rybak.

– Do wyndy!

– A Twoje?

– Starszy rybak – odpowiedział Piotr Górka.

– Do szycia, diable!

– Ty? Starszy rybak?

– Tak.

– Do szplajsowania. Nazwisko?

– Hadała.

– A ty? Starszy rybak?

– Tak – odpowiedział Pietras.

– Do szycia.

– Ciebie to ja znam, Urszulak, będziesz szplajsował.

– Ty?

– Rybak.

– Nazwysko?

– Szuca.

– Będziesz razem z Orszulakiem.

– Ty?

– Rybak.

– Nazwysko?

– Śniegula.

– Kleszki nawijać.

– Pamiętajta, diable, o ósmej na pokładzie i ani minuta później! Ani minuta!

Zdziwieni takim przywitaniem rozeszli się do swoich prac.

11 maja, godzina 18.00

O drugiej w nocy nagle zrobiła się cisza. Blekaut. Do rana robiliz silnikiem. Teraz płyniemy na północ w pogodzie deszczowej, z zimnym, przejmującym wiatrem. Zbliżamy się do niemieckich statków przetwórni, które w tym rejonie poławiają. Naszą docelową pozycją na tym etapie rejsu jest baza Gryf Pomorski. W geście marynarskiej uprzejmości wzięliśmy w Kapsztadzie młodego Niemca (kucharza) i teraz mamy go zdać. Jedna z Niemieckich przetwórni obrała kurs na przecięcie naszego i stanęła bokiem do fali. Na mostku jest kapitan, na pokładzie bosman Klemens z dejmanem, który wycyganił do pomocy jeszcze dwóch. Mają wyrzucić sztormtrap za burtę i asekurować schodzącego. Samo przygotowanie tej jakżeż skomplikowanej czynności odbywało się ze stekiem ordynarnych przekleństw! Stałem na skrzydle i słyszałem bosmana. Darł się tak, że aż na mostku było go słychać. Może o to chodziło?

– Cicho bęc, ja tu rządzę! Dwa szczeble nad wodą! No co, co się tak gapisz?! Szybko mi tu rzutka przynieść! Ja wam chody wyrobię!

Piotr Górka stał, kręcił głową i się nie odzywał. A na mostku? Kapitan:

– Kurwa, pierdolony stanął prosto przed dziobem! To ci skurwysyn! Bokiem do wiatru, tak jak on!

To jest mój drugi rejs. Jestem w szoku! Moje literackie wyobrażenie o wysokiej kulturze, wiedzy, przyzwoitości i tym wszystkim, co powinno nieść wysokie stanowisko służbowe, legło w gruzach. Kapitan, oficerowie to przecież elita statku, a tu końca pomyj nie widać! Czym oni chcą zachęcić ludzi do pracy – chamstwem? Tymczasem Niemcy opuścili ponton, który szybko podpłynął pod sztormtrap. Nie chcieli cum. Manewrowali silnikiem. Ich załogant szybko schodził po sztormtrapie. Kiedy był w pontonie, spuszczono jego bagaż. Gestem wyciągniętej ręki podziękował. Odpłynęli.

– Pół naprzód, kurs 340 – wydawał komendy kapitan, wkurzony nie wiem na co.

Denebola posłuszna sternikowi ruszyła w podanym kierunku.

– To cham! Musieli stanąć przed dziobem?

Jeszcze przeżywał to, co już było, a ja, nie chcąc tego słuchać, może lekko wystraszony, stałem na skrzydle. W końcu się uspokoił, zauważył mnie i powiedział:

– Wachtowy, niech pan zejdzie z tego skrzydła, jest zimno i pada.

Skwapliwie skorzystałem z tego polecenia. Pierwszy się nie odezwał. Kończąc wachtę, powiedziałem dobranoc i udałem się do kabiny.

A więc tak to wygląda! Zapowiada się ciekawie.

12 maja, godzina 11.35

Jesteśmy w tropiku. Mamy piękną słoneczną pogodę. Po raz pierwszy widzę latające rybki i duże stada fok. O 10.00 ogłosili alarm pożarowy, który trwał do 10.40. Trzeci oficer Zbigniew Dula sprawdził obecność, każdy odebrał spisane obowiązki, przekazał ogólne wiadomości odnośnie do alarmu pożarowego i na tym alarm zakończono.

Godzina 13.00 – ALARM MANEWROWY.

Zaczynamy dobijać do bazy Gryf Pomorski. Obydwaj bosmani ze swoimi marynarzami czekają na rzutki. Dobrze, że oni rzucają, bo u nas byłoby pełno palantów i nieważne, że odległości czasami bywały zbyt duże. To najmniej ważne. Palant ma rzucić i koniec! Podchodzimy od rufy do Gryfa. Pierwszy stoi przy manetce, stary na prawym skrzydle, bo prawą burtą dobijamy. Kurwy lecą po całym mostku, co niewątpliwie świadczy o zdenerwowaniu. Manewr jest udany, chociaż nie obyło się bez lekkiego otarcia.

– Na dziobie, łapać rzutki i mocować cumy! Szybciej tam, bo odchodzimy, kurwa! Bosman, dawaj, dawaj! – popędza tych na dziobie kapitan Zieleń.

Podrajcowany Klemens (dziób jest jego) w tym cumowniczym amoku wrzeszczy, żeby mocować cumy. Jeden z marynarzy nie wytrzymuje i pyta, jakie cumy. Jeszcze nie podali rzutek!

– Cicho banc! Ja tu rządzę!

– To sobie rządź, idioto!

Klemens zaniemówił, a marynarz odwrócił się i w tym momencie spadła rzutka. Dziób rzeczywiście zaczął odchodzić, ale już po chwili zarzuciliśmy cumę na poler. Zaczęli nas podciągać. Z dalszym cumowaniem nie było już problemu.

– Bosman do sztormtrapu! Oni podają swój! Szybko tam, kurwa, bo już czekają!

Najwidoczniej stary tak ma i koniec. Muszę się do tej kurwy przyzwyczaić, bo to wcale nie oznacza, że ktoś jest zły. Emocje różne wywołują zachowania. Na przykład nie pali, ale obgryza wykałaczki.

Zamocowaliśmy sztormtrap. Trzy potężne odbijacze utrzymują statki w bezpiecznej odległości. Chociaż stoimy w zatoce, fala jest dość wysoka. W niedalekiej odległości stoi na kotwicy pięć ogromnych zbiornikowców. Chyba czekają na lepszą koniunkturę paliwową.

Godzina 20.20. Dwadzieścia minut temu zdałem przy sztormtrapie wachtę, która mi obrzydła. Z ogromną uwagą obserwowałem przechodzących ze statku na statek. Ruch jak na autostradzie i nikt nie chce linki asekuracyjnej, a wystarczy zapiąć pas strażacki. Mamy wprawdzie siatkę pod trapem ale bezpieczeństwa przecież nigdy za wiele. Na moje „zapnij pas”, najczęściej słyszę: „Odpierdol się! Nie panikuj!”.

Dobieramy prowiant.

Godzina 21.00 – ALARM MANEWROWY.

Tu nie powinno być krzyków, i nie było. Na polecenie z góry: „zostawić szpring rufowy, reszta lego” szybko i sprawnie wykonano polecenie. Trzy długie syreną na pożegnanie i uwolniona z cum Denebola ruszyła w daleką drogę kursem 260 stopni.

13 maja, godzina 12.00

Dalej płyniemy kursem 260 stopni z szybkością 13 węzłów. Statek kładzie się w głębokich przechyłach pomimo słabiutkiego wiatru. Martwica. Świeci słońce, ale upału nie ma. Dzisiaj mamy przesunięcie czasu.

Z powodów ideologiczno-politycznych mamy sekretarza partii i członków partii. Dzisiaj mieli zebranie. Wchodząc na mesę załogową, absolutnie nieświadomie przeszkodziłem towarzyszom słuchającym referatu o Leninie. Z magnetofonu gromki głos nauczał rybaków. Przeprosiłem i szybciutko wyszedłem, dziwiąc się metodzie nauczania. Słuchając tej monotonii, można było zasnąć, zresztą niektórzy chyba spali. Ja szukam wewnętrznego uporządkowania i ładu w obrębie całkowicie innych wartości, jakże odmiennych od tych na mesie. Oni, słuchając Lenina, nie mają żadnych wątpliwości, a ja mam. Jest to groźny przeciwnik, z którym borykam się od lat.

Na statku mamy młodego lekarza, który pracował w Piekarach Śląskich. Mając wachtę przy trapie, podszedł i zaczęliśmy rozmawiać. Po wachcie zostałem zaproszony do jego kabiny. Okazało się, że mamy wspólnego znajomego. Jaki ten świat mały! W Bytomiu pracował z ordynatorem szpitala doktorem Twardowskim, który lata całe przyjeżdżał do Chałup na wczasy. Razem graliśmy w siatkówkę. Dopytywał, co robię i co zamierzam robić, i bardzo był zdziwiony, że wciąż jestem na etapie rybaka.

– Panie Jurku, świetnie radzi sobie pan na boisku, a w życiu? Chce pan tak do końca łowić ryby? Człowieku, chcesz się tu zmarnować?

Odpowiadałem pokrętnie, bo tak było mi wygodnie, a doktor z niezrozumieniem kręcił głową.

– Oj, Kaszubi, Kaszubi… ja was nigdy nie zrozumiem! Tradycja ponad wszystko! Jaki ojciec, taki syn.

14 maja, godzina 20.20

Samotna Denebola płynie po spokojnym Atlantyku, bo wkoło pustka. Nadal mam wachty na mostku z pierwszym oficerem. Jest człowiekiem skrytym, małomównym. Staram się dopasować, bo rzeczywiście mostek nie jest od gadania. Od czasu do czasu przychodzi w sprawach służbowych radiooficer Stasiu Potrykus. Pomieszczenie radiostacji jest z lewej strony mostku, więc daleko do nas nie ma. Po 13.00 pokład opustoszał. W końcu jest sobota – tropik. Życie koncentruje się pod pokładem. Jeszcze się nie znamy, ale wspólna praca i wspólny los na pewno nas zbliżą. Z kabiny wyżej słyszę gitarę. Ktoś ładnie gra, ale kto? Albo Adaś Szuca, albo Jurek Śniegula, to ich kabina. Tam coraz głośniej i coraz bardziej muzycznie! Doszedł flet prosty. Z uwagą słucham grających, bo sam gram. Facet grający na flecie robi to naprawdę dobrze. Marian podpowiada, że to gość z przetwórni, Józek Różański. Ciekawe, czy mamy akordeon. Trochę bym pograł.

15 maja (niedziela), godzina 19.00

Na statku panuje atmosfera wypoczynku. Jedni oglądają filmy, drudzy śpią albo grają w karty. Przed południem pierwszy zrobił szkolenie BHP dla załogi pokładowej. I tak od 9.00 do 11.30 siedzieliśmy na mesie oficerskiej.

– Bosman S. Klemens?

– Jest!

– Bosman P. Alfons?

– Jest!

– Budzisz Jerzy?

– Jest!

– Chadała Franciszek?

– Jest!

– Górka Piotr?

– Jest!

– Garstka Marian?

– Jest!

– Pietras Stefan?

– Jest!

– Urszulak Stachu?

– Jest!

– Szuca Adam?

– Jest!

– Śniegula Jerzy?

– Jest!

– Marian G.?

– Jest!

– Widzę, że wszyscy są, no to możemy zaczynać, chyba że bosmani coś mają. Bosmanie Ali, myślę, że na podzielenie zmian mamy jeszcze czas. Poznacie się bliżej i wtedy zrobimy tak, by wyrównać zmiany.

– Oni tu, diable, wszyscy są z burtowców i trzeba ich uczyć! – Spojrzał na mnie i dodał: – A ten z kutrów!

– Dobra, dobra, bosman, pożyjemy, zobaczymy. Na razie nie jesteśmy na łowisku! Liczę na ciebie, zapewne dasz sobie radę i pokładowców podszkolisz.

Alfons już się nie odezwał, ale widziałem, że coś tam w sobie przemiela. Czeka nas jeszcze jedno zebranie, a mianowicie załogowe. Obecność obowiązkowa. Będziemy wybierać delegata załogowego.

Decyzją pierwszego oficera zostałem przeniesiony na pokład, z czego bardzo się cieszę. Od samego początku czułem się tam nieswojo, a poza tym mój poziom wyszkolenia oraz wiedzy na pokładzie statku-przetwórni jest mierny. Perseusz odbierał ryby i je przerabiał, natomiast na Deneboli mamy sami łowić i przerabiać, więc trzeba przygotować cały sprzęt połowowy.

Godzina 19.45 – idę na zebranie załogowe.

Ciepło na mesie załogowej jak diabli. Czekamy na kapitana Zielenia, który się spóźnia o całe dziesięć minut, tym samym podkreślając swoją ważność. Za mną stojący mówi:

– Chyba zasłabł.

– Nie, nie zasłabł. Przyszedł z wykałaczką w zębach.

– Witam panów! Mamy tu kilka spraw, które chciałbym przedstawić, ale najpierw w ogólnym zarysie powiem o założeniach eksploatacyjnych. Rejs ma trwać sto osiemdziesiąt dni!

Zacząłem się pocić. Sto osiemdziesiąt dni! Z tyłu za mną ktoś bardzo dosadnie ocenił tę decyzję.

– Skurwysyny, ciekawe co związki zawodowe na to, a partia?

– Związki zawodowe? Człowieku, o czym ty mówisz? My mamy jakieś związki? To przydupasy firmy i grają tak, jak im każą. Natomiast towarzysz powie ci, że to dla dobra socjalistycznej ojczyzny!

Tak rozmawiają tuż za mną. Robi się coraz głośniej, więc kapitan zaczyna uciszać.

– Kurwa, uspokójcie się tam z tyłu. Jak skończę, to gadajcie. A więc sto osiemdziesiąt dni i sześćdziesiąt pięć milionów. Taką wartość nakłada na nas eksploatacja. To nie jest mała wartość, ale osiągalna. Statek jest sprawny, a reszta, kurwa, zależy od załogi. Myślę, że damy radę. Wejdziemy na bogate łowiska morszczuka i jeśli nie będzie jakiej awarii, będzie OK. Wejścia do portu w celu rekreacji nie przewiduję, chyba że po paliwo. A teraz trzeba wybrać delegata załogowego. Kogo wybieramy?

Ktoś rzucił: Zbyszek Dula! Trzeci oficer, i tak pozostało. Bez większych targów trzeci Zbigniew Dula został delegatem załogowym. Opinie na ten temat były podzielone. Pytań do kapitana było mało, a po wybraniu delegata znużony kapitan Zieleń zakończył zebranie. Wyszedłem na pokład odetchnąć świeżym powietrzem. Tu też jest duchota, ale inna. Nad nami tropikalne niebo, w które wpatruję się z ogromnym podziwem.

16 maja, godzina 20.15

Marian poszedł na wachtę. Jestem sam i słucham grania Adama. Przez ten marny szot wszystko słychać. Bulaj mam zamknięty, hajpres (klimatyzator) pozwala utrzymać temperaturę dziewiętnastu stopni, a to w tropiku zbawienie! Na pokładzie od rana ciągle słychać bosmana, jak na nas się drze!

– Hej, Budzisz, przynieś mi tu, diable, fita i lirowy szekiel! A, i tam w magazynku musi być fuksztok.

No, Budzisz, niby proste, nieskomplikowane dla tych, którzy znają rybackie nazewnictwo. Ja znałem szekiel okrągły, szekiel podłużny, a i z lirowym sobie poradziłem. Gorzej było z fuksztokiem. Wyszedłem na idiotę, a bosman cały w skowronkach zaczął:

– Diable, a nie mówiłem! Co to jest? Tam, do pudła i mi tu nawijać kleszki! Wy chceta ryby łowić! Kogo oni tu zamustrowali!

Ględził i ględził do obrzydzenia. Po pracy ktoś zapukał.

– Proszę!

Stachu Urszulak wszedł do kabiny i mówi:

– Jurek, chodź ze mną na pokład, pójdziemy do magazynku, coś ci pokażę.

– OK. Nie ma sprawy.

Poszliśmy.

– Słuchaj, krew mnie zalewa, jak słyszę tego wydzierającego się durnia. Ma niezły ubaw, jak widzi twoje zakłopotanie, ja już dawno go przejrzałem. Popatrz, to jest szekiel lirowy, to jest marszpikiel do szplajsowania stalówek, to jest fit do szplajsowania lin manilowych, stylonowych. Fuk­sztok to metr podzielony na pół metra i dalej na odcinki po dziesięć centymetrów, a teraz chodź na pokład. Może wiesz, a może nie wiesz, ale ci powiem. To jest gaja, a to szkunerka albo, jak kto woli, szkuner gaja. Po bokach masz prefendry ze skuwkami i jarzmo, które łączysz poprzez szekiel z uchwytem na burcie. Na razie tyle ci wystarczy i niech się od ciebie odpierdoli!

– Dzięki, panie Stasiu, takielunek statku znam, ale naprawdę bardzo dziękuję.

– Przestań z tym panem, bo się głupio czuję. To początek rejsu, a my wszyscy mamy dość tego szypra z Arki.

– Panie Stasiu, takielunek znam z Perseusza, i jest to powszechnie używane nazewnictwo w całej flocie, jednak jestem bardzo wdzięczny za pomoc.

– A ty znowu z tym panem. Stasiek jestem, rozumiesz?

– OK.

– No to dobrze i zapamiętaj sobie, co ci powiedziałem.

– Może kawy?

– Nie, nie, idę do kabiny, Franek na mnie czeka. No, to jeszcze raz wielkie dzięki, wiedzy nigdy za dużo.

Franek Hadała (mówią na niego góral z Bieszczad), mieszka z Urszulakiem. Opowiadał, jak to w nocy jego kompan go budzi.

– Ojej, ojej, Franuś, zajrzyj tam do szafki, o tam, na dole, w tej torbie, ojej, nalej do szklanki i podaj mi! Ojej, bolą mnie nogi!

Chlusnął, a potem usnął. Miał złe krążenie. Po szklance krew niby ruszyła, tak przynajmniej mówił.

W tropiku pracujemy sześć godzin. Dzisiaj ochmistrz wydał wodę mineralną, soki, wino tropikalne, a w pracy szef kuchni serwuje zimny napój z mięty. Pełen komfort, nawet jedzenie się poprawiło. (Po latach dowiedzieliśmy się, że to wino tropikalne to trucizna i wykreślono je z zaopatrzenia. Mało było takich, którzy w tę bajeczkę uwierzyli. Przyczyn doszukiwano się w oszczędności).

17 maja, godzina 20.00

W nocy minęliśmy Wyspę Świętej Heleny. To około tysiąca dwustu mil od brzegów Afryki. Pierwszego maja 1502 roku odkrył ją portugalski żeglarz. Tu zmarł cesarz Bonaparte.

Tym czasem u nas od samego rana na pokładzie był upał. Ciężko było się poruszać w temperaturze czterdziestu pięciu stopni. Pot lał się ciurkiem, a Ali z Klemensem wyszukiwali wciąż nowe roboty. Ogólnie praca szła wolno i nie po ich myśli. Już wiedzieli, że ich w kaszubskim doskonale rozumiem, więc odchodzili na bok i tam się umawiali. To piaskowi Kaszubi (jak jo bedo wędkowoł to jo ribi nałowia), ale mniejsza z tym, upał spowalnia nasze ruchy. Wszystkie działy, a więc pokładowy, maszynowy, hotelowy czy też przetwórczy, wszyscy odczuwamy prażące słońce. W kabinie jest nawet znośnie, temperatura nie przekracza dwudziestu stopni, dlatego postanowiliśmy z Marianem zrobić generalny porządek. Umyliśmy szoty, podłogę i założyliśmy nową ceratę. Naszym poprzednikom do czystości wiele brakowało.

18 maja, godzina 21.00

Zlekceważyłem tropikalne słońce, które piecze nad naszymi głowami. Na krótko odsłoniłem plecy i jestem trafiony. Robię zimne okłady, ale jak tu spać? Staram się nie myśleć o boleściach, tylko o graniu Adama. Zostałem do nich zaproszony, ale przecież nie pójdę w takim stanie. U nich coraz weselej, u mnie coraz więcej okładów. Denebola tnie spokojne wody Atlantyku, zbliżając się do równika. O tym najwięcej się mówi, wyszukując neofitów. Gdzie byłeś, gdzie pływałeś, świadectwo masz? Nie zdołam się ukryć, zresztą po co? Chrzest to chrzest, inni wytrzymali, to i ja wytrzymam. Ktoś puka do drzwi.

– Hej, Budzisz, co robisz? Chodźże do nas. Jest Józek z fletem, trochę pogramy, pośpiewamy, będzie raźniej.

– Jurek, dzięki, ale ja w tej chwili myślę o jednym, by przestało mnie piec. Popatrz, jak się zjarałem! Nie mogę się opierać.

– Przecież ci mówiłem, żebyś uważał, nawet Ali się dziwił, że tak łazisz, to teraz masz. Nocka z głowy, stary!

– Może na siedząco zasnę?

19 maja, godzina 20.00

Noc miałem fatalną. Kilka razy wychodziłem na pokład chłodzić spieczone plecy. Tu na pokładzie jest ogromna wilgoć i tak naprawdę tropik jest nieprzyjazny i w dzień, i w nocy. Nasze wolne godziny w zasadzie koncentrują się pod pokładem, we względnie chłodnych kabinach. Natomiast bosman Ali z fuksztokiem w ręku niepodzielnie rządzi i każdego bacznie obserwuje. Już raz zwrócił Adamowi uwagę, że się spóźnił.

– Żeby mi to było ostatni raz! U mnie do roboty nikt pięć po ósmej przychodził, diable, nie będzie!

Stojący obok bosman Klemens mu dopingował.

– Jo, Ali, trzeba ich krótko, dyscyplina bec młyszy! Zobaczymy, co umieją, dzisiaj mamy alarm opuszczenia statku.

– A kiedy oni chcą to zrobić?

– Jo niewiym, ale meszla, że popylniy! (Ja nie wiem, ale myś­lę, że po obiedzie).

– Ne dobrze, rozpiska każdy my. (No dobrze, rozpiskę każdy ma).

Miał. Ja, szalupa numer jeden, faleń dziobowy. Resztę sprawnie załatwili starsi rybacy, także obyło się bez kurew i wściekania się, bo alarm ogłoszono zaraz po obiedzie.

Unikam słońca jak ognia, szukam na pokładzie cienia. Szplajsujemy, szyjemy, wycinamy, zszywamy, robimy wszystko, by dobrze być przygotowanymi do połowów. Pod pokładem działają przetwórcy, bardzo im współczuję. Tam dopiero jest piekło, a co dopiero w siłowni! Zwolniliśmy, żeby nie przegrzewać silnika w wodzie o tak wysokiej temperaturze.

Czas wolny spędzamy różnie: na oglądaniu filmów, czytaniu książek, towarzysko czy też samotnie rozważając. Marian chodzi na ster. Właśnie wrócił.

– Napijesz się kawy?

– Chętnie.

Asystent Radzika Janusz Kątny będzie chodził i spisywał neofitów. Ostro biorą się do chrztu. Najgorzej chyba będzie przejść tak zwanego rekina, a może nie? Nawigujemy z pozycji zliczonej i kulminacji*, wychodzi na to, że do równika mamy jeszcze kilka dni.

– To prawda, że dzień wcześniej będą nam wbijać na czole stemple?

– Z całą pewnością, ale też diabły przyjdą z torbą.

– Po co?

– Jurek, no przecież nie z ciastkami do ciebie, przyjdą po flachę, a spróbuj nie mieć, to cię tak przejadą, że długo tego nie zapomnisz!

– Skąd mam mieć po tylu dniach?

– Idź do ochmistrza.

– Tak chyba zrobię, bo nie będę się kompromitował.

– Pijesz z cukrem czy bez?

– Dwie łyżeczki, a kawy ile dałeś?

– Dwie.

– OK. Może być. Cholera, ale grzeje, i to coraz bardziej! W południe było czterdzieści siedem stopni! Dobrze, że mamy chłodzenie. Na mostku są pozamykane drzwi, co chroni od ciepłych podmuchów. Tam na pokładzie macie ­piekło!

– Mamy, ale jakoś sobie radzimy.

– Marian, twoje nazwisko kojarzy mi się z pewnym wydarzeniem, które miało miejsce między Swarzewem a Władysławowem. Byłem wtedy w wojsku. Przyjechałem do domu na przepustkę i zastałem przygnębionych, wręcz wystraszonych domowników. Mama mówi do mnie: „Ty wiesz, jakiś bandyta zabił Kormanowi rodzinę!”.

– Dobrze ci się kojarzy, opowiadaj, z chęcią posłucham.

– Jakieś sto metrów od drogi wojewódzkiej biegnącej na Hel mieszkała rodzina Korman. Znaliśmy Kormana, bo woził żuczkiem owoce i warzywa. Prowadził mały interesik warzywny. Cichy, spokojny człowiek. Któregoś dnia jak zwykle wyjechał z domu. W trakcie jego nieobecności do jego drzwi ktoś zapukał. Żona pewnie otworzyła drzwi. „A to pan, panie Kuźma! Proszę wejść”.

Moje opowiadanie przerwał asystent Radzika, który przyszedł z zapytaniem:

– Byliście chrzczeni?

– Nie.

– No to będziecie. To jest kabina numer…?

Zapisał i poszedł.

– No to, Marian, jesteśmy na liście.

– Co się przejmujesz? Będzie nas więcej, damy radę. Mów dalej.

– No więc ja myślę, że to było tak. „Męża zastałem?” „Nie. Ale niech pan wejdzie. Może napije się pan kawy, a może herbaty? Może coś przekazać mężowi?” Pomyślała sobie, że prowadzą ten sam interes, więc może przyszedł w tej sprawie. „Kawy bym się napił”. Kormanowa zaprowadziła gościa do pokoju, ten usiadł i powiedział: „Właściwie przychodzę do pani w takiej sprawie…”. Spojrzała na niego i zauważyła, że jest podenerwowany. „Pani mąż… pożyczył ode mnie pieniądze, przychodzę po odbiór”. „Panie Kuźma, ale ja o tym nie wiem, mąż mi nic nie mówił! Jak przyjedzie, to niech z nim pan porozmawia”. „Nie wie pani? A to ciekawe. Ja pani przypomnę”. Wyciągnął przygotowany młotek i uderzył ją w głowę. Raz, drugi, trzeci. Kobieta, broniąc się, upadła, a on walił dalej. Krew lała się po dywanie, więc umierającą zawinął w ten dywan. Usiadł, zapalił papierosa i kombinował, jak zatrzeć ślady. W tym samym czasie córeczka Kormana wracała z religii do domu. Otworzyła drzwi i zobaczyła siedzącego z papierosem gościa. Zawołała: „Mamo! Mamo!”. „Cicho bądź, tu nie ma twojej mamy!” „A gdzie jest?” „Zaraz ci powiem”. – Zaschło mi w gardle. Wypiłem łyk kawy i kończyłem: – Wstał, zbliżył się do dziecka i uderzył. Dziewczynka upadła, ale dalej wołała: „Mama!”. Wściekły uderzał raz za razem, a potem zmasakrowaną położył obok matki. Dokończył palić, wziął zapałki i zaczął pod­palać obejście. Kiedy doszedł do wniosku, że wszystko spłonie, skurwiel uciekł.

– No, no i co dalej?

– Dalej, Marian, to już zbieg okoliczności. Jadący samochodem marynarze zauważyli