Niepełnia - Anna Kańtoch - ebook + audiobook + książka

Niepełnia ebook i audiobook

Anna Kańtoch

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Anna Kańtoch

Niepełnia

Jaką tajemnicę skrywa zasypany śniegiem biały dom na odludziu? Kto w nim mieszka (mieszkał), kto w nim jest (był) więziony i kto w nim umiera (umarł)? Lektura Niepełni przypomina wędrówkę pokojami pałacu. W miarę otwierania kolejnych drzwi rośnie napięcie, a związek między bohaterami nabiera nowych znaczeń. Co stało się z dzieckiem, które nie chce zdecydować, czy jest dziewczynką, czy chłopcem („Za każdym razem mówiło sobie: Jeszcze nie. Nie dzisiaj. Później, jak będę duży i silna”). Dziewczyna niepełna dziewczęcości, czy chłopak niepełny chłopięcości – kim się czują, kim tak naprawdę są bohaterowie?

Niepełnia to kryminał nieoczywisty. Tajemnicza i nastrojowa, szkatułkowa, pełna ukrytych znaczeń literacka podróż do tożsamości płci.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 212

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 30 min

Lektor: Katarzyna Dąbrowska

Oceny
3,7 (184 oceny)
60
44
48
26
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
grazyna2525

Dobrze spędzony czas

Zagadka za zagadkami w kilku opowiadaniach. Nastrojowa powieść Dobrze się słucha.
10
ankra_jazzy
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Surrealistyczna szkatułkowa powieść-zagadka. Trochę kryminał, trochę horror, trochę film Lyncha (najwięcej chyba tego ostatniego - więcej tu pytań niż odpowiedzi). Znakomicie się czyta, porywający styl, przemyślana konstrukcja. Biorę się za pozostałe książki tej autorki. :)
10

Popularność




Anna Kańtoch Niepełnia ISBN: 978-83-64384-71-4 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2017 by Anna Kańtoch Copyright © 2017 by Powergraph Copyright © 2017 for the illustrations and cover illustration by Eshma by iStock Copyright © 2017 for the cover by Rafał Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. Redaktor prowadząca serii: Kasia Sienkiewicz-Kosik Redakcja: Kasia Sienkiewicz-Kosik Korekta: Maria Aleksandrow Skład i łamanie: Powergraph Ilustracja na okładce: iStock Projekt graficzny serii i opracowanie: Rafał Kosik Wyłączna dystrybucja: „FK Olesiejuk” Sp. z o.o. Sp.j. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 721 30 00 / 11
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

I.

Opo­wieść o śniegu i krwi

Nie pamię­tam, które z nas umarło tam­tego dnia, wiem jedy­nie, że ta histo­ria zaczyna się od śmierci. Od czer­wo­nego świtu i czer­wo­nej krwi, któ­rej smugi zna­czyły białe ściany kuchni. Tak dużo czer­wieni i bieli… Kiedy wyj­rza­łem przez okno, zoba­czy­łem zasy­pane śnie­giem pole cią­gnące się aż do odle­głej ściany drzew; opa­li­zu­jąca różowo w słońcu, zimna i gładka prze­strzeń tylko w jed­nym miej­scu zbru­kana była śla­dami stóp. Ktoś wyszedł z lasu i pod­szedł do okna. Ktoś albo coś, bo nie potra­fi­łem odpo­wie­dzieć na pyta­nie, czy to ślady stóp czło­wieka. Świt kładł w nich pur­pu­rowe cie­nie i przez chwilę wyglą­dało to tak, jakby wgłę­bie­nia w śniegu też wypeł­nione były krwią.

W moich żyłach krą­żył alko­hol, a muzyka wybi­jała wewnętrzny rytm na ścia­nach naczyń.

Girl of sixteen

Whole life ahead of her

Sla­shed her wri­sts

Bored with life

Didn’t suc­ceed

Thank the Lord

For small mer­cies

Biały dom z białą kuch­nią nie nale­żał do nas, nie był też w żaden spo­sób ważny – po pro­stu wyda­wał się dobrym miej­scem, żeby tu umrzeć. A może wybra­li­śmy go z innego powodu? Wielu rze­czy już nie pamię­ta­łem, a kolejne wspo­mnie­nia wycie­kały ze mnie, tak jak z umie­ra­ją­cej Agnieszki wycie­kała na dywan krew. Zosta­wia­jąc na pod­ło­dze czer­wone ślady, pod­sze­dłem do nie mojej szafki, wyją­łem nie moją kawę i zapa­rzy­łem ją. Piłem gorący płyn, słu­cha­łem muzyki i kiwa­łem do rytmu stopą. Wie­dzia­łem, że zapy­tają mnie póź­niej, dla­czego to zro­bi­łem, czemu piłem kawę, kiedy moja sio­stra umie­rała, a ja nie będę potra­fił odpo­wie­dzieć. To miało sens wtedy, w tam­tej chwili, gdy wciąż znaj­do­wa­łem się po dru­giej stro­nie, wewnątrz, a nie na zewnątrz. Bo sens wewnątrz jest zupeł­nie inny niż na zewnątrz, ten pierw­szy jest sen­sem godziny o świ­cie, kiedy czło­wiek otwiera sobie żyły, drugi – sen­sem sło­necz­nego połu­dnia, gdy ten sam czło­wiek pró­buje odpo­wie­dzieć na pyta­nie: dla­czego? Inne słowa, inne myśle­nie. My i oni, z prze­ciw­nej strony, jeste­śmy jak ludzie mówiący języ­kami tak odmien­nymi, że kiedy prze­kro­czę gra­nicę, prze­stanę rozu­mieć daw­nego sie­bie. Jesz­cze przez chwilę będę pamię­tać, że stra­ci­łem coś waż­nego, ale w końcu nawet to minie.

Figh­ting back the tears

Mother reads the note again

Sixteen can­dles burn in her mind

She takes the blame

It’s always the same

She goes down on her knees

And prays

Miało sens, tyle będę potra­fił powie­dzieć.

I jesz­cze: od zawsze byli­śmy razem, bo z jakie­goś powodu będzie mi się wyda­wało, że to wła­ściwe słowa, choć zapo­mnę już, dla­czego takie mia­łyby być.

To mój począ­tek, dla star­szej aspi­rantki Elż­biety Budzioł wszystko wyglą­dało zupeł­nie ina­czej.

Dla niej ta histo­ria zaczęła się od tele­fonu.

* * *

Potra­fię ją sobie wyobra­zić – oto kobieta ani stara, ani młoda, nie ładna i nie brzydka, w dżin­sach i tanim chiń­skim swe­trze z rodzaju tych, jakie można kupić na miej­skim tar­go­wi­sku. Jasne, far­bo­wane włosy nosi zwią­zane w kucyk zwy­czajną gumką. Z tym spor­to­wym sty­lem kon­tra­stują mocno uma­lo­wane rzęsy i czer­wona szminka, któ­rej ślad został na brzegu kubka z kawą. Star­sza aspi­rant pali papie­rosa, dym unosi się leni­wie wąską smużką, wsiąka w szare tapety i dawno nie­prane firanki. Za oknem wstaje dzień, słońce z tru­dem prze­dziera się przez brudne szyby i pada na biurko zmę­czoną smugą, w któ­rej wię­cej jest kurzu niż świa­tła. Poranna zmiana się spóź­nia i kobieta układa już w gło­wie słowa wyrzutu – będzie narze­kać, bo tego od niej ocze­kują, choć w grun­cie rze­czy jest z tego spóź­nie­nia zado­wo­lona. Lubi nocne dyżury, samot­ność i spo­kój. Star­sza aspi­rant narzeka też, jak wszy­scy w jej wieku, na nie­ubła­gany upływ czasu, na zdro­wie, niskie pen­sje i nudną pracę, w głębi duszy jed­nak sądzi, że nie­wiele się zmie­niła od cza­sów stu­denc­kich, chce wie­rzyć, że wciąż zależy jej tak samo. Od jakie­goś czasu to już nie­prawda, ale kobieta jesz­cze o tym nie wie.

Star­sza aspi­rant dopija kawę, kiedy dzwoni tele­fon.

W tej chwili ważą się nasze losy. Kobieta wyciąga rękę, a potem ją cofa. Mogłaby uda­wać, że nie sły­szała, że wła­śnie zbie­rała się do wyj­ścia albo była w ubi­ka­cji. Dla­czego nie? To pew­nie i tak nic waż­nego, w tym zapo­mnia­nym przez Boga miej­scu nie dzieją się ważne rze­czy. Poza tym jej zmiana się skoń­czyła, ktoś inny powi­nien ode­brać ten tele­fon. Star­sza aspi­rant nie ma nic prze­ciwko prze­dłu­ża­ją­cym się dyżu­rom, pod warun­kiem że nie musi wycho­dzić na stycz­niowy ziąb.

Wresz­cie jed­nak zwy­cięża poczu­cie obo­wiązku – a może zwy­czajna cie­ka­wość – i Elż­bieta Budzioł pod­nosi słu­chawkę.

Potra­fię sobie wyobra­zić, jak marsz­czy brwi, jak zmie­nia się wyraz jej twa­rzy. Nie­po­kój, potem nie­do­wie­rza­nie, znów nie­po­kój.

— To jakiś żart? — pyta, zaraz ziry­to­wana na samą sie­bie, bo miało to zabrzmieć groź­nie, a zabrzmiało nie­spo­dzie­wa­nie pro­sząco. Ostat­nia szansa dla głosu po dru­giej stro­nie linii, by roze­śmiał się i potwier­dził, że tak, tylko żart. Zamiast śmie­chu sły­szy jed­nak tylko ciche klik­nię­cie i połą­cze­nie zostaje zerwane.

Docho­dzi siódma rano, na wscho­dzie niebo na­dal jest czy­ste, ale z pół­nocy nad­cią­gają już cięż­kie od śniegu chmury. Star­sza aspi­rant zoba­czy je, kiedy wyj­dzie przed komi­sa­riat, a potem powie do Łuka­sza z poran­nej zmiany, spóź­nio­nego i wciąż jesz­cze roze­spa­nego, że trzeba się spie­szyć, bo lada moment zacznie sypać. On ski­nie głową, myśląc przy tym, że pośpiech nie ma sensu, to pew­nie i tak kiep­ski żart, jed­nak po chwili nie­po­kój Elż­biety udzieli się także jemu i Łukasz na oblo­dzo­nej dro­dze moc­niej wci­śnie pedał gazu.

W bia­łej kuchni znajdą dwa białe ciała, jedno żywe, dru­gie mar­twe, jedno męskie, dru­gie żeń­skie. I krew, tak dużo cie­płej jesz­cze, czer­wo­nej krwi. Star­sza aspi­rant podej­dzie do mnie z suro­wym wyra­zem twa­rzy upo­dab­nia­ją­cym ją do nauczy­cielki, ale ta suro­wość nie prze­słoni nie­po­koju wyzie­ra­ją­cego jej z oczu.

— Co tu się stało? — zapyta.

Wła­ściwe słowa będę miał na końcu języka, już gotowe, by je wypo­wie­dzieć, tak oczy­wi­ste i wyja­śnia­jące wszystko. Zanim jed­nak otwo­rzę usta, znikną, a ja zostanę z pustką w gło­wie i uczu­ciem straty, które po chwili roz­wieje się jak sen.

— Zawsze byli­śmy razem — oznaj­mię, bo z jakie­goś powodu wyda mi się, że to wła­ściwa odpo­wiedź.

Tak wła­śnie to sobie wyobra­żam.

* * *

— Nie rozu­miem. Co zna­czy: zawsze byli­śmy razem? Pan i kto?

— Agnieszka, moja sio­stra.

— Ach. — Kobieta, która przed­sta­wiła się jako star­sza aspi­rant Elż­bieta Budzioł, sta­ran­nie gasiła papie­rosa w popiel­niczce, pod­czas gdy ja pró­bo­wa­łem domy­ślić się, co ozna­cza owo „ach”. Ach, jakie to wzru­sza­jące, ach, oczy­wi­ście, ach, co za bzdury?

Sku­li­łem się. Pokój, w któ­rym sie­dzie­li­śmy, był cia­sny, z pię­trzą­cymi się pod ścia­nami szaf­kami peł­nymi zaku­rzo­nych akt i przed­po­to­po­wym kom­pu­te­rem na biurku. Jedyny kolo­rowy akcent sta­no­wił zawie­szony na ścia­nie obra­zek przed­sta­wia­jący uśmiech­niętą różową żyrafę w poma­rań­czo­wej czapce. W powie­trzu, zmie­szana z papie­ro­so­wym dymem, uno­siła się wil­goć o zapa­chu mokrej wełny – pamię­ta­łem tę woń z dzie­ciń­stwa, z cza­sów wyjaz­dów na narty, tyle że tutaj jej źró­dłem były nie prze­mo­czone skar­petki, lecz suszący się na kalo­ry­fe­rze stary robo­czy swe­ter.

— Źle się czuję — powie­dzia­łem. — Chyba muszę jechać do szpi­tala.

— Przy­kro mi. — Star­sza aspi­rant ski­nęła w stronę okna, za któ­rym wiatr mio­tał się, ciska­jąc w szybę płatki śniegu przy­po­mi­na­jące roje ark­tycz­nych owa­dów o kru­chych, geo­me­trycz­nych cia­łach. — To naj­gor­sza śnie­życa, jaką pamię­tam. Nie ruszymy się stąd przez parę godzin.

Prze­pra­sza­jący uśmiech zawisł w dym­nej sza­ro­ści pokoju niczym uśmiech kota z Che­shire.

— Może się pan poło­żyć, w dru­gim pokoju mamy tap­czan. Jak tylko prze­sta­nie sypać, poje­dziemy do leka­rza. — Zawa­hała się. — Kiedy pana zna­leź­li­śmy, nie­źle nas pan wystra­szył. Był pan blady jak śmierć, nic zresztą dziw­nego, bio­rąc pod uwagę… oko­licz­no­ści.

Oko­licz­no­ści. Ide­alny, krą­gły i gładki eufe­mizm na okre­śle­nie faktu, że zna­le­ziono mnie tuż obok ciała mojej mar­twej sio­stry.

— Powin­ni­ście wezwać karetkę — powie­dzia­łem, a star­sza aspi­rant pokrę­ciła głową.

— Nie doje­cha­łaby tam, pod górę. No i lada moment miało zacząć sypać.

Gład­kie, praw­do­po­dobne wyja­śnie­nie. A jed­nak wie­działa, że popeł­nili błąd, i była teraz czujna, naj­wy­raź­niej zasta­na­wia­jąc się, czy ja też o tym wiem. Być może dla­tego wła­śnie trak­to­wali mnie zaska­ku­jąco dobrze – bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści.

— To nie jest ofi­cjalne prze­słu­cha­nie? — upew­ni­łem się.

— Oczy­wi­ście, że nie. Po pro­stu roz­ma­wiamy, żeby zabić jakoś czas.

— Muszę iść do łazienki.

— Słabo panu? Jeśli cze­goś pan potrze­buje…

— Muszę tylko do łazienki.

Star­sza aspi­rant wes­tchnęła.

— Pro­szę za mną.

Zapro­wa­dziła mnie do pomiesz­cze­nia wiel­ko­ści schowka na szczotki, gdzie zagrzy­bioną prze­strze­nią dzie­liły się soli­dar­nie muszla klo­ze­towa oraz wia­dro z frędz­lo­wa­tym mopem. Opar­łem dło­nie o umy­walkę i spoj­rza­łem w upstrzone ciem­nymi pla­mami lustro. Krę­ciło mi się w gło­wie, w gar­dle dra­pała kre­dowa i wil­gotna woń osy­pu­ją­cego się ze ścian tynku. Moja twarz była tak bar­dzo podobna do jej twa­rzy, pie­go­wata, z wyraź­nie zazna­czo­nymi kośćmi policz­ko­wymi i wąskimi ustami. Kiedy przy­je­cha­li­śmy, pozwo­lili mi się prze­brać, bo moja bluza była sztywna od krwi. Wyją­łem wtedy z naszego wspól­nego ple­caka zapa­sowy swe­ter Agnieszki – sam niczego na zmianę nie zabra­łem – i teraz nosi­łem różowy kar­di­gan, wciąż pach­nący cytru­sami. Pach­nący moją sio­strą.

Bliź­nięta, od zawsze razem. Aż do teraz, bo dzi­siaj wycią­łem z sie­bie tę więź.

W kie­szeni spodni scho­wa­łem żyletkę, maleńką i tak cienką, że nie zauwa­żyli jej, kiedy mnie obma­cy­wali, żeby spraw­dzić, czy nie mam przy sobie niczego nie­bez­piecz­nego. Wyją­łem ją nie­zgrab­nie, wrzu­ci­łem do klo­zetu i naci­sną­łem spłuczkę. Szum na moment zagłu­szył wycie wia­tru. Patrzy­łem, jak kawa­łek metalu wiruje, poły­sku­jąc sre­brzy­ście, lecz kiedy woda opa­dła, żyletka wciąż tam była, wciąż leżała na dnie muszli niczym minia­tu­rowy sta­te­czek, który zato­nął pod­czas sztormu.

Spłuczka napeł­niała się ponow­nie. Trwało to nie­zno­śnie długo, a ja nie mogłem robić nic innego, jak tylko tkwić nie­ru­chomo w cia­snej prze­strzeni mię­dzy brudną umy­walką i jesz­cze brud­niej­szym wia­drem. I cze­kać. I słu­chać. Zimny wiatr wśli­zgi­wał się przez szparę w maleń­kim okienku i łasko­tał mnie w kark, a ja nad­sta­wia­łem uszu, wychwy­tu­jąc frag­menty pro­wa­dzo­nego na kory­ta­rzu dia­logu. Elż­bieta Budzioł i drugi poli­cjant o imie­niu Łukasz mówili szep­tem, ale na szczę­ście zawsze mia­łem dobry słuch.

— … tam­ten tele­fon wie­czo­rem. I teraz drugi. On nie żyje, tak wła­śnie powie­dział. Albo powie­działa. Myślisz, że ktoś mógł się pomy­lić? Dla mnie to wygląda dziw­nie… Poza tym tam nie ma tele­fonu, naj­bliż­szy jest w domu parę kilo­me­trów dalej.

— A komórka chło­paka?

— Spraw­dzi­łem połą­cze­nia, nikt z niej nie dzwo­nił.

— W takim razie kto nas zawia­do­mił?

— Dia­bli wie­dzą. Tak czy ina­czej, ktoś tam jesz­cze był. Wyszedł z lasu i pod­szedł do okna w kuchni. Zdą­ży­łem zro­bić parę zdjęć, zanim zaczęło sypać. Zobacz…

Ści­szył głos tak bar­dzo, że reszta mi umknęła. Potem wyła­pa­łem coś o tym, że Łukasz nie zauwa­żył prób­nych nacięć na nad­garst­kach, nie mówiąc już o tym, że rana na pra­wej ręce jest rów­nie głę­boka jak ta na lewej, a to prze­cież nie­moż­liwe w przy­padku samo­bój­stwa. Albo przy­naj­mniej mało praw­do­po­dobne. Znowu kilka szep­ta­nych zdań, któ­rych nie zro­zu­mia­łem, i wresz­cie słowo „despe­ra­cja”, twarde i jasne jak dźwięk sosno­wych kul ude­rza­ją­cych o pod­łogę. Z lustra patrzyła na mnie twarz Agnieszki, blada i prze­ra­żona.

Moja twarz.

Kiedy spłuczka prze­stała szu­mieć, naci­sną­łem jesz­cze raz, ale żyletka znowu prze­trwała, z obrzy­dze­niem wyło­wi­łem ją więc, wciąż nie­zgrab­nie, palce wciąż nie chciały mnie słu­chać, i scho­wa­łem za pordze­wiałą rurę pod umy­walką. Będzie musiało wystar­czyć.

Star­sza aspi­rant zapu­kała w drzwi.

— Dobrze się pan czuje?

— Tak! — odkrzyk­ną­łem. — Już wycho­dzę.

Patrzyła na mnie ina­czej niż wcze­śniej, bar­dziej podejrz­li­wie, z więk­szą uwagą. Tajem­nica, lepka i brą­zowa, łączyła ją z Łuka­szem nie­wi­dzial­nymi nićmi. To słowo jest gęste i samą swoją obec­no­ścią spra­wia, że powie­trze nagle nabiera cię­żaru i trud­niej się oddy­cha.

Wró­ci­li­śmy do pokoju, mija­jąc po dro­dze wiszący na drzwiach kalen­darz rol­ni­czy. Po raz pierw­szy zwró­ci­łem na niego uwagę, spoj­rza­łem na spo­kojny pysk łacia­tej krowy, a potem na datę, wypi­saną wyraź­nymi czer­wo­nymi lite­rami: Sty­czeń 2004. Nagle zaschło mi w ustach, a świat wokół zawi­ro­wał.

Byłem pewien, że to nie­ak­tu­alna data, ale nie potra­fi­łem podać wła­ści­wej.

Poza tym tęsk­ni­łem za Agnieszką tak bar­dzo, że każda sekunda roz­dzie­rała mi serce na strzępy.

* * *

— Zacznijmy od początku. — Star­sza aspi­rant zapa­liła kolej­nego papie­rosa. — Pan i pana sio­stra wła­my­wa­li­ście się do zamknię­tych na zimę domów, żeby spę­dzić tam tro­chę czasu, tak? Nie kra­dli­ście, cza­sem tylko tro­chę alko­holu z barku albo jedze­nia z lodówki, jeśli jakieś było. Taka tam nie­winna stu­dencka roz­rywka, zga­dza się?

Nie zwró­ci­łem uwagi na iro­nię w jej gło­sie, ski­ną­łem jedy­nie głową. Prze­cież naprawdę nie robi­li­śmy niczego złego. Ludziom nie ubyło pie­nię­dzy od tego, że posie­dzie­li­śmy na ich kana­pach albo pooglą­da­li­śmy tele­wi­zję. Stratę butelki wina czy pudełka lodów wycią­gnię­tych z zamra­żal­nika też mogli prze­żyć. Robi­li­śmy to dla zabawy, nie żeby kogoś skrzyw­dzić. Nie czu­łem się winny. Nie za to – za wiele innych rze­czy tak, ale nie za to. Mie­li­śmy nawet na tyle wyczu­cia, by nie zaglą­dać do szaf i szu­flad, naj­czę­ściej nasta­wia­li­śmy tylko muzykę, a potem sie­dzie­li­śmy przy niej albo tań­czy­li­śmy w salo­nie. Cie­płe ciało Agnieszki pod moimi dłońmi, jej oddech łasko­czący w szyję, kiedy śmiała się, dep­cząc mi po sto­pach. Jedwa­bi­sty szept wśli­zgu­jący się w ucho: „Wiesz, jaki to sta­roć? Ta pio­senka ma co naj­mniej pięć­dzie­siąt lat”.

— Zga­dza się?

— Tak.

— Co się stało tym razem?

Mil­cza­łem. Spod rękawa wysu­nęła się czer­wona strużka i łasko­cząc, spły­nęła na moją dłoń. Wytar­łem krew w spodnie, zanim star­sza aspi­rant zdą­żyła zauwa­żyć.

— Była tam jesz­cze jedna osoba, prawda? Widzie­li­śmy ślady pro­wa­dzące z lasu. I ktoś zadzwo­nił do nas. To nie był pan.

Nie była to też Agnieszka, dopo­wie­dzia­łem w myślach. Tam­ten głos nie nale­żał ani do dziew­czyny, ani do chło­paka, był inny, tak jak inne były pro­wa­dzące z lasu ślady.

Obce. Krót­kie, obłe słowo, które źle leży w ustach i które raczej wypluwa się, niż wypo­wiada. Ma smak tranu i tłu­stej czerni, jak pająk przy­cza­jony za zardze­wiałą rurą pod umy­walką, tam, gdzie tkwi już żyletka.

Obce.

Star­sza aspi­rant nie wypluła tego słowa. Widzia­łem, jak zapusz­cza w nią korze­nie i poru­sza się pod skórą. Czuła się z nim nie­wy­god­nie, wyraź­nie nie­przy­zwy­cza­jona do poufa­ło­ści z czymś w tak oczy­wi­sty spo­sób łamią­cym jej codzien­ność. Była tylko wiej­ską poli­cjantką, w dzień dbała o to, żeby miej­scowe pijaczki nie awan­tu­ro­wały się za bar­dzo pod skle­pem, a wie­czo­rami oglą­dała z dziec­kiem tele­wi­zję. Wie­dzia­łem, że jest matką, bo różowa żyrafa w poma­rań­czo­wej czapce nie­wąt­pli­wie nary­so­wana została dzie­cięcą ręką.

— Jeśli był tam ktoś jesz­cze, to może panu pomóc. W pana sytu­acji… — Wzru­szyła ramio­nami. Nie musiała koń­czyć, sam dosko­nale wie­dzia­łem, że moja sytu­acja nie wygląda dobrze. Nawet jeśli nie znajdą żyletki, nawet jeśli jasne, twarde słowo „despe­ra­cja” uznają za wytłu­ma­cze­nie zagadki, dla­czego rany na obu rękach mojej sio­stry nie wyglą­dają na samo­bój­cze.

— Wie­czo­rem przy­szła jakaś para i pytali o dziew­czynę, która podobno zagi­nęła. Nie wiem, o co im cho­dziło, chyba pomy­lili domy.

— Nie znał ich pan?

— Nie.

— Dziwne. Ten dom to nie jest miej­sce, do któ­rego można tra­fić przy­pad­kiem.

Zgo­dzi­łem się z nią, że ow­szem, dziwne. I może też tro­chę obce.

Star­sza aspi­rant poru­szyła się nie­spo­koj­nie, a to, że czuła się teraz nie­kom­for­towo, nie­ocze­ki­wa­nie dodało mi odwagi, bo prze­cież obcość wciąż bar­dziej była moja niż jej. Nie potra­fi­łem zna­leźć na nią wła­ści­wych słów – być może te słowa w ogóle nie ist­niały po tej stro­nie – ale mogłem spró­bo­wać ją opo­wie­dzieć, tak jak euro­pej­scy bada­cze dłu­gimi i zawi­łymi zda­niami obja­śniają poję­cia z języ­ków odcię­tych od cywi­li­za­cji ludów.

— To nie jest for­malne prze­słu­cha­nie?

— Mówi­łam już, że nie.

— W takim razie może chcia­łaby pani posłu­chać pew­nej histo­rii? Nazy­wam ją opo­wie­ścią o znik­nię­ciu.

— Czy ta opo­wieść ma coś wspól­nego z panem i Agnieszką?

— Tak.

— W porządku, mogę posłu­chać. — Ponow­nie spoj­rzała w okno. War­stwa śniegu na fra­mu­dze się­gała już kilku cen­ty­me­trów, ale wiatr nie stra­cił ani odro­biny wście­kło­ści, jakby posta­no­wił, że dziś wła­śnie pogrze­bie nas żyw­cem. — Mamy mnó­stwo czasu.

II.

Opo­wieść o znik­nię­ciu

Marta znik­nęła pięć dni przed Wigi­lią, w samym cen­trum Kato­wic, pod­czas świą­tecz­nego jar­marku. Na wyso­ko­ści nosa zapach wędzo­nych ryb toczył bój z korzenną wonią grza­nego wina, wyżej bożo­na­ro­dze­niowe deko­ra­cje w kształ­cie sopli kapały srebr­nym świa­tłem, a po fasa­dzie Sepa­ra­tora spa­ce­ro­wały powięk­szone do gigan­tycz­nych roz­mia­rów duchy śnież­nych płat­ków. Dzie­sięć minut wcze­śniej Pio­trek zgo­dził się entu­zja­stycz­nie z Martą, że wszystko to jest strasz­nie kiczo­wate, zwłasz­cza zaprzę­żona w reni­fery karoca i anioł­mu­zy­kant, który z ich per­spek­tywy wyglą­dał tro­chę tak, jakby trąba wyra­stała mu pro­sto z ramion. Pięć minut wcze­śniej rów­nie entu­zja­stycz­nie przy­tak­nął, kiedy dziew­czyna powie­działa, że jed­nak jest w tym świą­tecz­nym kiczu nie­od­party urok. Pomy­ślał wtedy, że ten wła­śnie wie­czór zapa­mięta do końca życia – nawet dla niego brzmiało to naiw­nie, ale nie zamie­rzał się przej­mo­wać.

Póź­niej puścił rękę Marty i zgu­bił dziew­czynę na śli­zgawce, nie­wiel­kiej, ale mocno tego wie­czoru zatło­czo­nej. Potknął się – oboje od dawna nie jeź­dzili na łyż­wach i teraz chwiali się niczym pijani, pod­trzy­mu­jąc się i chi­cho­cząc – i nim udało mu się odzy­skać rów­no­wagę, Marty nie było. Przez kilka minut Pio­trek krą­żył, zdez­o­rien­to­wany, na próżno wypa­tru­jąc zna­jo­mego czer­wo­nego płasz­czyka wśród gru­dnio­wej obfi­to­ści kur­tek, pola­rów i innych okryć, potem oddał łyżwy i ruszył szu­kać narze­czo­nej mię­dzy stra­ga­nami.

Nie mar­twił się, wtedy jesz­cze nie. Był młody, wie­rzył w miłość do gro­bo­wej deski i wciąż sądził, że złe rze­czy zda­rzają się tylko w ciem­no­ści, w nie­bez­piecz­nych dziel­ni­cach, dzie­ciom albo naiw­nym nasto­lat­kom. Nie tutaj, w tłu­mie i powo­dzi świą­tecz­nych świa­teł, nie dwu­dzie­sto­trzy­let­niej, roz­sąd­nej i ener­gicz­nej stu­dentce, która zacze­pia­ją­cym ją typom dziar­sko poka­zy­wała „fucka”, która nie otwie­rała drzwi, jeśli nie wie­działa, kto za nimi stoi, i ni­gdy nie odpo­wia­dała na wia­do­mo­ści od nie­zna­jo­mych.

Nie wtedy, gdy z gło­śni­ków pły­nęły dźwięki Cichej nocy, a za pięć dni, w wigi­lijny wie­czór, Pio­trek i Marta mieli ofi­cjal­nie ogło­sić zarę­czyny.

Cho­dził więc i szu­kał cier­pli­wie, two­rząc w gło­wie naj­bar­dziej praw­do­po­dobne sce­na­riu­sze: zgłod­niała i poszła kupić coś do jedze­nia, zoba­czyła w tłu­mie zna­jomą twarz i chciała się przy­wi­tać, obra­ziła się z jakie­goś powodu i posta­no­wiła zro­bić narze­czo­nemu brzydki dow­cip. A tele­fo­nów nie odbiera, bo nie sły­szy, zawsze prze­cież chowa komórkę głę­boko na dno ple­caka.

Tylko że Marta ni­gdy nie ode­szłaby tak bez słowa, nie nale­żała też do osób, które łatwo się obra­żają, ani takich, które lubią dow­cipy. Wie­dział o tym, ale w tam­tej chwili wie­dzieć nie chciał, bo nie­świa­do­mość chro­niła go przed grozą znacz­nie gor­szych ewen­tu­al­no­ści.

Przez pierw­sze minuty to było nie­mal zabawne: Pio­trek krą­żący w kółko jak kom­pletny idiota, tak bar­dzo chcący idiotą naprawdę się oka­zać. Na każdą praw­dziwą tra­ge­dię przy­pa­dają prze­cież setki sytu­acji, kiedy zagu­bione dziecko odnaj­duje się całe i zdrowe, spóź­niony nasto­la­tek wraca szczę­śli­wie do domu z mniej lub bar­dziej prze­ko­nu­jącą histo­ryjką, a uko­chana nie­spo­dzie­wa­nie trąca w ramię swo­jego chło­paka i z uśmie­chem mówi: „Hej, gdzie się podzie­wa­łeś, szu­kam cię od pół godziny”.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki