Pruski lód - Adam Węgłowski - ebook + audiobook + książka

Pruski lód ebook i audiobook

Adam Węgłowski

3,8

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Mazury to nie raj na Ziemi, lecz miejsce, gdzie szybko i łatwo można kogoś posłać do piekła.

Jest koniec XIX wieku. Pewnego grudniowego dnia z Lyck (Ełk) w Prusach Wschodnich wyrusza w podróż kilka osób, z których każda skrywa jakiś sekret. Kto jest katem, a kto ofiarą? Kto szuka miłości, kto zemsty, kto skarbów, a kto duchów przeszłości? Jaką tajemnicę skryje Pruski lód?

Tropy wiodą bohaterów przez zapomniany świat dawnych przesądów i mazurskich tradycji, leśnych pałaców i krzyżackich zamków rozsianych wśród pięknych i niebezpiecznych jezior. To także świat pełen żądzy władzy, pruskiego militaryzmu i nacjonalistycznych obsesji, z których rozkwitnie po latach nazizm.

Adam Węgłowski - dziennikarz i pisarz. Były redaktor naczelny magazynu „Focus Historia", autor licznych artykułów m.in. do „Przekroju", „Ciekawostek historycznych" i „Tygodnika Powszechnego". Wydał serię kryminałów retro o detektywie Kamilu Kordzie tropiącym ślady Kuby Rozpruwacza, a także książki popularyzujące historię, w tym „Bardzo polską historię wszystkiego" oraz „Wieki bezwstydu". O Mazurach wspominał wcześniej w osadzonej w latach 80. powieści „Czas mocy", przypominającym stylistyką netfliksowy „Stranger Things", oraz w audioserialu grozy „Pastor", rozgrywającym się na przełomie wieków XVII i XVIII.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 34 min

Lektor:

Oceny
3,8 (26 ocen)
10
5
7
4
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kdmybooknow

Nie oderwiesz się od lektury

"Pruski lód" to powieść osadzona pod koniec XIX wieku na Mazurach, gdzie fabuła skupia się na kilku postaciach, z każdą z nich związany jest pewien sekret. Akcja rozwija się podczas podróży z Lyck (Ełk) w Prusach Wschodnich. Książka wpleciona jest w elementy tajemnicy, zemsty, miłości, poszukiwania skarbów, a także obecności duchów przeszłości. Nie brakuje tu intryg i niebezpieczeństwa. Mimo moich wstępnych obaw, że może to być nudne doświadczenie, zwyciężyła ciekawość. Autor doskonale wkomponował w fabułę mazurskie tradycje, pałace, zamki i jeziora. Środowisko geograficzne odgrywa istotną rolę w rozwinięciu historii, ukazując świat nasycony żądzą władzy, militarystycznym klimatem pruskiego społeczeństwa oraz nacjonalistycznymi obsesjami, które były zalążkiem nazizmu. Warto zauważyć, że akcja w tej powieści historycznej jest dynamiczna, a ilość bohaterów nie przeszkadza w śledzeniu wątków historycznych, tajemnic i intryg. Uważam, że autor zgrabnie połączył te elementy, sprawiając, że ...
00
antytaonka

Nie oderwiesz się od lektury

Książka totalnie w moim klimacie. Niesamowicie wciąga, na końcu zupełnie zaskakując. Od niej zaczęłam przygodę z autorem, widząc ten tytuł na poczcie polskiej.. :) na pewno przeczytam inne książki pana Adama.
00

Popularność




Re­dak­cjaAdam Pod­lew­ski
Ko­rek­taMa­łgo­rza­ta Pod­lew­ska
Pro­jekt gra­ficz­ny okład­kiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieAgniesz­ka Kie­lak
Zdjęcia wy­ko­rzy­sta­ne na okład­ce©fra­n_kie/Shut­ter­stock
© Co­py­ri­ght by Skar­pa War­szaw­ska, War­sza­wa 2022 © Co­py­ri­ght by Adam Węgłow­ski, War­sza­wa 2022
Ze­zwa­la­my na udo­stęp­nia­nie okład­ki ksi­ążki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-67343-42-8
Wy­daw­ca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mo­wa Skar­pa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skie­go 2 lok. 24 03-475 War­sza­wa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

PRO­LOG

Śnie­ży­ło. W środ­ku nocy za­chmu­rzo­ny ksi­ężyc le­d­wie się tlił, jak­by za­spa­ny. Znu­żo­ne pro­mie­nie oświe­tla­ły ci­ężkie od bia­łe­go pu­chu da­chy do­mów w Lyck[1], ko­na­ry skost­nia­łych drzew i bia­łą ta­flę je­zio­ra sku­te­go lo­dem. Po pó­łno­cy pró­żno było szu­kać ko­goś na ulicz­kach, na­wet tych roz­ja­śnio­nych sztucz­nym świa­tłem z lamp ga­zo­wych. Był śro­dek ty­go­dnia, więc po­rząd­ni nie­miec­cy miesz­cza­nie spa­li, od­kła­da­jąc pla­ny wszel­kich za­baw na so­bot­nią noc. Zaś pro­ści Ma­zu­rzy – na­wet ci, któ­rzy lu­bi­li po­pić nocą nad rze­ką lub po­węd­ko­wać w prze­ręblu na je­zio­rze – wie­dzie­li, że w tym cza­sie le­piej nic nie ro­bić. Był bo­wiem pierw­szy dzień grud­nia, a to ozna­cza­ło, że nic się nie uda. Żad­ne za­jęcia na go­spo­dar­ce nie przy­nio­są po­żyt­ku, nie­za­le­żnie od po­go­dy. Je­śli kto wy­ru­szy w dro­gę, pech go spo­tka. O za­mążpó­jściu i in­nych uro­czy­sto­ściach ro­dzin­nych le­piej było nie my­śleć. Na­wet dzie­ci le­piej było tego dnia nie ro­dzić, gdyż gro­zi­ła im szyb­ka śmie­rć albo nędz­ne ży­cie w bie­dzie i nie­szczęściu.

Skąd to prze­ko­na­nie? Ano stąd, że wła­śnie tego dnia przed wie­ka­mi miesz­ka­ńcy So­do­my i Go­mo­ry tak swy­mi grze­cha­mi roz­gnie­wa­li Boga, że Ten osta­tecz­nie ze­słał na nich deszcz ognia i siar­ki. Tak to przy­naj­mniej przed­sta­wia­no w sze­ro­ko roz­po­wszech­nio­nych wśród Ma­zu­rów ksi­ążecz­kach z re­li­gij­ny­mi wska­zów­ka­mi, prze­sąda­mi i pro­roc­twa­mi, z któ­rych naj­sław­niej­szy był „Klucz do bar­dzo wa­żnych ta­jem­nic” nie­ja­kie­go Ja­ku­ba Tu­row­skie­go.

Na po­twier­dze­nie, że z rocz­ni­cy 1 grud­nia nie war­to żar­to­wać, w bro­szu­rze znaj­do­wa­ła się też li­sta in­nych pe­cho­wych dni, z któ­rych szcze­gól­nie nie­bez­piecz­ne były 1 kwiet­nia – gdy Ju­dasz po­wie­sił się po zdra­dze­niu Je­zu­sa, oraz 1 sierp­nia – gdy Kain za­bił Abla. Do po­wa­żne­go trak­to­wa­nia tych ostrze­żeń za­chęca­ły to­wa­rzy­szące im apo­ka­lip­tycz­ne prze­po­wied­nie „sta­re­go za­kon­ni­ka”. Pal li­cho, że we­dle nich w roku 1879 mia­ła w ci­ągu jed­nej nocy za­pa­ść się We­ne­cja, to­pi­ąc wszyst­kich swo­ich miesz­ka­ńców i skar­by. Mi­nęło już kil­ka­na­ście lat od tej daty – i nic! A jed­nak za­bo­bon­ny pru­ski lud nie lek­ce­wa­żył prze­po­wied­ni, któ­re si­ęga­ły aż roku 2000 i za­pew­nia­ły, że nad­cho­dzący wiek XX będzie naj­okrop­niej­szy ze wszyst­kich.

Bro­szur­ki od lat roz­cho­dzi­ły się na jar­mar­kach w dzie­si­ąt­kach eg­zem­pla­rzy, cho­ciaż nic pew­ne­go o au­to­rze nie było wia­do­mo. Cza­sem tyl­ko przed­sta­wia­no owe­go Ja­ku­ba Tu­row­skie­go, któ­re­go nikt na oczy nie wi­dział, jako sta­re­go do­świad­czo­ne­go le­śni­ka i my­śli­we­go. Fach bu­dzący sza­cu­nek i za­ufa­nie – w opi­nii wie­lu Ma­zu­rów wi­ęk­sze niż pro­fe­sja po­cho­dzące­go z Ber­li­na, a pa­ra­jące­go się astro­no­mią, au­to­ra pew­nych dy­wa­ga­cji, któ­ry wró­żył ko­niec świa­ta z po­wo­du ude­rze­nia ko­me­ty le­cącej w stro­nę Zie­mi.

Tego wie­czo­ra po­go­da może była złow­ró­żb­na, ale noc mi­ja­ła spo­koj­nie, przy­naj­mniej aż do mo­men­tu, gdy na ta­fli je­zio­ra po­ja­wił się po­wóz. Nie sa­nie, a czte­ro­ko­ło­wa ber­lin­ka, ci­ągni­ęta przez dwa siwe ko­nie. Po­jazd nie­spo­ty­ka­nie ele­ganc­ki jak na kil­ku­na­sto­ty­si­ęcz­ny Lyck – mie­ni­ący się wpraw­dzie sto­li­cą Ma­zur, ale jed­nak nie­przy­wy­kły do ta­kich wy­staw­nych po­jaz­dów. Je­den zwłasz­cza szcze­gół przy­da­wał ber­lin­ce nie­sa­mo­wi­to­ści. Je­cha­ła bez wo­źni­cy. Su­nęła w po­przek je­zio­ra nie­śpiesz­nie, jak pod­czas spa­ce­ru. Od stro­ny nie­użyt­ków, przy nie­daw­no usy­pa­nej gro­bli pro­wa­dzącej na wy­spę – ze sta­rym po­krzy­żac­kim zam­kiem za­mie­nio­nym na wi­ęzie­nie oraz Sąd Kra­jo­wy i Po­wia­to­wy – ku na­brze­żu rów­no­le­głe­mu do głów­nej uli­cy mia­sta, Haupt­stras­se. Gdy­by gdzieś z wy­so­ka przyj­rzeć się, do­kąd siw­ki ci­ągną ber­lin­kę, mo­żna by uznać, że ani chy­bi kie­ru­ją się aż za ujście rze­ki do je­zio­ra, za mia­sto. Stąpa­ły po gru­bym lo­dzie spo­koj­nie, jak­by nie była to dla nich pierw­szy­zna albo mia­ły wiel­kie za­ufa­nie do swe­go pana.

Tyl­ko czy mia­ły ta­ko­we­go? Chy­ba tak, bo trud­no prze­cież przy­pusz­czać, że wy­bra­ły się w tę noc­ną pod­róż sa­mo­dziel­nie. Czy­żby wo­źni­ca spa­dł z ko­zła – pi­ja­ny, cho­ry lub za­spa­ny? Ra­czej nie, bo wte­dy za­re­ago­wa­łby ktoś sie­dzący w bu­dzie po­wo­zu. A ani chy­bi ktoś tam był, o czym świad­czy­ły od­gło­sy do­cho­dzące z wnętrza po­jaz­du. Coś tam się ko­tło­wa­ło i po­dry­gi­wa­ło. Sły­chać było jęki, jak­by ktoś ro­dził. By­łby to pierw­szy przy­pa­dek na­ro­dzin na środ­ku Lyc­ker See[2]. Na pew­no ro­dzącą nie była Ma­zur­ka, bo ta – po lek­tu­rze tak po­wa­ża­ne­go „Klu­cza do bar­dzo wa­żnych ta­jem­nic” – ra­czej nie wy­bra­ła­by się w pod­róż w za­awan­so­wa­nej ci­ąży ar­cy­pe­cho­we­go 1 grud­nia. Zresz­tą, co ro­bi­ła­by pro­sta Ma­zur­ka w ta­kiej ka­re­cie? Na do­da­tek w to­wa­rzy­stwie wo­źni­cy jako aku­sze­ra, bo w po­wo­zie mie­sza­ły się dwa gło­sy – ko­bie­cy i męski.

Im dłu­żej to trwa­ło, a buda wci­ąż po­dry­gi­wa­ła jed­no­staj­nie, tym bar­dziej mo­żna było na­brać po­dej­rze­nia, że miał tam miej­sce nie cud na­ro­dzin, a ra­czej akt po­częcia. Ba, sfor­mu­ło­wa­nie to na­zbyt ele­ganc­kie. W ber­lin­ce od­cho­dzi­ło naj­zwy­czaj­niej­sze w świe­cie chędo­że­nie. Może na­wet or­dy­nar­na łu­pa­ni­na mi­ędzy pro­sty­tut­ką a klien­tem. Bo choć baj­ko­wa at­mos­fe­ra śnie­żnej nocy sprzy­ja­ła po­wsta­niu le­gen­dy o ro­man­tycz­nej schadz­ce ko­chan­ków, któ­rzy na­gle ule­gli żądzy na środ­ku je­zio­ra, to jed­nak od­gry­wa­ne przez ko­bie­tę jęki i wład­cze męskie po­mru­ki z ber­lin­ki su­ge­ro­wa­ły sto­su­nek o cha­rak­te­rze za­rob­ko­wym.

Znu­dzo­ne ko­nie su­nęły po lo­dzie, igno­ru­jąc po­dry­gu­jącą, roz­chwia­ną i po­jęku­jącą budę po­wo­zu. Nie zwró­ci­ły też uwa­gi na drob­ny szcze­gół, któ­ry nie­co zmie­niał ogląd sy­tu­acji. Otóż w po­je­ździe po­ja­wił się nowy głos, naj­pew­niej męski. Jak­by ktoś, kto wcze­śniej tyl­ko nie­mo ob­ser­wo­wał ko­tłu­jące się cia­ła, na­gle po­sta­no­wił do­łączyć do fi­gli. Albo – wręcz prze­ciw­nie – prze­rwać je. Buda bo­wiem na mo­ment znie­ru­cho­mia­ła. Po czym, po krót­kiej wy­mia­nie zdań mi­ędzy pa­sa­że­ra­mi, po­ru­szy­ła się jesz­cze gwa­łtow­niej, jak­by roz­ko­ły­sa­na iście hu­ra­ga­no­wym po­dmu­chem żądzy.

Po­tem na­stąpił huk. A może kil­ka trza­sków, któ­re zla­ły się w je­den. W jed­nej se­kun­dzie pod ko­ła­mi roz­bu­ja­nej ber­lin­ki za­rwał się lód. W dru­giej – ospa­łe ko­nie ze­rwa­ły się jak osza­la­łe. Za­rża­ły roz­pacz­li­wie, ko­py­ta­mi za­bęb­ni­ły po lo­dzie. W trze­ciej se­kun­dzie nie­szczęsne siw­ki z tru­dem wal­czy­ły, by nie dać się wci­ągnąć pod lód to­nącej bu­dzie, ale spęta­ne rze­mie­nia­mi i nie­wol­ni­czo po­łączo­ne z dy­sz­lem nie mo­gły wy­rwać się z tej pu­łap­ki. W czwar­tej se­kun­dzie lód za­rwał się ta­kże pod ko­ńmi. Cały po­wóz zna­la­zł się w lo­do­wa­tej wo­dzie i sze­dł na dno, w od­męty je­zio­ra, głębo­kie­go na kil­ka­dzie­si­ąt me­trów[3] i zna­ne­go z tego, że rzad­ko od­da­je to, co raz już po­chło­nęło.

Cho­ciaż na­brze­że było pu­ste, a za­bu­do­wa rzad­ka i na­wet gło­śne rże­nie koni nie obu­dzi­ło­by miesz­ka­ńców oko­licz­nych uli­czek, któ­rych okna wy­cho­dzi­ły na je­zio­ro, ktoś jed­nak wi­dział tę fi­na­ło­wą sce­nę dra­ma­tu. Roz­pacz­li­we echo wy­trąci­ło z za­my­śle­nia stra­żni­ka dy­żu­ru­jące­go w wie­ży war­tow­ni­czej przy wi­ęzie­niu na Wy­spie Zam­ko­wej. Pod wie­czór przy­sze­dł na słu­żbę nie­co pod­ci­ęty, po kil­ku głęb­szych wy­pi­tych do obia­du w to­wa­rzy­stwie we­te­ra­nów z 8. re­gi­men­tu uła­nów pru­skich, sta­cjo­nu­jących kil­ka lat wcze­śniej w Lyck. Dla Ja­ku­ba Gie­sia, Ma­zu­ra z bied­nej ro­dzi­ny, po­pi­ja­wa z pa­na­mi ofi­ce­ra­mi była czy­mś nie­mal no­bi­li­tu­jącym.

Kie­dy sta­wił się w pra­cy, uda­ło mu się ukryć chwiej­ny krok i smród go­rza­łki bi­jący z ust. Skrom­ną ko­la­cję zja­dł już w swo­jej wie­życz­ce, po czym smacz­nie za­snął. W ży­ciu nie sły­szał, by ktoś z wi­ęzie­nia na wy­spie ucie­kł, więc jego pra­ca wy­da­wa­ła się z grun­tu bez­sen­sow­na (tak przy­naj­mniej uwa­żał). Spał jed­nak czuj­nie – wie­dząc, co może mu gro­zić za nie­sub­or­dy­na­cję i brak dys­cy­pli­ny, choć sła­wet­ny pru­ski dryl był już po­noć prze­szło­ścią. Dla­te­go nie­ty­po­wy dźwi­ęk w środ­ku nocy obu­dził Gie­sia ni­czym ude­rze­nie gon­gu nad gło­wą. Gdy ze­rwał się na rów­ne nogi i ro­zej­rzał, zdo­łał na­mie­rzyć miej­sce, z któ­re­go do­cho­dzi­ły dra­ma­tycz­ne od­gło­sy.

To było ja­kieś pół ki­lo­me­tra od nie­go. Gieś si­ęgnął po dużą, ci­ężką lor­net­kę w skó­rza­nym etui. Po­śpiesz­nie przy­sta­wił ją do oczu i od­szu­kał wła­ści­we miej­sce. Do­strze­gł ciem­ną pla­mę na bia­łym je­zio­rze – po­sze­rza­jącą się, w mia­rę jak ła­ma­ły się ko­lej­ne pła­ty lodu. Zdążył zo­ba­czyć szar­pi­ące się ko­ńskie łby i coś, co wy­gląda­ło na frag­ment po­wo­zu. Po­tem wszyst­ko zni­kło. Nikt już nie wal­czył na po­wierzch­ni.

Stra­żnik przy­gry­zł war­gę aż do krwi. Odło­żył lor­net­kę – szkła za­pa­ro­wa­ły, swo­je zro­bił też pa­da­jący śnieg. Nie było sen­su bić na alarm, in­ter­we­nio­wać, nic by to nie dało. Los koni i po­wo­zu był prze­sądzo­ny. Mo­żna było tyl­ko po­mo­dlić się za tych, któ­rzy ru­nęli w otchłań. „Po ja­kie­go dia­bła wy­bra­li się na prze­ja­żdżkę po je­zio­rze?” – po­my­ślał Gieś. „Lód gru­by, ale nie u ujścia rze­ki do je­zio­ra! Tam jest prąd, tam za­wsze nie­bez­piecz­nie”. Nikt z miej­sco­wych by ta­kiej głu­po­ty nie zro­bił, to mu­siał być ktoś przy­jezd­ny. Ktoś, kto wła­śnie od­sze­dł z tego świa­ta...

War­tow­nik prze­że­gnał się. Przed mo­dli­twą od­ru­cho­wo chuch­nął w dłoń, jak­by chciał spraw­dzić, czy go­rza­łka już wy­wie­trza­ła. Niem­cy mo­gli so­bie brać Ma­zu­rów za pi­ja­ków, ale co in­ne­go Pan Bóg! Na szczęście Gieś już otrze­źwiał. Za­czął ci­cho szep­tać Oj­cze nasz. Po pol­sku, bo to był świ­ęty język ma­zur­skich mo­dlitw, bez względu na pa­nu­jącą wo­kół niem­czy­znę.

Nie sko­ńczył jesz­cze mo­dli­twy, gdy śnieg na mo­ment prze­stał pa­dać (jak­by wła­śnie o to Gieś wzno­sił pro­śby do nie­ba). Te­raz zo­ba­czył wi­ęcej. Obok ciem­nej pla­my na je­zio­rze su­nęła ja­kaś po­stać. Pe­łza­ła do brze­gu, do bez­piecz­ne­go lądu. Ta oso­ba ci­ągnęła za sobą coś dłu­gie­go. Czy to był płaszcz, czy może suk­nia? Stra­żnik nie mógł stwier­dzić. W ciem­no­ściach jego lor­net­ka była przy ta­kiej od­le­gło­ści do ni­cze­go.

Jesz­cze jed­nej rze­czy Gieś nie miał szan­sy do­strzec. Przy prze­ręblu, wy­gląda­jącym jak prze­pa­ść wio­dąca do pie­kiel­nych cze­lu­ści, zo­stał na lo­dzie przed­miot, zgu­bio­ny chy­ba przez po­stać, któ­ra zdo­ła­ła umknąć śmier­ci. Nie­wiel­ki pi­sto­let – taki ja­kich uży­wa­ły na­wet ko­bie­ty. Jed­nak o świ­cie nie było już po nim śla­du.

Miej­sco­wa pra­sa – i nie­miec­ka, i pol­sko­języcz­na, i ży­dow­ska – nie na­pi­sa­ła o in­cy­den­cie, bo nikt na­wet go nie za­uwa­żył. Nikt poza war­tow­ni­kiem. On zaś trzy­mał język za zęba­mi ze względu na spla­mio­ne go­rza­łką su­mie­nie: wszak mógł wy­pa­trzeć po­wóz na je­zio­rze wcze­śniej, gdy­by się nie zdrzem­nął. Ko­le­dzy Gie­sia ze stró­żów­ki u pod­nó­ża wi­ęzie­nia, cho­ciaż ta­kże nocą czu­wa­li, nic nie wi­dzie­li, bo sce­nę tra­ge­dii za­sła­nia­ły im nad­brze­żne drze­wa.

Nikt więc nie wie­dział, skąd wzi­ęła się wy­rwa w lo­dzie. Nie­licz­ni miesz­ka­ńcy spa­ce­ru­jący ran­kiem nad je­zio­rem uzna­li, że prze­rębel to ro­bo­ta kiep­skich węd­ka­rzy, któ­rzy wy­bra­li się na ryby w pe­cho­wą noc 1 grud­nia, więc pew­nie nie­wie­le zło­wi­li. Nie do­no­szo­no jed­nak, by kto­kol­wiek za­gi­nął, więc nie było się czym przej­mo­wać. Wy­rwa szyb­ko za­ro­sła, przez ni­ko­go nie ba­da­na. Z ko­lei gło­śne ko­ńskie rże­nie w środ­ku nocy (na­wet je­śli kto­kol­wiek zwró­cił na nie uwa­gę) mo­gło mieć wie­le ró­żnych przy­czyn. Śla­dy po po­wo­zie do rana przy­sy­pał śnieg. Nikt nie wpa­dłby na to, że pod lo­dem znik­nęła ber­lin­ka z pa­sa­że­ra­mi i ko­ńmi.

Z cza­sem – wraz z ko­lej­ny­mi bu­tel­ka­mi go­rza­łki – na­wet Gieś uznał, że wy­pa­dek miał szczęśli­we za­ko­ńcze­nie. Wmó­wił so­bie, że w po­wo­zie był tyl­ko wo­źni­ca, któ­ry wy­do­stał się z wody i do­pe­łzł do brze­gu. Ba, stra­żnik za­czął przy­pi­sy­wać wy­jąt­ko­wą moc swo­jej mo­dli­twie, któ­rą za­nió­sł tam­tej nocy do Pana. Nie mó­wił jed­nak o tym ni­ko­mu, poza żoną. Ta zbyt ko­cha­ła swo­je­go nie­doj­dę, by go wy­śmie­wać lub pro­wo­ko­wać wy­rzu­ty su­mie­nia. W ko­ńcu mie­li pi­ąt­kę dzie­ci.

Kil­ka­na­ście dni pó­źniej inne wy­da­rze­nie znad je­zio­ra ze­lek­try­zo­wa­ło miesz­ka­ńców. Oto, jak do­no­si­ła pra­sa, wie­czo­ro­wą porą w słup la­tar­ni nie­opo­dal Haupt­stras­se ude­rzy­ły sa­nie. Wo­źni­ca wy­le­ciał z nich jak z ka­ta­pul­ty pro­sto na bruk. Nic mu się nie sta­ło, acz­kol­wiek był tak po­tłu­czo­ny, że dłu­go ma­so­wał za­dek. Chy­ba zszo­ko­wa­ny ude­rze­niem, nie za­uwa­żył, gdy nad­bie­gł ja­kiś za­dy­sza­ny czło­wie­czy­na, krzy­cząc: „Trzy­maj­cie zło­dzie­ja! Toć to moje san­ki!”. Zło­dzie­ja­szek, jak się oka­za­ło ro­dem z Königs­ber­gu[4], tra­fił pod sąd.

Ni­ko­mu z miesz­ka­ńców Lyck, przy­zwy­cza­jo­nych do tego ka­li­bru no­win, nie śni­ło się, że pod lo­dem Lyc­ker See może kryć się ta­jem­ni­ca, od któ­rej zje­ży­ły­by się wło­sy na gło­wie czy­tel­ni­kom nie tyl­ko w Pru­sach, ale i w ca­łym Ce­sar­stwie. Dzie­ci da­lej je­ździ­ły po je­zio­rze na ły­żwach jak gdy­by ni­g­dy nic.

CZĘŚĆ I:NIE­ZNA­JO­MI

ROZ­DZIAŁ 1

Nocą prze­szła nad Königs­ber­giem mat­ka wszyst­kich burz. Bły­ska­wi­ce roz­świe­tla­ły nie­bo nad opu­sto­sza­łym por­tem, zlo­do­wa­cia­łym zam­kiem i ośnie­żo­ny­mi ka­mie­ni­ca­mi, jak­by mia­sto mia­ło być sce­ną po­wro­tu daw­no za­po­mnia­nych po­ga­ńskich bo­gów. Pio­ru­ny ude­rza­ły z hu­kiem. Na do­da­tek, rzad­kie zja­wi­sko, bu­rzy to­wa­rzy­szy­ła za­mieć. Śnieg ob­le­piał szy­by, wiatr bił w okien­ni­ce. Nie mo­żna było na­wet zmru­żyć oka. Do­pie­ro nad ra­nem Ger­hard zna­la­zł uko­je­nie, ra­zem z ko­lej­ną wy­su­szo­ną bu­tel­ką. Tak zwy­kł się usy­piać.

Spał osiem go­dzin, ale nie przy­wró­ci­ło mu to spo­ko­ju du­cha. Pó­źnym po­po­łud­niem Ger­hard miał przy­jąć w swej wil­li go­ścia, któ­re­go przy­by­cie gnębi­ło go bar­dziej od bu­rzo­wej po­go­dy. To wła­śnie per­spek­ty­wa tej wi­zy­ty od­bie­ra­ła mu sen i po­py­cha­ła do jesz­cze wi­ęk­sze­go pi­ja­ństwa. Oczy miał pod­krążo­ne, a uśmiech bla­dy. Ostat­ni­mi cza­sy ogól­nie zmi­zer­niał. Czuł, że psu­ją mu się wzrok, zęby i od­dech. Wy­pa­da­ły mu wło­sy, z nosa bez po­wo­du cie­kła krew, mi­ęśnie były sła­be, czuł się wiecz­nie zmęczo­ny i roz­dra­żnio­ny. Przy­pa­dek? Nie wie­rzył w Boga, ale od za­wsze to­wa­rzy­szy­ło mu prze­świad­cze­nie, że w przy­ro­dzie nic nie gi­nie. Miał wra­że­nie, że zdo­by­te po­kąt­nie pie­ni­ądze, któ­re przed laty mia­ły mu przy­nie­ść szczęście, ści­ągnęły na nie­go ja­kąś cho­ro­bę.

Sta­rzec, któ­ry za­po­wie­dział wi­zy­tę u Ger­har­da, był jego daw­nym klien­tem. Ostat­nio wi­dzie­li się, gdy dzie­li­li pie­ni­ądze prze­ka­za­ne przez ksi­ęcia Ba­den. Wy­da­wa­ło się, że wi­ęcej już się nie spo­tka­ją. A tu nie­spo­dzian­ka. „Spa­dek w ro­dzi­nie. Spo­dzie­waj się mnie za dwa dni, pó­źnym po­po­łud­niem” – na­pi­sał sta­ry w te­le­gra­mie. Brzmia­ło to pro­za­icz­nie. Jed­nak ta krót­ka ko­re­spon­den­cja bar­dzo za­nie­po­ko­iła Ger­har­da, bo nie byli wca­le spo­krew­nie­ni. Po­zna­li się przy­pad­kiem, pod­czas kil­ku­let­niej prak­ty­ki Ger­har­da w Ber­li­nie. Te­le­gram pach­niał ta­jem­ni­cą.

Do­cho­dzi­ło jesz­cze to pa­skud­ne prze­czu­cie, że w ko­ńcu ude­rzy w Ger­har­da po­wra­ca­jąca fala, wy­wo­ła­na przez jego wła­sne daw­ne uczyn­ki Od­pła­ta za sta­re prze­wi­ny. Ja­kże chciał raz na za­wsze po­zbyć się wy­rzu­tów su­mie­nia! A tego nie mógł mu dać ani naj­lep­szy ko­niak, ani naj­bar­dziej pry­mi­tyw­ny i ude­rza­jący do gło­wy bim­ber. „Może to spo­tka­nie jed­nak coś po­mo­że, upo­rząd­ku­je?” – my­ślał z na­dzie­ją. Wła­śnie, może nie po­wi­nien bać się spo­tka­nia ze sta­rym? A nuż będzie oka­zja, by zro­bić ko­lej­ny do­bry in­te­res.

„Że też się nie wy­pro­wa­dzi­łem z tego cho­ler­ne­go Königs­ber­gu tak, by mnie nie zna­la­zł” – wy­rzu­cał so­bie te­raz Ger­hard. Jak­by nie pa­mi­ętał, że po­rzu­cił pla­ny prze­pro­wa­dze­nia się na sta­łe do Pa­ry­ża, gdy jego ar­ty­stycz­ne zdjęcia oka­za­ły się nie­wy­pa­łem, wbrew na­dzie­jom i ocze­ki­wa­niom. Wró­cił do ro­dzin­ne­go Königs­ber­gu z pod­ku­lo­nym ogo­nem i nad­wy­rężo­ny­mi fi­nan­sa­mi. Spe­łnie­nie ma­rzeń o żo­nie i gro­mad­ce dzie­ci mu­siał odło­żyć na pó­źniej.

Z jed­nej stro­ny przy­da­łby mu się za­strzyk go­tów­ki, z dru­giej – nie za bar­dzo miał ocho­tę wcho­dzić po­now­nie w ukła­dy z tym sta­rym dra­niem. Przez mo­ment Ger­hard za­sta­na­wiał się, czy nie unik­nąć ja­koś spo­tka­nia. Mógł nie otwie­rać drzwi lub po pro­stu na ja­kiś czas znik­nąć. Jed­nak był też cie­ka­wy, o co cho­dzi. Prze­cież gdy­by było na­praw­dę źle, te­le­gram brzmia­łby gro­źniej.

Po­zo­sta­ło więc cze­kać.

Sta­ry po­ja­wił się pod wil­lą (będącą za­ra­zem ate­lier fo­to­gra­ficz­nym Ger­har­da) już po zmierz­chu. Gdy sta­nął w drzwiach, zza jego ple­ców po­wia­ło chło­dem i śnie­giem, ni­czym upior­ną prze­szło­ścią łączącą obu mężczyzn. Wy­ci­ągnął dłoń do Ger­har­da, lecz ten wca­le jej nie uści­snął.

Trwa­li przez mo­ment w tym za­wie­sze­niu, gdy wo­kół za­wi­ro­wa­ły ja­kieś cie­nie. Wpa­dły mi­ędzy nich obce po­sta­ci. Ger­hard chciał za­re­ago­wać, ja­koś krzyk­nąć, lecz nie zdążył. Czy­jaś dłoń z na­wi­lżo­ną szma­tą za­ci­snęła się na jego ustach. Po­czuł woń ete­ru.

Nim stra­cił świa­do­mo­ść, Ger­hard za­uwa­żył tyl­ko, że ta­jem­ni­czy na­past­ni­cy w po­dob­ny spo­sób po­trak­to­wa­li jego go­ścia. „Ty sta­ry dur­niu” – po­my­ślał. „Chcia­łeś mnie przed nimi ostrzec, a tyl­ko spro­wa­dzi­łeś ich do mnie”.

Obu­dził się skost­nia­ły z zim­na. Le­żał w śnie­gu. Nie wie­dział gdzie. Żył i nie był na­wet spęta­ny, jed­na­kże bał się ru­szyć. Obok le­żał z otwar­ty­mi ocza­mi „sta­ry du­reń”. Wy­mie­ni­li po­ro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nia i po­wo­li pod­nie­śli gło­wy, by się ro­zej­rzeć.

Znaj­do­wa­li się na le­śnej po­la­nie oświe­tlo­nej łuną ogni­ska. Było pu­sto i ci­cho. Przez mo­ment. Po­tem zza ścia­ny drzew za ogni­skiem do­bie­gło uja­da­nie. Co­raz gło­śniej­sze.

Obaj mężczy­źni znów wy­mie­ni­li spoj­rze­nia. Nie wie­dzie­li, co się dzie­je, ale in­stynkt pod­po­wia­dał im, że tu nie ma na co cze­kać, tu trze­ba ucie­kać.

Rzu­ci­li się przez po­la­nę, ku prze­ciw­le­głej kra­wędzi lasu, jak naj­da­lej od ogni­ska i uja­da­jącej sfo­ry. Słusz­nie, bo­wiem łow­ca, któ­ry pro­wa­dził psy, spe­cjal­nie je wy­ćwi­czył. Od ma­le­ńko­ści szko­lo­no je do tego, by za­bi­ja­ły. Bru­nat­ne owczar­ki były za­ja­dłe i nie­zwy­kle wy­trwa­łe – my­śli­wy już to spraw­dził pod­czas po­lo­wań na dzi­ki i wil­ki. Do­sko­na­le nada­wa­ły­by się też do pil­no­wa­nia roz­le­głej po­sia­dło­ści, jed­nak ich opie­kun ta­ko­wej nie miał. I nie taki los wy­brał dla swo­ich ulu­bie­ńców, któ­rych pie­czo­ło­wi­cie do­glądał. Przy­zwy­cza­jał je do wal­ki. Z po­mo­cą sło­mia­nych ma­ne­ki­nów roz­bu­dzał w nich żądzę krwi. Po­tem ku­pił spe­cjal­ne uprzęże na­bi­ja­ne ostry­mi gu­za­mi i ha­ka­mi.

Sfo­ra sa­pa­ła, war­cza­ła i wyła. Co­raz gło­śniej. Obaj mężczy­źni na­wet nie mu­sie­li wi­dzieć żad­ne­go z psów, by wie­dzieć, że nie chcą sta­nąć z nimi oko w oko. Wbie­gli w las i pędzi­li sza­le­ńczo mi­ędzy drze­wa­mi, jak­by wie­dzie­li, że wal­czą o ży­cie. Nie za­da­wa­li so­bie py­tań, kto ich po­rwał i dla­cze­go wy­wió­zł do lasu. Albo jaki sens mia­ło szczu­cie ich ja­kąś krwio­żer­czą sfo­rą bez za­da­nia cho­ćby jed­ne­go py­ta­nia. A może byli o coś py­ta­ni i coś od­po­wie­dzie­li, tyl­ko już tego nie pa­mi­ęta­li? Albo ktoś, będąc sędzią i ka­tem za­ra­zem, bez pro­ce­su wy­dał już na nich wy­rok, a na miej­sce eg­ze­ku­cji wy­brał to zim­ne pie­kło?

Ger­hard wy­sfo­ro­wał się na­przód, sta­ry był kil­ka kro­ków za nim. Po­tknął się.

– Po­cze­kaj, po­móż mi – wy­sa­pał sta­ry. Ger­hard na mo­ment przy­sta­nął i spoj­rzał na wspó­łto­wa­rzy­sza. Na twa­rzy sta­re­go siwy za­rost mie­szał się ze śnie­giem. Wy­glądał te­raz tak po­czci­wie i nie­po­rad­nie, że po­moc wy­da­wa­ła się obo­wi­ąz­kiem. Ale nad tymi drżący­mi usta­mi i si­nym no­sem ob­le­pio­nym płat­ka­mi śnie­gu były jesz­cze ro­zum­ne i wy­zy­wa­jące oczy spry­cia­rza. Czło­wie­ka, któ­ry po­tra­fi szyb­ko krzyw­dzić i szyb­ko za­po­mi­nać. U któ­re­go po­my­ślu­nek uspra­wie­dli­wia per­fi­dię. Prze­my­śl­no­ść tłu­ma­czy kłam­stwo. Gdy sta­ry zro­zu­miał, że Ger­hard mu nie po­mo­że, w tych oczach po­ja­wi­ły się iskier­ki szy­der­stwa, po­tem gnie­wu, wresz­cie chłod­nej wy­ższo­ści. Sta­ry wy­mam­ro­tał coś obe­lży­we­go, ale uja­da­nie za­głu­szy­ło wy­zwi­ska.

Sfo­ra była już tyl­ko o parę kro­ków za nimi. Za psa­mi bie­gło dwóch mężczyzn z po­chod­nia­mi, wy­da­jąc psom ko­men­dy. Lecz i bez nich be­stie wie­dzia­ły, co ro­bić. Jak­by czu­ły w po­wie­trzu za­pach krwi.

Przed ucie­ka­jący­mi za­ma­ja­czy­ła wśród drzew nie­wiel­ka po­la­na z czy­mś, co w świe­tle ksi­ęży­ca wy­gląda­ło na am­bo­nę, wie­żę my­śliw­ską. Może tam zdo­ła­ją się skryć? Schro­nią się przed dzi­ki­mi be­stia­mi i usły­szą od mężczyzn z na­gon­ki choć sło­wo wy­tłu­ma­cze­nia?

Lecz ucie­ki­nie­rzy nie zdąży­li. Do­bie­ga­li już do drew­nia­nej wie­ży, gdy oto­czy­ły ich psy z wy­szcze­rzo­ny­mi kła­mi. Wstrzy­my­wa­ły się z ata­kiem, jak­by cze­ka­ły na ko­men­dę swo­ich pa­nów. Po­twor­na sfo­ra z pło­nący­mi śle­pia­mi za­cie­śnia­ła krąg, gdy do ucie­ka­jących zbli­ży­li się dwaj my­śli­wi z po­chod­nia­mi. Ich kan­cia­ste, ka­mien­ne twa­rze nic ich ofia­rom nie mó­wi­ły.

– Na­gro­da jest już bli­sko – stwier­dził enig­ma­tycz­nie je­den z łow­ców.

Wte­dy sta­ry znie­nac­ka kop­nął go w pod­brzu­sze. Nikt nie spo­dzie­wał się po nim ani ta­kiej siły, ani re­flek­su. My­śli­wy wy­dał z sie­bie jęk i rzu­cił ja­kieś prze­kle­ństwo. Psie oczy po­ru­szy­ły się nie­spo­koj­nie, jak ol­brzy­mie świe­tli­ki. Sta­ry tym­cza­sem nie tyl­ko ode­brał łow­cy po­chod­nię, ale też wy­rwał mu zza pasa kor­de­las. Sta­nął nad zwi­ni­ętym z bólu mężczy­zną i przy­ci­snął nóż do jego szyi – tak moc­no, że my­śli­wy aż syk­nął, a na ostrzu po­ja­wi­ła się krew.

– Za­bie­raj te be­stie, bo go uka­tru­pię! – rzu­cił sta­ry do dru­gie­go z łow­ców. Ten gwizd­nął ci­cho, a psy prze­rwa­ły krąg i sta­nęły za nim. Trud­no im było jed­nak opa­no­wać roz­bu­dzo­ne żądze. Dra­pie­żni­ki zbli­ża­ły się. Sta­ry mach­nął po­chod­nią przed ocza­mi jed­nej z be­stii, ale owcza­rek na­wet się nie cof­nął, tyl­ko gło­śniej za­war­czał.

– Za­bie­raj je! Ostrze­gam! – wrza­snął sta­ry i prze­su­nął lek­ko ostrze. Krew spły­nęła w dół szyi, a klęczący my­śli­wy za­char­czał. Wy­mam­ro­tał pod no­sem ja­kąś pro­śbę, po któ­rej jego to­wa­rzysz po­now­nie przy­wo­łał psy.

Ger­hard uznał, że sfo­ra nie pil­nu­je już ich obu, lecz ca­łko­wi­cie sku­pi­ła się na sta­rym. Po­czuł, że to je­dy­na oka­zja, by prze­żyć. Ostro­żnie za­czął się prze­su­wać w stro­nę am­bo­ny. Po chwi­li jed­nak zmie­nił zda­nie. Co mu da wspi­ęcie się na wie­żę? Sfo­ra i łow­cy tak po pro­stu nie znik­ną. Mu­siał da­lej ucie­kać, da­lej w las. Sam.

Po­pędził ku ścia­nie drzew.

– Co ro­bisz! Nie zo­sta­wiaj... – wark­nął sta­ry na Ger­har­da, ale nie do­ko­ńczył. Bo­wiem do­kład­nie w tej sa­mej chwi­li my­śli­wy wy­rwał się z jego uści­sku. A wte­dy dru­gi wy­dał ko­men­dę.

Pierw­szy pies do­brze wy­ćwi­czo­nym ru­chem sko­czył do ludz­kie­go gar­dła. Bły­snęły kły, pry­sły śli­na i pia­na. Sta­ry prze­wró­cił się, przy­gnie­cio­ny ci­ęża­rem zwie­rza­ka ata­ku­jące­go z dzi­kim im­pe­tem. Wy­pu­ścił ża­giew, coś kłap­nęło mu przed no­sem, za­sło­nił szy­ję ra­mie­niem, a pies za­nu­rzył w nim zęby, szu­ka­jąc upra­gnio­nej krwi. Wte­dy sta­ry wbił kor­de­las pro­sto w oko be­stii. Po­twór za­skam­lał z bólu, zdez­o­rien­to­wa­ny. Sta­ry ode­pchnął zwie­rza­ka nogą. Ran­ny owcza­rek prze­ko­zio­łko­wał i z pi­skiem umknął z pola wi­dze­nia. Za­pach krwi jed­nak tyl­ko pod­nie­cił resz­tę sfo­ry. Ko­lej­ne owczar­ki rzu­ci­ły się na sta­re­go. Za­wył wnie­bo­gło­sy z psią mor­dą wbi­tą mi­ędzy no­ga­mi.

Tym­cza­sem Ger­hard nie od­bie­gł da­le­ko. Znów za­częły go ota­czać be­stie. Zwie­rzęta, wie­dzio­ne przez obu łow­ców, mi­nęły Ger­har­da bo­kiem i za­częły za­bie­gać mu dro­gę. Zroz­pa­czo­ny ucie­ki­nier za­trzy­mał się i rap­tow­nie zmie­nił kie­ru­nek. Za­wró­cił. Znów za­czął biec w stro­nę am­bo­ny na po­la­nie. Po dro­dze mi­nął mar­twe­go sta­re­go, za­sty­głe­go w prze­ra­ża­jącym gry­ma­sie – wy­glądał ni­czym za­su­szo­na w trum­nie mu­mia człe­ka po­cho­wa­ne­go żyw­cem. Pies roz­szar­py­wał mu wnętrz­no­ści. Be­stia z czer­wo­nym od krwi py­skiem le­d­wie spoj­rza­ła na Ger­har­da, ci­cho war­cząc. Dru­gi owcza­rek, z za­krwa­wio­nym okiem, ner­wo­wo po­cie­rał pysk o łapę, jak­by pró­bo­wał wy­dłu­bać z oczo­do­łu to, co za­da­je mu ból.

Ger­hard chciał wy­rwać z dło­ni tru­pa kor­de­las, ale psy wy­gląda­ły zbyt upior­nie. Nie śmiał bar­dziej się zbli­żyć, by ich nie pro­wo­ko­wać. Pod­nió­sł za to po­chod­nię zgu­bio­ną przez sta­re­go i do­ga­sa­jącą wśród za­śnie­żo­nych ga­łęzi. Lep­sza taka broń niż żad­na. Zwłasz­cza że na­gon­ka znów była tuż za nim.

Zdy­sza­ny ucie­ki­nier za­czął wspi­nać się drew­nia­ny­mi schod­ka­mi na szczyt am­bo­ny. „Czy są tak sze­ro­kie, że psy wdra­pią się za mną?” – prze­mknęło mu przez myśl. Wpraw­dzie po­kracz­nie to wspi­na­nie be­stiom wy­cho­dzi­ło, lecz Ger­hard wo­lał nie ry­zy­ko­wać. Ucie­kł przed psi­mi szczęka­mi na samą górę wie­życz­ki. Tam za­trza­snął za sobą drzwicz­ki i za­mknął na za­su­wę.

Był bez­piecz­ny. Tyl­ko na jak dłu­go? Gło­śno wy­pu­ścił po­wie­trze ze zmro­żo­nych płuc.

– No, na­resz­cie – usły­szał wte­dy ko­bie­cy głos, do­bie­ga­jący z ciem­no­ści.

Oświe­tlił ten za­ka­ma­rek po­chod­nią.

Zo­ba­czył ko­bie­tę wy­gląda­jącą ni­czym Kró­lo­wa Śnie­gu. Lecz nie była to po­stać z ba­śni. Ger­hard wi­dział już tę twarz. Znał ją, nie­ste­ty.

W dło­niach trzy­ma­ła du­bel­tów­kę z ob­ci­ęty­mi lu­fa­mi.

Ger­hard zro­zu­miał, że po­rwa­nie i cały ten krwa­wy le­śny spek­takl przy­go­to­wa­no dla niej, dla jej sa­tys­fak­cji. Zre­zy­gno­wa­ny opu­ścił po­chod­nię.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

PRZY­PI­SY

[1] Obec­nie Ełk.
[2] Je­zio­ro Ełc­kie.
[3] Przez wie­ki obo­wi­ązy­wał pru­ski sys­tem miar – z mi­la­mi, sążnia­mi, łok­cia­mi, fun­ta­mi etc. – jed­nak od 1 stycz­nia 1872 roku wpro­wa­dzo­no sys­tem me­trycz­ny. Mak­sy­mal­na głębo­ko­ść Je­zio­ra Ełc­kie­go wy­no­si 56 m.
[4] Kró­le­wiec, dziś Ka­li­nin­grad.