M/T Merkury 1979/80 - Jerzy Budzisz - ebook

M/T Merkury 1979/80 ebook

Jerzy Budzisz

2,0

Opis

Jestem pod wielkim wrażeniem Pańskich książek. Przeczytałam trzy w ciągu trzech dni. Gratuluję pokory i umiejętności przekazania emocji związanych z życiem i pracą na morzu. Sceny walki z żywiołem - tak autentyczne. Jestem z Kaszub, mieszkam w górach i dzięki tym książkom czuje się, jakbym wróciła do domu. Dziękuję.

Fragment opinii o twórczości, Danuta Lassin

Jerzy Budzisz urodził się 1 maja 1950 roku w Helu w rodzinie rybackiej pochodzenia kaszubskiego. W 1955 r. jego rodzice przeprowadzili się z Helu do Chałup, rodzinnej miejscowości ojca. Siódmą klasę szkoły podstawowej skończył w Helu, a następnie szkołę zawodową w Pucku. Przez cały ten czas był związany z rybołówstwem przybrzeżnym. W 1976 roku zatrudnił się w firmie Dalmor. Rybak dalekomorski na stanowisku bosmana, w roku 2006 przeszedł na emeryturę. Autor takich pozycji jak: Chalepnyce, Opowiadania z życia Chałupian (2018), Kamrace przyjacielu (2019), Przeniesienie, Kaszubi w czasie (2019), M/T Perseus GDY-332. Trawler-przetwórnia (2020), M/T Denebola GDY-333. 1977 (2021), M/T Lepus. Rejs I 1978 (2021), M/T Lepus. Rejs II 1979 (2021).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 234

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




M/T Merkury 1979/80

Jerzy Budzisz

Korekta: E. Krefft-Bladoszewska, G. Szczepaniak

Skład i wersja elektroniczna: E. Krefft-Bladoszewska

Projekt okładki: I. Rzońca

Fotografie: z archiwum autora

© Copyright by Jerzy Budzisz

Publikacja na zlecenie indywidualne

Wydawnictwo Region Jarosław Ellwart

81-574 Gdynia, Goska 8

www.wydawnictworegion.pl

e­-mail: [email protected]

ISBN 978-83-7591-815-1 [druk]

ISBN 978-83-7591-918-9 [ePub]

ISBN 978-83-7591-919-6 [mobi]

M/T Merkury1979/80

Prolog

Brak wspomnień, a więc milczenie, przybiera szczególnie smutną postać w naszym rybackim środowisku. Wracam do czasu, kiedy Dalmor tętnił życiem, mając swoje tradycje i obyczaje. Jakie one były w tym rybackim ładzie, staram się przekazać w swoich książkach. Gdzieś na krańcach świata, osamotnieni, musieliśmy walczyć nie tylko ze środowiskiem nam nieprzyjaznym, ale i samymi sobą, by w miarę zdrowo przetrwać 160, a nawet i więcej dni na morzach i oceanach. Merkury to rejs łamany, Antarktyda–Peru.

Chałupy

7 października 1979 r.

Minęło już wiele dni od mojego powrotu do domu. Tamto wydarzenie z siódmego lipca pozostało tylko w pamięci. Dni radości stopniały jak śnieg i życie napisało swój scenariusz, w którym przyszło mi żyć. Zrozumiałem, że to nie pudełeczko zabawek, a pudełko zapałek z ogniem w tle. Teraz tego dotykam i już wiem, że boli.

Rybacy zwieźli już żaki, ale tato jeszcze nie. Podziwiam jego upór i nadzieję na węgorza. To przecież już prawie połowa października! Samice myślą o Morzu Sargassa i opuszczają zatokę Pucką, kierując się w stronę dużego morza, a dalej Atlantyku. Nasz sąsiad Walenty Struk ostrzega:

– Feliks, uważaj, za chwilę nadejdą sztormy i jeszcze ci te żaki morze pochłonie!

Kiedy się zdecydował, wiał silny zachodni wiatr. Wysoki stan wody zatoki wskazywał sztormową pogodę. Żaki przy palach stały daleko od Chałup, bo prawie pod Rewą.

– Slecheyj Jerzy Sztryk, Walontyn wiy co gudy. Mlyszeme to zwiesc na kryj. (Słuchaj, Jerzy Struck, Walenty wie, co mówi. Musimy to zwieść na brzeg)

– No to płyniemy.

Z daleka widziałem, że coś nie jest tak, bo stało zbyt mało pali. Dobrze, że były powiązane liną, bo część z nich pływała. Zebraliśmy je w ostatniej chwili. Z północnego zachodu napływały czarne płaty chmur, które szybko zakryły całe niebo nad nami. Uruchomiłem silnik i obrałem kurs na Chałupy. Ciągnęliśmy za sobą łódź Cha-32 wyładowaną żakami. Niestety, niedługo. Nabrała wody przez rufę i się przewróciła. Zaczęły się nieprzewidziane manewry, ale o tym już pisałem.

Tymczasem mamy wietrzną i zimną jesień. Kolorowe liście spadają z drzew na piaszczysty półwysep. Kiedy tylko mogę, idę spacerem przez wojenną drogą biegnącą przez las. Dziś to ścieżyna poprzecinana morzem, bo półwyspu coraz mniej. Morze również zmieniło swój kolor, stało się groźne, mniej przystępne, wciąż podgryzające wydmy. Robi to wolno, ale konsekwentnie, prawie każdym jesienno-wiosennym sztormem. Półwyspu ubywa i, jak powiadają starzy Kaszubi, ubędzie, a ja im wierzę, bo wiele ich słów się sprawdza. Mądre spostrzeżenia przekazywali, głupie odrzucając.

Moje ślady na piasku morze szybko zmywa. Grajdoły po letnikach już dawno wyrównały fale i nie ma po nich śladu. Wystarczył jeden większy sztorm, by wszystko, co zwie się strund, wróciło do strunde. Taką dziewiczą, samotną plażę lubię, która żyje swoim życiem. Raz jest jej więcej, raz mniej, a czasami nie ma w ogóle. Tu rządzi natura! Człowiek może się tylko bronić, nie zawsze skutecznie. Zanurzony w myślach idę do wielkiej góry, a i dalej, aż za krzyż do przejścia nr 26. Szli tą samą plażą: mój pradziadek, dziadek, ojciec i teraz ja. Widok plaży i morza uzupełniają żarłoczne mewy, które w ciągłym ruchu szukają pożywienia. Ich stada krążą nad powracającymi z mórz kutrami – żółtkami. Kuterki to się wznoszą, to opadają, w zależności od fali, płynąc do władysławowskiego portu. Co niektóre bardziej charakterystyczne rozpoznaję, jak chociażby Wła-55, Wła-32 , Wła-60. Na dwóch ostatnich pływałem. (Właścicielami byli: Wła-55 – Białkowski, Wła-32 – Detlaf, który zginął w basenie portowym, i żona Nastawek, Wła-60 – Szomborg).

To już 9 października. Z rana pojechałem do Gdańska. Z rezerwy zostałem skierowany na stocznię remontową. Dalmorowski statek Uran miał zejść z doku i popłynąć do Gdyni. Miał, ale oznajmiono nam, że z przyczyn nieprzewidzianych okoliczności dzisiaj nie zejdzie. Tym samym zejście z doku przesunięto na jutro. No to się przejechałem. Co będzie jutro, tego nikt nie wie, bo śmiało może być tak jak dziś. A co, tu stocznia rządzi! Im się nie śpieszy. Widziałem ten pośpiech na Lepusie w stoczni Nauta.

10 października

Już o 6 wyszedłem z domu, a wróciłem o 19. Była 12, kiedy w asyście dwóch holowników wyszliśmy z doku. Na przelot do Gdyni potrzebowaliśmy 45 minut. Jestem wolny od codziennego jeżdżenia, mam wachty w systemie 24/48. Doba wachty, dwie doby wolne. W czasie wolnym pomagam tacie zwozić żaki, bo oprócz tych już zwiezionych, ma jeszcze w kilku innych miejscach. A to w Kłecelkły (Głębia Kuźnica), a to w Kłelkły (Głębia Chałupy) w miejscu, gdzie Każowy Yk przecina się z wieżą kościelną w Kuźnicy. To miejsca jeszcze sprzed wojny, kiedy tatę uczył rzemiosła jego ojciec, a mój dziadek, Jan, znany mi tylko z opowiadań. Sawiał żaki na kamiystym ykły. Łesechłewy żak (ten najbardziej wypłycony) stał niedaleko brzegu. Czasami były w nim węgorze, co oznacza, że węgorz podchodził pod sam brzeg. Teraz ten cały dobytek trzeba zwieźć, wyczyścić i przechować do drugiego roku. Z tym czyszczeniem tato przesadza. Na byrach (nosidła) nosimy po dwa żaki na strund (brzeg Bałtyku) i tam wiyldzi młerze na zylojy (tam duże morze na samym brzegu) czasami mniejszą, czasami większą falą czyści zatokowy brud w jego ukochanych żakach. Przenieść czyste do domu to nie problem, natomiast nieść z brudem to już potężny wysiłek i dziwię się, skąd w tacie tyle siły? Idziemy, grzęznąc w piachu, a ja myślę, kiedy powie stop. Odpoczniemy, przecież ma 60 lat, a ja 30! Nie, on idzie dalej i to ja słabnę, więc wychodzę z propozycją odpoczynku. Przedwczoraj wrócił z morza, a ja z Urana. Mówi do mnie:

– Płudzeme zebrac reszto żaków. (Pójdziemy zebrać resztę żaków)

Zmęczony, zaczynam się wykręcać i w końcu mówię:

– Ju nygdze ny ido! Jy dopiyrze przejachyl z Gdyny. (Nigdzie nie idę, dopiero przyjechałem z Gdyni)

Nic nie powiedział. Zjadł podany przez mamę posiłek, ubrał się i popłynął Cha-5. Naszą rozmowę słyszała mama:

– A jak te meslysz, skód twój łyjc przejachyl z zabawe cze z kłytra? (A jak ty myślisz, skąd twój ojciec przyjechał, z zabawy czy kutra?)

– Dobrze mamo, zaraz biorę motorówkę i do niego popłynę! – Zrobiło mi się jakoś tak nieprzyjemnie, bo rzeczywiście tato wrócił po całym dniu pracy na kutrze. We dwóch zbieranie żaków przebiegało znacznie szybciej. Nie wracał do tego zdarzenia, był zadowolony, bo miał pięć żakłewech węgorzy. (Żakowy to ten jesienny, ciemny z białym podbrzuszem, zbierający się na Morze Sargassa). Rybacy powoli kończyli na Zatoce Puckiej łowić węgorze. Sezon był udany. Oczywiście nikt się połowami nie chwalił, ale tato tak twierdził po swoich wynikach. Wieczorem, siedząc przy kolacji, zapytał:

– Czyde te pidzesz w młerze? (Kiedy pójdziesz w morze?)

– Jy ne wiym. Na razie z rezerwie jem na wachtach. (Nie wiem. Na razie z rezerwy jestem na wachtach)

– A ten kapitan je styry cze mlody? (Kapitan jest stary czy młody?)

– Mlody. Ne właśnie. Pityl so skunt ju jem, a jy mły rzek, że z Chalep. (No właśnie, pytał się, skąd ja jestem, ja mu odpowiedziałem, że z Chałup)

– A łen so pity czy jy znaja Stacha Konkel. Nyprzyd jy nie wiedzyl łe kłyłe chłydzy, ale jak łen mnie rzek, że mieszky kłel krumy, ne ty jy wiym, ze to blizowyłe Stach. (On się pyta, czy znam Stacha Konkela. Z początku nie wiedziałem, o kogo chodzi, ale jak mi powiedział, że mieszka koło sklepu, no to już wiem, że to blizowy Stach). Blizowy od latarni morskiej – Stacha ojciec tam pracował.

– Skunt łen znaje Blizowyłe? (Skąd on zna Blizowy przydomek?)

– Z rodzinu przez wiele lat przejeżdżyl doniłe na wczase.

– Lytnik?

– Chyba jo gydyl, że Stach namywiyl jyłe na Szkłelo Morsku w Gdyny. Szkłelo skłyńczyl e je kapitan. Mum Stacha pozdrowiyc. (Stach namawiał, by poszedł do Szkoły Morskiej. Szkołę skończył i jest kapitanem)

– A skunt łen je? (A skąd on jest?)

– Kaptyna Olgierd Kryński je z Łodzi

– A ten Uran gdze mdze lowil? (A ten Uran gdzie będzie łowił?)

– Gydaju, że mdze łedbiyryl rebe łed Kodzi e Szkunra. Ale jy nie wiym czy ju tam łestuno. (Mówią, że będzie odbierał rybę od jednostek Szkunera i Kogi, ale ja nie wiem, czy tam zostanę)

– Jo sinkły te so wluczysz płe swiece, a u nas robote je ful. (Tak synku, ty się włóczysz po świecie, a u nas pracy jest pełno)

– Tata jy na kutra jy nie pido! (Tato, ja na kutra już nie pójdę)

– Te meslisz, że te so peprawil? Na pweno ny, ale łetim te so przekłenysz płe latach. (Ty sądzisz, że sobie poprawiłeś? Na pewno nie, ale o tym przekonasz się po latach)

Słuchająca nas mama w końcu się odzywa i mówi:

– Daj mły płykłyj jo! To ju so slechac nie chce co te derch Fylykse do niłe gydysz! (Daj mu spokój! Tego już się słuchać nie chce, co ty do niego ciągle mówisz!)

Tato już się nie odezwał, a ja już zrozumiałem, że siebie nie powtórzę. Zarzucając na ramię worek marynarski, już dawno poszedłem w nieznany mi świat. Doznania tamtego świata, w którym żył mój ojciec, minęły bezpowrotnie i wcale nie jest tak, że im bardziej wykształcony, tym bardziej oddalony od tradycji ojców swoich! To okoliczności wymuszają na nas takie, a nie inne zachowanie, a tradycja w nas powinna pozostać. Przetwórnia w stosunku do prywatnego kutra to lata świetlne w technologii połowu, a przede wszystkim zmianowy system pracy. Kończy się zmiana i idę na zasłużony wypoczynek, czego nie było i nie będzie na kutrze.

U sąsiada Boldy jest muzycznie – bo wesele! Cycylia, druga córka Józefa bierze dziś ślub. Jej przyszły mąż to chłopak z Chałup. U jednych wesele, u drugich smutek, jak to w życiu. Aleksander Gola pracujący z tatą na kutrze właśnie się dowiedział, po badaniach w Akademii, że ma raka krtani.

Niestety, pięćdziesięcioparoletni mężczyzna żyje ze świadomością tej strasznej choroby. Takie jest właśnie życie – przeplatane radością i smutkiem, a to wszystko niesie ze sobą czas wolny, rytmiczny, nieubłagany i najpotężniejszy. Kruszy nie tylko nas, ale kamienie, niszczy budowle i pozbawia życia. Wszystko żyje w nim – miłość i cierpienie. Niestety, coś o tym wiem, wracając z pracy do pustego domu. Przylepiłem się do rodziny, ale to namiastka tego, co powinno być. Z pokorą godzę się na wiele, wciąż sobie tłumacząc, że jakoś to będzie!

14 października

Dobę trwała moja wachta na M/T Uran. Dobrze, że była piękna ciepła noc, bo mój kolega okazał się pijaczyną i wachtę pełnił, jak chciał! Więcej go nie było, jak było! Na stojącym w pobliżu Centaurusie spotkałem znajomego, też pełnił wachtę. Miałem z kim porozmawiać i czas minął szybko.

To już chyba koniec pięknej, cudownej pogody. Zmienił się wiatr, a niebo zakryły ciężkie czarne chmury. Jeszcze do szesnastej świeciło słońce, a drzewa lśniły ubarwione złotem!

19 października

Na niebie czarne chmury i pada deszcz. Tak było z rana. Teraz, pod wieczór, zachodni wiatr poszarpał chmurzyska i na chwilę w większej dziurze ukazało się słońce, już zimne, dalekie. Łodzie przymocowane do pali szarpane szkwałem kołyszą się w rytm fal.

Przy kolacji tato zdecydował:

– Slechyj Jerzy me wiytro nie pidzeme w młerze. Aleks jedze do doktora, więc mdzeme wecigale byte na kryj. A co z motorówku? Bez trekra mdze cążkełe. Jy meszlo dzysync chlopa, sobie poradzy. (Słuchaj, Jerzy, jutro nie pójdziemy w morze. Aleksander jedzie do doktora, więc będziemy wyciągali łodzie na brzeg. A co z motorówką? Bez traktora będzie ciężko. Ja myślę, że dziesięciu chłopa sobie poradzi).

No więc na drugi dzień zmobilizowałem dziesięciu w różnym wieku. Przyszli Stanisław Bolda, Stefan Bolda, Walenty Struk, Beniamin Struck, Roman Struk, Marian Muża, Stanisław Gola, Antoni Gola, Ksawery Trendel. Dyrygował Antoni Budzisz.

Uruchomiłem silnik i całą mocą wbiłem się dziobem w piaszczysty brzeg. Teraz zaczął się moment wyciągania na ląd.

– Ne stanyta jeden łebek dredziłe. Dobierzeta so tak, be tech slabech ne dac na jedno burto. Te Jerkły podkladyj byle. Płedneseta ten przódk do góre! (Stańcie jeden obok drugiego. Dobierajcie się tak, by słabych nie dać na jedną burtę. Ty, Jerzy, podkładaj bale. Podnieście przód do góry!)

Podnieśli lekko dziób, a ja wsunąłem okrągły bal pod stępkę.

– Ne ty jedzeme! Hej razo, hej razo! – Anton mówił coraz głośniej. – Hej razo! Hej chop!

Motorówka ledwie drgnęła.

– Jesta wa płe wrysztekły? Tely chlopa, a me nie możeme płedcignuc tyłe pota? (Jesteście po śniadaniu? Tyle chłopa, a nie może podciągnąć tej łodzi?)

– Hej razo! Hei razo! Hej razo! (Hej razem, hej razem, hej razem!)

Tym razem motorówka ruszyła. Podkładałem dalej bale, a Antoni pobudzał do większego wysiłku.

– Hej razo, hej razo! Ti z prawyj burte barzi cygnyta! Ne jysz myter, jysz dwa! Ne muże pinc!

Znowu stoimy.

– Ceż wa tak dichyta? Jedzeme, heja, heja, heja! Jerkły płedkladyj był! (Co wy tak dyszycie? Jerzy, podkładaj bal!)

Wolno, bo wolno, ale Cha-27 powoli zostaje wciągnięta na brzeg.

– Jerkły, mysz te przegotowyny pylyciy! (Jerzy, masz przygotowane paliki?)

– Jo.

Z jednej i drugiej burty zostały zaryzowane po to, by łódź stała stabilnie na stępce.

Już nie muszę się martwić, że zamarznie w lodzie. Podziękowałem za pomoc. U nas już tak jest – jeden pomaga drugiemu, co w dużej mierze bierze się z życzliwości, ale i konieczności. Dziś ja wyciągam łódź, a jutro sąsiad.

Bałtyk coraz głośniej pomrukuje, a wtóruje mu północny wiatr.

29 października

Pada, zachodni wiatr całkowicie zakrył chmurami niebo. Na zatoce nie ma już ani jednej łodzi. Wszystkie wyciągnięte na brzeg czekają do wiosny. Kiedy spłyną lody, powrócą do swoich palików czy kotwic. Wacht na Uranie już nie mam. Jestem w rezerwie do dyspozycji załogowego.

Merkury

20 listopada 1979 roku

Los czy załogowy, załogowy czy los, a może brak szczęścia wpędza mnie, jak powiadają, na stare „trupy”. Z tego, co zdążyłem już zauważyć, szczęście to wujek z WOP, krewny z komitetu partyjnego czy protegowany siedzącego za szybą ważniaka. Nie cierpię tych gości, bo to oni decydują o moim najbliższym życiu, nie zawsze, powiedzmy sobie szczerze, w sposób uczciwy. Stoję w długiej kolejce i słucham, co mówią inni. W tych niby spokojnych rozmowach wyczuwam wiele nerwowości. W końcu i ja podaję książkę żeglarską. Facet z drugiej strony patrzy na mnie, bierze mój dokument i mówi:

– „Neptun” – Kapitan Frąckiewicz Stanisław. Zaciąg załogi dnia 14 września 1979 roku, na stanowisko rybaka, na czas nieograniczony.

Gdzie jest, w jakim porcie stoi i wiele innych rzeczy miałem się dowiedzieć na zebraniu załogowym. Wysłuchałem krótkich relacji pana „Boga” i zrobiłem miejsce następnemu. Nie mam już dni wolnych ani urlopu. Z związku z powyższym usłyszałem – rezerwa. W rezerwie podpisałem listę i czekam na prace zlecone. Jest nas sporo i każdy ma swój interes, ale na razie siedzimy i czekamy. O 15:00, wolny, szybko udałem się na dworzec, by zdążyć na Helską ciuchcię. Udało się prawie na styk. Pociąg od lat pędzi swoją trasą, a ja myślę o zbliżającym się rejsie. Co mam powiedzieć żonie: że znowu kicha? Nie, nie mogę tak się uprzedzać, bo może być całkiem dobrze. Po co ją i siebie denerwować, trzeba z optymizmem patrzeć w dalekomorskie życie. „Neptuna mam w rezerwie, w pociągu, w domu, jest już we mnie! Tak to już jest, że kiedy człowiek nie widzi drogi wyjścia, przyzwyczaja się do tego, co jest. Neptun to Neptun, w końcu tam też potrzebni są ludzie. Już na samym wstępie nie można przekreślać rejsu”. Moje myśli plączą się, ale muszę przekonać samego siebie do statku. Kapitana nie znam, nikogo nie znam, ale niedługo poznam.

Znowu podpisałem listę i czekam razem z innymi. Ktoś wchodzi, ktoś wychodzi, kogoś wołają. Dzień minął podobnie jak wczoraj. Bez większych emocji. Następnego dnia kierownik mówi:

– Panie Budzisz, wołają pana do załogowego.

Od razu adrenalina poszła do góry! Czego chcą, o co im chodzi? Na te pytania szybko muszę znaleźć odpowiedź.

– Dzień dobry!

– Książkę!

Nawet się na mnie nie spojrzał. Siedział naburmuszony, jakby cały otaczający go świat przeszkadzał. „Pan Buczek” wziął podaną książkę żeglarską, otworzył i mówi:

– Uran! Stoi w porcie.

– To znaczy, że z Neptuna jestem zmustrowany?

– Mówię przecież nie!

W adnotacji, zwolniony ze statku i skreślony z listy zaciągu załogi, napisał:

17.09.1979.

Podpis i koniec z Neptunem. Przewrócił kartkę i wpisał:

Nazwa statku: URAN

Sygn. rozp. SPTA

Poj. Brutto 2317 RT, Moc maszyn 2400

Armator Dalmor, Port mac. Gdynia

Kapitan: Kryński Olgierd

Posiadacz książeczki wpisany do listy zaciągu załogi 24.09.1979

Na stanowisko rybak na czas nieograniczony.

– Zgłosi się pan do pierwszego oficera.

Wziąłem dokument i udałem się na Urana. Wymalowany na czarno stał przy wschodniej kei. Wiedziałem, że ma płynąć na Bałtyk i odbierać rybę z kutrów. Pierwszy oficer wziął książkę, zrobił wpis do swoich dokumentów i powiedział:

– Co oni tam, kurwa, wyprawiają! Co chwilę ktoś przychodzi i co chwilę ktoś odchodzi, istny cyrk! Niech się pan uda do ochmistrza. Przydzieli panu kabinę. Widzę, że robi pan piąty rejs, więc z resztą szybko się pan zapozna.

Zapoznałem, jeżdżąc miesiąc na statek przycumowany do kei. Zbliżał się czas wyjścia w morze i wtedy poproszono mnie do załogowego. Co, znowu? Czego chcą? O co chodzi? Zadaję sobie takie pytania, idąc do biura.

– Dzień dobry!

– Książkę!

Pan „Buczek” Andrzej Wilczyński nieprzyjemnym głosem oznajmił, o co chodzi. Bierze dokument i coś tam bazgroli.

– Przyjdzie pan po odbiór przed 15:00. Jest pan zamustrowany na Merkurego.

– Jak to, przecież jestem na Uranie.

– Już nie, szanowny panie!

Rzeczywiście!

Zwolniony ze statku i skreślony z listy załogi dnia 24.10.1979 r.

Nazwa statku: MERKURY

Sygn. Rozp. SOTB

Poj. Brutto 2298 RT, Moc maszyn 2400

Armator Dalmor, Port mac. Gdynia

Kapitan Wendorff Andrzej.

Posiadacz książeczki wpisany do listy zaciągu załogi 20.11.1979 r.

Na stanowisko rybak na czas nieograniczony.

– Pójdzie pan do rezerwy, resztę dowie się pan w odpowiednim czasie.

Przed 15 odebrałem swoją książeczkę żeglarską z potwierdzeniem Urzędu Morskiego.

To nie jest porządek, to jest chaos podszyty czyimś cwaniactwem! Jestem rzucany ze statku na statek z gorszego na gorszy, chociaż moim przypadku te trzy statki to jeden kaliber i tylko rejon połowu się liczy.

NEPTUN – Gdy-303 SPSY B-15, rok budowy 1962

URAN – Gdy-302 SPTA B-15, rok budowy 1962

MERKURY – Gdy-308 SOTB B-15, rok budowy 1964 Znowu rezerwa, jeżdżenie do Gdyni i wcale nie jestem pewny tego zamustrowania. W każdej chwili mogą mnie zmustrować i dalej będę czekał. Niewidzialne siły rządzą po drugiej stronie okna, siły różnych interesów, o których nawet mi się nie śni. Byłem w związkach zawodowych odnośnie Neptuna. Przewodniczący wysłuchał, co miałem do powiedzenia. Przy mnie zadzwonił:

– Słuchaj, co z tym Budziszem?

Po chwili odłożył słuchawkę, spojrzał na mnie i powiedział:

– Na liście przed panem był ktoś inny. Załogowy tego nie zauważył. To zwyczajne nieporozumienie. To tyle, co mogłem dla pana zrobić. Musi pan czekać. Za miesiąc będą wymiany. Ludzi przybywa, cierpliwości, cierpliwości, panie Budzisz! Pół roku w prawo czy lewo, cóż to jest względem wieczności, sam pan przyzna – no nie!

Spojrzałem na dowcipnisia związkowego i zobaczyłem klakiera z jakiś nieznanych mi przyczyn nazwanym związkowcem.

– Do widzenia panu!

Już nigdy więcej nie skorzystałem z mocy związków zawodowych, wychodząc z założenia, że to atrapa przypięta do firmy. To pajacyki pociągane za sznurki chroniące swoje własne interesy. Z Neptuna ewidentnie ktoś mnie wykopał i tyle.

Każdy dzień w rezerwie to strach, że i z Merkurego wylecę, bo słyszę, co mówią inni, tym bardziej, że statek ma płynąć do Peru, a więc złoto, diamenty, kamienie i fantastyczny zarobek! Kopalnia złota, a gdzie ja tam do złota! Słucham peruwiańskich opowiadań, bo w rezerwie są i tacy, którzy tam byli. Obrączki, pierścionki trzeba kupić u niejakiej Manieli, bo najtaniej i nie oszukuje na wadze. Dziewczyny o czekoladowych skórach i największy burdel w Ameryce Łacińskiej „Trokadero”. Jednym słowem – raj na ziemi! Im więcej opowiadań, tym więcej wrażeń i lęk przed tymi z biura rezerwy. Nigdy nie wiadomo, co im strzeli do głowy, czego już doświadczyłem. Któregoś dnia siedzę przy starszym gościu, który tak jak ja jest w rezerwie. Rozmawiamy, a kiedy mówię o Merkurym, spogląda na mnie i powiada:

– Koleś, nie opowiadaj tego nikomu, ale Peru to blef! Rozumiesz, blef! Teraz mają spokój, dlatego to ogłosili. Statek jest w Kapsztadzie i pójdzie na Antarktydę.

– Skąd pan to wie?

– Nie pytaj, tylko słuchaj, co ci mówię.

– Ale przecież wydali nam tropiki!

– No i co z tego, ty, koleś przygotuj się na mrozy i dobrze ci radzę. Swetry, skarpety, o, takie rzeczy będą ci potrzebne.

– To jest niemożliwe!

– Niebawem się przekonasz.

Znowu mętlik w głowie. Facet zmyśla, czy też rzeczywiście ma takie informacje? Ziarno niepewności zostało zasiane i coraz częściej myślę o swetrach. W końcu doczekałem się zebrania załogowego.

Przedstawiciel eksploatacji uspokoił rozgadane towarzystwo.

– Panowie, proszę o spokój! Przedstawię wam założenia rejsowe, a w dalszej kolejności pan załogowy Abramowicz przedstawi plan odlotu. Statek stoi w porcie w Kapsztadzie. Przeprowadzicie go do portu Callao–Peru, by w dalszej kolejności przejść na łowiska peruwiańskie. Ostatnio wyniki są tam dobre, a współpraca z Peruwianami zadowalająca. O szczegółach będziemy jeszcze rozmawiać z kapitanem Wojtowiczem.

Z kim? Kapitanem Wojtowiczem? Przecież mam w książce kapitana Wendorffa Andrzeja? A więc tam też jest walka, jak widać ostra. Wiadomo: Peru, brylanty, złoto!

– Rejs zaplanowany jest na 160 dni. To tyle z mojej strony. Pytania są?

Ktoś podniósł rękę.

– Słucham pana!

Jak zwykle padło banalne pytanie, a ja już myślałem, żeby jak najszybciej stąd odejść i pojechać do domu. Do odlotu został tydzień. Mam nadzieję, że mnie nie zmustrują.

Opowiadam w domu o założeniach rejsowych, a mama swoje:

– Synku, tu masz skarpety wełniane, robiłam specjalnie dla ciebie.

– Mamo, ale po co? Tam będzie ciepło!

– A tu masz bezrękawnik z owczej wełny!

– Na miły Bóg, po co mi to?

– Weź, synku weź, morza bywają zimne, to ci się może przydać.

Nie wypadało droczyć się z mamą, więc zapakowałem wszystko do wora, który pęczniał i robił się coraz cięższy. W końcu byłem spakowany.

20 listopada 1979 o godzinie 07:00 pożegnałem się z rodziną.

– Synku, uważaj na siebie i wracaj jak najszybciej.

Tych ostatnich pożegnalnych chwil nie chciałem przedłużać, więc zarzuciłem worek na plecy i powiedziałem:

– Z Bogiem!

– Z Bogiem!

Wiedziałem, że mama będzie jeszcze na werandzie ocierać łzy, ale taki już jest mój los. Jest wyjście, ale na to nie mam odwagi. Jak wielu, jestem tchórz, bojący się lądu przy okazji tracąc niewyobrażalnie wiele, ale o tym przekonam się po latach. Idę i staram się nie myśleć. Dalmorowski worek ciąży coraz bardziej i bardziej, w końcu muszę odpocząć. Do stacji kolejowej pozostało z 200 m. Podchodzi kolega i proponuje pomoc. Skwapliwie korzystam.

– W morze?

– W morze.

– A jak tam jest w tym Dalmorze? Słyszałem, że dobrze zarabiacie?

– To zależy, dwa rejsy miałem dobre, a pozostałe – lepiej nie mówić!

– Też się tam wybieram, sprzedaję motorówkę i idę do Dalmoru, już złożyłem podanie.

– Wiesz, Heniek, co, robisz ogromny błąd! Ogromny! Mit o wysokich zarobkach wciąż krąży, a naiwni dają się na to nabrać. To nie są, stary, lata sześćdziesiąte, kiedy wieś chodziła w zielonych czy granatowych ortalionach! Pamiętasz, jeden kosztował 1100 zł. Za granicą płacili centy! Teraz brakuje w kraju gumy do żucia, ale statki coraz rzadziej zawijają do portu, a jak jakiś wraca, czarna brygada robi taką kipiel, że się w głowie nie mieści. Zrobisz, jak uważasz, ale będziesz tego żałował!

(Sprzedał, a po trzech rejsach z Dalmoru zrezygnował).

Tymczasem ja zapakowałem się do pociągu i ruszyłem w nieznane, bo wciąż słowa gościa z rezerwy o Antarktydzie nie dawały mi spokoju. W Gdyni taksówką podjechałem pod Dalmor. Dołączyłem do białych „worków”. Za chwilę miał przyjechać autokar. Nikogo nie znam! Ani jedna twarz nie jest mi nawet znajoma! W tym gronie jestem obcym ciałem, przynajmniej na razie.

Jurek Budzisz z Pucka

Autokar stawił się punktualnie. Nie pchałem się, nie przeciskałem, ani też nie szukałem wygodnego miejsca. Autobus się zapełniał. W końcu przysiadł łysy jegomość o potężnej budowie. Tak na oko dałem mu 120 kg! Od razu zrobiło się ciaśniej. Łysy, owalna twarz i radosny uśmiech emanowały ciekawą osobowość.

– Cześć! – Podał mi rękę.

– Cześć!

– Jak tam w Krakowie?

– Co?

– No jak tam w Krakowie?

– Skąd pan wie, że... – Przerwał mi w pół zdania

– Przestań z tym panem, ja wiem wszystko, panie Jerzy Budzisz z Chałup! Powiem więcej, gdybyś sięgnął głębiej w twoją rodzinę, okazałoby się, że jesteśmy spokrewnieni.

– Jak to jest możliwe?

– Mieszkam w Pucku i też nazywam się Jerzy Budzisz. Ty w Dalmorze jesteś Jerzy Budzisz Drugi, tak czy nie?

– No – drugi.

– Możemy mówić po kaszubsku, a jak chcesz, to i po niemiecku, ha, ha, ha! Zresztą porozmawiamy na statku, powiem ci tylko, że moje korzenie pochodzą z Chałup, a teraz wiesz co, muszę się zdrzemnąć.

Wkoło rejwach, Jurek śpi, a ja tępo wpatruję się w mijaną Gdynię. Na ulicach ludzie idą w swoich sprawach, ja z każdą chwilą oddalam się od normalnego życia, bo przecież to, co robię, normalne nie jest. Jestem zagubiony w swoich myślach i też chciałbym zasnąć jak sąsiad, ale sen nie przychodzi. Dojeżdżamy na lotnisko, budzę Jurka i powoli zbieramy się do wyjścia.

Odprawa paszportowa to celnicy i WOP. Chociaż się nie znamy, bardzo mnie polubili! Za kotarą sierżant Kobuszewski, tak go nazwali, bo podobieństwo do naszego aktora jest wielkie, grzebie w torbie i pyta:

– Co tam masz? – I wyciąga naszyjnik, którego wartość stanowi 1% bursztynu, a reszta to pleksi, ale fakt jest faktem – złapał przemytnika!

– Co to jest?

– Naszyjnik!

– Pozwól ze mną.

Zaprowadził mnie na zaplecze pokoju celników.

– Chciał to przemycić!

Najbliżej siedzący powiedział:

– Pan pozwoli! Pan siada. Celnik tego nie zauważył?

– Zauważył, ale nic nie powiedział, bo to przecież w większości pleksi czy jakiś plastik.

– A po co to panu?

– W Kapsztadzie mam znajomego, to taki prezent.

– Znajomego?

– Tak, znajomego.

Włączył magnetofon, a ja czułem, jak pot spływa mi po plecach.

– Znajomego, powiadacie – krewny?

– Nie.

– To kto?

– Taki Rusek, ma zakład jubilerski.

– Jak go poznaliście?

– Był na statku, a potem zaprosił mnie do swojego sklepiku.

– Aha – a skąd ten Rusek, jak powiadacie, wziął się w RPA?

– Tego nie wiem.

– Czym handlował?

– Kamieniami i złotem.

– Kupowaliście?

– Ja nie.

– A inni?

– Tego nie wiem.

– Zwozicie to badziewie, jakieś piaski pustyni, ale my sobie z tym poradzimy. Możecie odejść.

Wyłączył magnetofon, a ja dołączyłem do innych.

– Co jesteś taki spocony?

Przede mną stał Budzisz i bacznie mi się przyglądał.

– Ja spocony?

– No chyba nie ja!

– Byłem na maglu, ale jest OK.

– O nic? A oddali ci to nic?

Spojrzałem na Jurka, który wesoło się uśmiechał.

– Nie, nie oddali, oto, co dali!

Pokazałem zapisany papierek z moim podpisem.

– E, chłopie, to dali ci szalenie dużo, bo znacznie więcej niż sądzisz. Przecież złapali przemytnika, ha, ha, ha!

Mnie nie było do śmiechu, więc przesunąłem się dalej w kierunku wyjścia na lotnisko. Rybaków w małym pomieszczeniu wciąż przybywało. Robiło się duszno od dymu nikotynowego. Piekły mnie oczy. Znowu podszedł Jurek:

– Słuchaj, na Merkurym rybacy mają czteroosobową kabinę, może przyjdziesz do mnie?

– Mogę przyjść, ale będzie granda.

– Co ty się przejmujesz, to, co będzie, nie wie nikt! Najwyżej się przeniesiesz i tyle.

W końcu drzwi się otworzyły i można było udać się do samolotu. Kolumnę prowadził sierżant (Kobuszewski). Jak zwykle najpierw weszła na pokład samolotu IŁ-62 dyrekcja, potem plebs. Panie stewardesy z wyuczonym uśmiechem zapraszały w imieniu Lotu do zajęcia miejsc. Były to czasy, kiedy nie mieliśmy jeszcze miejscówek, a prawie każdy chciał siedzieć przy bulaju. Zrobił się kocioł, ale powoli wszystko dochodziło do normy. Siedziałem w środku i całe szczęście, że nie z grubasami. Samolot zaczął kołować. Ustawił się na pasie startowym.

– Zapiąć pasy!

Zaczęli sprawdzać – każdego! Po chwili ruszyliśmy. Samolot zaczął nabierać szybkości. Oderwał się od ziemi i pofrunął z załogą Merkurego wysoko, bo na 10 tysięcy metrów. Teraz do nieba było bliżej niż każdemu z nas mogłoby się wydawać, a może do piekła, ale to już każdego indywidualna sprawa. Nie mnie osądzać. Staram się nie myśleć o tych przypadkach, kiedy samolot leci niekontrolowany w dół, tam zawsze będzie ziemia, a efekt końcowy takiego spotkania – zawsze tragiczny.

Można odpiąć pasy i można chodzić, z czego nasi skwapliwie korzystają. Mają sobie tyle do powiedzenia albo tyle do wypicia, bo robi się coraz weselej. Każdy posiłek to stanowczy głos stewardes:

– Panowie, siadajcie na swoich miejscach!

W swoim kalendarzyku zanotowałem: Odlot z Gdańska godz. 15:45. 20 listopada 1979 roku.

Przed chwilą chodziłem po ziemi, teraz jestem w ogromnej przestrzeni, wysoko na niebie z nadzieją szczęśliwego powrotu do tej ziemi, bo licho nie śpi.

Papierosowy dym krąży niczym zasłona dymna. Można napalić się do syta, nie paląc swojego papierosa. Siedzę w tylnej części samolotu, a Jurek gdzieś z przodu. Siedzących z boku nie znam. Pracują na przetwórni, to tak zwani „Niemcy”. Kto to wymyślił i dlaczego?

Jedzenie w Locie jest smaczne, ale coś nie mam apetytu. Jem, bo jem. Tęsknota za domem jest ogromna, ale muszę to zdławić w sobie i przewartościować samego siebie na modłę statku.

Minęło już sporo godzin, zaczynamy obniżać lot. Schodzimy do lądowania w Nairobi.

Komunikat ZAPIĄĆ PASY przypomina o niebezpieczeństwie, które w każdej chwili może nam grozić. Dotykamy płyty lotniska, wylądowaliśmy pięknie, bez zbędnych wstrząsów. Kołujemy we wskazane miejsce. Robi się coraz cieplej. Stoimy pół godziny, godzinę! Pot leje się ciurkiem, jest duszno i wulgarnie, bo coraz więcej kurew wyrzucają z siebie zmęczeni rybacy. W końcu otwierają się wrota i można wychodzić. Na zewnątrz wcale nie jest przyjemniej, przeciwnie, jeszcze gorzej, bo praży słońce i panuje duchota. Port lotniczy jest większy niż w Gdańsku, ale żadna rewelacja. Większość poczekalni opanowali handlarze. Widać, że są nasyceni, bo trudno o obniżkę.

Proszę ciemnoskórego handlarza, by sprzedał ładnie zrobionego słonia o 5 dolców mniej. Uparł się, ja też. Kupiłem obok – murzyna ze straszną twarzą, która długo straszyła moją małą córeczkę. Po godzinie wołają nas do samolotu. Siedzę na swoim miejscu i wdycham w miarę czyste powietrze. Jeszcze nie nadążyli zasmrodzić papierosowym dymem. Kołujemy na pas startowy – po chwili stajemy. Turbiny pracują coraz głośniej, ruszamy, nabierając prędkości. Po chwili jesteśmy już w powietrzu. Komunikat „odpiąć pasy” natychmiast spowodował wędrówkę ludu. Zamykam oczy i biegnę do rodziny. Ciężko to wszystko znieść, ale człowiek to twardziel, a szczególnie rybak dalekomorski, który miesiącami nie widzi lądu. Ląd to baza i urozmaicenie nowym filmem czy kartonem piwa, reszta ta sama, dzień po dniu główny cel to ryba. Myślę sobie, że gdybyśmy wyłowili wszystkie ryby świata, a na statkach zredukowano by załogi o połowę, to i tak w Dalmorze byłby jęk rozpaczy, że bieda aż piszczy!

Po 18 godzinach podróży słyszę, że za chwilę będziemy lądować w Kapsztadzie.

– ZAPIĄĆ PASY!

Stewardesy sprawdzają również fotele, zwracając co niektórym uwagę, by się wyprostowali. Wprowadzają porządek przed lądowaniem.

Nasi piloci usiedli niczym ptak na wierzbie! Delikatnie, bez większych wstrząsów, za co rybacka brać podziękowała gromkimi brawami. Samolot wytracał szybkość, kiedy wygasły silniki, pozwolono odpiąć pasy. Wziąłem swój bagaż podręczny i ruszyłem do wyjścia w peruwiańską przyszłość. Po 18 godzinach dotarliśmy do Kapsztadu. Gdańsk żegnał nas deszczem, a Kapsztad wita piękną słoneczną pogodą z temperaturą 23°C. Odprawa przebiegła szybko, sprawnie i bezkolizyjnie. Autokary już czekają.

Byłem tu już w 1977 roku. Nic się nie zmieniło. Przed miastem niesamowita nędza. Sklecone budy wręcz straszą. Jak oni tu żyją?

Podjeżdżamy pod statek. Na burcie pełno starej załogi szuka wśród nas znajomych dla których trzymają kabiny. Nie mam złudzeń i kieruję się do czwórki.

– Hej, ty, dawaj na dół!

Jurek prowadzi mnie do kabiny starszych rybaków. Stara załoga ani myśli opuszczać statek. To jest cholernie męczące! W końcu o 21:00 podjeżdżają autokary. Wzajemnie grzecznościowo życzymy sobie wszystkiego najlepszego, szczerze ciesząc się, że nas opuszczają.

– Górna koja jest twoja, ta szafka też będzie twoja!

– Jurek, poczekaj, spokojnie. Widziałeś tego z workiem idącego korytarzem?

– Widziałem, to Ali Wołkowicki.

– On szuka kabiny!

– To niech szuka, na pewno znajdzie.

Po chwili idzie, ale nie sam – z pierwszym oficerem.

– Pan jest starszym rybakiem?

– Nie.

– No to musi się pan przenieść do czwórki.

– Oczywiście, nie ma sprawy.

– No to cześć, Jurek, mówiłem, że tak będzie? Niepotrzebny ten cyrk. Pierwszego znam z Deneboli. Mnie na pewno nie poznał, bo przecież minęły dwa lata! Plebs szybko ginie im z oczu. To ten oficer, który na moją prośbę o założenie swetra i czapki, bo wiało i było zimno jak cholera, a ja po głębokim zapaleniu nerwu twarzowego – powiedział:

– A cóż pan robisz na rybakach!

– To, co inni, panie pierwszy, z tym, że mam lekki uraz do lekceważenia zdrowia. Leczyłem się 5 miesięcy, zresztą nabawiłem się tego nie w domu, a na Perseuszu.

Po wielu, wielu latach identyczne pytanie padało w przychodni w Gdyni na Dominika.

– Z waszym zdrowiem, cóż robicie panowie na rybakach? W ogromnej większości wasze kręgosłupy nadają się do wymiany, a szczególnie tych pracujących w przetwórni! – Zdolny na lądzie, niezdolny na morzu. Rozgoryczeni rybacy musieli odejść, co oczywiście z zadowoleniem przyjmowano w Dalmorze. Pani neurolog powiedziała mi wprost:

– Proszę pana, mam zalecenie bezwzględnie traktować każdego z was, ale moja bezwzględność opiera się tylko na faktach, które widzę na kliszach, a te w dużej mierze mówią jasno o stanie pacjenta. To, że Dalmor właśnie teraz was tu skierował, to inna sprawa.

– No tak, prawdopodobnie chcą uniknąć zwolnień grupowych, więc poszliw kierunku naszego zdrowia. Przyzna pani, że jest to, kolokwialnie mówiąc, pospolite świństwo i chwały to Dalmorowi nie przyniesie!

– No wie pan, zdrowie jest najważniejsze!

– Mamy 2005 rok, to ma być prawo, to ma być sprawiedliwość? A dlaczego wcześniej tak skrupulatnie nie dbano o nasze zdrowie? Od czego uciekają? Od zbiorowego zwolnienia? Pani doktor, tu są ludzie, którzy pracowali po 30 i więcej lat, powinni odejść godnie!

– Zgadzam się z panem, dlatego, kto mądrzejszy, dawno z tej firmy odszedł. A teraz bliżej przyjrzymy się pańskiemu prześwietleniu. O, widzi pan, L-4, L-5!

Na Merkurym ogłaszają wymianę bielizny. Ściągam, bo nawet tego gościu nie zrobił.

Jest nas trzech w kabinie czteroosobowej. Moja koja jest na piętrze. Dolną zajął Marek Szmit, a drugą dolną Edmund Melcer. We dwóch jest ciężko, a co dopiero we trzech lub czterech! Na razie sonduję moich towarzyszy. Już wiem, że Marek nie palii nie pije, ale jest jakiś nerwowy, impulsywny. Edek jest przeciwieństwem tego pierwszego. Palii za kołnierz nie wylewa. To moje pierwsze spostrzeżenie. Mamy wspólnie przeżyć sześć, a może i więcej miesięcy, dlatego to ważne, jaki kto jest. Na razie się poznajemy, obwąchując wzajemnie, a z czasem będziemy siebie unikać, jak to w życiu na rybakach.

Kapsztad – manewry w porcie

22 listopada

Godz. 20:00

Z prawej burty stoi Neptun. Akurat z lewej jego burty na wysokości naszej kabiny strumień wody z chłodzenia agregatów głośno, monotonnie szumem, przez otwarty bulaj wdziera się do kabiny. W kabinie jest ciepło, dlatego bulaj jest otwarty.

Neptun to też stary trup, dlaczego mnie zmustrowali? O co im chodziło? Doprawdy, nie wiem. Uładziłem swoje rzeczy, a że jestem zmęczony, idę w koję. Koledzy z kabiny gdzieś poszli. Zdjęcie żony z dzieckiem mam już na widoku, dla siebie. Szuwaksy spokojnie łażą po kabinie, ruszając wąsiskami na różne strony i to mi nie przeszkadza, kiedy jednak wchodzą do koi, natychmiast giną, bo nie mam dla nich litości. Potrafią ugryźć i są bezczelne. Widzę, że poprzednicy nie kwapili się do zmniejszenia populacji. Wszędzie ich pełno. W mrozie giną, ale my przecież idziemy na peruwiańskie łowiska, więc będzie ich jeszcze więcej.

23 listopada

Godz. 19:00

Wybrałem się do miasta na drobne zakupy i chyba więcej ze statku schodził nie będę, chyba że ktoś mnie podwiezie. Do centrum jest 5 km! Poza tym jest silny porywisty wiatr.

Po kolacji chodzący po korytarzu ksiądz zapowiada mszę świętą.

Godz. 22:15

Po raz pierwszy na statku uczestniczyłem we mszy świętej. Scenerię do uroczystości mieliśmy więcej niż skromną. Na pokładzie postawiono beczkę, potem kawał deski. Wszystko przykryto białym prześcieradłem. Trzy czerwone róże wokół krzyża, kielich i szklanka ze święconą wodą uzupełniały całość.

– W imię ojca i syna i ducha świętego – zaczął ksiądz, ubrany na biało. Trzydziestu rybaków, bo tylu nas było, odpowiedziało: – Amen!

A wiatr na wantach żałośnie swą melodie wygrywał, niczym organista, i niósł nasz śpiew daleko poza Merkurego. Stałem wpatrzony w drgający płomień świecy, wzruszony do głębi faktem, że tu, w Kapsztadzie, tysiące kilometrów od kraju mogę być na mszy odprawianej po polsku.

Z maleńkiego obrazu tuż nad krzyżem spoglądała na nas Matka Boska Częstochowska. Polowa uroczystość na pokładzie roboczym uświadamiała nam, że Bóg jest wszędzie, nie tylko w kościele. Kapłanowi usługiwał nasz lekarz, Zygmunt Bochniak. Śpiewaliśmy stare polskie pieśni Serdeczna Matko czy Kiedy Ranne Wstają Zorzei na zakończenie głośno, że aż statek dudnił Boże Coś Polskę! Jestem pełen podziwu dla księdza, o którym już głośno. Dał nam chwilę wielkich wzruszeń. Mówił po polsku, chociaż Polakiem nie jest. Przez wiele lat pracował w Argentynie. Tu, w Kapsztadzie, jest od ośmiu miesięcy. Jego parafą jest port. Miesięcznie otrzymuje 40 randów, więc sam nie jest w stanie się utrzymać. Najczęściej żywi się na statkach i mieszka u polskiej rodziny. Zapytany, jak można żyć za 40 randów, odpowiedział:

– A jak żył Chrystus? Urodził się w szopie i szedł, nie patrząc na dobra materialne, więc nie pytajcie, jakoś sobie radzę, dzięki wam również. – I zaczął się śmiać. Szalenie sympatyczny człowiek, pełen wewnętrznej radości.

24 listopada

Godz. 22:00

Wiatr hula dalej, ale pomimo tego o godzinie 11:00 ogłoszono alarm manewrowy. Podeszły dwa holowniki, które zaciągnęły nas pod pirs paliwowy. Wciąż bierzemy paliwo. Mówią, że jutro w niedzielę o 11:00 będzie przeholunek. Na miasto sam nie wyjdę, bo się boję. Tu nie ma żartów. Po śmierci chłopaka z Redy jesteśmy uważniejsi. Czarni nienawidzą białych, a ich spojrzenia są nieufne, groźne i nigdy nie wiadomo, co taki myśli.

Przy manewrach skierowano mnie na rufę do bosmana Kędzierskiego Heńka. Na dziobie działa Malak Andrzej. Powoli się poznajemy, raczej we względnej ciszy. Nie było krzyków, wrzasków, do czego zdążyłem się już przyzwyczaić. W kabinie dalej uprzejmości i rozmowy o niczym. Edek gdzieś znika, a Marek coś czyta, ja w koi próbuję zasnąć.

25 listopada

Niedziela, święto Chrystusa Króla

Pod statek podjechał samochód, z którego wysiadł „nasz” ksiądz. Wszedł na statek i zaproponował wyjazd do miasta, celem uczestniczenia w kościelnych uroczystościach z okazji święta Chrystusa Króla. O 15:00 dwunastu miało stać na kei. Postanowiłem pojechać. Jazda z księdzem była niesamowita! Ciągle na nas trąbiono, a w pewnym momencie jechał pod prąd! Byłem wylękniony i starałem się nie słyszeć klaksonów, co było niemożliwe. Jego radosne uniesienie za kierownicą mogło skończyć się fatalnie, ale jakoś dojechaliśmy. Tego się nie spodziewałem. Na placu przed uczelnią zebrał się ogromny tłum, może z 15-tysięczny! Byli tam czarni i biali, wszyscy skupieni wokół ołtarza. Uroczystości przewodniczył kardynał z biskupem. Kardynał przywiózł z Rzymu od papieża Jana Pawła II błogosławieństwo dla Kapsztadu. Czarnoskóry biskup, trzymając w ręku różaniec, zaczął się modlić, a za nim zebrany tłum! Modlono się w różnych językach. Przy mnie stojący – po niemiecku, a dalej słyszałem i rosyjski. Po skończonej modlitwie ruszyliśmy ulicami miasta. Było bardzo ciepło. Na nasze głowy spadał istny żar! Młodziutkie murzynki w białych strojach prezentowały się wspaniale! Za nimi szły szkoły, a dalej orkiestra i my, różni ludzie. Zmierzaliśmy do wielkiej hali sportowej. Na środku umiejscowiono podium z ogromną hostią. Przemawiał kardynał, a potem biskup. Nic nie rozumiałem, ale byłem i modliłem się po swojemu. Myślę, że Pan Bóg i w języku kaszubskim mnie wysłuchał. Dużo nie chciałem – wrócić szczęśliwie do domu.

Po skończonej uroczystości zostaliśmy zaproszeni do pani, która cały czas nam towarzyszyła. Mieszkała niedaleko kliniki, w której po raz pierwszy przeszczepiono serce. Przyjęła nas bardzo gościnnie. Jej dom był raczej skromny, dorabiała w szpitalu, żyjąc samotnie. Była szczęśliwa, że mogła gościć Polaków! Nie musiałem się wstydzić, bo po wypiciu dwóch piw podziękowaliśmy za więcej. Miło się rozstaliśmy!

Znowu jazda z księdzem, bo odwoził nas na statek, i znowu to samo. Jechał, jakby nikogo innego na drodze nie było. I tym razem dojechaliśmy zdrowo i cało. Duchowny zaplanował mszę na godzinę 18:00. Poszedł do naszego kapitana, prosić o zgodę.

– Panie kapitanie, dzisiaj niedziela, święto. Jutro macie wyjść w morze, chciałbym u was odprawić mszę.

– No wie ksiądz, no dobrze, niech ksiądz odprawia. – A kiedy schodził z trapu, kapitan wyszedł z kabiny i powiedział:

– U nas raczej nie! Jedna już była, to wystarczy!

Msza odbyła się na Jupiterze, tam kapitan CH. zastrzeżeń nie miał. Rybaków zebrało się znacznie więcej. Cały pokład się zaludnił! Zachęceni śpiewem księdza, śpiewaliśmy głośno. Ten maleńki, niesamowicie ruchliwy człowiek, który stał przy prowizorycznym ołtarzu swoją energią i oddaniem Bogu wzruszył nas wszystkich!

26 listopada

Godz. 22:00

Jeszcze stoimy w Kapsztadzie, ale na tablicy ogłoszeniowej widnieje napis: JUTRO O GODZINIE 13:00 WYJŚCIE W MORZE.

O moich z kabiny na razie wiem tyle, że Edek mieszka w Gdyni, mówi po kaszubsku, a Marek w Gdańsku i nie mówi po kaszubsku. Na razie nasze rozmowy mu nie przeszkadzają.

Dzisiaj w Kapsztadzie pogoda nie była ładna. Chmury, chmury i jeszcze raz chmury!

27 listopada

Godz. 20:35

Zgodnie z zapowiedzią kapitana o godzinie 13:00 na statek wszedł pilot, a o 13:30 ogłoszono alarm manewrowy. Tym razem byłem na dziobie. Do naszej lewej burty dobił holownik. Podali nam rzutkę. Zaczęliśmy wciągać potężną cumę. Kiedy była już na polerze, padła komenda:

– Na dziobie wszystko lego!

Holownik dał wstecz. Powoli kierował nas w kierunku wyjścia. Nie miałem czasu na przyglądanie się miastu, trzeba było sklarować cumy i zrobić ogólny klar na dziobie.

Od 16:00 do 20:00 byłem już na mostku. Mam wachty z Jurkiem Budziszem z Pucka. Przed nami idzie Jupiter, jest szybszy, bo się oddala. Już wiem, że przy cała naprzód w kabinie jest znacznie głośniej niż na Perseuszu, Lepusie czy Deneboli. Może kabina jest tak usytuowana? Jeszcze wiele dni upłynie, zanim opuszczę tego grata, a przed nami tropik i praca w peruwiańskim upale.

28 listopada

Godz. 8:00

Zszedłem już z wachty i teraz odpoczywam, leżąc w koi. Jestem na zmianie pierwszego oficera Andrzeja Elwarda (16:00–20:00 i 4:00–8:00). Jesteśmy już po ustaleniach oficersko--bosmańskich. Każdy zna swój przydział. Większość pracuje u bosmana połowowego.

Mamy ładną pogodę. Przylądek Dobrej Nadziei został daleko za rufą statku. Przed nami daleka droga do Peru.

29 listopada

Godz. 20:05

Zaraz po obiedzie mieliśmy alarm pożarowy. Do moich obowiązków należy zabrać dwa odcinki węża. Należę do sekcji drugiej. To pierwszy alarm dla naszej załogi, dlatego było trochę niedociągnięć. Po sprawdzeniu obecności pierwszy oficer zarządził zebranie na mesie załogowej.

– Panowie, przede wszystkim sekcja pierwsza z sekcją drugą nie może być pomieszana z grupą roboczą! Grupa robocza jest do dyspozycji pierwszego, a więc mojej. Macie stać z boku i czekać na polecenia. Za dużo było bałaganu i ogólnego chaosu, dowódcy sekcji muszą tego dopilnować. Pamiętajcie, każdy ma mieć kamizelkę ratunkową. Ja nie mówię, by ubierać, ale mieć przy sobie. Nigdy nie wiesz, co może się wydarzyć, a może być tak, że nie zdołasz wejść już do kabiny.

Godzinę słuchaliśmy pierwszego. Odwołano alarm pożarowy.

30 listopada

Godz. 13:15

Alarm łodziowy!

Osiem sygnałów krótkich, jeden długi powtórzony trzykrotnie wyprowadziły załogę na pokład łodziowy. Wszyscy w kamizelkach odpowiadali „jestem”, kiedy oficer wyczytywał nazwisko i imię. Merkury zwolnił, a potem stanął bokiem do fali. Przy czterech szalupach zebrała się załoga Merkurego. W moich obowiązkach mam zakładanie steru i mówię, kiedy pyta o to pierwszy oficer.

Po sprawdzeniu obecności zaczynamy opuszczać szalupę do linii wodnej. Zaczyna padać deszcz, dobrze, że przelotny, bo po chwili mamy już słońce. Swoje zrobiłem, a teraz zaczynam obserwować innych, bo Merkury to nie Denebola czy Perseusz. Tu na pokładzie wszystko jest inne, starsze nawet od Lepusa. Trzeba wracać do technologicznych rozwiązań sprzed kilkunastu lat. To, co było kiedyś szczytem osiągnięć, dzisiaj męczy i wydaje się wręcz zabytkiem.

– Budzisz, nie stój tak! Bierz tę linę i klaruj!

Bosman Kędzierski od pewnego czasu bacznie mi się przyglądał.

Miałem myślowy odlot, co mi się od czasu do czasu zdarza. Po zamocowaniu szalupy odwołano alarm. Bosman Malak z dejmanem założą brezent, a reszta udaje się do swoich prac.

1 grudnia

Godz. 8:00

Grudzień. Powoli, ociężale za rufą na dalekiej przestrzeni Atlantyku wyłoniło się żółte słońce. Postrzępione chmury szybko ginęły za dalekim horyzontem. Wzrok penetrował horyzont, a myśli biegły ku rodzinie. Tęsknota za tym, co było, jest ogromna. To naprawdę nie jest takie proste, pożegnać się na tyle miesięcy! Czasami człowiek z tęsknoty wpada w głęboką melancholię, z którą musi poradzić sobie sam. Ta część życia, jakże osobista, musi pozostać tajemnicą, bo w innym przypadku będę na językach wilków morskich, dla których życie „tam” wprawdzie jest, ale mało znaczące. Przynajmniej tak mówią. Stoję na oku, przed nami bezkres morza, na razie spokojnego. Pierwszy od czasu do czasu spogląda w radar, potem siada w fotelu i wolno popija kawę.

– Panie Budzisz, chyba czas budzić?

– O, rzeczywiście!

– Drugiemu niech pan zapali światło, bo ostatnio coś się ociągał!

– Wczoraj na moje, panie drugi – budzę, odpowiedział: „Czego, kurwa?” „Budzę!” „A!” I położył się na drugi bok.

Wyrywanie ludzi ze snu to żadna przyjemność, ale idę, bo to mój obowiązek.

Chodzę, budzę i zapalam światło, chodzę budzę i