Przedksiężycowi III - Anna Kańtoch - ebook

Przedksiężycowi III ebook

Anna Kańtoch

4,0

Opis

Lunapolis – ostatnia metropolia na samotnej planecie. Miasto artystów

 i morderców, którzy z zabijania uczynili sztukę, niezwykły tygiel mechanoidów, duszoinżynierów projektujących dzieci na zamówienie rodziców, eksperymentów z ciałem, które pozwalają osiągnąć perfekcję i dają szansę na przetrwanie.

Oto Lunapolis – miejsce oczekiwania na Skok, który szczęśliwców przybliży do Przebudzenia, a niegodnych strąci w otchłań przeszłości.

Czy Finnen, niespełniony malarz, zdoła wreszcie uczynić dzieło sztuki ze swojego życia? Jaki los zaprojektował ociec dla Kairy, dziewczyny tak zwyczajnej, że aż niebezpiecznej, w mieście w którym wszyscy starają się wyróżniać za wszelką cenę? Dokąd tak naprawdę doleciał wraz z międzygwiezdną załogą Daniel Pantalekis?

Anna Kańtoch – pisarka i orientalistka (specjalność: arabistyka), autorka m.in. Diabła na wieży, Miasta w zieleni i błękicie, powieści niesamowitej Czarne. W 2007 laureatka nagrody Europejskiego Stowarzyszenia Science Fiction dla najbardziej obiecującego młodego twórcy. Trzykrotna zdobywczyni nagrody Zajdla, najważniejszego wyróżnienia dla polskich fantastów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 315

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (47 ocen)
20
13
8
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
SabinaUrbanek

Całkiem niezła

dziwna
00

Popularność




Przedksiężycowi III

Anna Kańtoch

Warszawa 2013
Anna Kańtoch Przedksiężycowi III ISBN: 978-83-64384-02-8 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] COPYRIGHT © 2013 by Anna Kańtoch COPYRIGHT © 2013 by Powergraph COPYRIGHT © 2013 for the cover by Rafał Kosik PROJEKT GRAFICZNY: Rafał Kosik ILUSTRACJE: Rafał Kosik i Adelevin REDAKTOR PROWADZĄCY: Kasia Sienkiewicz-Kosik REDAKCJA: Michał Cetnarowski KOREKTA: Maria AleksandrowWyłączna dystrybucja: Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o. S.K.A. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki

Część I

Finnen

Zabraliśmy Chirę do dzielnicy zmarłych w dzień, który nastał po wyjątkowo śnieżnej nocy. Warstwa zmrożonego na wierzchu puchu sięgała Kairze do kolan; zapadaliśmy się w nią, brnąc przed siebie i potykając się od czasu do czasu. Czerwone słońce pośród czerwonych chmur wydawało się pozbawione konturów, jakby pękło i zalało nieboskłon przydymioną purpurą zmieszanej z żużlem krwi.

Było duszno, w powietrzu nie czuło się świeżości śniegu, tylko smak kurzu. Pamiętam, jak Kaira, która przecierała szlak, odwróciła się do mnie: pot błyszczący nad jej górną wargą, niepokój w oczach. Sądząc po niebie, można by pomyśleć, że nadchodzi koniec świata, powiedziała, na co ja odparłem, że my nie musimy patrzeć w górę, my wiemy.

Dźwigałem zawiniętą w płótno Chirę, jej głowa spoczywała na moim ramieniu wystarczająco wysoko, bym nie musiał spoglądać dziewczynce w twarz. Kiedy poprawiałem uchwyt, poczułem na szyi muśnięcie ust. Były zimniejsze niż lód, tak zimne, że miejsce, którego dotknęły, zdawały się pozbawiać resztek ciepła, pozostawiając płat martwej skóry.

Pewnych rzeczy się nie zapomina.

Mieliśmy na sobie nasze najlepsze ubrania, bo tak postanowiła Kaira, a z nią się nie dyskutowało. Dziewczęta włożyły spódnice, które teraz mokre, lepiły się do łydek. Spoceni, to rozpinaliśmy, to znów zapinaliśmy kurtki, gdy tylko zawiał wiatr. A przynajmniej inni tak robili, bo ja, niosąc Chirę, nie mogłem sobie pozwolić na podobny luksus. Sura skaleczyła dłoń o ostrą krawędź zmarzliny i oszołomiona, ssała ranę.

Dotarliśmy na plac Zegarów Wodnych, gdzie Kaira wybrała dom: kilkunastopiętrowy, z konstrukcją przedstawiającą zakochane gołąbki, które z dzióbka do dzióbka podawały sobie ziarna. Nie wiem, dlaczego spodobał jej się właśnie ten, nie pytałem. Podejrzewałbym specyficzne poczucie humoru, ale przecież to była Kaira.

Może nie znałem jej tak dobrze, jak mi się wydawało.

Zaniosłem Chirę na ostatnie piętro. Tym razem Kaira uzasadniła swój wybór. Powiedziała, że dziewczynka powinna być bliżej nieba.

Dziecko wyglądało bardzo krucho na łóżku w ośmiokątnej sypialni, której srebrne ściany zdawały się emanować morderczym chłodem lodowych bloków. W czasie marszu płótno rozwinęło się, poprawiłem je więc, zasłaniając wprasowany w ciało, zgnieciony półpancerz.

Chira wyskoczyła z okna i przez krótką chwilę unosiła się w powietrzu, trzepocząc bezużytecznymi skrzydłami. Potem runęła na bruk przed Archiwum. Aktorzy, którzy widzieli jej śmierć, a później zabrali zwłoki, próbowali zdjąć zwierzokształtną zbroję, jednak nie zdołali – fragmenty napierśnika wbiły się tak głęboko, że rozerwały żebra i serce. Ograniczyli się więc tylko do odcięcia połamanych skrzydeł, by dziewczynkę łatwiej było nieść.

Pamiętam przekazywaną z rąk do rąk notkę, niezrozumiałe dla postronnych bazgroły na kawiarnianej serwetce, zatłuszczonej i lepiącej się do palców.

Pewnych rzeczy się nie zapomina.

Byliśmy zmęczeni, nagromadzone w czasie marszu ciepło ulatniało się z każdym oddechem, a my szybko zaczęliśmy dygotać. Wszyscy poza Kairą, która wyjęła z kieszeni plik kartek zapisanych drobnym, uczniowskim pismem i zaczęła czytać.

To były fragmenty nieużywanych już rytuałów pogrzebowych, urywki z Księgi Przejścia i Ballady o Umieraniu Hanardana Młodszego, kilka wersów z wiersza Łaskawa Dulali Rajsy oraz coś, co brzmiało jak kawałek sztuki, ale nie potrafiłem jej rozpoznać. Przedziwny miszmasz, puste, martwe słowa przywołujące coś, co od dawna nie istniało.

To nie miało prawa zadziałać, a jednak zadziałało, zdarzył się cud i tamtego mroźnego ranka przeszłość została na kwadrans wskrzeszona. Czułem ją, wszyscy ją czuliśmy, kilkanaście maleńkich, szczękających zębami ogniw łączących minione pokolenia z nadciągającym końcem świata, grupa ludzi, których życiu – a także śmierci, nie zapominajmy o niej – na chwilę przywrócono sens.

Kaira potrafiła robić takie rzeczy.

1

Gdy wracali, Finnen dyskretnie chwycił Kairę za łokieć i zaczekał, aż zostaną z tyłu. Być może nie była to najlepsza chwila, by zadać dręczące go pytanie, uznał jednak, że lepszej może nie znaleźć. Chira została złożona na wieczny spoczynek – a przynajmniej spoczynek do najbliższego Skoku; wrażenie z pogrzebowego rytuału już zacierało się w pamięci. Najwyższa pora wrócić do teraźniejszości.

— Tam, w Archiwum — powiedział — ktoś nam pomógł. Masz pojęcie, kto to mógł być?

— Nie.

— Jakiś pomysł? Cokolwiek?

— Myślałam, że to jeden z twoich przyjaciół artystów.

— Gdyby tak było, wiedziałbym o tym.

— No to nie mam pojęcia.

— On miał broń palną, Kairo. Miał broń i wszedł z nią do Archiwum. To nie mógł być zwyczajny człowiek.

— W takim razie kto?

— Nie wiem i to właśnie mnie martwi. — Finnen potrząsnął głową. Przyspieszyli, bo dzieci znacznie już ich wyprzedziły.

— Czemu? Przecież jest po… naszej… stronie. — Kaira próbowała dotrzymać mu kroku, lecz długa spódnica skutecznie krępowała ruchy. — Dlaczego ty we wszystkim musisz widzieć problem?

— Może dlatego — podsunął — że ty nie widzisz problemu w niczym?

2

O godzinie 9.52 czasu pokładowego oficer łącznikowy „Arki Odrodzenia” odebrał wiadomość.

Tasos Hairetis był wówczas na mostku sam, na wpół uśpiony przez monotonny szum wentylacji i popiskiwanie radaru krótkiego zasięgu. Dźwięk otwierającego się kanału komunikacyjnego wyrwał go z odrętwienia.

Łokciem trącił styropianowy kubek po kawie, po czym – wciąż jeszcze nie do końca przytomny – odruchowo schylił się i chwycił go, zanim naczynie spadło na ziemię. Resztka brunatnego płynu chlapnęła mu na przegub i zaczęła wsiąkać w rękaw. Strząsnął krople na podłogę, po czym wytarł dłoń w spodnie, pocieszając się myślą, że w jego przypadku plama i tak nie ma znaczenia. Dziwnym trafem szczupły, nerwowy Hairetis zawsze, nawet w świeżo wypranym i wyprasowanym mundurze, wyglądał bowiem na wymiętego jak po nieprzespanej nocy, co podkreślała jeszcze jego szara cera i przekrwione oczy.

Odstawił kubek w bezpieczne miejsce i dopiero teraz spojrzał na ekran.

Wiadomość nadeszła na kanale trzecim, zarezerwowanym dla ścisłego dowództwa statku. Hairetis wbił kod, poczekał na potwierdzenie i przeczytał tekst.

Zrobił to raz, a potem drugi, choć informacja była stosunkowo prosta.

Konieczna modyfikacja planów i zmiana kursu. W pasie Argyle’a odkryto planetę ziemskiego typu, potencjalnie interesującą, ze śladami cywilizacji, być może wciąż zamieszkaną. Zebrać jak najwięcej materiałów, potem kontynuować misję. Uwaga: prawdopodobne zagrożenie, przed stu trzydziestoma dwoma standardowymi dniami zaginęły tam trzy osoby z załogi statku handlowego T-13 „Optymista”. Bezpośredni kontakt z powierzchnią tylko w razie konieczności i przy zachowaniu maksymalnych środków bezpieczeństwa.

Poniżej następowała lista koordynatów, obliczenia wektorów ciągu, opis wejścia na nową trajektorię i wytyczne manewrów zmiany prędkości, a nawet przeliczenia paliwowe.

Hairetis przeleciał po nich wzrokiem.

Co, u licha…?, pomyślał. Przecież stracimy przez to prawie miesiąc!

Z drugiej strony, cóż to jest miesiąc dla półtora tysiąca zahibernowanych ludzi? Dla zamrożonych zwierzęcych embrionów, nasion i pogrążonych we śnie aniołów-cieni?

Tyle, co nic, a „Arka Odrodzenia” w swojej drodze na Ziemię przelatywała stosunkowo blisko pasa Argyle’a. Doskonała okazja dla Dowództwa Sił Powietrznych Kerberosa, by dokonać rozpoznania bez konieczności zawsze kosztownego wysyłania osobnego zespołu badawczego.

Miesiąc, pomyślał Hairetis, nie po raz pierwszy żałując, że nie jest jednym ze szczęśliwców, którzy spoczywali w komorach hibernacyjnych. „Arka” na dobrą sprawę mogłaby dotrzeć na Ziemię sama i dopiero przy lądowaniu potrzebna by jej była pomoc ludzkich pilotów, Dowództwo jednak postanowiło, że przez cały lot na statku pozostanie szkieletowa załoga: cztery osoby niemające do roboty nic prócz tego, by przez trzy miesiące wpadać na siebie nawzajem, nudzić się i kłócić, kiedy zawiodą rozkosze wirtualnego seksu, wspinaczki po najwyższych budowlach Nowych Ziem czy nurkowania z neodelfinami.

Cztery osoby, którym w razie potrzeby można było wysłać wiadomość „do ścisłego dowództwa”, szyfrowaną, choć na pokładzie pozostało wyłącznie ścisłe dowództwo.

Trzy miesiące, teraz rozciągnięte do czterech.

Była to ostatnia rzecz, na jaką Hairetis miał ochotę. Nie z powodu antypatii do reszty załogi, bo swych towarzyszy niedoli wciąż jeszcze lubił – być może z naciskiem na „jeszcze” – lecz dlatego, że kolejna zwłoka groziła całkowitym wygaśnięciem entuzjazmu.

Pamiętał, jak przed kilkoma laty przyszedł na zebranie Towarzystwa Odrodzenia Ziemi. W kieszeni miał zmiętą ulotkę, lecz mimo że jej tekst znał niemal na pamięć, nie wiedział, czego właściwie powinien oczekiwać. Zaczęło się standardowo: przy wejściu ładna, długonoga blondynka (nie do odróżnienia od innych długonogich blondynek) wpięła mu w koszulę zielony znaczek i podała kieliszek szampana. Na sali było mnóstwo uśmiechnętych, wyluzowanych ludzi w koszulach z prawiejedwabiu, którzy najwyraźniej świetnie się znali. Potem przyszła pora na przemówienia, holoprezentacje i symulację odbudowy Jerozolimy. Tasos Hairetis był wśród tych, którzy klaskali najgłośniej, a nim wieczór dobiegł końca, wpłacił swoją pierwszą składkę.

Pół roku później należał już do najbardziej aktywnych członków Towarzystwa. W przeciwieństwie do większości koleżanek i kolegów nie kierowały nim względy religijne, nie nęciły go hasła „Ratujmy kolebkę chrześcijaństwa” czy „Odbudujmy Ziemię, po której chodził Bóg”. Bogowie niewiele Hairetisa obchodzili, za to historia – owszem.

Jeśli istniała jakakolwiek szansa, choćby najmniejsza, że na zniszczonej planecie znów rozwinie się życie, a później, dzięki wspólnemu wysiłkowi ludzi oraz aniołów-cieni, na właściwe miejsca wrócą odtworzone w najdrobniejszych detalach Bazylika św. Piotra, Tadż Mahal czy Wielki Mur Chiński, to Hairetis gotów był zrobić wiele, by owa wizja się urzeczywistniła.

Pamiętał, jak Towarzystwo zostało wpisane na listę organizacji starających się o środki na podróż międzygwiezdną oraz zasiedlenie. Świętowali wówczas przez całą noc, w coraz gorszych knajpach, aż wreszcie gdy wyrzucili ich z ostatniej, na moście Nicodemusa Tasos wspiął się na kamienny posąg lwa, upuszczając po drodze butelkę. Sznur świateł wzdłuż Pałacu Sprawiedliwości rozmazywał mu się przed oczami, woda sprawiała wrażenie bardzo dalekiej i zarazem bliskiej, on sam wrzeszczał „Za Ziemię!”, podczas gdy dwadzieścia metrów niżej dziewczyna, która miała zostać jego żoną, wymiotowała na własne buty. Nigdy nie czuł się tak całkowicie szczęśliwy, tak spełniony i żywy, jak tamtej nocy.

Potem jego zapał zaczął maleć, dzień po dniu, jak dziurawy worek, z którego wysypuje się piasek. Dziesiątki kwestionariuszy do wypełnienia, podpisy do złożenia i urzędnicy do obłaskawienia – wszystko to powoli zabijało entuzjazm. A może była to po prostu sprawka nieubłaganie biegnącego czasu i tego, że gdzieś pośród papierowo-komputerowego chaosu Hairetis niepostrzeżenie wślizgnął się w wiek średni?

Gdy „Arka” startowała, znów poczuł się młody i szczęśliwy, przez chwilę nawet łudził się nadzieją, że tak będzie zawsze. Nie było, oczywiście. Dlatego Tasos Hairetis nie miał ochoty wydłużać podróży o kolejny miesiąc.

Chciał stanąć na powierzchni Ziemi wtedy, gdy to jeszcze będzie mogło przynieść mu satysfakcję.

Skasować wiadomość? Coś takiego mogłoby ujść mu na sucho. Już teraz kwestia, komu właściwie podlega „Arka Odrodzenia”, była bardzo delikatna, a kiedy koloniści wylądują na Ziemi, staną się praktycznie niezależni.

Nikt nie wyciągnie wobec Hairetisa konsekwencji. Jedyną osobą, która mogłaby to zrobić, był kapitan Cerniglia, a on stanie po stronie oficera – choć, rzecz jasna, nie domyśli się, jaka była prawdziwa przyczyna tej niesubordynacji.

Skasuj to, szeptał wewnętrzny głos, lecz mężczyzna w głębi duszy wiedział, że tego nie zrobi. Niełatwo jest podważyć ponad dwadzieścia lat wpojonego w wojsku posłuszeństwa.

Wciąż tkwił z nieszczęśliwą miną przed ekranem, gdy na mostek wszedł kapitan.

— Mamy wiadomość z Kerberosa — powiedział Hairetis pospiesznie, zanim pokusa stałaby się nie do odparcia. — Powinien pan spojrzeć.

3

W mieście dało się zauważyć wyraźne poruszenie. Nad schodami krążyli skrzydlaci strażnicy, wszyscy zakuci w chimeryczne zbroje, z pałkami zatkniętymi za pasy i kuszami w opancerzonych dłoniach. Ludzie kulili się pod ich spojrzeniami i przemykali niemal przyklejeni do ścian budynków, lecz kiedy strażnicy mijali ich w szumie metalowych lotek, odwracali się i, bywało, grozili pięściami albo przynajmniej męłli w ustach przekleństwa.

— Jednak to zrobili — mruknął Finnen, bo od czasu słynnego napadu krążyły plotki, że Archiwum – specjalnym dekretem prezydenta – zostanie zmuszone do wydania straży wynalazków, które pomogłyby opanować sytuację w mieście.

— Najwyraźniej — szepnęła Kaira, by zaraz, zirytowana własnym lękiem, podnieść głos. — Jak sądzisz, długo to potrwa?

— Nie mam pojęcia.

Na placu Haków zebrał się rozprawiający w podnieceniu tłumek. Zauważywszy to, jeden ze strażników podleciał na szerokich, metalicznie lśniących skrzydłach, które rzucały na bruk cień pikującego orła. Dłoń znacząco zacisnął na rękojeści pałki i zabuczał „Proszę się rozejść”. Potem, wciąż unosząc się w powietrzu, poszukał nowej ofiary, hełm w kształcie lwiej głowy obracał się w prawo, w lewo, aż wreszcie spojrzenie oczu, widocznych w wąskim pasku przyłbicy, spoczęło na Kairze.

Mierzyli się wzrokiem, strażnik leniwie poruszający skrzydłami i dziewczyna z arogancko uniesionym podbródkiem. Finnen myślał już, że zostaną aresztowani – sama mina Kairy by wystarczyła, nie wspominając o tym, że dwoje dorosłych oraz grupa dzieciaków o zaciętych twarzach, wszyscy mokrzy po kolana, musieli wzbudzać podejrzenia.

Jednak strażnik odwrócił się i odleciał z ociąganiem, oglądając się jeszcze kilka razy za siebie.

— Co ty wyprawiasz? — szepnął Finnen. — Chcesz, żeby zwrócili na nas uwagę?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

— Nie mają prawa terroryzować miasta — powiedziała tak głośno, że kilkoro najbliżej stojących ludzi odwróciło się w jej stronę. — Spotykanie się na placach i dyskutowanie to nie zbrodnia.

Podeszła i energicznie zdarła z jednego ze słupów ogłoszeniowych plakat, w którego poprzek biegł napis: „Na czas nieokreślony zabrania się publicznych zgromadzeń większych niż 10 osób”.

Jedna z kobiet odwróciła wzrok, lecz pozostali patrzący nieśmiało pokiwali głowami.

4

Ellona tkwiła w jednym ze swoich pokoi, pracowicie układając obok siebie barwne kamyki mozaiki, zamkniętej w rzeźbionych ramach z zimnoroślowego drzewa. Jeden obok drugiego, zieleń do zieleni, błękit do błękitu, róż do różu.

Od czasu do czasu unosiła dłoń, by otrzeć spływające po policzkach łzy, i pociągała nosem. Obraz kwitnącego ogrodu, przez który płynął strumień, zamazywał się jej przed oczami; nie pomagało częste mruganie. Czy omyłkowo nie włożyła niebieskiego kamyka tam, gdzie powinien być różowy płatek astra? A może istnieją astry z jednym płatkiem odmiennego koloru?

Zresztą, jakie to ma znaczenie?

Za jej plecami cicho rozsunęły się drzwi. Ojciec – poznała po krokach, że to on – podszedł i kucnął przy siedzącej na posadzce córce tak blisko, że na szyi czuła jego oddech.

Nie odwróciła się.

— Jak się czujesz? — zapytał.

— Źle — burknęła.

— Coś cię boli? — w jego głosie zabrzmiał wyraźny niepokój. — Może powinniśmy wzmocnić leki…

— Nic mnie nie boli.

— Czyli chodzi o Noorę, tak?

Ellona nie odpowiedziała. Wciąż układała kamienie, nie dbając już o to, że strumyk jest różowy, a kwiaty czarne.

— Popatrz na mnie.

Odwróciła się, w oczach miała wyzwanie.

— No więc okazałam się głupia, bywa. Nie tego się po mnie spodziewałeś, co? Powinnam była przewidzieć, że Noora szybko się znudzi takim dzieckiem jak ja. Powinnam była wiedzieć…

— Kochanie, jesteś dzieckiem i dlatego właśnie nie mogłaś tego wiedzieć. A Noora jeszcze będzie żałować, że straciła taką przyjaciółkę, zobaczysz.

— I tak już mi na niej nie zależy… — wymruczała buntowniczo Ellona, powstrzymując się heroicznie przed poproszeniem ojca, aby raz jeszcze powtórzył, co powiedziała mu córka Issy i co on na to odpowiedział.

I tak już znała tę historię na pamięć: jak Noora oznajmiła, że poznała kilkoro „ciekawych ludzi”, których towarzystwo „mogłoby nie być właściwe” dla „dziewczynki w wieku Ellony”, jak w związku z tym zasugerowała, że nie powinny się przez jakiś czas widywać, a na koniec dodała: „Niech pan przekaże małej ode mnie życzenia zdrowia i co tam jeszcze, sam pan wie”.

— Nie będę miała z kim chodzić na przyjęcia — chlipnęła Ellona.

Marouti przytulił ją. Próbowała się odsunąć, ale wreszcie przylgnęła mocno do ojca.

— Ty mnie nigdy tak nie zostawisz, prawda?

— Oczywiście, że nie, przecież wiesz, że ze wszystkich moich dzieci ciebie kocham najmocniej. Jesteś moim skarbem, moją najśliczniejszą i najmądrzejszą dziewczynką.

— Dlaczego?

— Dlaczego jesteś najśliczniejsza i najmądrzejsza? To oczywiste…

— Dlaczego właśnie mnie kochasz najbardziej?

— Bo jesteś wyjątkowa. Bo stworzyłem cię po to, żebyś zrobiła coś, czego nikt inny nie może zrobić.

— Żebym zabiła Przedksiężycowych?

— Ciii, Kotku, nie wolno o tym głośno mówić. Jeszcze nie czas.

— Wszystko mi jedno — wymamrotała Ellona w materiał ojcowskiej koszuli. — Wszystko mi jedno.

Tego wieczoru ułożyła całą mozaikę, a potem ją zniszczyła. Kopała obraz, aż część kamyczków wypadła z ramy i potoczyła się po posadzce. Resztę oderwała od kleistego podłoża palcami, łamiąc paznokcie i zdzierając skórę do krwi.

Ojciec, który przyniósł jej kolację, nie skomentował bałaganu.

Nie była głodna, wzięła więc z tacy tylko kubek mocnej słodkiej herbaty i podeszła z nim do okna. Choć powoli zbliżała się pora, gdy służąca przyjdzie zagonić ją do łóżka (dziś, w drodze wyjątku, być może zrobi to ojciec), na zewnątrz było jasno niemal jak w dzień. Wół i Wóz miały tarcze idealnie okrągłe, Woźnica już zaczął się kurczyć – wyglądało to tak, jakby brakowało mu fragmentu, cienkiego niczym skórka zdjęta z różowego jabłka.

Mogłaby się wymknąć w taką właśnie spokojną noc. Zejść do hallu, rozsunąć drzwi i wyjść na zewnątrz, wprost w baśniowy świat, gdzie gładki, chłodny śnieg połyskiwał kolorami w świetle księżyców, a z otulających budynki misternych konstrukcji zwieszały się jeszcze bardziej misterne wzory lodowych sopli.

Kto by jej zabronił?

Poszłaby do domu Issy, poinformowałaby służącego, że chce się widzieć z Noorą, i powiedziałaby jej… powiedziałaby…

Co właściwie? Że Noora jest samolubna, bo przecież obiecała Ellonie być jej przyjaciółką i znów zabrać dziewczynkę na tańce? To byłoby dziecinne, a córka Maroutiego nie chciała być dziecinna. Nie chciała też się złościć i płakać, jakby… jakby jej zależało.

Mogłaby pójść na tańce sama, lecz wiedziała, że nie starczy jej odwagi. Była śmiała, a nawet pyskata tylko wtedy, gdy czuła poparcie starszej dziewczyny. Bez niej Ellona znów stawała się dzieckiem. Zresztą ojciec i tak nigdy by jej nie puścił samej. Mogłaby namówić go, żeby poszedł z nią, ale co to za przyjemność pokazywać się w towarzystwie ojca? Albo pilnującego jej służącego czy – o zgrozo – jakiejś opłaconej „przyjaciółki”, którą Marouti gotów byłby wynająć, gdyby widział, że córce brakuje rozrywek.

Nie, Ellona z całą pewnością nie pragnęła takiego rozwiązania. Poza tym chodziło nie tylko o tańce, lecz o… o wszystko.

To nie było sprawiedliwe. Dlaczego nie miała prawa być jak inne dziewczęta w jej wieku? Mieć przyjaciółki, wiele przyjaciółek, a nie tylko jedną, chodzić na zabawy, na których jest dużo ludzi, gdzie wszyscy tańczą i się śmieją… Czy to tak wygórowane wymagania?

Ellona płakała z czołem opartym o szybę. „Bo stworzyłem cię po to, żebyś zrobiła coś, czego nikt inny nie może zrobić”, powiedział Marouti i dziewczynie to pochlebiało; chciała spełnić swoje zadanie niezależnie od tego, na czym miało polegać, tak żeby ojciec był z niej dumny. Naprawdę tego chciała.

… ale zanim to nastąpi, czy nie mogła choć trochę się zabawić? Czy nie wystarczająco już się nacierpiała?

Bywały okresy, kiedy noc po nocy budziła się z krzykiem, czy to pod wpływem koszmarów, czy bólu, jaki dręczył jej gwałtownie rosnące ciało – a czasem z obu tych powodów naraz. Musiała też wciąż nosić ten przeklęty gorset i obręcze, jak jakieś paskudne narzędzie tortur.

Było jej duszno, żelazne pasy na piersi uciskały jak nigdy dotąd. Nie mogła oddychać. Może ojciec zapiął je zbyt ciasno, a może już wcale ich nie potrzebowała? Jeśli osiągnęła właściwy wzrost, to gorset mógł tylko zaszkodzić.

Zdejmowała go w pośpiechu, łapiąc powietrze szeroko otwartymi ustami; wpychała poranione palce pod klamry i podważała je połamanymi paznokciami. Czuła śliskość własnej krwi, krew na obręczach, łzy spływające po twarzy, jej własne jęki brzmiące obco, przytłumione, jakby słuchała kogoś, kto skomle za ścianą. Żelazny gorset nawet w najlepiej ogrzanym pomieszczeniu zawsze wydawał się o kilka stopni zimniejszy niż skóra, ale dzisiaj był ciepły, dzisiaj płonął, a razem z nim płonęła Ellona.

Zrzuciła go z siebie i drżąc, przeszła do sypialni, gdzie wpełzła do łóżka. Zwinęła się pod kołdrą. Było jej zimno i gorąco jednocześnie, wstrząsały nią dreszcze.

Ktoś dotknął jej czoła chłodną dłonią, ktoś przysunął do ust kubek z wodą. Znajoma, uspokajająca obecność.

— Ellona, biedactwo, masz gorączkę.

— Dlaczego…? — wychlipała.

— Przez leki, które bierzesz. Ale nie martw się, to nie potrwa już długo. Podnieś się odrobinę, muszę poprawić poduszkę.

Objęła ojca za szyję i ścisnęła mocno chudymi rękami, na których odcisnęły się sine ślady pozostawione przez metalowe obręcze.

— Wiesz, że ja bym zrobiła dla ciebie wszystko, prawda? Absolutnie wszystko.

— Wiem.

Nie dalej jak przed jedenastoma godzinami Brin Issa powiedział mu, że powinien być wdzięczny.

— Za śmierć Noory? — zapytał oszołomiony Marouti. — Ellona ją lubiła, ty draniu.

— Lubiła ją, a teraz przestanie. Zostaniesz jej tylko ty, tym bardziej więc będzie cię kochać i tym chętniej zrobi wszystko, o co ją tylko poprosisz. No już, rozchmurz się, braciszku.

— To są metody…

— … których nie pochwalasz. Ale patrzyłeś, jak wszyscy po kolei okłamujemy swoje córki, i nigdy nic nie powiedziałeś, prawda? Idź więc i zrób to samo Ellonie albo bądź uczciwy i strać tym samym jej zaufanie. Twoja wola. A poza tym — dodał Issa z uśmiechem, który Maroutiemu wyjątkowo się nie spodobał — czy rzeczywiście nigdy nie zrobiłeś niczego, czego twoja córka by nie zaakceptowała?

— Mówisz o jej snach.

— O tak, jej sny. Są ciekawe, a także, powiedziałbym, nieszczególnie naturalne.

— To jedyne, co… Musiałem.

— Wszyscy musimy. O to chodzi.

Marouti jeszcze w drzwiach odwrócił się i spojrzał na Issę.

— Czasem wolałbym, żeby nam się nie udało — oznajmił. — Wiesz o tym?

Issa odpowiedział, a Marouti, siedząc przy łóżku śpiącej córki i głaszcząc jej włosy, powtórzył za nim cicho:

— Wiem.

5

Tellis weszła na dach i stała tam, zalewana potokami światła. Dwa księżyce wciąż były w pełni, a jeden niemal w pełni. Jak często zdarza się taka noc?

Pomyślała, że gdyby żyła w górnym świecie, wynajęłaby na jednym z placów animatora i kazałaby się zawieźć do biblioteki. Tutaj musiała przejść przez miasto pieszo, ryzykując życiem – a dziś zagrożenie było szczególnie wysokie, bo jasny blask księżyców wyganiał z kryjówek wychudłe, na wpół oszalałe z głodu widma. Dlatego kapitan zdecydowała, że tej nocy zostanie na miejscu.

Gdy oparła dłonie o poręcz na dachu, w ramionach poczuła ostry ból. Niosąc dziewczynkę – którą przez kilka ostatnich godzin jej życia nazywała Prishą – nadwerężyła sobie mięśnie. Mała była dość ciężka: brudna, rozgorączkowana, owszem, ale nie chuda. Widać było, że jeszcze do niedawna ktoś o nią dbał. A potem coś się stało, najprawdopodobniej opiekun umarł bądź został zabity. Albo Prisha po prostu się zgubiła, ale kiedy Tellis ją znalazła, już nie mówiła z sensem, więc nie było jak się dowiedzieć, gdzie wcześniej mieszkała.

Kapitan zabrała dziecko do siebie, wlała w nie butelkę eliksiru Fabbiniego i spróbowała nakarmić gołębim rosołem. Prisha zjadła, po czym zwymiotowała lekarstwo, zupę oraz sporo krwi. Tellis umyła dziewczynkę, przebrała w suche i czyste rzeczy. Trzymała ją w ramionach, słuchając bezładnej, coraz cichszej paplaniny. Nic więcej nie mogła zrobić.

Dzieci umierające w przeszłości, pomyślała. Tak nie powinno być.

Być może to właśnie Prisha była przyczyną, dla której Tellis zrobiła to, co zrobiła, i teraz drżała na dachu, kuląc ramiona w świetle księżyców. Gdyby mogła cofnąć wypowiedziane słowa… choć nie, gdyby dano jej drugą szansę, prawdopodobnie postąpiłaby tak samo. Starego psa trudno nauczyć nowych sztuczek, przypomniała sobie powiedzenie, którego używała jej matka w czasach, gdy w Lunapolis spotykało się jeszcze żywe zwierzęta. Tellis była takim właśnie psem. Chciała zranić Mahameniego, chciała, by odpokutował za śmierć widzącego w ciemności dziecka, więc zrobiła to, przy okazji wypróbowując swoją nad nim władzę.

Zadrżała z nagłego chłodu. Środek Fabbiniego ostatnio pomagał słabiej, Tellis szybko traciła ciepło, była też wyraźnie mniej sprawna. Cichy, wstrętny głosik w tyle jej głowy szepnął, że dobrze, iż dziewczynka nie męczyła się dłużej.

I tak zmarnowałaś na nią sporo cennego leku.

Głębińce i Przedświat znów płonęły, łuna rozlała się na nocnym niebie. Tellis wtarła w język kilka kropel środka telepatycznego, lecz nie usłyszała krzyków. Lunapolis z każdym dniem stawało się bardziej wyludnione, jeszcze tydzień–dwa, a kapitan zostanie jedynym mieszkańcem martwego świata.

Cóż, dlaczego nie?, pomyślała w przypływie wisielczego humoru. Przynajmniej nie będzie musiała się bać, że dopadnie ją na schodach spragniony krwi szaleniec, który przeżył dzięki zwierzokształtnej zbroi albo innemu śmiercionośnemu wynalazkowi.

Jesteś tam?

Wraz z głosem Mahameniego spłynęła na nią ulga tak oszołamiająca, że musiała oprzeć się o poręcz. Posłała w ciemność niepewny uśmiech, nagle młodsza o dziesięć lat.

Jestem.

Zrobiłem, o co prosiłaś. Zrezygnowałem ze służby.

To dobrze. Czy gdyby rozmawiali normalnie, słyszałaby w jego głosie żal? Mahameni bardzo lubił swoje zajęcie, zdawała sobie z tego sprawę. Nie mówiąc już o tym, że praca w straży była dla niego pewnego rodzaju zabezpieczeniem – dobrze wykonując swoje obowiązki, mógł wierzyć, że ma większą szansę na to, by Przedksiężycowi oszczędzili go przy kolejnym Skoku.

Ciaśniej otuliła się płaszczem, chłód starł z jej twarzy uśmiech.

Miałaś rację, tak będzie lepiej. Dzięki temu szybciej dorwiemy drania. I strzępy jego myśli, coś o dobrej zabawie i daniu nauczki sukinsynowi.

Wyobraziła go sobie – całe mnóstwo entuzjazmu i nic więcej, żadnego żalu czy pretensji. Niemal chciało jej się płakać.

Na to właśnie liczę. Trudno, co się stało, to się nie odstanie.

Co z mieszkaniem pułapką? Wiadomo, do kogo należy?

Ostatni oficjalny właściciel zmarł przed pięcioma Skokami. Potem mieszkanie stało puste, przynajmniej teoretycznie.

A sąsiedzi? Są jacyś?

Nie ma nikogo. Myślisz, że to nie przypadek?

Czy ja wiem? W Lunapolis, zwłaszcza dalej od centrum, czasem całe dzielnice były puste. Z drugiej strony akurat w tym przypadku ktoś (Issa?) mógł dbać, by do budynku nie wprowadził się wścibski sąsiad czy sąsiadka.

Zostawmy to na razie – zdecydowała – i zajmijmy się Kairą. To ona jest kluczem do sekretów Issy.

Na miejscu Mahameniego Tellis zapytałaby „Jesteś pewna?”. Ostatecznie kapitan już raz się pomyliła.

Mehus nie zapytał, a ona nie miała okazji zapewnić, że tym razem ma rację. Wierzyła w to, musiała wierzyć, bo na wycofanie się z kolejnego błędu zwyczajnie nie starczy już jej czasu.

Spróbuj się dowiedzieć, która korporacja stworzyła tę dziewczynę. Od tego zaczniemy.