Czarne - Anna Kańtoch - ebook + audiobook + książka

Czarne audiobook

Anna Kańtoch

3,3

Opis

To co zdarzyło się raz, nie zdarzyło się nigdy

Latem 1935 lub 1914 roku piękna aktorka przyjeżdża do letniska Czarne, aby pozować zamożnemu lekarzowi do portretu w plenerze. Żona malarza amatora wita kolejną muzę z wściekłością, jedyna córka zaś – z erotyczną fascynacją. Tragedia jest nieunikniona.

Zakamarki młodzieńczych wspomnień prowadzą do szpitala psychiatrycznego, na seans warszawskiego Towarzystwa Spirytystycznego i z powrotem do Czarnego. Kryminalną zagadkę można rozwikłać dopiero wtedy, gdy przetną się płaszczyzny czasów, a rzeczywistość pomiesza ze snem.

Przepiękny język, zabawa gatunkami literackimi i otwarta na interpretacje tajemnica czyniąCzarnelekturą niezapomnianą. Finalna fabularna prowokacja większość czytelników zaskoczy, u niektórych wzbudzi bunt, ale nikogo nie pozostawi obojętnym.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 41 min

Lektor: Gaya Rosa

Oceny
3,3 (66 ocen)
15
19
12
11
9
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Anna Kańtoch Czarne ISBN: 978-83-67845-65-6 Wydawca: Powergraph ul. Cegłowska 16/2 01-803 Warszawa tel. 22 834 18 25 e-mail: [email protected] Copyright © 2012-2024 by Anna Kańtoch Copyright © 2012-2024 by Powergraph Copyright © 2024 for the cover by Jan Kosik Wszelkie prawa zastrzeżone. All rights reserved. PROJEKT GRAFICZNY: Jan Kosik REDAKCJA: Kasia Sienkiewicz-Kosik KOREKTA: Joanna Mika-OrządałaWyłączna dystrybucja: Dressler Dublin sp. z o.o. ul. Poznańska 91, 05-850 Ożarów Mazowiecki tel. 22 733 50 31/32 e-mail: [email protected] www.dressler.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer

I

1.

Czarne, istoty przywożone z morza

teraz

Zawsze wie­dzia­łam, że pew­nego dnia wrócę do Czar­nego. Widzę tę chwilę, jakby to już się stało – oto stoję na wiej­skiej dro­dze obok pomru­ku­ją­cego cicho auto­mo­bilu, patrzę na skiby wil­got­nej ziemi i biały domek pod ciemną linią drzew. Za drze­wami tar­cza słońca; świa­tło ma przy­dy­mioną czer­woną barwę, powie­trze stało się ostrzej­sze i pach­nie leżą­cym pod leśnymi kamie­niami mro­kiem, w bruz­dach na polu zbie­rają się cie­nie. Wiatr szar­pie długą pro­stą suk­nią, dłońmi przy­trzy­muję wielki kape­lusz, któ­rego rondo zdo­bią fan­ta­zyjna kokarda i kwiaty. Mar­znę, napa­wa­jąc się tą chwilą, tym wia­trem i zim­nem, nim wejdę do przy­tul­nego wnę­trza Czar­nego.

Jestem. Wró­ci­łam.

Dok­tor Krę­piń­ski zaśmiał się, gdy mu o tym opo­wie­dzia­łam, śmiał się tak bar­dzo, że trzę­sła mu się broda, a on sam odchy­lił się na krze­śle do tyłu, pod sło­mia­nym para­so­lem. Jego pomarsz­czone czoło i obwi­słe policzki całe były w sło­necz­nych cęt­kach, w ręku podry­gi­wała szklanka z lemo­niadą. Z roz­pa­lo­nego nieba lał się żar, para­sol nie dawał nie­mal żad­nej ochrony – a mimo to biała koszula Krę­piń­skiego wciąż była świeża, spodnie zapra­so­wane w kant dokład­nie jak w chwili, gdy o ósmej rano zszedł na śnia­da­nie.

Chwy­ci­łam swoją szklankę i zaraz ją puści­łam, bo lemo­niada była już cie­pła. Wil­gotne palce zosta­wiły na szkle przy­kre, tłu­ste ślady.

— Ależ dla­czego mia­ła­byś nosić taki straszny kape­lusz? — zapy­tał Krę­piń­ski, a ja posła­łam mu nie­pewny uśmiech, bo istot­nie podobne nakry­cia głowy wyszły z mody dawno temu, ostatni raz widzia­łam je… kiedy? Chyba gdy byłam nasto­latką, tuż przed wybu­chem wojny. Dziś, tego upal­nego lata roku 1935, nosi się zupeł­nie inne kape­lusze.

Odsta­wił swoją szklankę – na niej żad­nych śla­dów nie było.

Jak oni to robią?

— Chcia­ła­byś wró­cić do Czar­nego?

— Tak — odpar­łam. A potem doda­łam — może. Nie. Nie wiem.

Zaśmiał się znowu, jakby moje waha­nie było naj­lep­szym na świe­cie żar­tem. Czy­ta­łam kie­dyś, że leka­rze powinni doda­wać pacjen­tom otu­chy, lecz wszy­scy medycy, któ­rych w życiu spo­tka­łam, spra­wiali tylko, że czu­łam się jak nie­mą­dre dziecko.

Musiał wyczuć moją dez­apro­batę, bo umilkł i spoj­rzał na mnie prze­pra­sza­jąco, a jed­no­cze­śnie łobu­zer­sko, jakby z góry wie­dział, że dam się uła­go­dzić.

— Wybacz, moja droga, cza­sem tracę nad sobą pano­wa­nie. Kto mieszka w Czar­nem? Może rze­czy­wi­ście nie­złym pomy­słem byłoby tam poje­chać?

— Mój brat — odpar­łam. — Młod­szy — doda­łam nie­po­trzeb­nie, bo prze­cież Krę­piń­ski star­szego znał. To wła­śnie Fran­ci­szek przy­wiózł mnie pew­nego dnia do sana­to­rium, zosta­wił pod fachową opieką, a teraz odwie­dzał od czasu do czasu. — Jest… inny.

— Inny jak ty?

Dwu­znacz­ność pyta­nia zawi­sła pomię­dzy nami. A może nie było żad­nej dwu­znacz­no­ści, może tylko ją sobie wyobra­zi­łam.

— Przej­dziemy się? — zapro­po­no­wał Krę­piń­ski.

Ski­nę­łam głową.

Szli­śmy stałą trasą naszych spa­ce­rów, wzdłuż brzegu aż do latarni na cyplu. Wiatr niósł od morza orzeź­wia­jący słony chłód, spie­niona woda wypeł­niała pozo­sta­wione na pia­sku ślady stóp. Krę­piń­ski poru­szał się szybko i pew­nie, ele­gancki nawet w mokrych butach. Roze­śmiał się, gdy moc­niej­sza fala się­gnęła noga­wek; wil­goć zresztą bły­ska­wicz­nie wyschła, jakby nawet ona musiała ustą­pić przed wro­dzoną nie­ska­zi­tel­no­ścią tego czło­wieka. Sta­ra­łam się dotrzy­mać mu kroku, z pan­to­fel­kami w ręku, bez­u­stan­nie bojąc się, że nastą­pię na ukryty w mar­twych wodo­ro­stach kawa­łek szkła czy ostrą muszlę. Czu­łam się nie­zgrabna, pot spły­wał mi spod wło­sów na kark. Od czasu do czasu mija­li­śmy wycią­gnięte na plażę drew­niane krypy. Biła od nich woń stę­chłej sło­nej wody i roz­kła­da­ją­cych się w słońcu ryb. Przy jed­nej łodzi krę­cili się zapóź­nieni rybacy, a na dnie, zaplą­tane w sieci, poły­ski­wały sprę­ży­ste srebrne ciała. Przy­po­mnia­łam sobie opo­wieść Irenki, która twier­dziła, że im dalej w morze poła­wia­cze wypły­wają, tym dziw­niej­sze istoty przy­wożą. Bli­żej brzegu są zwy­czajne śle­dzie, dor­sze i flą­dry, a dalej prze­dziwne, fan­ta­sma­go­ryczne stwory, ani w pełni żywe, ani mar­twe, o rozum­nych spoj­rze­niach i nie­spo­ty­ka­nych kształ­tach.

Śmia­łam się wtedy, teraz jed­nak odwró­ci­łam wzrok.

2.

Sanatorium, tańce, krew

teraz

Sana­to­rium dla ner­wowo cho­rych dok­tora Kem­pera ma dobrą renomę, ponoć chwalą je nawet w zagra­nicz­nych maga­zy­nach. Per­so­nel dokłada tu wszel­kich sta­rań, byśmy o natu­rze zakładu zapo­mnieli: żyjemy jak w mod­nym uzdro­wi­sku, mamy kort teni­sowy i wie­czorki bry­dżowe, gra­mo­fon i radio. Nasze posiłki, tak różne od szpi­tal­nej, pozba­wio­nej smaku papki, są obfite i poda­wane na deli­kat­nej por­ce­la­nie, leka­rze spa­ce­rują z nami, roz­ma­wia­jąc na temat kina i poli­tyki. Incy­denty, takie jak zamro­cze­nia umy­słu, napady wście­kło­ści czy prze­mo­czone łóżka, są dys­kret­nie tuszo­wane przez uro­cze pie­lę­gniarki i unie­waż­niane już pięć po minut po zaj­ściu. Oczy­wi­ście nie ma tu żad­nych „poważ­nych przy­pad­ków”, wszy­scy jeste­śmy zale­d­wie „tro­chę zmę­czeni”, „nieco zagu­bieni”, potrze­bu­jemy tylko wypo­czynku, by dojść do sie­bie. Tak przy wspól­nych posił­kach zapew­niają nas leka­rze, choć u sie­bie, w gabi­ne­tach, trzy­mają grube pliki nota­tek, które opi­sują nasze ano­ma­lie za pomocą groź­nie brzmią­cych łaciń­skich i nie­miec­kich słów. Sku­szone na poga­wędkę pie­lę­gniarki prze­ka­zują jesz­cze inne wer­sje – w ich oczach jeste­śmy zbio­ro­wi­skiem przy­pa­dło­ści roman­tycz­nych i nie­kon­kret­nych zara­zem, ta cierpi z powodu zawie­dzio­nej miło­ści, inna dopro­wa­dziła się do żałob­nego obłędu, docho­wu­jąc wier­no­ści zagi­nio­nemu na woj­nie mężowi, jesz­cze inna popa­dła w melan­cho­lię po śmierci uko­cha­nego dziecka. Sma­ku­jemy te plotki, ubar­wiamy je i pusz­czamy dalej w obieg, aż wra­cają do nas nie­po­dobne zupeł­nie do swej pier­wot­nej postaci, aż nikt już nie wie, co jest prawdą. O męż­czy­znach nie­wiele mamy do powie­dze­nia – miesz­kają w dru­gim skrzy­dle, pocią­ga­jący swą odręb­no­ścią i tajem­nicą. Spo­ty­kamy się jedy­nie przy bry­dżu i pod­czas wie­czor­ków tanecz­nych, kiedy dok­tor Krę­piń­ski nasta­wia na gra­mo­fonie płyty z ame­ry­kań­skim jaz­zem. Tań­czymy i flir­tu­jemy, jak­by­śmy byli zwy­czajni, a prze­cież nie jeste­śmy, nawet pośród naj­we­sel­szej zabawy wyczuwa się w naszym zacho­wa­niu fał­szywą nutę. Cza­sem ktoś zamilk­nie nie­spo­dzie­wa­nie przy sto­liku i będzie tak trwał, z otwar­tymi ustami i wzro­kiem wbi­tym w prze­strzeń, aż lito­ściwy sąsiad lub czujna pie­lę­gniarka obu­dzi go z drzemki na jawie; cza­sem ktoś wybuch­nie śmie­chem zbyt gło­śnym albo zbyt piskli­wym. Kobiety gubią w tańcu szale, dep­czą je potem obca­sami fran­cu­skich pan­to­fli, męż­czyźni sia­dają na wła­snych kape­lu­szach i patrzą na tar­cze od dawna nie­na­krę­ca­nych zegar­ków. Jedzone przez nas ciastka nie zawsze tra­fiają do ust, zda­rza się, iż skru­szone w nie­spo­koj­nych pal­cach całe lądują na dekol­tach sukien czy gor­sach jedwab­nych koszul. Nasze roz­mowy się rwą, tań­czymy nie do rytmu, flir­tu­jemy bez wdzięku. A prze­cież bawimy się z więk­szym może nawet zapa­mię­ta­niem, niż czy­nią to ludzie zdrowi.

Piszę: my, nas, choć czuję się tak bar­dzo inna od moich towa­rzy­szy nie­doli. Przy­zwy­cza­iłam się już; zara­zem jestem i nie jestem czę­ścią tego wszyst­kiego.

Tego wie­czoru nie jestem. Dzię­kuję chłodno, gdy dok­tor Krę­piń­ski prosi mnie do tańca, freak show na par­kie­cie nie pociąga mnie zupeł­nie, spo­cone czer­wone twa­rze napeł­niają nie­chę­cią. Mam swoją dumę. Wszystko w moim życiu może być fał­szywe, ale duma jest praw­dziwa – posta­na­wiam więc, że dzi­siej­szego wie­czoru tań­czyć nie będę. Chcę, żeby dok­tor Krę­piń­ski bole­śnie odczuł moją odmowę, on jed­nak śmieje się po swo­jemu i potrząsa głową, jakby, roz­ba­wiony, ustę­po­wał kapry­śnemu dziecku. Odwra­cam się w stronę uchy­lo­nego okna, naresz­cie jest wie­czór, naresz­cie odro­bina chłodu. Moja duma mnie samej wydaje się teraz dzie­cinna i śmieszna, ale zaci­nam się w niej – nic innego nie mam.

— Zatań­czysz? — pyta Irenka, pod­cho­dząc do mnie, bran­so­lety podzwa­niają w rytm jej kro­ków. Irenka nosi je, by prze­sło­niły bli­zny na nad­garst­kach, ale mie­dziane kółka niczego nie potra­fią ukryć, blizn jest zbyt dużo.

— Zatań­czysz? — pyta jesz­cze raz. — Taka jestem dziś szczę­śliwa!

Oddy­cha szybko, czarne oczy błysz­czą od gorączki. Nauczy­łam się już roz­po­zna­wać te jej gwał­towne przy­pływy rado­ści, po któ­rej nastę­puje nagła roz­pacz. Naj­da­lej za kilka dni Irenka znów będzie się ciąć. Mówi, że z powodu zdrady przy­stoj­nego ułana, ale ja wiem, że to wcale nie tak, Irenka roz­cina wła­sne ciało, bo musi, zdrada nie ma z tym nic wspól­nego. W opo­wieść o uła­nie nie wie­rzy już nikt, może poza matką Irenki, która co pół roku wie­zie córkę do innego sana­to­rium w nadziei na cudowne wyle­cze­nie.

Chcia­ła­bym zatań­czyć z Irenką. U nas nie obo­wią­zują sztywne kon­we­nanse, kobiety cza­sem tań­czą z kobie­tami. Ale nie mogę – odmó­wi­łam Krę­piń­skiemu, powin­nam odmó­wić i Irence.

Dziew­czyna nie słu­cha nie­zręcz­nych wymó­wek, tylko cią­gnie mnie na par­kiet. Jej zwinne ciało już jest roz­grzane szyb­kim ruchem, mokry od potu tył sukni lepi się do ple­ców. Pozwa­lam się objąć i roz­ko­ły­sać w rytm char­le­stona. Nie tak się go tań­czy, ale to nie ma zna­cze­nia, nikt tu nie umie tań­czyć do tej dzi­kiej muzyki zza oce­anu, tak róż­nej od melo­dii, do któ­rych przy­wy­kli­śmy w dzie­ciń­stwie. Patrzę na Irenkę. Tylko jej jestem tu pewna, tylko ona jest taka jak ja. Wiem, bo byłam przy niej, kiedy ostat­nim razem otwo­rzyła sobie żyły. Cięła głę­boko, aż w czer­wieni roz­pła­ta­nego mięsa bły­snęła biel kości. Dla­tego mam pew­ność.

Irenka lubi mnie, ponie­waż uważa, iż jeste­śmy brat­nimi duszami – ja rów­nież noszę na ciele bli­zny po nożu. Ja wiem, że nasze bra­ter­stwo niczego wspól­nego z nożem nie ma.

Muzyka milk­nie, gdy igła prze­ska­kuje do następ­nego rowka. Wra­ca­jąc na swoje miej­sce przy oknie, wzro­kiem odru­chowo szu­kam dok­tora Krę­piń­skiego. Chcę wie­dzieć, czy dobrze się bawi – albo raczej mam nadzieję, że bawi się źle. Krę­piń­ski roz­ma­wia z jasno­włosą kobietą, w któ­rej roz­po­znaję nie­dawno do nas przy­byłą, jesz­cze nie­zbyt dobrze poznaną i „nie­oswo­joną” pen­sjo­na­riuszkę. Roz­ma­wiają, nic wię­cej, a jed­nak wyczu­wam pomię­dzy nimi napię­cie, z któ­rego chyba tylko ja zdaję sobie sprawę. Wra­że­nie tym bar­dziej iry­tu­jące, że nie­okre­ślone, nie reje­struję go żad­nym z pię­ciu zmy­słów, po pro­stu wiem. Roz­ma­wiają, a nie­wi­dzialne nici wza­jem­nego przy­cią­ga­nia spla­tają się wokół nich w sieć coraz gęst­szą i tak roz­ło­ży­stą, że wresz­cie sięga i mnie, sto­ją­cej po dru­giej stro­nie sali. Zaczy­nam się dusić, tylko wie­czorny chłód pozwala mi odzy­skać oddech.

W nocy długo nie mogłam zasnąć, a gdy ran­kiem zeszłam do jadal­nej sali, oka­zało się, że byłam pierw­sza – wszy­scy jesz­cze spali, tylko w kuchni, roz­pa­la­jąc w piecu, krzą­tała się stara Anto­siowa.

Wyszłam na zewnątrz, w rześki chłód wsta­ją­cego dnia. Roz­cie­ra­jąc pokryte gęsią skórką ramiona, wdy­cha­łam zapach kwia­tów na klom­bach i spa­ce­ro­wa­łam dla zabi­cia czasu. Znu­dzona i nie­spo­kojna, zapu­ści­łam się w rejony, w któ­rych zazwy­czaj nie bywam, krą­ży­łam wokół pomiesz­czeń gospo­dar­czych, prze­mknę­łam nawet ze wstrzy­ma­nym odde­chem obok śmiet­ni­ska.

Tam ją dostrze­gam kątem oka.

Pod pokrywą jed­nego z kubłów, spo­wity w słodki odór zgni­li­zny, tkwił liliowy kłąb mate­riału w kolo­rze iden­tycz­nym jak suk­nia jasno­wło­sej towa­rzyszki dok­tora Krę­piń­skiego. Cie­ka­wość była zbyt silna, by się jej oprzeć – się­gnę­łam po niego i szarp­nę­łam, jedwab roz­wi­nął się gładko. Wewnątrz, na asy­me­trycz­nej spód­nicy, na bolerku, wszę­dzie była krew, gęsta i nie cał­kiem jesz­cze zakrze­pła. Widzia­łam nawet strzępy tkanki, jakby Krę­piń­ski wraz z suk­nią zdarł z jasno­wło­sej kobiety skórę. Nie­moż­li­wość zamro­czyła mi umysł i wci­snęła palce do gar­dła, było mi duszno, mia­łam wra­że­nie, że zaraz zwy­mio­tuję. Z daleka, z innego świata docie­rał do mnie zapach poran­nej kawy.

Wepchnę­łam suk­nię na jej dawne miej­sce i ucie­kłam. W sali jadal­nej dobrze znani mi ludzie pozdra­wiali się sen­nie i sia­dali do śnia­da­nia, sły­chać było szu­ra­nie odsu­wa­nych krze­seł, ziew­nię­cia, szczęk sta­wia­nych na stole dzban­ków i tale­rzy. Prze­sta­łam wie­rzyć w to, co widzia­łam.

A jed­nak chwilę póź­niej powo­do­wana prze­korą, któ­rej sama nie rozu­mia­łam, zagad­nę­łam dok­tora Krę­piń­skiego o nie­moż­li­wość. Oczy­wi­ście nie powie­dzia­łam, jak dużo było krwi, ani nie wspo­mnia­łam o strzę­pach skóry – na to nie było miej­sca w cie­płej, pach­ną­cej kawą jadalni. Nad­mie­ni­łam tylko, że ta nowa, jasno­włosa pani musiała się wczo­raj ska­le­czyć, bo wyrzu­ciła zakrwa­wioną suk­nię.

— To głup­stwo — odparł dok­tor Krę­piń­ski. — Wysta­jący gwóźdź, nic poważ­nego, drobna rana na ręce.

Popeł­nił błąd, bo kiedy jasno­włosa kobieta zeszła na śnia­da­nie, wyraź­nie zoba­czy­łam, że jej białe, odsło­nięte ramiona nie­ska­lane były naj­mniej­szym dra­śnię­ciem.

3.

Plaża, Jadwiga Rathe

teraz

Dni w sana­to­rium wydają się tak podobne jeden do dru­giego. Jemy posiłki, spa­ce­ru­jemy, zdy­szani gramy w tenisa w skwa­rze, który warzy każdy humor, poza naszym. Mio­do­wo­złote, chłodne i kapry­śne lata, jakie pamię­tam z dzie­ciń­stwa, ode­szły w prze­szłość, teraz lipiec ośle­pia upa­łem, biały jak prze­świe­tlona kli­sza foto­gra­ficzna. Jemy, spa­ce­ru­jemy, gramy w tenisa. Nic nie zdoła nas znie­chę­cić, jeste­śmy prze­cież nie­mal zdrowi, lekko tylko zmę­czeni, nieco zagu­bieni. Mamy prawo żyć. Za tym życiem, jak ukryta z tyłu sceny maszy­ne­ria teatru, ist­nieją kąpiele tera­peu­tyczne, wstrząsy kar­dia­zo­lowe i insu­li­nowe śpiączki. Mnie już nie doty­czą, ja zosta­łam z zabie­gów zwol­niona, teraz więc popo­łu­dniami naj­czę­ściej wymy­kam się nad morze.

Liczy­łam na chłód, lecz dziś wiatr prze­ta­czał tylko po pustej plaży kłęby duszą­cego gorąca. Usia­dłam w koszu, bose stopy zanu­rzy­łam w pia­sku, na któ­rym kładł się cień. Spie­nione fale bie­gły sko­sem, niebo było czy­ste i jasne jak umyty w stru­mie­niu kamień. Nur­ku­jące mewy przy­po­mi­nały wykrzyk­niki na tle prze­pa­lo­nego słoń­cem błę­kitu.

Przy­mknę­łam oczy, wino wypite do obiadu szu­miało mi w gło­wie, ciało ogar­nęło przy­jemne, cięż­kie znu­że­nie. Lubię ten stan, tę drę­twotę i bez­myśl­ność zawie­sze­nia pomię­dzy snem a jawą. Nie­moż­li­wość sta­pia się wtedy z moż­li­wo­ścią i cza­sem wie­rzę, że nie ma mię­dzy nimi żad­nego kon­fliktu, a ja mogę być szczę­śliwa.

Z takiego stanu wyrwały mnie chrzęst pia­sku pod butami i ciche sapa­nie. Unio­słam powieki. Pomarsz­czona twarz wypeł­niła prze­strzeń, krót­kie siwe włosy i kwa­dra­towa szczęka obry­so­wane jasno­ścią nieba. Krzyk­nę­łam.

Nie­zna­joma cof­nęła się odru­chowo. Nosiła męski strój, w któ­rym naj­wy­raź­niej czuła się bar­dzo swo­bod­nie, dło­nie tkwiły w kie­sze­niach spodni.

— Prze­pra­szam — powie­działa. — Wystra­szy­łam panią, prawda? Ale ze mnie nie­zdara. Bar­dzo mi przy­kro, nie chcia­łam być nie­grzeczna. Myśla­łam, że pani śpi.

— Spa­łam. — Odchrząk­nę­łam. Gar­dło mia­łam suche i nagle to ja poczu­łam się tu intru­zem, kobieta z kwa­dra­tową szczęką, choć skru­szona i zma­lała, wciąż nade mną góro­wała. — To teren pry­watny.

— Wiem — odparła ze szcze­ro­ścią uczniaka. — Ale w pło­cie jest dziura, a ja chcia­łam sobie skró­cić drogę. Tym bar­dziej mi przy­kro. Pani mi bar­dzo kogoś przy­po­mina, dla­tego się nad panią pochy­li­łam. Chcia­łam się przyj­rzeć. Wyba­czy mi pani?

Ski­nę­łam głową lekko, z nie­chę­cią. Tego wyma­gało dobre wycho­wa­nie, nic innego nie mogłam zro­bić. Nie­zna­joma roze­śmiała się gar­dłowo. Z kie­szeni mary­narki wyjęła papie­ro­śnicę i poczę­sto­wała mnie. Odmó­wi­łam.

— Nie jest pani jej córką, prawda? — zapy­tała, wydmu­chu­jąc dym. — Mam na myśli Jadwigę Rathe, aktorkę.

— Nie.

— Oczy­wi­ście, jest pani za młoda. — Przyj­rzała mi się, a ja uświa­do­mi­łam sobie, że kobieta jest stara, znacz­nie star­sza, niż sądzi­łam i zde­cy­do­wa­nie zbyt wie­kowa na to, by prze­cho­dzić przez dziury w pło­cie, a potem spa­ce­ro­wać po plaży w męskim stroju. W jej oczach rze­czy­wi­ście musia­łam być młoda. — Praw­do­po­dob­nie nie wie nawet pani, o kim mówię.

Mil­cza­łam. Obca sta­ruszka wdzie­rała się w moje naj­in­tym­niej­sze sekrety, przy­wo­ły­wała wspo­mnie­nia, o któ­rych sądzi­łam, że już dawno są pogrze­bane.

— Zna­łam Jadwigę — powie­działa. — Bar­dzo krótko i nie­zbyt dobrze, ale ją zna­łam. Wspa­niała aktorka, choć bar­dzo nie­szczę­śliwa. Zgi­nęła tra­gicz­nie, wie pani?

— Wiem. — Pra­gnę­łam zetrzeć ten nostal­giczny uśmiech z twa­rzy nie­zna­jo­mej, mówiąc, że nie tylko wiem, ale także byłam przy tym, gdy z rzeki wycią­gano ciało. Jed­nak to zabrzmia­łoby jak kłam­stwo, choć było prawdą.

Kiwała głową, jak­bym udzie­liła jedy­nej moż­li­wej odpo­wie­dzi.

— Straszna śmierć — dodała. — Poje­chała do przy­ja­ciół, do miej­sco­wo­ści, która miała taką zabawną nazwę, nie pamię­tam…

— Czarne — pod­po­wie­dzia­łam, cie­sząc się jak zawsze sma­kiem tego słowa. Czarne, moje dzie­ciń­stwo, moja pierw­sza miłość, moje tajem­nice. Trwało to krótko, pod pła­skim nie­bem słowo samo stało się pła­skie, kobieta patrzyła na mnie tak, jakby odna­la­zła od dawna poszu­ki­wany, ale w grun­cie rze­czy nie­po­trzebny już teraz przed­miot. Radość z chwi­lo­wej prze­wagi zmie­niła się w przy­krą gorycz zdrady.

— Tak, Czarne. — Zdu­mie­nie w jej gło­sie, obcas buta wgniata w pia­sek nie­do­pa­łek, ręce wra­cają do kie­szeni. — Pani wie? Ktoś musiał już pani wspo­mnieć o tym nie­zwy­kłym podo­bień­stwie, prawda? Oczy­wi­ście ona była bru­netką, a pani jest blon­dynką, ale poza tym…

— Tak — mówię, pra­gnąc nade wszystko, by już sobie poszła. — Wspo­mi­nano mi o tym.

Chcę wró­cić do sana­to­rium i obej­rzeć w lustrze swoją twarz. J e j twarz.

4.

Franciszek, cud niezauważony

teraz

Potrzeba sprytu, by wymknąć się z sana­to­rium nie­po­strze­że­nie. Rzecz jasna, mamy prawo wycho­dzić, kiedy chcemy, tak się jed­nak oso­bli­wie składa, że za każ­dym razem, gdy jedno z nas wybiera się poza bramę, któ­ryś z leka­rzy zupeł­nym przy­pad­kiem idzie w tę samą stronę i ofe­ruje swoje towa­rzy­stwo. Nie spo­sób się od niego uwol­nić, leka­rze są ujmu­jąco grzeczni, lecz nie­ustę­pliwi. Dla­tego wybra­łam inną drogę – przez dziurę w ogro­dze­niu, tę samą, z któ­rej sko­rzy­stała napo­tkana na plaży stara kobieta. Opa­dłam na kolana, schy­li­łam głowę i prze­szłam na czwo­ra­kach, jak pies albo dziecko cią­gnące ele­gancką torebkę. Gorąco pia­sku pod cien­kim mate­ria­łem poń­czoch i ten cha­rak­te­ry­styczny, nie do pomy­le­nia z niczym zapach upału: woń nagrza­nego ciała i suchych, roz­tar­tych w dło­niach łodyg.

I już. Jestem po dru­giej stro­nie. Wypro­sto­wa­łam się i otrze­pa­łam – jeśli mi się poszczę­ści, do mojego powrotu nikt dziury nie zauważy i będę mogła wró­cić tą samą drogą. Pomię­dzy źdźbłami wyro­słej na wydmach turzycy widzia­łam błę­kit morza. Odwró­ci­łam się do niego ple­cami i ruszy­łam w kie­runku szosy. Obcasy płó­cien­nych pan­to­fli zagłę­biały się w pia­sku, sukienka już była zmięta i nie­świeża. To zwa­rzyło mi humor. Dotąd czu­łam się pra­wie jak dziecko, cała ta wyprawa miała posmak mło­dzień­czej przy­gody. Nie byłam jed­nak dziew­czyną, lecz kobietą, nie­młodą już i nie­ele­gancką. Piętno sana­to­rium towa­rzy­szyło mi niczym cień, który kulił się wokół nóg, drobny i krą­gły. Szłam pobo­czem, uska­ku­jąc, gdy mijały mnie chłop­skie fur­manki i otwarte wozy. Ich kie­rowcy nosili chro­niące od pyłu gogle, a sie­dzące obok kobiety bez­sku­tecz­nie pró­bo­wały osła­niać twarz nie­wiel­kimi ron­dami kape­lu­szy.

Mia­steczko S., do któ­rego zmie­rza­łam, nie jest wiel­kie – ot, zwy­kła nad­mor­ska miej­sco­wość, latem powięk­sza­jąca się o kil­ku­set wcza­so­wi­czów. Można ich bez trudu odróż­nić od miej­sco­wych – przy­jezdne kobiety noszą modne stroje i są bar­dziej opa­lone, a męż­czyźni mają tę pew­ność sie­bie, którą daje świa­do­mość, że płacą, a więc mogą wyma­gać.

Przy rogat­kach schy­li­łam się, by strzep­nąć pia­sek z pan­to­fli. Gdy skoń­czy­łam, obok zaha­mo­wał samo­chód, przed nim z chłop­skiej fur­manki sypała się kapu­sta. Kie­rowca zaklął i wci­snął klak­son. Chłop zesko­czył z wozu i prze­pra­sza­jąc, zaczął zbie­rać z drogi dorodne główki.

Za kie­row­nicą błę­kit­nego ben­tleya sie­dział mój brat, Fran­ci­szek. Widać było, że uczy­nił wszystko, co można, by zatrzy­mać upływ czasu, jego włosy lśniły kru­czą czer­nią farby, w twarz nie­wąt­pli­wie wtarto naj­droż­sze kremy, spor­towa mary­narka w kratkę mogłaby nale­żeć do mło­dzieńca. Nic jed­nak nie zdo­łało ukryć strasz­nej prawdy – był znacz­nie star­szy ode mnie. Wstrzy­ma­łam oddech. To nie mógł być Fran­ci­szek, prze­cież ledwo przed trzema dniami widzia­łam męż­czy­znę w sile wieku. Nie mógł być, a jed­no­cze­śnie był, pozna­wa­łam prze­cież nie tylko zoraną zmarszcz­kami twarz, ale i postawę, to cha­rak­te­ry­styczne wojow­ni­cze wysu­nię­cie głowy, ten gry­mas zaci­śnię­tych ust, który świad­czył o tym, iż brat mój lada moment wybuch­nie gnie­wem. Palce lewej dłoni wystu­ki­wały na kie­row­nicy nie­spo­kojny rytm, a ja wie­dzia­łam, że to frag­ment arii Stol­nika z Halki. Jedna nie­moż­li­wość starła się z drugą nie­moż­li­wo­ścią, ja sta­łam pomię­dzy nimi, zagu­biona i bez­radna, popy­chana, potrą­cana i prze­kli­nana.

Chłop wrzu­cił na wóz ostat­nią kapu­stę i fur­manka ruszyła. Za nią Fran­ci­szek-nie-Fran­ci­szek. Wolno, bo po wąskich ulicz­kach S. nie spo­sób jechać szybko, tu wciąż panuje ruch przed­wo­jenny, środ­kiem ulicy spa­ce­rują stadka gęsi i star­sze kobiety w tra­dy­cyj­nych, się­ga­ją­cych kostek spód­ni­cach. Mój brat-nie-brat się iry­to­wał, dłoń coraz czę­ściej naci­skała klak­son. Bie­głam chod­ni­kiem, nie tra­cąc ben­tleya z oczu, wciąż z nadzieją, że dostrzegę ten jeden jedyny szcze­gół, który prze­waży szalę: Fran­ci­szek czy nie-Fran­ci­szek?

Widzę jed­nak tylko, jak samo­chód cią­gnie przy­szłość, roz­po­startą za nim na kształt pawiego ogona, nowo­cze­sność wdziera się kli­nem w senne S. I tak po raz kolejny jestem świad­kiem cudu przez nikogo nie­zau­wa­żo­nego, na moich oczach zmie­nia się fason kobie­cych sukien i kape­lu­szy, nie­liczne w mia­steczku auta stają się lżej­sze, ich kształty bar­dziej opły­wowe, pręd­kość więk­sza, bo oto z ulic zni­kają stadka gęsi. Co przed ben­tleyem jest jesz­cze stare, a co za nim już nowe, tak może wyglą­dać S. za trzy, cztery lata. Nagłówki gazet krzy­czą o zagro­że­niu ze strony nazi­stow­skich Nie­miec, kinowe afi­sze zapo­wia­dają kolejny film z Gretą Garbo, budyn­kom rosną pię­tra, zapy­ziałe skle­piki nabie­rają wiel­ko­miej­skiego sznytu.

Widzia­łam podobne prze­miany już tyle razy, a wciąż jesz­cze się nie przy­zwy­cza­iłam.

Zatrzy­ma­łam się, zdy­szana, ben­tley odje­chał, uwo­żąc w dal mojego brata-nie-brata. Opar­łam czoło o szybę naj­bliż­szej kawiarni, chłodną nawet w upale. Odro­bina ulgi. Cie­pły bary­ton spy­tał, czy mi nie słabo, czy potrze­buję może wody. Odwró­ci­łam się. Nie­zna­jomy patrzył na mnie oczami dra­pież­nika, z nadzieją. Przy­cią­gnęło go moje piętno.

— Nie — odpar­łam naj­zim­niej, jak tylko potra­fi­łam. — Już mi lepiej. Dzię­kuję.

Im moc­niej nale­gał, tym bar­dziej sta­wa­łam się wynio­sła, nie chcia­łam jego zain­te­re­so­wa­nia ani fał­szy­wej tro­ski. To typ męż­czy­zny-węża; dotyk jego wypie­lę­gno­wa­nych dłoni byłby na moim ciele chłodny i śli­ski, gadzia skóra, oczy lśniące meta­licz­nie w pół­mroku świtu, zanim wymknie się z pokoju i ni­gdy nie wróci. Znam ten typ, znam wiele typów, jeden pod­lej­szy od dru­giego.

Nie­zna­jomy odszedł, a ja wresz­cie mogłam wejść do kawiarni i napić się oran­żady.

W mię­dzy­cza­sie, ponie­waż mój brat-nie-brat znik­nął, ulica zdą­żyła zmie­nić się z powro­tem, stare wchło­nęło nowe. Choć nie do końca, nie cał­ko­wi­cie, tu i ówdzie pozo­stały ślady deli­katne jak muśnię­cie pędz­lem. Szer­sza skle­powa witryna, na mane­ki­nie suk­nia o bar­dziej kobie­cym faso­nie, inny kształt samo­cho­do­wej maski. Moda na czarne włosy z poprzed­niej dekady minęła już nawet na pro­win­cji, teraz w mia­steczku S. będzie się nosić pla­ty­nowe loki, a w kinach zamiast Malo­wa­nej zasłony zagrają kolejny ame­ry­kań­ski film z Mar­leną Die­trich.

Wypa­li­łam papie­rosa i wypi­łam oran­żadę. Ludzie w kawiarni patrzyli na mnie ze zgor­sze­niem – byłam samotna, bez męskiej opieki, a to jest małe mia­steczko, tu nowe z wiel­kim tru­dem zwy­cięża stare.

Wsta­łam, rzu­ca­jąc na sto­lik kilka monet. Mój wzrok padł na pió­ró­wek.

Tak nazwę go póź­niej, teraz jest to po pro­stu oso­bliwy przed­miot, na pół pióro, a na pół ołó­wek. Leży na sto­liku tuż przy łok­ciu wąsa­tego męż­czy­zny, który przez ostatni kwa­drans uda­wał, że czyta dzien­nik, a tak naprawdę obser­wo­wał mnie dys­kret­nie. Teraz prze­stał, teraz odwraca się, udo­wad­nia­jąc, że nic go nie obcho­dzę. To moja szansa.

Pió­ró­wek jest hybrydą powstałą w miej­scu, gdzie spo­tkały się dwa czasy, błę­dem w pre­cy­zyj­nym mecha­ni­zmie świad­czą­cym o tym, iż cud, który widzia­łam, zda­rzył się naprawdę.

Pra­gnę go mieć.

Schy­lam się, uda­jąc że popra­wiam pasek pan­to­felka potem pro­stuję się nagłym, szyb­kim ruchem, chwy­tam pió­ró­wek i wycho­dzę na ulicę. Mój pośpiech jest nie­po­trzebny, wąsaty męż­czy­zna chyba nawet nie zauwa­żył, że coś mu zgi­nęło, nikt mnie nie ściga.

Z ulgą wci­snę­łam pió­ró­wek do torebki i weszłam do księ­garni. To wła­śnie dla niej tu przy­szłam, dla tego prze­stron­nego, nowo­cze­snego jak na S. sklepu, gdzie zna­leźć można sen­ty­men­talne romanse, porad­niki rol­ni­cze i tro­chę kla­syki.

Ostat­nim razem, gdy tu byłam, na półce widzia­łam 100 lat war­szaw­skich teatrów. Zapy­ta­łam o książkę jasno­włosą, bar­dzo uczynną panienkę; dziew­czyna uśmiech­nęła się i gor­li­wie ski­nęła głową. Jest, oczy­wi­ście, że jest, zamó­wili jeden egzem­plarz, który wciąż nie zszedł, nie ma popytu na taką lite­ra­turę, teraz, latem, ludzie kupują lek­kie powie­ści na plażę czy leniwe popo­łu­dnie w ogro­do­wym fotelu.

Nie słu­cha­jąc jej papla­niny, się­gnę­łam po port­mo­netkę. Pie­nią­dze i książka prze­szły z rąk do rąk. Potem, zamiast podzię­ko­wać i wyjść, pod wpły­wem impulsu wycią­gnę­łam z torebki pió­ró­wek i poka­za­łam go panience.

A prze­cież wie­dzia­łam, jaka będzie reak­cja, wie­dzia­łam, ale kolejny raz nie potra­fi­łam się powstrzy­mać.

— Czy wie pani, co to jest? — spy­ta­łam.

Dziew­czyna zmarsz­czyła brwi. Pra­wie mi było jej żal w tej chwili, nie­mal wie­rzy­łam, że jest taka jak ja.

— To chyba ten nowy model wiecz­nego pióra, prawda? Ale wygląda na zepsute, przy­kro mi, taka ładna rzecz. Pani będzie z książki zado­wo­lona…

Od razu stra­ciła zain­te­re­so­wa­nie. To wła­śnie jest cha­rak­te­ry­styczne – lek­ce­wa­że­nie, szybka zmiana tematu. Jakby nie zoba­czyła przed chwilą cze­goś, co nie może ist­nieć.

Wra­cam do sana­to­rium. Po dro­dze wyry­wam ze 100 lat… jedną kartkę. Resztę wyrzu­cam na pobo­cze pomię­dzy szare od kurzu, suche źdźbła trawy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki