Przeklinam nas - Szafrańska Anna - ebook

Przeklinam nas ebook

Szafrańska Anna

4,5

Opis

Bianca przeprowadza się wraz z rodziną do małej miejscowości w Saint Louis. Wkrótce ma zacząć naukę w nowej szkole. Zachowuje się jak córka idealna. I za taką chce Uchodzić. Do czasu, aż uda jej się odnaleźć człowieka, który skrzywdził jej najbliższych.

 

Alan jest synem lokalnego biznesmena i ulubieńcem nauczycieli. Crushują go wszystkie dziewczyny w szkole. Przypadkowe spotkanie Alana i Bianki wywołuje lawinę zdarzeń. Chłopak zafascynowany dziewczyną jest gotowy poświęcić dla niej wszystko. I wszystkich.

 

Zemsta, jak miłość, odbiera rozum. A gdy zaczną się ze sobą przeplatać, można spodziewać się jednego – niemożliwego.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 228

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (48 ocen)
32
11
4
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PokojPelenKsiazek

Całkiem niezła

Wątek mafii zniszczył całość. Ilość błędów ogromna... To chyba najgorsza książka Ani 😓
10
Kot-Filemon

Nie oderwiesz się od lektury

Gdy zaczęłam czytać tę książkę myślałam, że to będzie taka lekka młodzieżówka, a tu zaskoczenie, bo mamy nawet wątek mafii. Bianca to młodziutka dziewczyna która jako mała dziewczynka przeżyła ogromną tragedię, widziała wszystko i poprzysięgła zemstę na człowieku który zniszczył jej rodzinę. Życie jej nie oszczędzało dom dziecka w którym nie miała lekko , do momentu aż została adoptowana chociaż i wtedy dziewczyna uważała, że nie jest zdolna do miłości i pokochania innych, ale czy faktycznie tak jest czy to może bardziej strach przed kolejną stratą której mógłby doświadczyć? Wszystko się zmienia gdy na jej drodze staje Alan , syn lokalnego biznesmena który w jakimś nie wytłumaczony sposób pragnie spędzać czas z dziewczyną i on także nie jest jej obojętny. Bianca jest przestraszona, gdy zaczyna coś czuć do tego chłopaka, za którym wzdychają wszystkie dziewczyny w szkole. Co się wydarzy gdy na jaw wyjdzie kto jest ojcem Alana co wtedy zrobi dziewczyna, dokończy plan zemsty czy odpuści? ...
00
Wiolka0870

Nie oderwiesz się od lektury

Pomysł na tą historię piękny, ale zbyt zwięzły, można było to bardziej rozwinąć, czegoś mi zabrakło. Kurcze bardzo, ale to bardzo mi się podobało ale ten niedosyt.
00
ewelajna111

Nie oderwiesz się od lektury

ooozesz jakie to było dobre ! A zakończenie woow mam nadzieję że będzie 2 cz bo ich losy muszą się jeszcze jakoś potoczyć
00
LADA2

Dobrze spędzony czas

Spodziewałam się czegoś innego 🙈 Ale napisana dobrze, czytało się szybko, więc myślę że mogę polecić ❤️
00

Popularność




Autorka: Anna Szafrańska

Redakcja: Ewa Biernacka

Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak

Projekt graficzny okładki: Dixie Leota

eBook: Atelier Du Châteaux

 

Redaktor prowadząca: Agnieszka Górecka

 

© Copyright by Anna Szafrańska

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

 

Ta książka jest fikcją literacką. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żywych lub zmarłych, autentycznych miejsc, wydarzeń lub zjawisk jest czysto przypadkowe. Bohaterowie i wydarzenia opisane w tej książce są tworem wyobraźni autorki bądź zostały znacząco przetworzone pod kątem wykorzystania w powieści.

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

 

Bielsko-Biała 2023

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25

43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828, fax 338282829

[email protected], www.pascal.pl

 

ISBN 978-83-8317-257-6

Dla wszystkich, którzy boją się kochać

***

Przeklinam nas i kocham nas

Nie umiem odejść, nie wiem jak

Więc zabij ją i zabij mnie

To będzie łatwe, nie bój się

Przeklinam się i kocham cię

Z miłości leczy... Tylko śmierć

Ada Szulc, Big love1)

***

1) Autor tekstu: Agnieszka Jastrzębska, kompozytor: Mariusz Szypura.

Rozdział 1

– Bian­co, skar­bie. Czy by­ła­byś tak do­bra i do­la­ła mi far­by? – spy­ta­ła Pho­ebe, bez­rad­nie roz­kła­da­jąc ręce uma­za­ne po łok­cie bia­łą ma­zią.

Lu­bi­łam Pho­ebe, słod­ką ni­ską blon­dyn­kę o szcze­rym, do­bro­dusz­nym uśmie­chu, któ­rym po­tra­fi­ła zjed­nać so­bie na­wet naj­wi­ęk­sze­go mru­ka. Lecz gdy wpa­try­wa­ła się we mnie z wy­ra­źną na­dzie­ją w błękit­nych oczach, czu­łam pre­sję, a wraz z nią ro­snącą po­ku­sę, by ją bru­tal­nie zga­sić.

– Ja­sne, cio­ciu – od­pa­rłam i wsta­łam z koca, na któ­rym sie­dzia­łam z bli­źnia­ka­mi.

Kie­dy szłam po sto­jącą na gan­ku pusz­kę z far­bą, kątem oka do­strze­głam za­wód ma­lu­jący się na jej twa­rzy. Zi­gno­ro­wa­łam go, bo nie mia­łam so­bie nic do za­rzu­ce­nia. Wie­dzia­łam, na co cze­ka­ła przed chwi­lą, i na co cier­pli­wie cze­ka­ła od lat, jed­nak ja… tej jed­nej rze­czy nie by­łam w sta­nie jej dać.

– Wła­śnie dla­te­go po­win­naś wkła­dać ręka­wicz­ki – za­uwa­ży­łam uba­wio­na, kręcąc gło­wą.

Pho­ebe roz­ch­mu­rzy­ła się w ułam­ku se­kun­dy. Wy­dęła usta i za­cmo­ka­ła nie­po­cie­szo­na.

– Ale trud­no wte­dy wy­czuć fak­tu­rę far­by. Poza tym i tak po­bru­dzi­łam się już na eta­pie otwie­ra­nia pusz­ki.

– Fak­tu­rę far­by? – po­wtó­rzy­łam. – Nie wie­dzia­łam, że nasz płot ma­lu­je sam Mo­net.

– Je­stem ko­bie­tą wie­lu ta­len­tów… choć w wi­ęk­szo­ści ukry­tych – od­rze­kła z au­to­iro­nią.

– Nie śmiem za­prze­czyć. – Wla­łam odro­bi­nę far­by do ko­ryt­ka, po czym zer­k­nęłam przez ra­mię na bli­źnia­ki. – Mia i Leo za­raz sko­ńczą szli­fo­wa­nie sto­li­ka. Ja idę do kuch­ni ro­bić obiad.

Pho­ebe po­wio­dła wzro­kiem w kie­run­ku dzie­cia­ków, a na jej twa­rzy za­go­ścił mat­czy­ny uśmiech. Gdy spoj­rza­ła na mnie, był jesz­cze cie­plej­szy, a po­nad­to pe­łny dumy, uzna­nia i bez­mier­nej mi­ło­ści.

– Je­steś wspa­nia­ła, Bian­co – wy­szep­ta­ła i wy­ci­ągnąw­szy rękę, od­gar­nęła ko­smyk wło­sów z mo­je­go czo­ła.

Czu­łam, że się spi­nam, i nie był to do­bry znak. Cho­ciaż po­cie­sza­jące było to, że przy­naj­mniej uda­ło mi się za­pa­no­wać nad od­ru­chem od­sko­cze­nia poza za­si­ęg ręki, któ­ra wy­strze­li­ła do mnie znie­nac­ka.

– Dro­biazg – od­pa­rłam, si­ląc się na uśmiech, i czym prędzej zmie­ni­łam te­mat: – Masz ocho­tę na coś kon­kret­nie, czy może być za­pie­kan­ka?

– Och, Bian­co! Two­je za­pie­kan­ki są fan­ta­stycz­ne. No i dzie­cia­ki za nimi prze­pa­da­ją.

– Więc za­pie­kan­ka – przy­tak­nęłam zde­cy­do­wa­nie. Chcia­łam się od­wró­cić, ale Pho­ebe wy­ko­rzy­sta­ła chwi­lę mo­jej nie­uwa­gi.

– Obie­cu­ję ci, ko­cha­nie – po­wie­dzia­ła, obej­mu­jąc mnie w ta­lii i przy­tu­la­jąc – że będzie­my tu szczęśli­wi. To będzie na­sze miej­sce na zie­mi. Nasz dom.

Ser­ce prak­tycz­nie wy­sko­czy­ło mi z pier­si. Albo uma­rło, opa­da­jąc na dno żo­łąd­ka.

Było cie­pło, wręcz upal­nie, sam śro­dek lata, a ja trzęsłam się pod wpły­wem trud­nych do opa­no­wa­nia emo­cji. W mgnie­niu oka moja ko­szul­ka przy­kle­iła się do po­kry­tej lo­do­wa­tym po­tem skó­ry. Pró­bo­wa­łam roz­lu­źnić ze­sztyw­nia­łe mi­ęśnie, ale bez skut­ku. Wszyst­ko na nic.

Ja­ki­mś cu­dem uda­ło mi się po­słać Pho­ebe cień uśmie­chu, ale chy­ba nie po­szło mi naj­le­piej, bo z miej­sca za­uwa­ży­łam w jej oczach ból.

– Oj, wy­bacz, ko­cha­nie! To był od­ruch! – za­wo­ła­ła prze­pra­sza­jącym to­nem, któ­ry po­dzia­łał na mnie jak płach­ta na byka.

Nie chcia­łam być ża­ło­sna bar­dziej, niż je­stem.

– Nic nie szko­dzi. Kie­dyś mu­szę się przy­zwy­cza­ić – od­pa­rłam, już mniej spi­ęta.

Pho­ebe przy­tak­nęła od­ru­cho­wo, ale kie­dy za­uwa­ży­łam, że szy­ku­je się do ko­lej­nych wy­lew­nych prze­pro­sin, czym prędzej czmych­nęłam do bli­źnia­ków. Mo­głam się za­ło­żyć, że chcia­ła za­pro­po­no­wać mi ko­lej­ny ma­ra­ton z psy­cho­lo­giem, te­ra­pię, któ­ra i tak nie przy­no­si­ła żad­nych efek­tów. Ak­cep­ta­cja emo­cji? Pró­ba prze­nie­sie­nia się w „bez­piecz­ne miej­sce”? A czym ono w ogó­le było? Czy ist­nia­ło? Skąd mo­głam to wie­dzieć, sko­ro ni­g­dy ta­kie­go nie mia­łam?

I nie chcia­łam mieć.

Po­de­szłam do Mii i Leo, by skon­tro­lo­wać ich po­stępy w pra­cy. Ca­łkiem nie­źle so­bie ra­dzi­li. Byli jota w jotę jak ich mama – nie­sa­mo­wi­cie uzdol­nie­ni i za­fa­scy­no­wa­ni mo­żli­wo­ścią od­re­stau­ro­wa­nia nie tyl­ko domu, ale i me­bli, któ­re Pho­ebe wy­naj­dy­wa­ła na in­ter­ne­to­wym tar­gu sta­ro­ci. Nim po­szłam do domu, po­tar­ga­łam ja­sne wło­sy dziew­czyn­ki i po­ła­sko­ta­łam chłop­ca.

Z kon­tak­tem fi­zycz­nym z nimi, z ich bli­sko­ścią, nie mia­łam naj­mniej­sze­go pro­ble­mu. W sie­ro­ci­ńcu było za dużo dzie­cia­ków, któ­re po­trze­bo­wa­ły mi­łe­go ge­stu lub chwi­li roz­mo­wy, by za­głu­szyć par­szy­we my­śli. Ale i tak nic nie wy­ma­że wspo­mnień. To był wła­śnie taki… „za­głu­szacz”. Coś, co spra­wi, że na mo­ment po­czu­jesz się le­piej, by w nocy pod­dać się roz­ry­wa­jące­mu du­szę smut­ko­wi i po­czu­ciu osa­mot­nie­nia.

We­szłam do kuch­ni, któ­ra po wie­lu dniach wal­ki w ko­ńcu prze­sta­ła cuch­nąć na ki­lo­metr stęchli­zną. Była pierw­szym po­miesz­cze­niem do­pro­wa­dzo­nym do sta­nu uży­wal­no­ści, jed­nak w jej przy­pad­ku nie obe­szło się bez we­zwa­nia fa­chow­ców. Stan in­sta­la­cji elek­trycz­nej i wod­no-ka­na­li­za­cyj­nej prze­kra­czał mo­żli­wo­ści Pho­ebe i Pe­te­ra.

Jed­nak gdy­by nie ja, nie mu­sie­li­by­śmy się prze­pro­wa­dzać aż z Se­at­tle. Ale zro­bi­li­by dla mnie wszyst­ko i pew­nie to mia­ła na my­śli Pho­ebe, gdy pró­bo­wa­ła mnie na swój spo­sób po­cie­szyć.

„Miej­sce na zie­mi”. „Nasz dom”. „Będzie­my szczęśli­wi”, co?

Nie wie­rzy­łam w żad­ną z tych rze­czy z pro­ste­go po­wo­du – to nie była moja ro­dzi­na i to nie był mój dom.

I nie by­łam to też ja, bo nie na­zy­wa­łam się Bian­ca At­two­od. W ka­żdym ra­zie… To nie było moje praw­dzi­we na­zwi­sko.

***

– Już je­stem! – za­wo­łał Pe­ter od pro­gu. Pod­sze­dłszy do sofy, na któ­rej sie­dzia­ła Pho­ebe, prze­rzu­cił ma­ry­nar­kę przez opar­cie i po­chy­lił się, by po­ca­ło­wać żonę w czo­ło. – Prze­pra­szam za spó­źnie­nie, w ostat­niej chwi­li wpa­dł mi klient, któ­re­go nie mo­głem od­pra­wić z kwit­kiem. Co tak nie­bia­ńsko pach­nie?

– Cóż mam po­wie­dzieć, wszyst­ko wska­zu­je na to, że na­sza cór­ka w przy­szło­ści zo­sta­nie fe­no­me­nal­ną sze­fo­wą kuch­ni – od­pa­rła ko­bie­ta i odło­żyw­szy na sto­lik ta­blet, za po­mo­cą któ­re­go przez ostat­nią go­dzi­nę wy­naj­dy­wa­ły­śmy co lep­sze eks­po­na­ty z in­ter­ne­to­we­go tar­gu sta­ro­ci, spoj­rza­ła na mnie po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Albo ma­lar­ką. – Pe­ter nie kry­jąc za­chwy­tu, obej­rzał z bli­ska sto­lik. – Pho­ebe mó­wi­ła, że od­ma­lo­wa­łaś te wzor­ki, ale… Wow, jak pre­cy­zyj­nie! Je­steś pew­na, że to twój pierw­szy raz z pędz­lem?

– Sta­ra­łam się.

– I wy­szło ci to obłęd­nie, Bian­co. Już sam nie wiem, na jaki col­le­ge od­kła­dać.

– Na naj­lep­szy, ko­cha­nie, na naj­lep­szy!

Po­jęcia nie mia­łam, ja­kim cu­dem po­wstrzy­ma­łam się od wy­buch­ni­ęcia śmie­chem. Ja i col­le­ge? Stu­dia? Tyl­ko w wy­obra­źni Pho­ebe i Pe­te­ra.

– Pro­szę, nie, ja… – za­częłam nie­skład­nie. – Nie chcę iść do col­le­ge’u. Poza tym Mia i Leo bar­dziej na to za­słu­gu­ją…

Pe­ter sta­now­czo po­kręcił gło­wą.

– Bian­co, je­steś na­szą cór­ką – za­czął i usia­dł obok mnie na so­fie, nie za­po­mi­na­jąc o za­cho­wa­niu dy­stan­su. – Na­szym obo­wi­ąz­kiem jest dbać o two­ją edu­ka­cję. Je­śli po­sta­no­wisz da­lej się uczyć, pó­jść na stu­dia, będzie­my cię wspie­rać, cho­ćbyś mia­ła zgłębiać teo­rie fi­zy­ki kwan­to­wej przez ko­lej­ne sze­ść czy dzie­si­ęć lat. Jed­nak je­śli wy­bie­rzesz inną dro­gę i ze­chcesz zna­le­źć pra­cę lub otwo­rzyć wła­sny biz­nes, zro­bi­my wszyst­ko, co w na­szej mocy, by ci to uła­twić.

– I to nie z po­czu­cia obo­wi­ąz­ku – do­da­ła Pho­ebe, ły­pi­ąc zna­cząco na męża. – Po pro­stu chce­my to zro­bić dla cie­bie.

W ta­kich chwi­lach czu­łam, jak wzru­sze­nie ła­pie mnie za gar­dło. Oni na­praw­dę byli mili i mnie ko­cha­li. A nie po­win­ni.

– Sama nie wiem, co po­wie­dzieć.

– Po pro­stu je­steś zbyt skrom­na – rzu­cił niby żar­tem Pe­ter, by roz­ła­do­wać przy­tła­cza­jącą at­mos­fe­rę.

– I oczy­wi­ście nie mu­sisz te­raz o tym de­cy­do­wać ani mó­wić, co chcesz ro­bić, gdy do­ro­śniesz – do­da­ła po­spiesz­nie Pho­ebe. – Masz jesz­cze dużo cza­su.

Przy­tak­nęłam i by uwol­nić się od ich cie­płych spoj­rzeń, wy­mknęłam się do kuch­ni pod pre­tek­stem pod­grza­nia ko­la­cji dla Pe­te­ra. Nie lu­bi­łam oka­zy­wa­nia uczuć. Przez nie wszyst­ko sta­wa­ło się trud­niej­sze. Wo­la­ła­bym, by mnie igno­ro­wa­li, ale tra­fi­łam do ro­dzi­ny, któ­ra ak­cep­to­wa­ła moje wady, da­wa­ła mi prze­strzeń i wspie­ra­ła na ka­żdym kro­ku. Ko­goś ta­kie­go jak ja wy­lew­na czu­ło­ść do­pro­wa­dza­ła do bia­łej go­rącz­ki.

Jed­no było pew­ne, nie za­słu­ży­li so­bie na taką cór­kę. Nie wie­dzie­li, że ta „grzecz­na dziew­czy­na”, to w rze­czy­wi­sto­ści pre­cy­zyj­nie wy­kre­owa­na po­stać, za­mie­rza­jąca za­skar­bić so­bie ich przy­chyl­no­ść. I ich wy­ko­rzy­stać. Jesz­cze rok czy dwa lata temu było mi znacz­nie ła­twiej nimi ma­ni­pu­lo­wać, a te­raz… Z dnia na dzień przy­cho­dzi­ło mi to z co­raz wi­ęk­szym tru­dem.

Nie, nie po­win­nam tak my­śleć – skar­ci­łam się w du­chu. Ta­kie roz­wa­ża­nia si­ęga­ją sta­now­czo za da­le­ko i sta­wia­ją pod zna­kiem za­py­ta­nia wszyst­ko, co do tej pory mną kie­ro­wa­ło. A nic nie po­win­no spra­wić, że stra­cę z oczu praw­dzi­wy cel.

Sprząt­nęłam ze sto­łu w ja­da­li pro­jek­ty wy­stro­ju wnętrz i po­da­łam ko­la­cję Pe­te­ro­wi. Gdy za­ja­dał z ape­ty­tem, zja­wi­ły się bli­źnia­ki, któ­re, prze­krzy­ku­jąc się, opo­wia­da­ły o swo­im pe­łnym wra­żeń dniu.

– Czy mogę wy­jść na spa­cer? – spy­ta­łam Pho­ebe, ale to Pe­ter za­re­ago­wał pierw­szy.

– Zno­wu do lasu?

– Oczy­wi­ście, że tak! – po­wie­dzia­ła na­tych­miast Pho­ebe i po­sła­ła mężo­wi kar­cące spoj­rze­nie. – W środ­ku mia­sta trud­no o bli­ski kon­takt z na­tu­rą. To nie­sa­mo­wi­te, że te­raz mamy ją do­słow­nie na wy­ci­ągni­ęcie ręki i mo­że­my z tego ko­rzy­stać.

Pe­ter, któ­ry nie był zwo­len­ni­kiem wa­łęsa­nia się bez celu, nie­wa­żne, czy po za­tło­czo­nym mie­ście, czy na od­lu­dziu (za­wsze ra­czył mnie wi­zją nie­bez­pie­cze­ństw, któ­re mo­głam na­po­tkać na swo­jej dro­dze), tyl­ko ci­ężko wes­tchnął. Jesz­cze się nie zda­rzy­ło, by wy­grał wal­kę z Pho­ebe.

– Tyl­ko nie od­cho­dź za da­le­ko – upo­mniał mnie nie­mra­wo. – I wróć przed zmro­kiem.

Skwa­pli­wie przy­tak­nęłam. W tej chwi­li zgo­dzi­ła­bym się na wszyst­ko, by­le­by jak naj­szyb­ciej uciec z ich po­lu­kro­wa­ne­go dom­ku. Jed­nak kie­dy Pho­ebe po­ra­dzi­ła mi wzi­ąć blu­zę… Obu­dzi­ła cer­be­ra.

– Bian­ca idzie na spa­cer? – za­wo­ła­ła Mia znad ry­sun­ku jej no­we­go po­ko­ju. Tym sa­mym od­ci­ągnęła uwa­gę bra­ta od ksi­ążki, któ­rą za­czął za­raz po obie­dzie i miał nie­ba­wem sko­ńczyć. Do­dam tyl­ko, że to była gru­ba, po­nad trzy­stu­stro­ni­co­wa po­wie­ść hi­sto­rycz­na. Ten dzie­si­ęcio­la­tek mnie prze­ra­żał.

– Mo­że­my iść z tobą? – spy­tał, ob­ra­ca­jąc się na krze­śle tak szyb­ko, że za­skrzy­pia­ło pod jego ci­ęża­rem.

– Dzie­cia­ki… – wes­tchnęła Pho­ebe i za­częła kręcić gło­wą, ale na­tych­miast ją po­wstrzy­ma­łam.

– Ja­sne, cze­mu nie. Może uda nam się spo­tkać ja­kieś zwie­rząt­ka w le­sie?

– By­ło­by su­per! Na przy­kład ło­sia!

Zer­k­nęłam na Pe­te­ra. Po­bla­dł w mgnie­niu oka.

– Wo­la­ła­bym nie – od­pa­rłam, po­ma­ga­jąc Mii wło­żyć blu­zę z na­szyw­ką z bro­ka­to­wą gwiazd­ką. – Poza tym ło­sie chy­ba nie wy­stępu­ją w tych re­jo­nach. Ale sa­ren­kę czy wie­wiór­kę na pew­no spo­tka­my.

– A pumy? Nie­dźwie­dzie?

Po­now­nie spoj­rza­łam na Pe­te­ra, któ­ry wy­glądał, jak­by miał za­raz zsu­nąć się z krze­sła i wy­zio­nąć du­cha.

– Nie od­da­laj­cie się, pro­szę – wy­mam­ro­tał le­d­wo sły­szal­nie.

Pho­ebe ro­ze­śmia­ła się dźwi­ęcz­nie i po­de­szła do męża, by go po­cie­szyć. Albo po­wstrzy­mać, żeby w ostat­niej chwi­li nie za­mknął nas w domu. Naj­le­piej do ko­ńca ży­cia.

Wy­szłam z Mią i Leo za dom, a po­tem skręci­li­śmy w stro­nę roz­le­głej łąki. W cie­płych pro­mie­niach za­cho­dzące­go sło­ńca zna­le­źli­śmy ście­żkę pro­wa­dzącą do nie­zbyt gęste­go lasu.

Lu­bi­łam dać Pho­ebe i Pe­te­ro­wi prze­strzeń do swo­bod­nych roz­mów i chwi­li sam na sam. Wie­dzia­łam, jak bar­dzo mi są za to wdzi­ęcz­ni, zwłasz­cza gdy za­bie­ra­łam ze sobą dzie­cia­ki. To był ro­dzaj mo­je­go pre­zen­tu dla nich i cze­goś na wzór po­ku­ty za rze­czy, któ­re zro­bię w przy­szło­ści. Mimo wszyst­ko nie chcia­łam ła­mać im serc, a by do­brze wspo­mi­na­li wspól­nie spędzo­ny czas. Za­słu­ży­li na to.

Dla Pe­te­ra, agen­ta nie­ru­cho­mo­ści, nie­trud­no było zna­le­źć pra­cę na­wet na ta­kim od­lu­dziu jak Co­lum­bia. Miał wszyst­ko, co jest wy­ma­ga­ne w tym za­wo­dzie – do­brą gad­kę i urok oso­bi­sty. I po­my­śleć, że z jego zna­jo­mo­ścia­mi mo­gli­by­śmy za­miesz­kać w ja­ki­mś su­per­no­wo­cze­snym domu. Jed­nak Pho­ebe przy­świe­ca­ła wi­zja uro­cze­go dom­ku z ogród­kiem i ten oto spo­sób wy­lądo­wa­li­śmy na obrze­żach Sa­int Lo­uis.

Cho­ciaż trud­no było to na­zy­wać do­mem. W mo­ich oczach była to ru­de­ra, któ­ra le­d­wie trzy­ma­ła się pio­nu. At­two­odo­wie wy­da­li set­ki ty­si­ęcy do­la­rów, by do­pro­wa­dzić ją do sta­nu uży­wal­no­ści. Z pew­no­ścią o wie­le ta­niej by­ło­by zbu­rzyć i po­sta­wić nowy dom, ale… Pe­ter był na ka­żde ski­nie­nie Pho­ebe i bez­dy­sku­syj­nie spe­łniał ka­żdą jej za­chcian­kę. Przy­my­ka­łam na to oko z dwóch pro­stych po­wo­dów – po pierw­sze, bunt znisz­czy­ło­by mój wi­ze­ru­nek, a po dru­gie… Pho­ebe była da­le­ka od tego, by na­zwać szczwa­ną li­si­cą wy­ko­rzy­stu­jącą bo­ga­te­go męża. Po pro­stu sama była obrzy­dli­wie bo­ga­ta. Odzie­dzi­czy­ła spa­dek po dziad­kach ran­cze­rach i cho­ciaż wy­da­wa­ła się na­iw­na (i głu­piut­ka), z po­wo­dze­niem in­we­sto­wa­ła na gie­łdzie. Dla­te­go stać ich było na re­mont zde­ze­lo­wa­ne­go domu i za­kup ru­pie­ci, któ­re w mo­ich oczach mia­ły ran­gę obiek­tów mu­ze­al­nych.

Chy­ba ni­g­dy nie zro­zu­miem do­ro­słych. I może na­wet nie będę pró­bo­wać.

Słu­cha­jąc szcze­bio­ta­nia Mii, zer­ka­łam ukrad­kiem na Leo, idące­go da­le­ko przed nami, jed­nak na­dal w za­si­ęgu wzro­ku. Był praw­dzi­wym, za­mkni­ętym w swo­im świe­cie in­tro­wer­ty­kiem. Ka­żde z nich wda­ło się w jed­ne­go ze swo­ich ro­dzi­ców. Byli po­mniej­szo­ny­mi wer­sja­mi Pho­ebe i Pe­te­ra.

– I jak? Cie­szysz się na myśl o no­wej szko­le? – Za­pał Mii wy­ra­źnie przy­ga­sł i za­uwa­ży­łam, że po­spiesz­nie od­wra­ca gło­wę. – Co jest?

– Mama pro­si­ła… – za­częła ci­chut­ko. – Pro­si­ła, że­by­śmy o tym z tobą nie roz­ma­wia­li. Że­byś się nie bała – do­da­ła, wle­pia­jąc we mnie swo­je ogrom­ne nie­bie­skie oczęta.

Pho­ebe była za­po­bie­gli­wa w ka­żdym calu. Za­bez­pie­czy­ła się na ka­żdą ewen­tu­al­no­ść, włącza­jąc w to dzie­cia­ki i ich na­tu­ral­ną pro­sto­li­nij­no­ść. Mimo to nie­przy­jem­ny dreszcz prze­bie­gł mi po ple­cach.

– Nie boję się – skła­ma­łam gład­ko, a ca­ło­ść za­ma­sko­wa­łam po­krze­pia­jącym uśmie­chem. – Nie tym ra­zem.

– Na pew­no? Nie chcę, żeby było ci przy­kro.

Przy­klęk­nęłam przy dziew­czyn­ce i wzi­ęłam jej chłod­ne dło­nie w swo­je.

– To ja mia­łam pro­blem w po­przed­niej szko­le, nie ty. Zresz­tą i tak mi głu­pio, że prze­pro­wa­dzi­li­śmy się wła­śnie z mo­je­go po­wo­du.

– Nie­praw­da! – za­wo­ła­ła za­pal­czy­wie. – Mama za­wsze chcia­ła miesz­kać poza mia­stem. No i tata mó­wił, że tu­taj lu­dzie są inni. Jak pan Geo­r­ge ze skle­pu. Mili i uśmiech­ni­ęci – do­da­ła, jak­by to prze­sądza­ło do­słow­nie wszyst­ko.

– Ale i ty, i Leo mie­li­ście przy­ja­ciół, ko­le­gów z kla­sy, na­uczy­cie­li… Nie tęsk­nisz?

– Tro­chę tak, ale pi­sze­my do sie­bie, więc jest okej. No i za­wsze mogę po­znać no­wych przy­ja­ciół.

Mia za­ska­ki­wa­ła mnie na ka­żdym kro­ku. Chy­ba ni­g­dy nie spo­tka­łam tak opty­mi­stycz­nej i po­zy­tyw­ne na­sta­wio­nej oso­by, a ta dziew­czyn­ka mia­ła do­pie­ro dzie­si­ęć lat! Cho­ciaż może wła­śnie tak wy­gląda nor­mal­no­ść. Dziec­ko nie­ska­la­ne wi­do­kiem prze­mo­cy czy zbrod­ni roz­gry­wa­jących się na jego oczach. Kosz­ma­ra­mi, po­wra­ca­jący­mi ka­żdej nocy, za­bie­ra­jący­mi je w ciem­ną otchłań prze­szło­ści.

– Zo­ba­czysz, ty też znaj­dziesz przy­ja­ciół – po­wie­dzia­ła, jak­by czu­ła, że tonę w czar­nych my­ślach. – A je­śli nie… To za­wsze będziesz mia­ła mnie! I Leo. I mamę, i tatę.

Uśmiech­nęłam się bla­do, ale na­wet dla mnie to był sztucz­ny uśmiech, od któ­re­go roz­bo­la­ła mnie cała twarz. Z jed­nym mo­głam się zgo­dzić – mia­łam mi­ło­ść At­two­odów, ale kto wie, na jak dłu­go. Zda­wa­łam so­bie spra­wę, na ja­kich wa­run­kach mnie po­ko­cha­li. By­łam bez­pro­ble­mo­wą na­sto­lat­ką, przy­naj­mniej do mo­men­tu, w któ­rym mu­sie­li za­brać mnie z po­przed­niej szko­ły. Ale to była pla­ców­ka dla bo­ga­tych sno­bów, któ­rzy nie ak­cep­to­wa­li dzie­cia­ków z szem­ra­ną prze­szło­ścią – zwłasz­cza tych ad­op­to­wa­nych. Na­wet na­uczy­cie­le od­wra­ca­li gło­wę, uda­jąc, że ni­cze­go nie do­strze­ga­ją. Nikt nie chciał in­ge­ro­wać w czy­jeś pro­ble­my, tym bar­dziej je­śli ta oso­ba była „cho­dzącym pro­ble­mem”. Prze­pro­wa­dza­jąc się tu­taj, na od­lu­dzie, Pho­ebe za­pew­nia­ła mnie o no­wym po­cząt­ku, o tym, że w Co­lum­bii nikt nie będzie mnie osądzał ani wy­ty­kał pal­ca­mi. Wie­rzy­łam w to, przy­naj­mniej do pew­ne­go stop­nia, cho­ciaż… Ani Pho­ebe, ani Pe­ter nie zda­wa­li so­bie spra­wy, że to wła­śnie w Co­lum­bii chcia­łam się zna­le­źć.

Bo tu za­szył się mój cel. Czło­wiek, do któ­re­go mu­sia­łam się do­stać, za wszel­ką cenę.

Ktoś, kto zo­stał wy­ma­za­ny z mo­jej prze­szło­ści, a na­dal ist­niał.

– Bian­co!

Za­alar­mo­wa­na okrzy­kiem Leo, spoj­rza­łam w jego stro­nę. Stał na skra­ju stro­mej skar­py i wska­zy­wał na coś pal­cem. Ze­rwa­łam się na rów­ne nogi i obie z Mią pod­bie­gły­śmy do nie­go.

– Co się sta­ło? Oj…!

W głębo­kim dole do­strze­głam ruch. Bia­ła kul­ka oka­za­ła się kil­ku­mie­si­ęcz­nym szcze­nia­kiem, chy­ba la­bra­do­rem. Wpa­dł do rowu i nie mógł z nie­go wy­jść. Przy­ci­śni­ęty do ścia­ny trząsł się i skam­lał prze­ra­żo­ny.

– Zo­sta­ńcie tu, do­brze?

Bli­źnia­ki przy­tak­nęły, a ja ostro­żnie zsu­nęłam się na dół po skar­pie.

– Hej, mały, wszyst­ko w po­rząd­ku? – wy­szep­ta­łam i wy­ci­ągnęłam rękę, by ma­luch ją ob­wąchał. Gdy trącił mo­krym no­skiem moje pal­ce, po­gła­ska­łam go po ku­dła­tym, acz przy­bru­dzo­nym łep­ku. Mu­siał spędzić w dole do­brych kil­ka go­dzin i sądząc po ob­le­pio­nych zie­mią łap­kach, roz­pacz­li­wie sta­rał się wy­jść na po­wierzch­nię. – Bie­da­ku, cały się trzęsiesz. No cho­dź, wska­kuj pod blu­zę.

Szcze­niak za­ufał mi bez opo­rów i umo­ścił się pod moją blu­zą. Do­pie­ro te­raz zda­łam so­bie spra­wę, ja­kie głup­stwo po­pe­łni­łam. O wie­le ła­twiej jest ze­jść, niż wspi­ąć się na stro­mą skar­pę. Zwłasz­cza z tyl­ko jed­ną jed­ną wol­ną ręką, gdyż dru­gą trzy­ma­łam szcze­nia­ka, na wy­pa­dek gdy­by pró­bo­wał wy­sko­czyć. Po kil­ku pró­bach Mia była bli­ska pła­czu. Prze­cież nie mo­głam jej ode­słać do domu w ta­kim sta­nie. Pe­ter do­sta­łby za­wa­łu.

– Trzy­maj moc­no!

Przed ocza­mi za­dyn­dał mi rękaw blu­zy Leo. Spoj­rza­łam w górę i zo­ba­czy­łam, że bli­źnia­ki złączy­ły swo­je blu­zy, a rękaw jed­nej z nich przy­wi­ąza­ły do po­bli­skie­go drze­wa. Spry­cia­rze.

Na­resz­cie uda­ło mi się wy­jść na po­wierzch­nię.

– Dzi­ęki, Leo. – Po­tar­mo­si­łam wło­sy chłop­ca, wie­dząc, kto był au­to­rem tego ge­nial­ne­go po­my­słu.

Mia przy­tu­li­ła się do mo­je­go boku, a wte­dy psiak za­czął po­pi­ski­wać.

– Ojej, jaki ma­lu­szek!

– Nie jest mały – od­pa­rł Leo to­nem mądra­li. – Może to na­dal szcze­niak, ale ma już kil­ka mie­si­ęcy.

– A ty niby skąd to mo­żesz wie­dzieć?

– Tre­vor miał po­dob­ne­go.

Czy­li ko­le­ga z kó­łka na­uko­we­go, na któ­re Leo uczęsz­czał w po­przed­niej szko­le. Jed­nak Mia, jak przy­sta­ło na sio­strę, wy­wró­ci­ła ocza­mi, po czym sku­pi­ła całą uwa­gę na szcze­niacz­ku.

– Za­bie­rze­my go do domu?

– Tu nie mo­że­my go zo­sta­wić. W nocy przyj­dzie ja­kieś zwie­rzę i… – Leo dra­ma­tycz­nie za­wie­sił głos i za­ini­cjo­wał gest pod­rzy­na­nia gar­dła, czym jesz­cze bar­dziej na­stra­szył sio­strę.

– Leo – upo­mnia­łam go, jed­no­cze­śnie przy­tu­la­jąc do sie­bie Mię. – Ale masz ra­cję, tu nie może zo­stać. Tyl­ko oba­wiam się, że wasi ro­dzi­ce nie będą nim za­chwy­ce­ni.

– Po­cze­kaj­cie! Pa­trz­cie! Ma ob­ro­żę!

– Jest tu tyl­ko imię. Mi­la­no.

– Obej­rzy­my do­kład­nie w domu, może znaj­dzie­my tam nu­mer do wła­ści­cie­la – pod­po­wie­dzia­łam, bo wstyd przy­znać, ale kiep­sko so­bie ra­dzi­łam z czy­ta­niem w pó­łm­ro­ku. – A je­śli nie, to zro­bi­my mu zdjęcie i roz­wie­si­my pla­ka­ty w mia­stecz­ku. Jest mały, więc nie ucie­kł da­le­ko. Ktoś z pew­no­ścią go roz­po­zna.

– Do­bra! – bli­źnia­ki zgod­nie przy­tak­nęły.

Jak się spo­dzie­wa­łam, Pho­ebe i Pe­ter nie byli za­chwy­ce­ni. Dom w re­mon­cie to nie miej­sce dla kil­ku­mie­si­ęcz­ne­go szcze­nia­ka, ale uda­ło się nam (wła­ści­wie bli­źnia­kom) prze­ko­nać At­two­odów, że zna­le­zie­nie jego wła­ści­cie­la jest lep­sze od od­da­nia go do schro­ni­ska.

Tym sa­mym do­ro­bi­łam się no­we­go, na­wet je­śli tyl­ko tym­cza­so­we­go, lo­ka­to­ra. Co było ra­czej oczy­wi­ste, gdyż dom, choć duży, w po­ło­wie nie nada­wał się do użyt­ku. Przy­kła­do­wo po­kój Mii był skła­do­wi­skiem wszyst­kich gra­tów, po­cząw­szy od nie­skręco­nych me­bli, a sko­ńczyw­szy na sprzęcie spor­to­wym Pe­te­ra. W sy­pial­ni ro­dzi­ców po­sta­wie­nie swo­bod­nie sto­py gra­ni­czy­ło z cu­dem. W moim nie było le­piej, jed­nak ła­twiej było omi­nąć pi­ętrzące się kar­to­ny niż sto­sy ubrań, któ­re szcze­niak mó­głby ob­si­kać.

Leo prze­sze­dł sa­me­go sie­bie, im­pro­wi­zu­jąc po­sła­nie dla psia­ka z pła­skie­go wi­kli­no­we­go ko­sza i koca. Ale za­nim go tam wpu­ści­li­śmy, naj­pierw go wy­kąpa­li­śmy, co było jed­nym z głów­nych wa­run­ków po­zo­sta­wie­nia go w domu. Pe­ter wzdry­gał się na samą myśl o klesz­czu czy in­nym pa­so­ży­cie przy­nie­sio­nym z lasu. Bli­źnia­ki do­słow­nie osza­la­ły na punk­cie psa. Chcia­ły spędzić u mnie tę noc, lecz sła­bo wi­dzia­łam mo­żli­wo­ść dzie­le­nia po­je­dyn­cze­go łó­żka z dwo­ma dzie­si­ęcio­lat­ka­mi. Cho­ciaż i tak tę noc z góry spi­sa­łam na stra­ty, sko­ro mu­sia­łam do­glądać roz­dy­go­ta­ne­go psia­ka.

– Jak tak na cie­bie pa­trzę, to wi­dzę po­do­bie­ństwo do mnie– wy­mru­cza­łam, wy­chy­la­jąc się po­nad kra­wędź łó­żka, by po­gła­skać Mi­la­na po pu­szy­stej, lek­ko wil­got­nej gło­wie. – Do mnie.

Wzi­ęłam psia­ka na ręce, by przyj­rzeć mu się z bli­ska. Miał pi­ęk­ne szkli­ste oczy w ko­lo­rze kre­mu nu­ga­to­we­go. Ewi­dent­nie nie był przy­zwy­cza­jo­ny do sa­mot­no­ści, bo uspo­ko­ił się, gdy po­ło­ży­łam go obok sie­bie. Na­wet ura­czył mnie mo­krym ca­łu­sem w po­li­czek. Ob­ró­ci­łam się na ple­cy i po pro­stu po­zwo­li­łam, by Mi­la­no zwi­nął się w kłębek przy moim boku. Gła­ska­łam go i wspo­mi­na­łam.

– Pierw­sza noc w sie­ro­ci­ńcu była… czy­mś, cze­go nie da się opi­sać. Nie ist­nie­je sło­wo, któ­re ca­łko­wi­cie od­da­ło­by to, co czu­je po­zo­sta­wio­ne sa­me­mu so­bie dziec­ko. Zwłasz­cza ta­kie, któ­re wi­dzia­ło za dużo złych rze­czy. Tyle, że ty wró­cisz do domu, do ko­goś, kto cię ko­cha, a ja… Nie ma co, wspa­nia­ły z cie­bie kom­pan – za­chi­cho­ta­łam ci­cho, wi­dząc, że szcze­niak twar­do za­snął.

Chcąc nie chcąc, za­mknęłam oczy. Nie łu­dzi­łam się, że to­wa­rzy­stwo słod­ko śpi­ące­go psia­ka ze­śle na mnie spo­koj­ny sen.

Od­kąd sko­ńczy­łam osiem lat, cze­ka­ły na mnie je­dy­nie zim­ne ob­jęcia kosz­ma­rów.

Rozdział 2

Na­stęp­ne­go dnia, tuż po śnia­da­niu, przy­stąpi­li­śmy z bli­źnia­ka­mi do mi­sji szu­ka­nia wła­ści­cie­la Mi­la­na. Na lap­to­pie przy­go­to­wa­łam ogło­sze­nie z fo­to­gra­fią psia­ka i mo­imi da­ny­mi kon­tak­to­wy­mi. Przed zro­bie­niem zdjęcia ce­lo­wo ści­ągnęłam mu ob­ro­żę, a w ogło­sze­niu nie po­da­łam jego imie­nia. Nie chcia­łam, by Mi­la­no wpa­dł w nie­po­wo­ła­ne ręce. Na samą myśl, co mo­gło­by się z nim stać, do­sta­wa­łam gęsiej skór­ki.

Po­nie­waż Pho­ebe cze­ka­ła na przy­jazd za­przy­ja­źnio­nej pro­jek­tant­ki wnętrz, z któ­rą od cza­su do cza­su pra­co­wał Pe­ter, za­wio­złam dzie­cia­ki (i psa) do mia­stecz­ka. Za­par­ko­wa­łam swo­je vo­lvo nie­da­le­ko par­ku i uzbro­je­ni w plik ogło­szeń i rol­kę ta­śmy kle­jącej, ru­szy­li­śmy z na­szą mi­sją. Ob­kle­ili­śmy pół par­ku oraz słu­py na­prze­ciw­ko wa­żniej­szych bu­dyn­ków w mia­stecz­ku, a mi­ja­jąc sklep wie­lo­bra­nżo­wy pana Geo­r­ge'a, po­sta­no­wi­li­śmy we­jść do środ­ka. Może i spro­wa­dzi­li­śmy się tu pra­wie dwa ty­go­dnie temu, ale szyb­ko za­uwa­ży­łam, że ten nie­po­zor­ny skle­pik jest kul­to­wym miej­scem wszyst­kich lo­kal­nych plot­ka­rek. Nie wie­dzia­łam, jak za­re­agu­je pan Geo­r­ge na psa w skle­pie, będącym jego oczkiem w gło­wie, to­też po­le­ci­łam Mii wzi­ąć Mi­la­na na ręce.

– Dzień do­bry!

Pan Geo­r­ge, po­czci­wy sta­ru­szek, łyp­nął na nas po­dejrz­li­wie spod krza­cza­stych brwi. Jed­nak gdy po­pra­wił oku­la­ry, jego po­marsz­czo­na twarz roz­pro­mie­ni­ła się.

– O, At­two­odo­wie! Wi­taj­cie! Jak re­mont? Ter­mi­ty dają wam w kość?

– Nie jest tak źle. Eki­pa, któ­rą po­le­cił pan cio­ci, sta­nęła na wy­so­ko­ści za­da­nia – od­pa­rłam uprzej­mie, na co sta­ru­szek za­do­wo­lo­ny po­ki­wał gło­wą.

– Nie re­ko­men­do­wa­łbym byle kogo. Wła­ści­cie­lem jest syn szwa­gra mo­jej cio­tecz­nej sio­stry. Po­czci­wy czło­wiek.

– Tak – przy­tak­nęłam, ani my­śląc pro­sić o po­wtó­rze­nie za­wi­łych ko­li­ga­cji ro­dzin­nych pana Geo­r­ge'a. – Poza tym naj­gor­sza część już za nami.

– Ech, re­mont sta­re­go domu to nie­wdzi­ęcz­ne za­da­nie. To nie to samo, co w mie­ście, gdzie mie­li­ście za­rząd­cę, któ­ry nad wszyst­kim trzy­mał pie­czę. Po­sia­da­nie domu na wła­sno­ść ozna­cza, że za­wsze znaj­dzie się coś, co mo­żna od­no­wić, od­re­mon­to­wać. A dziś, co dla was? – spy­tał, prze­cho­dząc od ży­cio­wych mądro­ści do rze­czy przy­ziem­nych.

Leo, nie­wzru­szo­ny gad­ką pana Geo­r­ge'a, unió­sł nie­wiel­ki plik kar­tek.

– Czy mo­że­my tu zo­sta­wić ten pla­kat?

– A co na nim jest?

– Zna­le­źli­śmy pie­ska – od­po­wie­dzia­ła Mia, pod­su­wa­jąc Mi­la­na pod nos pana Geo­r­ge'a. – Miał ob­ro­żę, ale nie było na niej da­nych wła­ści­cie­la.

– Ja­sne, nie ma pro­ble­mu. Zo­staw­cie, ile chce­cie. Lu­dzie po­win­ni so­bie po­ma­gać, a tym bar­dziej po­rzu­co­nym czy za­gu­bio­nym zwie­rza­kom… Po­cze­kaj­cie chwi­lę! – za­wo­łał rap­tow­nie, gdy Leo już szu­kał ka­wa­łka miej­sca na la­dzie za­sta­wio­nej sło­ja­mi z ba­to­ni­ka­mi i ko­lo­ro­wy­mi gu­ma­mi do żu­cia. – Mogę zo­ba­czyć go z bli­ska? To chy­ba… Tak, na pew­no!

– Zna go pan?

– Dam so­bie rękę uci­ąć, że tak! Co praw­da wi­dzia­łem go tyl­ko raz. Po­cze­kaj­cie chwi­lę, za­pi­szę wam ad­res.

W cza­sie, gdy pan Geo­r­ge za­wo­łał pra­cow­ni­ka, mło­de­go chło­pa­ka, na oko w moim wie­ku, by ten po­mó­gł mu zna­le­źć no­tes, wy­mie­ni­łam z Leo ukrad­ko­we spoj­rze­nie. Wła­ści­ciel skle­pu miał już swo­je lata i bez oku­la­rów był śle­py jak kret. Mimo to z wdzi­ęcz­no­ścią przy­jęli­śmy ad­res i wska­zów­kę – mie­li­śmy szu­kać domu na ko­ńcu uli­cy, więc nie po­win­ni­śmy się zgu­bić.

– I co o tym my­ślisz? – spy­tał Leo, gdy tyl­ko wy­szli­śmy ze skle­pu.

– War­to spraw­dzić.

– Na pew­no! Czu­ję, że to wła­śnie tam miesz­ka wła­ści­ciel Mi­la­na – po­wie­dzia­ła Mia pew­nym gło­sem i przy­tu­li­ła się do pyszcz­ka psia­ka. – Cho­ciaż nie chcę się z nim roz­sta­wać tak szyb­ko, to do­brze, że od­naj­dzie swój dom. Po­zbie­ra­my pla­ka­ty, za­nim tam po­je­dzie­my?

– Naj­pierw zo­ba­czy­my, czy to do­bry ad­res.

– Wła­śnie – po­pa­rł mnie Leo, ły­pi­ąc prze­śmiew­czo na sio­strę. – Po co ro­bić dwa razy to samo bez spraw­dze­nia, czy in­for­ma­cje od pana Geo­r­ge'a się nam przy­da­dzą.

Mia wes­tchnęła gło­śno i zbo­la­ła wy­wró­ci­ła ocza­mi.

– Sko­ńcz już czy­tać te ksi­ążki, bo prze­sta­ję cię ro­zu­mieć.

– Gdy­byś czy­ta­ła odro­bi­nę wi­ęcej, in­ter­pre­ta­cja mo­ich słów nie sta­no­wi­ła­by dla cie­bie żad­ne­go pro­ble­mu – wy­tknął prze­mądrza­le.

Na­bur­mu­szo­na Mia wy­da­ła z sie­bie prych­ni­ęcie i osten­ta­cyj­nie za­da­rła bro­dę.

– No co? Praw­dę mó­wię! – za­wo­łał, szu­ka­jąc we mnie po­par­cia.

W tym star­ciu nie za­mie­rza­łam brać ni­czy­jej stro­ny. Już daw­no za­uwa­ży­łam, że to dro­ga do­ni­kąd, a pod­czas kłót­ni bli­źnia­ków (z bie­giem lat co­raz częst­szych), czu­łam się mi­ędzy mło­tem a ko­wa­dłem. Naj­roz­sąd­niej było po pro­stu się wy­co­fać lub zmie­nić te­mat. Tym ra­zem było to za­go­nie­nie dzie­cia­ków do auta.

Pan Geo­r­ge się nie my­lił. Dom, o któ­rym mó­wił, znaj­do­wał się nie tyle na ko­ńcu dro­gi, co był ta­kże je­dy­nym w ca­łej oko­li­cy. Je­śli At­two­odo­wie ku­pi­li po­sia­dło­ść na od­lu­dziu, to czym była re­zy­den­cja od­da­lo­na od mia­stecz­ka o do­brych kil­ka mil? W do­dat­ku oto­czo­na wy­so­kim na kil­ka stóp mu­rem i kutą, że­la­zną bra­mą? Nie mó­wi­ąc już o licz­nych ka­me­rach i do­mo­fo­nie usta­wio­nym tuż przed wjaz­dem na te­ren po­se­sji.

Gdy wzi­ęło się to wszyst­ko pod uwa­gę, na­su­wał się je­den lo­gicz­ny wnio­sek – oso­ba, któ­ra tu miesz­ka­ła, była obrzy­dli­wie bo­ga­ta. Na tyle, że nie mia­ła co ro­bić z pie­ni­ędz­mi, i wy­da­wa­ła je na głu­po­ty, jak mur od­gra­dza­jący ją od świa­ta.

Na­ci­snęłam przy­cisk do­mo­fo­nu i po kil­ku se­kun­dach usły­sza­łam ci­che klik­ni­ęcie, ale żad­ne­go przy­wi­ta­nia czy sy­gna­łu, że kto­kol­wiek jest po dru­giej stro­nie.

– Dzień do­bry! – po­wie­dzia­łam, ma­jąc na­dzie­ję, że moje sło­wa nie tra­fia­ją w pró­żnię, a ja nie wy­cho­dzę na wa­riat­kę, któ­ra roz­ma­wia z do­mo­fo­nem. – Zna­le­źli­śmy pie­ska. Po­noć tu miesz­ka jego wła­ści­ciel.

Leo wy­chy­lił się po­nad moim sie­dze­niem i unió­sł Mi­la­na do oka ka­me­ry. Mimo to da­lej pa­no­wa­ła ci­sza. Za­częłam po­dej­rze­wać, że może omsknął mi się pa­lec i wca­le nie na­ci­snęłam czer­wo­ne­go przy­ci­sku. Wtem ode­zwał się wy­pra­ny z emo­cji głos:

– Tyl­ko jed­na oso­ba.

Ob­le­ciał mnie strach. Jed­nak prze­łk­nęłam śli­nę i od­pi­na­jąc pas, wzi­ęłam od Leo psa.

– Po­cze­kaj­cie tu na mnie, do­brze?

– Nie po­win­naś iść sama – za­opo­no­wał na­tych­miast Leo.

Czy­żby dzie­si­ęcio­la­tek chciał mnie chro­nić wła­sną pier­sią?

– Po­ra­dzę so­bie – od­pa­rłam, trąca­jąc go łok­ciem. – Zo­sta­wię Mi­la­na i za­raz do was wró­cę.

Mia i Leo wy­mie­ni­li spoj­rze­nia, ale nie pró­bo­wa­li ze mną dys­ku­to­wać, taki mia­łam u nich po­słuch. Po­tra­fi­li ca­ły­mi go­dzi­na­mi spie­rać się z Pho­ebe czy Pe­te­rem, ale moje sło­wa za­wsze za­my­ka­ły im bu­zie na kłód­ki. Po­gła­ska­li szcze­niacz­ka po łeb­ku, a ka­żde z nich szep­nęło mu coś do ucha. Po­jęcia nie mia­łam, co to mo­gło być, ale jed­ne­go by­łam pew­na – je­śli prze­czu­cie mnie nie my­li­ło, wie­czo­rem At­two­odo­wie otrzy­ma­ją całą li­stę po­wo­dów, dla któ­rych Mia i Leo po­win­ni mieć psa.

Wy­szłam z sa­mo­cho­du i z du­szą na ra­mie­niu po­de­szłam do bra­my. Mimo że roz­gląda­łam się czuj­nie, nie za­uwa­ży­łam żad­nej klam­ki czy przy­ci­sku umo­żli­wia­jące­go we­jście. Nie­spo­dzie­wa­nie bra­ma uchy­li­ła się z ci­chym zgrzy­tem, ale tyl­ko na tyle, bym mo­gła wśli­zgnąć się do środ­ka. Obej­rza­łam się przez ra­mię. Mia dziel­nie po­wstrzy­my­wa­ła łzy – nie wie­dzia­łam tyl­ko, czy była tak wy­stra­szo­na, czy też już tęsk­ni­ła za psia­kiem – a Leo z wy­ra­źnym nie­po­ko­jem śle­dził uwa­żnie ka­żdy mój ruch.

To dało mi do my­śle­nia. I wca­le nie dla­te­go, że wpa­ko­wa­łam się w nie­złą ka­ba­łę (co, zwa­żyw­szy na oko­licz­no­ści, było wiel­ce praw­do­po­dob­ne). Mu­sia­łam ostrzec bli­źnia­ki, by pod żad­nym po­zo­rem nie mó­wi­ły nic na te­mat tej twier­dzy Pe­te­ro­wi, a tym bar­dziej, by prze­mil­cza­ły fakt, iż na ochot­ni­ka sama, z nie­przy­mu­szo­nej woli we­szłam do środ­ka.

Szłam pod­jaz­dem w stro­nę ogrom­nej re­zy­den­cji, wo­kół nie wi­dząc ży­wej du­szy. Mi­ja­łam po­ła­cie ide­al­nie zie­lo­nej, rów­no przy­strzy­żo­nej tra­wy oraz drze­wa usa­dzo­ne w rząd­ku wzdłuż ście­żki wy­ło­żo­nej kost­ką bru­ko­wą. Na wi­dok ide­al­nie sy­me­trycz­ne­go domu moja wy­obra­źnia wy­kre­owa­ła po­stać wła­ści­cie­la, któ­ry nie miał zbyt rów­no pod su­fi­tem. Na pew­no był prze­wra­żli­wio­ny za­rów­no na pun­cie bez­pie­cze­ństwa, jak za­gro­że­nia, cho­ćby ze stro­ny sa­mot­ne­go chwa­stu, mo­gące­go zbu­rzyć jego ide­al­ną wi­zję świa­ta.

Albo coś w tym ro­dza­ju.

Po­cie­sza­jące było to, że Mi­la­no roz­glądał się i mer­dał ogo­nem, jak­by do­sko­na­le znał te te­re­ny.

– W co żeś mnie wpa­ko­wał? – mruk­nęłam po­sęp­nie, na co szcze­niak zwró­cił w moją stro­nę ura­do­wa­ny pysk.

Po wy­da­jącym się trwać wiecz­no­ść mar­szu w ko­ńcu do­ta­rłam do drzwi. Już uno­si­łam rękę, by za­stu­kać (a ja­kże by ina­czej) zło­tą ko­łat­ką, kie­dy na­gle sta­nęły otwo­rem. Wy­sze­dł wy­so­ki, śnia­dy mężczy­zna o ka­mien­nej twa­rzy. Miał na so­bie czar­ny, wy­gląda­jący na dro­gi gar­ni­tur i bia­łą słu­chaw­kę w uchu.

– Prze­szu­ka­nie – za­ko­mu­ni­ko­wał krót­ko i ski­nie­niem gło­wy na­ka­zał mi pod­nie­ść ręce.

Po­pa­trzy­łam na nie­go zdębia­ła, bo… Niby jak to mia­łam zro­bić? Poza tym nie ży­czy­łam so­bie, by kto­kol­wiek mnie do­ty­kał.

– Two­ja wola. Nie wej­dziesz, je­śli cię nie spraw­dzę – rzu­cił, wi­dząc, że co­fam się o krok.

– Daj jej spo­kój, Levi – roz­brzmiał ak­sa­mit­ny ni­ski głos z wnętrza domu. – Milo! Chło­pie, wszędzie cię szu­ka­łem! Wi­ęcej nie od­wa­laj po­dob­nych nu­me­rów.

W jed­nej chwi­li trzy­ma­łam Mi­la­na, by w na­stęp­nej se­kun­dzie stać jak ko­łek z pu­sty­mi ręka­mi. Po­wie­dzieć, że by­łam skon­fun­do­wa­na, to jak nic nie po­wie­dzieć.

Jed­nak dla mężczy­zny imie­niem Levi po­ja­wie­nie się mło­de­go chło­pa­ka nie sta­no­wi­ło żad­ne­go za­sko­cze­nia i bez­sze­lest­nie usu­nął się w cień.

– Ro­zu­miem, że to twój pies – ode­zwa­łam się chłod­no i wbi­łam po­sęp­ne spoj­rze­nie w tył kędzie­rza­wej gło­wy. Chło­pak, ca­łko­wi­cie mnie igno­ru­jąc, za­czął się ba­wić z Mi­lem.

– Prze­pra­szam, je­stem Alan, i tak, Milo to mój pies – od­pa­rł na­tych­miast, pod­no­sząc się z ko­lan. – A ra­czej mo­jej mamy. Wczo­raj wzi­ęła go do ogro­du i na mo­ment stra­ci­ła z oczu. Pół nocy prze­szu­ki­wa­łem po­bli­skie lasy. Już my­śla­łem, że prze­pa­dł na do­bre.

Ukrad­kiem prze­łk­nęłam śli­nę, a pó­źniej mru­gnęłam raz. I ko­lej­ny. I chy­ba jesz­cze z tu­zin. Wie­dzia­łam, że to nie­grzecz­ne, ale… nie mo­głam prze­stać się na nie­go ga­pić. Alan był wy­so­ki, na tyle, że mu­sia­łam za­drzeć gło­wę, by spoj­rzeć mu w oczy. Nie­sa­mo­wi­cie czar­ne hip­no­ty­zu­jące oczy, oto­czo­ne dłu­gi­mi ciem­ny­mi rzęsa­mi. I uśmie­chał się tak, że mi­ękły mi ko­la­na.

– To praw­da – wy­bąka­łam. – Jest bar­dzo ru­chli­wy.

– Żywe sre­bro – ro­ze­śmiał się, tar­mo­sząc roz­ra­do­wa­ne­go psia­ka, po czym zer­k­nął na mnie za­cie­ka­wio­ny. – Dzi­ęki, że go przy­pro­wa­dzi­łaś, ale… chy­ba nie je­steś stąd?

– Prze­pro­wa­dzi­łam się z ro­dzi­ną kil­ka dni temu. Miesz­ka­my na West East.

– To wy ku­pi­li­ście tę roz­la­tu­jącą się ru­de­rę? – za­py­tał pro­tek­cjo­nal­nym to­nem. – Za­sta­na­wia­li­śmy się, co za sza­le­niec zde­cy­do­wał się ją od­bu­do­wać.

Po­jęcia nie mia­łam, kim była ta dru­ga oso­ba, i ani tro­chę mnie to nie ob­cho­dzi­ło. Nie, sko­ro przy­ja­zny pó­łu­śmiech Ala­na zmie­nił się na drwi­ący uśmie­szek. Z miej­sca tra­fił na moją czar­ną li­stę.

– Tymi sza­le­ńca­mi są moi ro­dzi­ce – od­pa­rłam, mru­żąc ostrze­gaw­czo oczy. Nikt nie miał pra­wa na­bi­jać się z At­two­odów. – To na ra­zie.

– Po­cze­kaj! – za­wo­łał Alan, bie­gnąc za mną. Było wi­dać, że się spe­szył swo­im nie­grzecz­nym za­cho­wa­niem, ale dla mnie nie mia­ło to już naj­mniej­sze­go zna­cze­nia. – Prze­pra­szam, głu­pio to za­brzmia­ło. Za­nio­sę Mila ma­mie i od­wio­zę cię do domu, do­brze? To ka­wał dro­gi… To two­je ro­dze­ństwo? – Alan wska­zał w kie­run­ku bra­my. – W ta­kim ra­zie le­piej się zgó­dź. Od­pad­ną im nogi, nim do­trą do pierw­sze­go skrzy­żo­wa­nia.

Spoj­rza­łam we wska­za­nym kie­run­ku, po czym z tru­dem zdu­si­łam ci­ężkie wes­tchnie­nie. Po­wie­dzia­łam, że mają na mnie po­cze­kać, ale za­po­mnia­łam do­dać, by nie wy­cho­dzi­li z vo­lva.

– Dzi­ęki, mam sa­mo­chód – od­pa­rłam, uśmie­cha­jąc się fa­łszy­wie do Ala­na. – Nie je­stem aż taką wa­riat­ką, żeby prze­jść kil­ka mil z psem na rękach. I dla two­jej in­for­ma­cji – ci sza­le­ńcy, o któ­rych mó­wi­łeś, przy­gar­nęli two­je­go psa, wy­kąpa­li go, dali mu jeść i cie­pły kąt do spa­nia. Nie tak po­win­na wy­glądać wdzi­ęcz­no­ść.

To wszyst­ko, co mia­łam do po­wie­dze­nia bo­ga­te­mu gnoj­ko­wi, któ­ry uwa­żał się za pępek świa­ta. I tak pew­nie już ni­g­dy wi­ęcej się nie spo­tka­my, więc mo­głam da­ro­wać so­bie kul­tu­ral­ne „że­gnam”. Po ob­ra­że­niu At­two­odów nie za­słu­żył na­wet na to. Tyl­ko wspó­łczu­łam Mi­la­no­wi, że ma ta­kie­go wła­ści­cie­la.

Pu­ści­łam się bie­giem, gdyż nie mia­łam za­mia­ru zo­stać w po­sia­dło­ści ani chwi­li dłu­żej. Za­zwy­czaj mia­łam nosa do lu­dzi i in­stynk­tow­nie czu­łam, że to złe miej­sce. Ta­kie, od któ­re­go le­piej trzy­mać się z da­le­ka.

Gdy tyl­ko zbli­ży­łam się do że­la­znej bra­my, bli­źnia­ki za­sy­pa­ły mnie gra­dem py­tań.

– I jak Milo?

– Roz­po­znał swo­je­go pana?

– Ucie­szył się?

– Będzie tu bez­piecz­ny?

Stłu­mi­łam po­sęp­ne prych­ni­ęcie. Co niby mia­łam im od­po­wie­dzieć? Że ten cały Alan oka­zał się dup­kiem do kwa­dra­tu?

– Tak, Mi­la­no wró­cił do domu – od­pa­rłam krót­ko i ge­stem na­ka­za­łam dzie­cia­kom wsi­ąść do sa­mo­cho­du.

– A jego wła­ści­ciel? Jest miły?

– Bar­dzo miły – mruk­nęłam, nie po­tra­fi­ąc za­pa­no­wać nad nad wy­wró­ce­niem ocza­mi.

– Szu­kał Mi­la­na?

– Tak.

– To do­brze. – Mia ode­tchnęła z ulgą i opa­dła na fo­tel.

– Wra­ca­my – za­rządzi­łam, ostro­żnie co­fa­jąc vo­lvo. – Mi­sja wy­ko­na­na, te­raz cze­ka nas sprząta­nie ogło­szeń, któ­re roz­wie­si­li­śmy w oko­li­cy – do­da­łam, by od­ci­ągnąć my­śli bli­źnia­ków od Mi­la­na i wy­py­ty­wa­nia o jego wła­ści­cie­la.

– Na­stęp­nym ra­zem le­piej od razu uderz­my do pana Geo­r­ge'a – rze­kł Leo i z po­wa­żną miną za­pi­ął pas. – On na­praw­dę wie wszyst­ko.

Nie spo­sób było się z nim nie zgo­dzić. Jed­nak mia­łam żal do pana Geo­r­ge'a, że nie ostrze­gł mnie przed Ala­nem. Gdy­bym wcze­śniej wie­dzia­ła, z kim będę mieć do czy­nie­nia, ro­ze­gra­ła­bym to ina­czej. I przede wszyst­kim – mia­ła­bym chwi­lę, by uod­por­nić się na jego pi­ęk­ne oczy.

Z At­two­oda­mi mia­łam oka­zję po­roz­ma­wiać do­pie­ro przed ko­la­cją. Zna­jo­ma Pe­te­ra prze­sie­dzia­ła u nas aż do pó­źne­go po­po­łud­nia, a on sam za­wi­tał do domu nie­dłu­go po jej wy­jściu. Tym le­piej, bo nie mu­sia­łam dwu­krot­nie po­wta­rzać tej sa­mej hi­sto­rii. Obo­je ucie­szy­li się, że Mi­la­no wró­cił do domu, a Pho­ebe nie­opatrz­nie pal­nęła, że szcze­niak „był roz­kosz­ny”. Bli­źnia­ki na­tych­miast wzi­ęły to za do­brą mo­ne­tę i przy­stąpi­ły do ata­ku. Ro­dze­ństwo nie bra­ło je­ńców i z miej­sca wy­to­czy­ło tu­zin ar­gu­men­tów na po­par­cie pro­śby o ad­op­cję psa. Leo bra­ko­wa­ło tyl­ko zdjęć psów ze schro­ni­ska.

Chwi­lę po tym, jak usie­dli­śmy do sto­łu, roz­le­gł się dzwo­nek do drzwi.

– Spo­dzie­wasz się ko­goś? – spy­tał zdu­mio­ny Pe­ter, a Pho­ebe, rów­nie za­sko­czo­na, prze­cząco po­kręci­ła gło­wą.

Mnie nie mie­li o co po­dej­rze­wać. Je­śli tyl­ko mo­głam, uni­ka­łam kon­tak­tów z ró­wie­śni­ka­mi, a z oko­licz­nych miesz­ka­ńców zna­łam je­dy­nie pana Geo­r­ge'a, jed­nak wąt­pi­łam, by to on zja­wił się nie­za­po­wie­dzia­ny w po­rze ko­la­cji.

Pe­ter po­sze­dł do drzwi i gdy je otwo­rzył… Ser­ce sko­czy­ło mi do gar­dła.

– Do­bry wie­czór. Na­zy­wam się Alan…

Dal­sza część zo­sta­ła za­głu­szo­na przez obłęd­ny wrzask „MI­LA­NO!”, jaki wy­do­był się z gar­deł dzie­cia­ków. W se­kun­dę pó­źniej pod­eks­cy­to­wa­ny szcze­niak i rów­nie wnie­bo­wzi­ęte bli­źnia­ki ba­wi­li się w przed­sion­ku. Chcąc chy­łkiem wy­co­fać się do kuch­ni, pod­nio­słam się z krze­sła i… W tym mo­men­cie na­sze oczy się spo­tka­ły. Alan uśmiech­nął się wy­ra­źnie za­do­wo­lo­ny, a mnie dreszcz prze­bie­gł po ple­cach. To tyle w kwe­stii „ni­g­dy wi­ęcej się nie spo­tka­my”.

Szlag by to ja­sny tra­fił.

Rozdział 3

– Miło nam cię po­znać – Pho­ebe, wi­ta­jąc Ala­na, ob­da­rzy­ła go wy­lew­nym uśmie­chem. – I na­praw­dę, nie­po­trzeb­nie się fa­ty­go­wa­łeś.

– Uzna­łem, że mu­szę od­po­wied­nio po­dzi­ęko­wać ca­łej ro­dzi­nie. Z tego, co mó­wi­ła pa­ństwa cór­ka, za­opie­ko­wa­li­ście się Mi­lem jak wła­snym psem – po­wie­dział, pa­trząc na mnie. Drań. – Ja i moja mama je­ste­śmy pa­ństwu bar­dzo wdzi­ęcz­ni. To mały upo­mi­nek od niej. Nie­ste­ty, nie mo­gła po­dzi­ęko­wać wam oso­bi­ście, gdyż… chwi­lo­wo jest nie­dy­spo­no­wa­na – do­dał, skła­da­jąc na ręce At­two­odów pur­pu­ro­wą ko­per­tę.

Pe­ter, nie­co zmie­sza­ny, ale też za­sko­czo­ny na­głym ob­ro­tem spra­wy, zer­k­nął do środ­ka. I… au­ten­tycz­nie go za­tka­ło.

– To… Zde­cy­do­wa­nie za dużo – wy­bąkał, prze­ka­zu­jąc czek Pho­ebe, któ­ra rów­nież wy­ba­łu­szy­ła oczy. Nie chcia­łam wy­jść na wścib­ską, ale aż zże­ra­ła mnie cie­ka­wo­ść, ile bo­ga­ty dzie­ciak prze­zna­czył na na­gro­dę za zna­le­zie­nie psa.

– Pro­szę to przy­jąć.

At­two­odo­wie spoj­rze­li po so­bie, po czym Pho­ebe przy­tak­nęła nie­pew­nie.

– Dzi­ęku­je­my. Wspo­mnia­łeś, że two­ja mama nie czu­je się naj­le­piej. Przy­kro nam to sły­szeć. To coś po­wa­żne­go?

– Za kil­ka dni po­win­no jej się po­pra­wić – od­pa­rł z uprzej­mym uśmie­chem, ale… na­tych­miast go przej­rza­łam.

Po­zna­łam ten wy­raz twa­rzy. Wy­uczo­ny, do­pa­so­wa­ny do…

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej