Projekt Hail Mary - Andy Weir - ebook + książka

Projekt Hail Mary ebook

Andy Weir

4,6
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Samotny astronauta musi uratować Ziemię przed katastrofą.

Z załogi, która wyruszyła na straceńczą misję ostatniej szansy, przeżył jedynie Ryland Grace. Teraz od niego zależy, czy ludzkość przetrwa.

Tylko że on na razie nie ma o tym pojęcia. Z początku nawet nie pamięta, kim jest, więc skąd ma wiedzieć, czego się podjął i jak ma tego dokonać?

Na razie wie tylko tyle, że przez bardzo długi czas był pogrążony w śpiączce. A po przebudzeniu znalazł się niewyobrażalnie daleko od domu. Całkiem sam, jeśli nie liczyć ciał zmarłych towarzyszy.

Czas płynie nieubłaganie, a oddalony o lata świetlne od innych ludzi Grace jest zdany wyłącznie na siebie.

Ale czy na pewno?

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 640

Rok wydania: 2025

Oceny
4,6 (3227 ocen)
2322
693
160
45
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dotmagia

Nie oderwiesz się od lektury

Dwa dni wyjęte z życiorysu. Kiedy wreszcie będę mógł wrócić na Hail Mary? Niemal jedyna myśl, która w owych dniach pojawiała się w mojej głowie. Poza tym, działałem w trybie autopilota. Techniczna, pełna rozmaitych teorii, fizycznych i mechanicznych ciekawostek, fachowa i wręcz inżynierska miejscami, a przy tym jednocześnie czuła i poruszająca fantastyka naukowa. Inaczej nie mogę opisać tej książki. Dla mnie - zwyczajnie przepiękna. Pochłonęła mnie zupełnie i w całości. Dawno już tak się nie zapamiętałem w czytaniu. Nawet "Szczelina" Kariki nie wciągnęła mnie w takim stopniu. Być może stworzona przez Weira historia jest naiwna i zupełnie odklejona. Być może komuś wyda się płytka i melodramatyczna. Nie wiem, czy wszystkie naukowe teorie i fakty przytaczane przez autora są zgodne ze współczesnym stanem wiedzy. Nie wiem, czy coś takiego w ogóle mogłoby się wydarzyć i pozostawać w zgodzie z obowiązującymi prawami fizyki. Nie wiem i nie chcę wiedzieć. Wobec samej historii oraz emocji, ja...
350
skrzynek

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykła powieść, niezwykła historia! Napisanie takiej książki wymaga ogromnej wiedzy i jeszcze większej wyobraźni. Absorbująca całą uwagę od samego początku. W gruncie rzeczy nieśpieszna, ale obfitująca w zwroty akcji. Nawet wzruszająca - kiedy trzeba. Już dawno tak bardzo się nie bałem o los bohaterów. Relacja jaką wytworzyli Greace i Rocky była niesamowita. Rozstania cierpiałem razem z nimi. Książka uświadomiła mi dobitnie jak niewiele wiem o otaczającym nas świecie. Pomyślałem "Boooże, jeżeli to ja spotkałbym się z Rockym to gość pomyślałby, że ludzie to kompletne tempaki." Cały ogrom fachowego słownictwa, niezrozumiałych dla przeciętnego człowieka zjawisk, absolutnie nie przeszkadza w odbiorze lektury. Autor doskonale zdawał sobie sprawę, że książka trafi w różne ręce więc szybciutko podsuwa nam uogólnienia, przeniesienie ciężkiej terminologii na 'chłopski rozum'. Co ciekawe prace nad ekranizacją już trwają, a w rolę Greace'a ma wcielić się Ryan Gosling. Nieźle. Fanom Mars...
140
funnybunny

Nie oderwiesz się od lektury

Urzekła mnie ta powieść, jest absolutnie fantastyczna. Inteligentna, przejmująca, wzruszająca i z niewymuszonym poczuciem humoru. Polecam każdemu, nawet jeśli ktoś nie przepada za fantastyką naukową.
70
brokbonap

Nie oderwiesz się od lektury

Pasjonująca. Współczesna wersja Lema.
30
jakkuz

Nie oderwiesz się od lektury

Czyta się rewelacyjnie
20


Kolekcje



Tytuł oryginału: Project Hail Mary

Redakcja: Jacek Ring

Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska

Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Aleksandra Zok-Smoła (Lingventa)

Zdjęcia na okładce:

© Roman Kulinskiy/iStock by Getty Images

© Eduard Muzhevskyi/iStock by Getty Images

Ilustracje: © David Lindroth Inc.

Copyright © 2021 by Andy Weir

This translation published by arrangement with Ballantine Books, an imprint of Random House, a division of Penguin Random House LLC

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2021

© for the Polish translation by Radosław Madejski

ISBN 978-83-287-3828-7

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2025

–fragment–

Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz

dla Johna, Paula, George’a i Ringa

ROZDZIAŁ 1

– Ile jest dwa plus dwa?

Pytanie ma w sobie coś irytującego. Jestem zmęczony i z powrotem odpływam w sen.

Upływa kilka minut, a potem znów słyszę to samo.

– Ile jest dwa plus dwa?

Pozbawiony emocji miękki kobiecy głos ma taką samą intonację jak poprzednim razem. To jest komputer. Komputer tak mi dokucza. Ogarnia mnie jeszcze większa irytacja.

– Dammsspok… – odzywam się.

Chciałem powiedzieć „Daj mi spokój”, co moim zdaniem jest całkiem sensowną reakcją, ale ze zdumieniem odkrywam, że nie potrafię wymówić słowa.

– Odpowiedź nieprawidłowa – oświadcza komputer. – Ile jest dwa plus dwa?

Czas na eksperyment. Spróbuję się przywitać. Wystarczy zwykłe „cześć”.

– Czszeee…

– Odpowiedź nieprawidłowa. Ile jest dwa plus dwa?

Co się dzieje? Chciałbym się tego dowiedzieć, ale nie bardzo mam jak. Nic nie widzę. I oprócz tego komputerowego głosu nic nie słyszę. A nawet nic nie czuję. Nie, to nie do końca prawda. Coś czuję. Czuję, że leżę. Na czymś miękkim. Na łóżku.

Chyba mam zamknięte oczy. A więc nie jest tak źle. Muszę tylko unieść powieki. Próbuję, ale bez efektu.

Dlaczego nie mogę otworzyć oczu?

Otwieraj, ponaglam się w myślach.

Nooo… otwieraj!

Otwieraj, do licha!

Tym razem poczułem, że coś drgnęło. Moje powieki się poruszyły. Poczułem to.

Otwieraj!

Mozolnie dźwigam powieki i oślepiające światło wypala mi siatkówkę.

– Oszsz… – syczę.

Mobilizuję siłę woli, żeby nie zamknąć z powrotem oczu. Widzę tylko biel w różnych odcieniach bólu.

– Wykryto ruch gałek ocznych – mówi moja dręczycielka. – Ile jest dwa plus dwa?

Biel już nie jest taka jaskrawa. Moje oczy przyzwyczajają się do światła. Zaczynam dostrzegać jakieś kształty, ale na razie niczego nie rozróżniam. Spróbujmy… czy mogę ruszać rękami? Nie. A nogami? Też nie.

Ale za to ruszam ustami, prawda? Przecież coś mówiłem. Nic, co by miało sens, ale zawsze to coś.

– Szszteee…

– Odpowiedź nieprawidłowa. Ile jest dwa plus dwa?

Kształty zaczynają coś przypominać. Leżę na łóżku, które jest tak jakby… owalne. Oświetlają mnie lampy ledowe, a kamery w suficie obserwują każdy mój ruch. Chociaż to dosyć przytłaczające, bardziej martwią mnie zawieszone nade mną dwie mechaniczne ręce ze szczotkowanej stali. Każda ma w miejscu dłoni zestaw narzędzi o niepokojąco inwazyjnym wyglądzie. Nie powiem, żeby to mi się podobało.

– Czsz… och… terrr… – bełkocę.

Może tak być?

– Odpowiedź nieprawidłowa. Ile jest dwa plus dwa?

Psiakrew. Przywołuję na pomoc całą siłę woli i wewnętrzną moc. Do tego powoli zaczyna ogarniać mnie panika. No i dobrze. Panika też się przyda.

– Czszteeery – wyrzucam z siebie w końcu.

– Odpowiedź prawidłowa.

Dzięki Bogu. A więc mogę mówić. Przynajmniej w pewnym sensie.

Wzdycham z ulgą. Zaraz – to znaczy, że mogę kontrolować oddech. Jeszcze raz wciągam powietrze. Świadomie. Mam obolałe usta. Gardło też mnie boli. Ale to jest mój ból. Panuję nad sobą.

Dopiero teraz zauważam maskę tlenową. Przylega ściśle do mojej twarzy, sterczy z niej karbowana rura, która znika gdzieś z tyłu.

A może spróbuję wstać?

Nie dam rady. Ale mogę nieznacznie poruszyć głową. Wyginam kark i patrzę na swoje ciało. Jest nagie i odchodzi od niego tyle cienkich rurek, że nie sposób ich policzyć. Po jednej z każdej ręki i każdej nogi, jedna z „interesu”, a dwie znikają pod udem. Podejrzewam, że któraś z nich tkwi tam, gdzie słońce nie dochodzi.

To nie wróży nic dobrego.

Poza tym cały jestem w elektrodach. Wyglądają jak te przyklejane czujniki do badań EKG, ale mam je wszędzie. No cóż, dobrze chociaż, że na skórze, a nie też gdzieś w środku.

– Ghhh… – charczę i przełykam ślinę, żeby spróbować jeszcze raz. – Gdzie… ja… jestem?

– Ile wynosi pierwiastek sześcienny z ośmiu? – pyta komputer.

– Gdzie ja jestem? – powtarzam. Tym razem jest już łatwiej.

– Odpowiedź nieprawidłowa. Ile wynosi pierwiastek sześcienny z ośmiu?

Biorę głęboki wdech i recytuję powoli:

– Dwa e do potęgi dwa i pi.

– Odpowiedź nieprawidłowa. Ile wynosi pierwiastek sześcienny z ośmiu?

Jednak wcale nie popełniłem błędu. Chciałem tylko sprawdzić, jak inteligentny jest ten komputer. I teraz już wiem, że niespecjalnie.

– Dwa – mówię.

– Odpowiedź prawidłowa.

Czekam na kolejne pytania, ale komputer najwyraźniej uznaje, że to wystarczy. Jestem zmęczony. Znowu odpływam w sen.

Budzę się. Jak długo spałem? To musiało trochę trwać, bo czuję się wypoczęty. Bez wysiłku unoszę powieki. To już jakiś postęp. Próbuję poruszyć palcami. Zginają się i prostują tak, jak każe im mój mózg. Wygląda to coraz bardziej obiecująco.

– Wykryto ruch dłoni – odzywa się komputer. – Nie ruszaj się.

– Co? Ale…

Mechaniczne ręce sięgają do mnie. Poruszają się błyskawicznie. Zanim zdążyłem się zorientować, usunęły większość rurek z mojego ciała. Niczego nie poczułem. A więc jednak moja skóra jest odrętwiała albo coś w tym rodzaju.

Zostały tylko trzy – kroplówka w ręce, rura w tyłku i cewnik. Tych dwóch ostatnich najchętniej bym się pozbył, ale w sumie mam to gdzieś.

Unoszę prawą rękę i pozwalam, żeby opadła na łóżko. Potem robię to samo z lewą. Lecą w dół, bezwładne jak kłody. Powtarzam całą operację kilka razy. Mam dosyć umięśnione ręce, więc czegoś tu nie rozumiem. Dochodzę do wniosku, że musiałem być poważnie chory i przeleżałem tu już jakiś czas. W przeciwnym razie nie byłbym podłączony do tego wszystkiego. Czy w takim stanie nie powinna wystąpić atrofia mięśni?

A tak w ogóle, czy nie powinien tu przyjść jakiś lekarz? Nie słyszę nawet typowych szpitalnych odgłosów. No i w ogóle co to za łóżko? Ma owalny, a nie prostokątny kształt i wydaje mi się, że jest przymocowane do ściany, zamiast stać na podłodze.

– Wyjmij… – mówię i przerywam. Nadal jestem trochę zmęczony. – Wyjmij wszystkie rurki.

Komputer nie reaguje.

Unoszę ręce jeszcze kilka razy. Przebieram palcami u stóp. Najwyraźniej dochodzę do siebie.

Podkurczam i prostuję stopy. Są sprawne. Potem unoszę nogi zgięte w kolanach. Też wydają się normalne. Nie są napakowane jak u kulturysty, ale wyglądają zbyt zdrowo jak na kończyny pacjenta w stanie krytycznym. Chociaż nie do końca wiem, jak powinny wyglądać.

Kładę dłonie na łóżku i próbuję się odepchnąć. Mój tułów powoli wędruje do góry. Naprawdę się dźwigam! Muszę wytężyć wszystkie siły, ale nie daję za wygraną. Łóżko kołysze się delikatnie z każdym moim ruchem. To nie jest normalne łóżko, teraz mam już pewność. Unoszę głowę i widzę, że oba końce elipsy są przytwierdzone do wystających ze ściany solidnych wysięgników. Cała konstrukcja przypomina sztywny hamak. Dziwne.

Chwilę później siedzę. Na rurce, która tkwi w moim tyłku. Nie jest mi zbyt wygodnie, ale czy rurka wetknięta w tyłek ma coś wspólnego z wygodą?

Teraz mogę się rozejrzeć. To nie jest zwykła szpitalna sala. Znajduję się w okrągłym pomieszczeniu skąpanym w ostrym świetle lamp ledowych. Do ścian, które wyglądają na plastikowe, są przymocowane jeszcze dwa owalne łóżka. Prawie stykają się obłymi końcami, tworząc trójkąt równoboczny. Na każdym ktoś leży, a ze środka sufitu zwisa para złowrogich mechanicznych rąk. Domyślam się, że służą do opieki nad całą naszą trójką. Nie mogę się dobrze przyjrzeć moim współtowarzyszom niedoli, bo leżą zanurzeni w pościeli, tak jak ja do niedawna.

W pomieszczeniu nie ma drzwi. Widzę tylko przykręconą do ściany drabinę, która prowadzi do… włazu? Pośrodku okrągłej klapy znajduje się metalowe koło. Tak, to musi być właz. Jak w okręcie podwodnym. Może nasza trójka zapadła na jakąś groźną chorobę zakaźną? Może przechodzimy kwarantannę w hermetycznym pomieszczeniu? Tu i ówdzie w ścianach znajdują się małe wywietrzniki i czuję leciutki podmuch powietrza. Prawdopodobnie krąży w obiegu zamkniętym o sztucznie kontrolowanych parametrach.

Przekładam nogę nad krawędzią łóżka, które zaczyna się kołysać. Mechaniczne ręce natychmiast opadają. Kulę się odruchowo, ale wtedy zastygają w bezruchu i tylko wiszą tuż nade mną. Myślę, że czekają w pogotowiu, żeby mnie pochwycić, jeżeli stracę równowagę.

– Wykryto ruch całego ciała – odzywa się komputer. – Podaj swoje imię.

– Żartujesz? – pytam.

– Odpowiedź nieprawidłowa. Próba numer dwa: Podaj swoje imię.

Otwieram usta, żeby się przedstawić.

– Yyyy…

– Odpowiedź nieprawidłowa. Próba numer trzy: Podaj swoje imię.

Dopiero w tej chwili to do mnie dociera. Nie wiem, kim jestem. Nie wiem, co tu robię. Niczego nie pamiętam.

– Hmmm…

– Odpowiedź nieprawidłowa.

Ogarnia mnie fala zmęczenia. Właściwie całkiem przyjemne uczucie. Komputer musiał mi zaaplikować przez kroplówkę jakiś środek uspokajający.

– Czeeekaj… – bełkocę.

Stalowe ręce delikatnie układają mnie z powrotem na łóżku.

Kiedy znowu się budzę, jedna z mechanicznych rąk porusza się tuż przy mojej twarzy. Co ten robot wyprawia?

Wzdrygam się, bardziej zaskoczony niż wystraszony, i ręka wraca na swoje miejsce pod sufitem. Obmacuję twarz w poszukiwaniu obrażeń. Jeden policzek jest gładki, a na drugim wyczuwam ostrą szczecinę.

– Ktoś mnie golił?

– Wykryto oznaki świadomości – mówi komputer. – Podaj swoje imię.

– Jeszcze sobie nie przypomniałem.

– Odpowiedź nieprawidłowa. Próba numer dwa: Podaj swoje imię.

Jestem mężczyzną rasy białej i mówię po angielsku. Zaryzykujmy.

– John?

– Odpowiedź nieprawidłowa. Próba numer trzy: Podaj swoje imię.

Wyrywam sobie wenflon z ręki.

– Odwal się.

– Odpowiedź nieprawidłowa.

Kiedy mechaniczne ręce sięgają po mnie, staczam się z łóżka i nie jest to najlepsze posunięcie. Wciąż mam w sobie jeszcze dwie rurki. Ta z tyłka wychodzi gładko. Nawet tego nie czuję. Ale gwałtowne szarpnięcie wyrywa mi z penisa cewnik z napełnionym balonikiem. I to boli. Jakbym wysikał piłeczkę golfową.

Krzyczę i wiję się na podłodze.

– Wykryto objawy bólu fizycznego – oznajmia komputer.

Stalowe macki robota opuszczają się w ślad za mną. Uciekam przed nimi, czołgając się po podłodze, i znajduję schronienie pod jednym z pozostałych dwóch łóżek. Mechaniczne ręce zatrzymują się, ale nie odpuszczają. Czekają. Steruje nimi komputer, więc nie ma co liczyć, że im się znudzi.

Odchylam głowę do tyłu i łapczywie wciągam powietrze. Po chwili ból słabnie. Ocieram łzy z oczu.

Nie mam pojęcia, co tu się dzieje.

– Hej! – wołam. – Obudźcie się!

– Podaj swoje imię – domaga się komputer.

– Hej, wy tam, ludzie. Niech się któryś z was obudzi. Proszę.

– Odpowiedź nieprawidłowa.

Krocze boli mnie tak bardzo, że muszę się roześmiać. Cóż za absurdalna sytuacja. Do tego zaczynam wydzielać endorfiny, które sprawiają, że czuję się dziwnie lekko. Zerkam w stronę zwisającego z łóżka cewnika i kręcę głową z podziwem. Coś takiego przeszło przez moją cewkę moczową. Rety.

Ale narobiło po drodze trochę szkód. Na podłodze rozciąga się niewielka smuga krwi. To tylko cienka czerwona linia…

Dopiłem kawę, włożyłem do ust ostatni kawałek tostu i gestem poprosiłem kelnerkę o rachunek. Mógłbym sporo oszczędzić, gdybym jadał śniadania w domu, zamiast co rano chodzić do baru. Byłby to chyba niegłupi pomysł, zważywszy na moją skromną pensję. Ale nie cierpię gotowania i uwielbiam jajka na bekonie.

Kelnerka skinęła głową i ruszyła w stronę kasy, żeby mnie podliczyć, ale w tym momencie zjawił się kolejny gość, którego musiała zaprowadzić do stolika.

Spojrzałem na zegarek. Właśnie minęła siódma. Nie śpieszyło mi się. Lubiłem przychodzić do biura dwadzieścia po siódmej, bo dzięki temu mogłem sobie wszystko przygotować do całego dnia pracy. Ale w zasadzie nie musiałem zaczynać przed ósmą.

Wyjąłem komórkę i sprawdziłem skrzynkę mejlową.

Do: Ciekawostki Astronomiczne [email protected]

Od: Irina Pietrowa [email protected]

Temat: Cienka czerwona linia

Zmarszczyłem czoło, patrząc na wyświetlacz. Myślałem, że już nie figuruję na tej liście adresów. Zamknąłem tamten rozdział dawno temu. Nie zdobyliśmy wielkiego rozgłosu, ale to, co zdobywaliśmy, jeśli mnie pamięć nie myli, było zazwyczaj całkiem interesujące. Ot, grupka astronomów, astrofizyków i specjalistów w innych dziedzinach, którzy rozmawiali o wszystkim, co wydało im się dziwne.

Zerknąłem na kelnerkę. Nowi goście zasypywali ją pytaniami o menu. Pewnie chcieli wiedzieć, czy w Sally’s Diner dostaną bezglutenową wegańską sałatkę ze ścinków trawy albo coś w tym rodzaju. Czasami dobrzy ludzie z San Francisco potrafią być uciążliwi.

Nie mając nic innego do roboty, przeczytałem mejl.

Cześć, profesjonaliści.

Nazywam się Irina Pietrowa, jestem doktorem i pracuję w obserwatorium astronomicznym Rosyjskiej Akademii Nauk w Pułkowie pod Sankt Petersburgiem.

Piszę do was, bo potrzebuję pomocy.

Przez ostatnie dwa lata zajmowałam się teorią związana z promieniowaniem podczerwonym, które emitują mgławice. Prowadziłam szczegółowe obserwacje kilku konkretnych pasm podczerwieni i odkryłam coś osobliwego. Ale nie w żadnej mgławicy, tylko tutaj, w naszym Układzie Słonecznym.

Otóż bardzo delikatna, ale wykrywalna linia w Układzie Słonecznym emituje światło podczerwone o długości fali 25,984 mikronów. Promieniowanie ma wyłącznie taką częstotliwość i nie występują żadne odchylenia.

Oprócz pliku Excel z moimi danymi załączam również kilka zestawień w formie modelu 3D. W modelu tym zobaczycie, że wspomniana linia ma kształt nierównego łuku, który wznosi się nad biegunem północnym Słońca, a na wysokości 37 milionów kilometrów wygina się ostro w dół, kierując się w stronę Wenus. W najwyższym punkcie łuku chmura rozszerza się niczym lejek. Na wysokości Wenus jej przekrój jest tak duży, jak średnica samej planety.

Promieniowanie podczerwone jest bardzo słabe. Wykryłam je tylko dzięki temu, że używałam bardzo czułej aparatury, obserwując emisję mgławic. Ale żeby się upewnić, poprosiłam o przysługę astronomów z obserwatorium Atacama w Chile, które moim zdaniem dysponuje najlepszymi radioteleskopami na świecie. Potwierdzili moje odkrycie.

Promieniowanie podczerwone, które obserwujemy w przestrzeni, może występować z wielu powodów. Ich źródłem są na przykład obłoki gazowo-pyłowe odbijające światło słoneczne. Albo mieszaniny jakichś cząstek, które pochłaniają energię, a potem ją oddają, emitując fale elektromagnetyczne. To by nawet tłumaczyło stałą szerokość pasma.

Szczególnie intrygujący jest kształt łuku. Początkowo przyjęłam założenie, że jest to zbiór cząstek poruszających się wzdłuż linii pola magnetycznego. Ale w przypadku Wenus nie może być o tym mowy. Ta planeta nie ma magnetosfery, jonosfery, niczego takiego. A więc jaka siła przyciąga do niej cząstki? I co sprawia, że promieniują?

Wszelkie sugestie albo teorie mile widziane.

Co to było, do licha?

Przypomniałem to sobie znienacka. Jakby wspomnienie pojawiło się w mojej głowie bez zapowiedzi.

Ale wciąż niewiele o sobie wiem. Mieszkam w San Francisco – tyle pamiętam. I to, że lubię zjeść dobre śniadanie. I to, że zajmowałem się astronomią. Ale już się nie zajmuję?

Najwyraźniej mój mózg zadecydował, że koniecznie powinienem sobie przypomnieć tamten mejl. A takie drobiazgi jak moje imię są zbyt trywialne.

Podświadomość chce mi coś powiedzieć. Widok strużki krwi wywabił z mojej pamięci tytuł mejla – Cienka czerwona linia. Tylko co to ma wspólnego ze mną?

Wypełzam spod łóżka i siadam oparty plecami o ścianę. Mechaniczne ręce wyciągają się w moją stronę, ale wciąż nie mogą mnie dosięgnąć.

Pora przyjrzeć się moim towarzyszom. Nie wiem, jak się nazywam ani co tu robię, ale przynajmniej nie jestem sam. Tylko że… oni nie żyją.

Tak, to nie ulega wątpliwości. Bliżej mnie leży kobieta. Tak myślę. W każdym razie miała długie włosy. Ciało jest prawie całkiem zmumifikowane. Wysuszona skóra przywiera do kości. Nie wydziela żadnej woni. Nie ma oznak rozkładu. Musiała umrzeć dawno temu.

Na drugim łóżku spoczywa mężczyzna. Myślę, że jest martwy od jeszcze dłuższego czasu. Jego skóra jest nie tylko sucha i przypomina pergamin, ale zaczyna się kruszyć. Chociaż powinienem poczuć wstręt i przerażenie, jestem całkiem obojętny. Ci dwoje umarli tak dawno, że nawet nie są podobni do ludzi. Przypominają halloweenowe dekoracje. Mam nadzieję, że nie przyjaźniłem się z żadnym z nich. Albo że przynajmniej tego nie pamiętam, jeśli byli dla mnie kimś bliskim.

Widok ludzkich zwłok jest niepokojący, ale bardziej niepokoi mnie to, że tak długo tu leżą. Nawet w kwarantannie zabiera się ciała zmarłych. Tutaj musiało się stać coś naprawdę poważnego.

Podnoszę się z podłogi, powoli i z wielkim wysiłkiem. Przytrzymuję się łóżka Pani Mumii, które kołysze się na podporach, a ja zataczam się wraz z nim, ale w końcu wstaję. Stalowe macki znów próbują mnie dosięgnąć, ale przywieram płasko do ściany.

Wszystko wskazuje na to, że byłem w śpiączce. Tak. Im dłużej o tym myślę, tym większej nabieram pewności. Nie wiem jak długo, ale jeśli trafiłem tutaj w tym samym czasie, co tych dwoje, trochę to trwało. Pocieram ogoloną połowę podbródka. Te mechaniczne ręce służą do pielęgnacji nieprzytomnych pacjentów. Kolejny argument przemawiający za śpiączką.

Może uda mi się dotrzeć do tego włazu.

Ostrożnie stawiam krok. I jeszcze jeden. A potem osuwam się na podłogę. Zbyt duży wysiłek jak dla mnie.

Dlaczego jestem taki słaby, skoro mam całkiem nieźle wyrzeźbione mięśnie? A jeżeli tak długo leżałem w śpiączce, czemu w ogóle je mam? Powinienem być zwiotczałym cherlakiem, tymczasem bliżej mi do plażowego podrywacza.

Nie mam pojęcia, o co w tym wszystkim chodzi. Co powinienem zrobić? Czy rzeczywiście jestem chory? Owszem, czuję się jak z krzyża zdjęty, ale nie chory. Nie mam mdłości. Nie boli mnie głowa. Nie sądzę też, abym miał gorączkę. Skoro nie jestem chory, dlaczego byłem w śpiączce? Uległem jakiemuś wypadkowi?

Obmacuję głowę. Żadnych zgrubień, blizn ani bandaży. Reszta mojego ciała też wydaje się nienaruszona. A nawet lepiej. Wyglądam na okaz zdrowia.

Mam ochotę się zdrzemnąć, ale zwalczam senność. Czas na kolejną próbę. Wstaję ponownie. Czuję się, jakbym podnosił sztangę, ale tym razem jest trochę łatwiej. Coraz bardziej odzyskuję siły. Mam nadzieję…

Sunę wzdłuż ściany, opierając się o nią plecami, żeby odciążyć nogi. Stalowe ręce cały czas wyciągają się w moją stronę, ale jestem poza ich zasięgiem. Ciężko dyszę, jakbym właśnie przebiegł maraton. A jeśli mam zapalenie płuc? Może ta izolacja ma służyć mojej ochronie?

W końcu docieram do drabiny. Zataczam się i chwytam jeden ze szczebli. Jestem taki słaby, że nie wiem, jak zdołam się wspiąć dziesięć stóp w górę.

Dziesięć stóp.

Używam imperialnych jednostek miary. Cenna wskazówka. Prawdopodobnie jestem Amerykaninem. Albo Anglikiem. Ewentualnie Kanadyjczykiem. W Kanadzie używa się stóp i cali do pomiaru krótkich odcinków.

Zadaję sobie w myślach pytanie: jaka jest odległość z Los Angeles do Nowego Jorku? W mojej głowie pojawia się instynktowna odpowiedź: trzy tysiące mil. Kanadyjczyk użyłby kilometrów. A więc jestem Anglikiem albo Amerykaninem. Albo pochodzę z Liberii.

Wiem, że w Liberii używa się jednostek imperialnych, ale nie znam własnego imienia. To irytujące.

Biorę głęboki wdech i przytrzymując się oburącz drabiny, stawiam stopę na najniższym szczeblu. Potem się odpycham. Cały drżę z wysiłku, ale w końcu mi się udaje. Teraz stoję już obiema nogami na drabinie. Sięgam w górę i zaciskam dłoń na kolejnym szczeblu. Nieźle, robię postępy. Muszę się wytężać, jakby moje ciało było z ołowiu. Próbuję się podciągnąć, ale mam za mało siły w ręce. Puszczam drabinę i lecę do tyłu. Będzie bolało.

Ale nie boli. Mechaniczne ręce chwytają mnie, zanim uderzam o podłogę, bo znów jestem w ich zasięgu. Mają idealny refleks. Odnoszą mnie do łóżka niczym matka, która układa dziecko do snu.

I wiecie co? Chyba mi to odpowiada. Teraz jestem już naprawdę zmęczony i pozycja leżąca całkiem mi służy. Delikatne kołysanie łóżka działa na mnie kojąco. Coś nie daje mi spokoju, kiedy wracam myślami do mojego upadku z drabiny. Odtwarzam tę chwilę w pamięci. Nie umiem powiedzieć, o co chodzi, ale coś mi w tym wszystkim nie pasuje.

Hmmm…

Odpływam w sen.

– Jedz.

Na mojej piersi leży tubka pasty do zębów.

– Co?

– Jedz – powtarza komputer.

Sięgam po tubkę. Jest biała i widnieje na niej czarny napis: Dzień 1 – Posiłek 1.

– Co to jest, do licha? – pytam.

– Jedz.

Zdejmuję zakrętkę i w nozdrza uderza mnie pikantny zapach. Czuję, jak w moich ustach wzbiera ślina. Dopiero teraz uzmysławiam sobie, jak bardzo jestem głodny. Ściskam tubkę i ze środka wyślizguje się brązowa maź. Wygląda obrzydliwie.

– Jedz.

Kimże jestem, żeby się sprzeciwiać woli wszechwładnego komputera o stalowych mackach? Ostrożnie dotykam językiem podejrzanej substancji.

Jakie to dobre! O mój Boże, co za pychota! Przypomina gęsty sos do pieczeni, jednak aromat nie jest aż tak wyrazisty. Wyciskam sobie obfitą porcję prosto do ust i delektuję się smakiem. Jestem gotów przysiąc, że to lepsze od seksu.

Już wiem, co się ze mną dzieje. Jak to mówią, głód jest najlepszym kucharzem. Kiedy wygłodniały człowiek wreszcie coś wrzuci do pustego żołądka, mózg hojnie go za to wynagradza. Dobra robota, mówi. Jeszcze trochę pożyjemy!

Elementy układanki wskakują na swoje miejsce. Przecież musiałem jeść, kiedy tak długo byłem w śpiączce. Nie mam śladu po przetoce odżywczej z drenem prowadzącym bezpośrednio do żołądka, więc najprawdopodobniej dostawałem pokarm przez sondę wprowadzoną do przełyku. To najmniej inwazyjny sposób karmienia pacjenta, który nie może samodzielnie jeść, o ile nie ma problemów z trawieniem. Poza tym dzięki takiemu rozwiązaniu układ pokarmowy pozostaje aktywny, co pozwala uniknąć komplikacji. I to by wyjaśniało, dlaczego nie obudziłem się z rurką wystającą z nosa. W miarę możliwości należy usuwać sondę, kiedy pacjent wciąż nie odzyskuje przytomności.

Skąd ja to wszystko wiem? Jestem lekarzem?

Wyciskam kolejną porcję brei, która wciąż smakuje wybornie. Połykam ją łapczywie, więc szybko się kończy.

– Daj więcej! – wołam, unosząc pustą tubkę.

– Posiłek zakończony – odpowiada komputer.

– Jestem jeszcze głodny! Chcę druga tubkę!

– Przydział na ten posiłek został wyczerpany.

To ma sens. Teraz mój układ trawienny przyzwyczaja się do półpłynnego pokarmu. Lepiej nie przesadzać. Jeżeli zjem za dużo, mogę dostać mdłości. Komputer postępuje rozsądnie. Ale nikt nie dba o rozsądek, kiedy skręca go z głodu.

– Daj mi jeszcze jeść! – krzyczę.

– Przydział na ten posiłek został wyczerpany.

– Bzdura.

Ale i tak czuję się dużo lepiej niż przed chwilą. Jedzenie od razu mnie wzmocniło, a prócz tego jeszcze trochę odpocząłem.

Staczam się z łóżka, gotów rzucić się pędem do ściany, ale tym razem mechaniczne ręce pozostają nieruchome. Przypuszczalnie komputer pozwolił mi opuścić łóżko, gdy tylko się przekonał, że mogę jeść.

Spoglądam w dół. Czuję się nieswojo, paradując na golasa. Wiem, że oprócz mnie nie ma tu nikogo żywego, ale mimo wszystko.

– Dostanę jakieś ubranie? – pytam.

Komputer milczy.

– Dobra. Niech ci będzie.

Ściągam z łóżka prześcieradło i owijam się nim kilka razy. Jeden róg zakładam sobie na ramię i wiążę go z drugim. Kilka ruchów i mam prowizoryczną togę.

– Wykryto samodzielny ruch – odzywa się komputer. – Podaj swoje imię.

– Jestem cesarzem Słabeuszem. Oddaj mi hołd.

– Odpowiedź nieprawidłowa.

Pora sprawdzić, dokąd prowadzi drabina.

Lekko chwiejnym krokiem ruszam przed siebie. Już samo to jest nie lada osiągnięciem – nie potrzebuję ścian ani chybotliwych łóżek, żeby zachować równowagę. Opieram się wyłącznie na nogach.

Docieram do drabiny i chwytam ją mocno. Nie muszę się niczego trzymać, ale tak jest dużo łatwiej. Właz nad moją głową wygląda całkiem solidnie. Domyślam się, że jest hermetyczny. I wedle wszelkiego prawdopodobieństwa zaryglowany. Ale muszę chociaż spróbować.

Wspinam się na pierwszy szczebel. Z trudem, ale daję radę. I kolejny. Dobra. Już łapię, o co chodzi. Powoli i miarowo.

Dochodzę do włazu. Jedną ręką przytrzymuję się drabiny, a drugą napieram na koło pośrodku klapy. Ustępuje i zaczyna się kręcić!

– Rany Julek! – mówię.

„Rany Julek”? Czy właśnie tak wyrażam zaskoczenie? W zasadzie może być, ale spodziewałbym się czegoś mniej archaicznego.

Wykonuję kołem trzy pełne obroty i słyszę ciche szczęknięcie. Klapa odchyla się w dół. Odsuwam się na bok, a wtedy całkiem opada podtrzymywana przez masywny zawias. Jestem wolny!

W pewnym sensie.

Po drugiej stronie panuje kompletna ciemność. Wygląda niezbyt przyjemnie, ale zawsze to jakiś postęp. Podciągam się i przechodzę przez właz, a gdy już jestem w środku, od razu zapala się światło. Myślę, że to sprawka komputera.

Pomieszczenie jest takiej samej wielkości jak to, z którego właśnie się wydostałem, i również ma kształt walca. Do okrągłej podłogi przykręcony jest wielki stół laboratoryjny, a przy nim stoją trzy krzesła. Przy ścianach znajdują się różne sprzęty laboratoryjne. Wszystko zostało przytwierdzone do stolików albo szafek, które również są połączone na stałe z podłogą. Wygląda to jak zabezpieczenia przed trzęsieniem ziemi. Drabinka przy ścianie prowadzi do kolejnego włazu w suficie.

Jestem w dobrze wyposażonym laboratorium. Tylko od kiedy pacjent z izolatki ma wstęp do takiego miejsca? Chociaż nie wygląda mi to na laboratorium medyczne. Co tu się dzieje, do jasnej ciasnej?

Do jasnej ciasnej? Poważnie? Może mam małe dzieci. Albo jestem bardzo pobożny.

Wstaję, żeby się rozejrzeć. Wodzę wzrokiem po blacie, na którym stoi mikroskop, autoklaw, statyw na probówki, organizer z szufladkami, chłodziarka na próbki, palnik, pipety… chwileczkę. Skąd wiem, jak to wszystko nazwać?

Przyglądam się większym sprzętom umieszczonym przy ścianie. Skaningowy mikroskop elektronowy, submilimetrowa drukarka 3D, frezarka do obróbki jedenastoosiowej, interferometr laserowy, komora próżniowa o objętości jednego metra kwadratowego – potrafię to wszystko rozpoznać. I wiem, jak tego użyć.

Jestem naukowcem! To już konkretne odkrycie! Czas, żebym skorzystał z pomocy nauki. No dobra, mój genialny mózgu. Wykombinuj coś!

… jestem głodny.

Zawiodłem się na tobie, mózgu.

No cóż, w takim razie nie dowiem się, do czego ma służyć to laboratorium i jakim cudem udało mi się do niego dostać. Ale… trzeba iść dalej!

Drugi właz też znajduje się dziesięć stóp nad podłogą, więc znowu czeka mnie wspinaczka po drabinie. Ale teraz mam przynajmniej trochę więcej siły.

Biorę kilka głębokich wdechów i stawiam stopę na pierwszym szczeblu. Tak jak poprzednio każdy z prostych ruchów, które wykonuję, wymaga ode mnie olbrzymiego wysiłku. Chociaż czuję się trochę lepiej, na pewno nie mogę powiedzieć, że dobrze.

Dobry Boże, ależ jestem ociężały. Z ledwością docieram na samą górę. Zajmuję pozycję na niewygodnych szczeblach, chwytam koło ryglujące i… nie mogę go obrócić.

– Żeby otworzyć właz, podaj swoje imię.

– Ale ja nie wiem, jak mam na imię!

– Odpowiedź nieprawidłowa.

W bezsilnej złości uderzam koło, które nie ustępuje ani na milimetr, za to mnie boli teraz ręka. Tak więc… no cóż. Tyle wysiłku na próżno. Muszę zaczekać. Może wkrótce przypomnę sobie, jak mam na imię. Albo znajdę je w jakichś notatkach.

Wracam na dół. Przynajmniej taki mam plan. Mogłoby się wydawać, że zejść z drabiny jest łatwiej i bezpieczniej, niż na nią wejść, ale nie. Nic podobnego. Zamiast wycofać się z godnością, stawiam stopę na dolnym szczeblu pod niewłaściwym kątem, rozluźniam palce zaciśnięte na uchwycie włazu i spadam w dół na łeb na szyję.

Wymachuję rękami niczym rozeźlony kot, próbując się czegoś złapać, ale to nie jest najlepszy pomysł. Spadam na stół i uderzam nogą w organizer. Boli jak skurczybyk! Krzyczę, chwytam się za obolałą goleń i staczam z blatu.

Tym razem nie ma w pobliżu mechanicznych rąk, które uchroniłyby mnie przed zderzeniem z podłogą. Twarde lądowanie na plecach na chwilę pozbawia mnie tchu. I jakby tego było mało, organizer się przewraca i z otwartych szufladek wysypują się różne drobiazgi, które spadają na moją głowę. Patyczki do wymazów nie wyrządzają mi szkody, uderzenia próbówek – które jakimś cudem się nie tłuką – są tylko trochę nieprzyjemne, za to taśma miernicza grzmoci mnie prosto w czoło. W ślad za nimi lecą jeszcze inne przedmioty, ale jestem zbyt zajęty obmacywaniem rosnącego obrzęku, żeby zwracać na nie uwagę. Ile waży taka taśma, żeby spadając z wysokości trzech stóp, nabiła mi guza?

– Trudno – mówię do siebie. – Nie wyszło.

Mój upadek z drabiny był po prostu komiczny niczym scena z filmu Chaplina.

Rzeczywiście… właśnie tak to wyglądało. Nawet trochę zbyt komediowo. Znowu pojawia się to dziwne wrażenie, że coś mi w tym wszystkim nie pasuje.

Biorę leżącą obok probówkę i podrzucam, a potem obserwuję, jak zatacza łuk w powietrzu i spada na podłogę. Niby nic nadzwyczajnego, jednak ogarnia mnie dziwne napięcie. Jest coś osobliwego w procesie spadania, co nie daje mi spokoju. Muszę wyjaśnić, o co chodzi.

Jak się do tego zabrać? No cóż, mam do dyspozycji laboratorium i wiem, jak zrobić z niego użytek. Tylko czego będę potrzebował? Omiatam wzrokiem cały ten bałagan na podłodze. Sterta probówek, wymazówki, szpatułki, stoper elektroniczny, pipety, rolka taśmy klejącej, długopis…

W porządku. Chyba mam to, czego potrzebuję.

Wstaję i otrzepuję moją togę. Wprawdzie nie ma na niej ani drobinki kurzu – całe moje otoczenie wydaje się sterylne – ale i tak machinalnie wykonuję ten ruch.

Podnoszę taśmę mierniczą i rozwijam. Ma podziałkę w systemie metrycznym. A jeżeli jestem w Europie? Teraz to bez znaczenia. Potem sięgam po stoper. Wygląda dosyć solidnie, jakby był przeznaczony dla amatorów sportów ekstremalnych. Masywną plastikową skorupę otacza pierścień z twardej gumy. Na pewno jest wodoodporny, ale niestety nie działa. Na wyświetlaczu nic nie widać. Naciskam guziki w obudowie, ale nic to daje. Obracam stoper, żeby przyjrzeć się komorze bateryjnej. Może w którejś szufladce organizera uda mi się znaleźć zapasowe baterie, ale muszę wiedzieć, czego szukać. Zauważam wystającą spod klapki czerwoną plastikową tasiemkę. Wyciągam ją i stoper budzi się do życia.

Jak w tych zabawkach „z bateriami w zestawie”. Mała plastikowa zakładka ma zabezpieczać baterie przed wyczerpaniem, zanim użytkownik po raz pierwszy włączy urządzenie. A więc mam w ręku nowiuteńki stoper. Szczerze mówiąc, wszystko w tym laboratorium wygląda na nowe. Czyste, schludne i bez śladów używania. Nie wiem, o czym to może świadczyć.

Manipuluję przez chwilę przyciskami, żeby rozgryźć, do czego służą. W gruncie rzeczy banalnie proste. Następnie mierzę wysokość stołu. Odległość od blatu do podłogi wynosi 91 centymetrów.

Biorę do ręki próbówkę. Prawdopodobnie jest wykonana z polietylenu o dużej gęstości albo z podobnego tworzywa. W każdym razie na pewno nie ze szkła, więc się nie rozbije, spadając z wysokości trzech stóp na twardą powierzchnię. Zresztą nie ma większego znaczenia, jaki to materiał – wystarczy, że jego stosunek masy do objętości jest na tyle duży, bym mógł pominąć w obliczeniach opór powietrza.

Przygotowuję stoper i kładę probówkę na blacie, po czym spycham ją jedną ręką, a drugą wciskam guzik w gumowanej obudowie. Chcę wiedzieć, ile czasu upłynie, zanim twardy plastik stuknie o podłogę. Wychodzi mi 0,37 sekundy. Okropnie szybko. Mam nadzieję, że mój refleks nie wpływa na wynik pomiaru.

Ponieważ nie widzę nigdzie ani skrawka papieru, notuję czas długopisem na przedramieniu.

Podnoszę próbówkę i znów zrzucam ją ze stołu. Tym razem wynik to 0,33 sekundy. Powtarzam próbę dwadzieścia razy, żeby zminimalizować margines błędu wynikający z mojego czasu reakcji. W każdym razie średnia wynosi 0,348 sekundy. Moja ręka wygląda jak tablica w pracowni matematycznej, ale nic nie szkodzi.

0,348 sekundy. Droga równa się jedna druga przyspieszenia razy czas do kwadratu. A więc przyspieszenie równa się droga razy dwa podzielona przez czas do kwadratu.

Zastosowanie tych wzorów przychodzi mi z łatwością. To jakby moja druga natura. Z całą pewnością znam się na fizyce. Warto wiedzieć.

Podstawiam liczby, przeprowadzam obliczenie i otrzymuję wynik, który wprawia mnie w konsternację. Przyspieszenie ziemskie w tym pomieszczeniu jest zbyt wysokie. Wynosi 15 metrów na sekundę do kwadratu, a powinno 9,8. To dlatego miałem wrażenie, że coś jest nie tak. Wszystko spadało zbyt szybko. I dlatego jestem taki słaby mimo normalnej muskulatury. Moje ciało waży półtora raza więcej.

Problem w tym, że grawitacja jest wartością stałą. Nie można jej zwiększyć ani zmniejszyć. Przyspieszenie ziemskie wynosi 9,8 metra na sekundę do kwadratu. Koniec kropka. A ja doświadczam większej siły przyciągania. Można to wytłumaczyć tylko w jeden sposób.

Nie jestem na Ziemi.

ROZDZIAŁ 2

Tylko spokojnie. Weź głęboki oddech. Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Owszem, grawitacja jest zbyt duża. Przyjmij taki punkt wyjścia i zastanów się nad sensownym wyjaśnieniem.

Mogę znajdować się w wirówce przeciążeniowej. Musiałaby być całkiem spora. Ale wziąwszy pod uwagę oddziaływanie pola grawitacyjnego Ziemi, wystarczyłoby umieścić pod odpowiednim kątem kapsułę, w której się znajduję, na okrągłym torze albo na końcu długiego ramienia i wprawić ją w ruch wirowy. Połączenie siły przyciągania ziemskiego i siły odśrodkowej pozwoliłoby osiągnąć przyśpieszenie o wartości piętnastu metrów na sekundę do kwadratu.

Tylko po co ktoś miałby budować olbrzymią wirówkę z łóżkami szpitalnymi i laboratorium w środku? Nie mam pojęcia. Czy to w ogóle możliwe? Jak długi musiałby być promień wodzący? I jak duża musiałaby być prędkość ruchu obrotowego?

Chyba wiem, jak to obliczyć. Potrzebuję precyzyjnego akcelerometru. Zrzucanie przedmiotów ze stołu i pomiar czasu ich opadania nadaje się do przybliżonych wyliczeń, ale ich wyniki są tak dokładne, jak odruch mojego palca na przycisku stopera. Muszę się bardziej postarać. I tylko jedna rzecz może mi posłużyć do tego, co chcę osiągnąć – krótki kawałek sznurka.

Zaczynam poszukiwania.

W ciągu kilku minut poznaję zawartość połowy szuflad, w których znajdują się wszystkie możliwe akcesoria laboratoryjne oprócz zwykłego sznurka. Jestem już gotów dać za wygraną, gdy w końcu natrafiam na szpulkę nylonowej nici.

– O, tak!

Odwijam kilka stóp nici i odcinam ją zębami. Potem robię pętlę na jednym końcu, a do drugiego przywiązuję taśmę mierniczą, która w tym eksperymencie będzie pełniła funkcję ciężarka. Teraz muszę tylko na czymś ją zawiesić.

Zadzieram głowę i spoglądam na okrągły właz w suficie. Wspinam się po drabinie – idzie mi jeszcze łatwiej niż poprzednio – po czym zakładam pętlę na jeden z uchwytów. Taśma zawisa na naprężonej nitce, zamieniając się w wahadło.

Wahadło ma to do siebie, że czas potrzebny na pokonanie drogi między jednym skrajnym położeniem ciężarka, a drugim – czyli okres drgań – jest niezmienny bez względu na odległość wychylenia. Jeżeli przyjmie dużo energii, będzie się dalej wychylać i szybciej poruszać, ale okres drgań pozostanie taki sam. Właśnie dlatego zegar mechaniczny wybija zawsze jednakowy rytm. Natomiast okres zależy od dwóch i tylko dwóch rzeczy – długości wahadła i siły grawitacji.

Odciągam ciężarek w bok, puszczam go, po czym włączam stoper i zaczynam liczyć wychylenia. Nie jest to ekscytujące zajęcie i po chwili ogarnia mnie senność, ale jakoś wytrzymuję.

Po dziesięciu minutach ruchy wahadła są już ledwie dostrzegalne, więc uznaję, że już wystarczy. Wynik to 346 pełnych cykli w ciągu dziesięciu minut.

Teraz przechodzę do drugiej fazy eksperymentu.

Mierzę odległość od włazu do podłogi. Niewiele ponad dwa i pół metra. Potem wracam na dół do „sypialni”. Tym razem zejście po drabinie również nie sprawia mi trudności. Czuję się dużo lepiej. Jedzenie naprawdę dodało mi sił.

– Podaj swoje imię – zagaduje mnie komputer.

Spoglądam na moją prowizoryczną togę.

– Jestem wielkim filozofem Pendulusem!

– Odpowiedź nieprawidłowa.

Zawieszam wahadło na jednej z mechanicznych rąk. Mam nadzieję, że przez chwilę nie będzie się ruszała. Oceniam na oko jej odległość od sufitu. Mniej więcej metr. Mój prosty przyrząd pomiarowy znajduje się teraz cztery i pół metra niżej niż poprzednio.

Powtarzam eksperyment. Stoper odmierza dziesięć minut, podczas gdy ja liczę ruchy wahadła. Wynik to 346 pełnych cykli. Tak samo jak na górze.

O kurczę.

Chodzi o to, że w wirówce siła odśrodkowa wzrasta wraz z odległością od osi obrotu. A zatem gdybym znajdował się w wirówce, „grawitacja” na dole byłaby większa niż na górze. A nie jest. W każdym razie nie na tyle, by wpłynąć na liczbę ruchów wahadła.

A co, jeśli ta wirówka jest naprawdę duża? Tak ogromna, że różnica między siłą odśrodkową w dwóch sąsiednich pomieszczeniach jest za mała, żeby zmienić liczbę cykli?

Sprawdźmy to… wzór na okres drgań wahadła… i wzór na siłę odśrodkową… chwileczkę. W zasadzie nie znam wartości siły, a tylko liczbę cykli, więc muszę wyprowadzić równanie z dwiema niewiadomymi. To naprawdę bardzo twórcza zagadka!

Mam długopis i ani jednej kartki papieru, ale to mi nie przeszkadza. Od czego są ściany? Pokrywam biały plastik mnóstwem gryzmołów niczym uwięziony w celi szalony naukowiec, aż w końcu uzyskuję odpowiedź.

Załóżmy, że jestem w wirówce, która znajduje się na Ziemi. To by oznaczało, że wirówka wytwarza ciążenie równe 0,5 g, a resztę zapewniałoby przyciąganie ziemskie. Według moich obliczeń promień obrotu musiałby wynosić 700 metrów (czyli prawie pół mili), a kapsuła musiałaby się poruszać z prędkością 88 metrów na sekundę (czyli ponad 200 mil na godzinę!).

Zauważam, że dokonując obliczeń, posługuję się głównie systemem metrycznym. Interesujące. Ale tak robi większość naukowców, nie? Nawet ci, którzy wychowali się w Ameryce.

W każdym razie byłaby to największa wirówka, jaką kiedykolwiek skonstruowano. A na co komu taki kolos? Poza tym robiłaby piekielny hałas, jak wszystko, co pędzi z tak zawrotną prędkością. Od czasu do czasu musiałyby się pojawić jakieś turbulencje, nie mówiąc o przeraźliwym świście powietrza. A niczego takiego nie czuję ani nie słyszę.

Dziwna sprawa. No dobra, a jeżeli jestem w kosmosie? W próżni nie byłoby oporu powietrza, ale za to wirówka musiałaby być większa i szybsza, żeby uzyskać taką siłę odśrodkową bez pomocy przyciągania ziemskiego.

Pokrywam ścianę kolejnymi wzorami i równaniami. Promień musiałby mieć długość 1280 metrów, czyli prawie milę. Nigdy nie wystrzelono w kosmos niczego aż tak wielkiego.

W takim razie nie jestem we wnętrzu wirówki. I nie jestem na Ziemi.

Czyżby na innej planecie? Ale w Układzie Słonecznym nie ma planety, księżyca ani asteroidy o tak dużej sile przyciągania. Ziemia jest największym stałym ciałem niebieskim krążącym wokół Słońca. Owszem, gazowe olbrzymy są większe, lecz jeśli nie unoszę się w balonie pędzącym z wiatrem nad powierzchnią Jowisza, to nie istnieje miejsce, w którym mógłbym doświadczyć tak silnej grawitacji.

Skąd tyle wiem o kosmosie? Po prostu wiem. Mam wrażenie, że są to informacje, z których korzystam cały czas. Może jestem astronomem albo planetologiem? Może pracuję w NASA albo ESA, albo…

W każdy czwartek chodziliśmy z Marissą na stek i piwo do Murphy’s przy Gough Street. Spotykaliśmy się o szóstej wieczorem, a ponieważ obsługa nas znała, zawsze siadaliśmy przy tym samym stoliku.

Poznaliśmy się prawie dwadzieścia lat temu na studiach. Marissa umawiała się wtedy z moim kolegą, który dzielił ze mną pokój w akademiku. Ich związek, jak większość studenckich miłości, był wielkim nieporozumieniem, więc zerwali po trzech miesiącach. Za to zaprzyjaźniła się ze mną, i tak już zostało.

Kiedy dotarłem na miejsce, właściciel lokalu uśmiechnął się na mój widok i kciukiem wskazał w głąb sali. Idąc przez kiczowato urządzone wnętrze, zauważyłem, że Marissa trzyma w dłoni szklaneczkę whisky. Dwie inne, które zdążyła już opróżnić, stały przed nią na blacie. Najwyraźniej zaczęła beze mnie.

– Rozgrzewka? – spytałem.

Moja przyjaciółka spuściła wzrok i zakołysała bursztynowym płynem.

– Hej, co się stało?

Marissa upiła łyk.

– Ciężki dzień w pracy.

Skinąłem na kelnera, który w odpowiedzi pokiwał głową, ale nawet do nas nie podszedł. Wiedział, że chcę średnio wysmażony stek z antrykotu, purée ziemniaczane i kufel guinnessa. To samo zamawiałem co tydzień.

– Co może być ciężkiego na ciepłej państwowej posadce w Departamencie Energii? Pewnie dostajesz dwadzieścia dni urlopu rocznie. Wystarczy, że pojawisz się w biurze i za to ci płacą, nie?

Nawet się nie uśmiechnęła. Żadnej reakcji.

– Och, bez przesady – powiedziałem. – Kto ci nastąpił na odcisk?

Marissa westchnęła.

– Słyszałeś o tym obłoku Pietrowej?

– Jasne. Interesujące zjawisko. Według mnie to przez promieniowanie jonizujące Słońca. Wenus nie ma pola magnetycznego, ale jej neutralny potencjał przyciąga naładowane dodatnio cząstki.

– Nie, tu chodzi o coś innego. Nie wiemy dokładnie o co, ale to jest coś… innego. Zresztą nieważne. Zjedzmy kolację.

Prychnąłem zniecierpliwiony.

– Daj spokój. Wyrzuć to z siebie. Co się z tobą dzieje, do licha?

Marissa zastanawiała się przez chwilę nad odpowiedzią.

– A czemu nie? – odparła. – I tak za jakieś dwanaście godzin dowiesz się wszystkiego od prezydenta.

– Prezydenta? – spytałem. – Stanów Zjednoczonych?

Moja przyjaciółka znów uniosła szklaneczkę do ust.

– Słyszałeś o Amaterasu? To japońska sonda słoneczna.

– Oczywiście. JAXA zdobywa dzięki niej sporo cennych informacji. Naprawdę niezłe cacko. Krąży po orbicie Słońca w połowie drogi między Merkurym i Wenus, wyposażona w dwadzieścia różnych przyrządów, które…

– Tak, wiem – przerwała mi Marissa. – Ale mniejsza o to. Według danych z tej sondy moc promieniowania słonecznego słabnie.

Wzruszyłem ramionami.

– No i co z tego? Którą mamy teraz fazę cyklu słonecznego?

– Nie chodzi o te jedenaście lat. To coś innego. JAXA obserwuje cykl, w którym wciąż utrzymuje się spadek aktywności. Według Japończyków promieniowanie słoneczne jest o jedną setna procent słabsze, niż powinno być.

– Interesujące, ale to nie powód, żeby wypijać trzy kolejki przed kolacją.

Marissa wydęła wargi.

– Też tak myślałam. Ale oni twierdzą, że ta wartość rośnie. I współczynnik wzrostu tej wartości też rośnie. To swego rodzaju zanik wykładniczy, który udało im się wykryć bardzo wcześnie dzięki niesamowicie czułej aparaturze ich sondy.

Odchyliłem się na oparcie krzesła.

– No nie wiem… Wykrycie zmiany wykładniczej na tak wczesnym etapie wydaje się naprawdę mało realne. Ale dobra, załóżmy, że naukowcy z JAXA mają rację. Co się dzieje z tą energią?

– Pochłania ją obłok Pietrowej.

– Jak to?

– Japończycy obserwowali go dokładnie przez jakiś czas i zauważyli, że staje się jaśniejszy w takim samym tempie, w jakim Słońce przygasa. Tak czy inaczej cokolwiek tam się dzieje, obłok Pietrowej kradnie energię słoneczną.

Marissa wyjęła z torebki plik kartek i położyła go przed sobą. Dostrzegłem jakieś wykresy i tabele. Zaczęła je wertować, aż w końcu znalazła tę, której szukała, i przesunęła ją do mnie po blacie.

Przy osi X znajdował się opis „czas”, a przy osi Y „osłabienie promieniowania”. Krzywa bez wątpienia wyrażała wzrost wykładniczy.

– To nie może być prawda – skwitowałem.

– Ale jest – odparła moja przyjaciółka. – W ciągu najbliższych dziewięciu lat moc promieniowania słonecznego zmaleje o cały jeden procent. Za dwadzieścia lat będzie mniejsza o pięć procent. To zła prognoza. Bardzo zła.

– To by oznaczało, że czeka nas epoka lodowcowa – odparłem, wpatrując się w wykres. – I to… już teraz.

– Tak, w najlepszym wypadku. A do tego niskie plony, klęska głodu… i sama nie wiem co jeszcze.

Pokręciłem głową.

– Niemożliwe, żeby to się stało tak nagle. Przecież Słońce jest gwiazdą, na litość boską, a gwiazdy nie wypalają się tak szybko. Ich ewolucja trwa miliony, a nie dziesiątki lat, i dobrze o tym wiesz.

– Okazuje się, że nie. Teraz już nic nie wiem oprócz tego, że Słońce umiera. Nie mam pojęcia dlaczego i co możemy na to zaradzić. Wiem tylko, że umiera.

– Ale jak to…?

– Jutro rano prezydent wygłosi orędzie. – Marissa dopiła resztę whisky. – Myślę, że nasz rząd porozumiał się z przywódcami innych państw i wszyscy ogłoszą to w tym samym czasie.

Kelner postawił przede mną szklankę piwa.

– Proszę bardzo – powiedział. – Steki będą za chwilę.

– Chcę jeszcze jedną whisky – odezwała się moja przyjaciółka.

– Dla mnie też – dodałem.

Mrugam, kiedy w mojej głowie pojawia się kolejny przebłysk wspomnień.

Czy to się dzieje naprawdę? Czy tylko moja pamięć podsunęła mi urywek rozmowy z kimś, kto dał się nabrać na jakąś naciąganą teorię o zagładzie świata?

Nie, to się dzieje naprawdę. Ogarnia mnie strach, kiedy o tym myślę. I nie jest to nagły przypływ strachu. Ten strach jest jak zaufany dobry znajomy, który ma swoje stałe miejsce przy stole. Odczuwałem go od dłuższego czasu.

A więc naprawdę… Słońce umiera. A ja mam z tym coś wspólnego. Nie jako zwykły mieszkaniec Ziemi, który umrze wraz z całą ludzkością. Jestem zaangażowany w jakieś działania. Czuję się za coś odpowiedzialny.

Nadal nie wiem, jak się nazywam, ale z mojej pamięci wyłaniają się wyrywkowe skrawki informacji na temat problemu Pietrowej. Bo takiego określenia wszyscy używają – problem Pietrowej. Właśnie to sobie przypomniałem.

Najwyraźniej takim priorytetem kieruje się moja podświadomość, która desperacko próbuje mi coś zakomunikować. Myślę, że moim zadaniem jest rozwiązanie problemu Pietrowej.

I mam tego dokonać w tym małym laboratorium, owinięty w prześcieradło? Przecież nawet nie znam własnego imienia, a do pomocy mam tylko bezmyślny komputer i dwie mumie.

Wszystko dookoła staje się zamglone. Przecieram oczy i czuję łzy pod palcami. Nie mogę… nie mogę sobie przypomnieć, jak się nazywali. Ale… byli moimi przyjaciółmi. Kimś bliskim.

Dopiero teraz uzmysławiam sobie, że cały czas odwracałem od nich wzrok. Robiłem wszystko, żeby tylko na nich nie spojrzeć. Pisałem po ścianie jak szalony, jakby ludzie, których zasuszone ciała spoczywały za moimi plecami, byli mi całkiem obojętni.

Ale teraz nic już nie zaprząta mojej uwagi, więc obracam się w ich stronę.

Nagle ogarnia mnie niespodziewany żal i zaczynam szlochać. W głowie tłoczą mi się urywki wspomnień. Ona była wesoła i zawsze skora do żartów. On, profesjonalista w każdym calu, miał nerwy ze stali. Chyba był wojskowym i na pewno kierował naszym zespołem.

Osuwam się na podłogę i ukrywam twarz w dłoniach. Nie mogę dłużej się powstrzymać i płaczę jak dziecko. Byliśmy dla siebie kimś więcej niż przyjaciółmi. I „zespół” też nie jest właściwym określeniem. To coś więcej. Byliśmy…

Mam to słowo na końcu języka.

Wreszcie odpowiedź sama pojawia się w mojej świadomości. Musiała tylko poczekać, aż przestanę jej wypatrywać, i wśliznęła się ukradkiem.

Załoga. Byliśmy załogą. I tylko ja przeżyłem.

Jestem w statku kosmicznym. Teraz już wiem. Nie mam pojęcia, skąd ta grawitacja, ale znajduję się na pokładzie statku kosmicznego.

Elementy łamigłówki zaczynają się układać w logiczną całość. Nie byliśmy chorzy. Byliśmy w stanie anabiozy. Tylko że te łóżka nie wyglądają jak magiczne komory hibernacyjne, które można zobaczyć w filmach. Nie zastosowano tu żadnej nadzwyczajnej technologii. Znajdowaliśmy się w śpiączce farmakologicznej. Mieliśmy stałą opiekę medyczną, sondy żołądkowe i kroplówki. Wszystko, czego potrzebuje organizm. Mechaniczne ręce prawdopodobnie zmieniały nam pościel, obracały nas, żeby zapobiec odleżynom, i robiły wszystko to, co robiły pielęgniarki na oddziale intensywnej opieki medycznej. Żebyśmy nie stracili formy, elektrody rozmieszczone na naszych ciałach stymulowały skurcze mięśni. To miało zastąpić ćwiczenia.

Ale koniec końców śpiączka okazała się niebezpieczna. Bardzo niebezpieczna. Przeżyłem tylko ja, a mój mózg jest w rozsypce.

Podchodzę do zmumifikowanej kobiety. Kiedy na nią patrzę, naprawdę czuję się już lepiej. Może pogodziłem się z losem, a może to po prostu wyciszenie, które przychodzi po napadzie płaczu.

W jej ciele nie ma żadnych rurek ani elektrod. Żadnego sprzętu monitorującego w pobliżu. W zasuszonej skórze nadgarstka dostrzegam małą dziurkę. Domyślam się, że miała tam wenflon, kiedy umarła. Dlatego ranka nigdy się nie zagoiła. Zapewne po jej śmierci komputer kazał mechanicznym rękom wszystko usunąć. Zgodnie z zasadą, że kto nie marnuje, temu nie brakuje, myślę. Nie ma sensu zużywać wyposażenia na zmarłych. Zostanie więcej dla tych, którzy przeżyją. Czyli innymi słowy dla mnie.

Nabieram głęboko powietrza, a potem robię długi wydech. Muszę się uspokoić. Muszę jasno myśleć, bo właśnie dzięki temu przed chwilą całkiem sporo sobie przypomniałem – o mojej załodze, pewnych cechach charakteru moich towarzyszy, o statku kosmicznym. Tym, gdzie jestem, będę się zamartwiał później. W ten sposób mam szansę odzyskać więcej wspomnień, które wracają, kiedy się na nie otwieram, a nie pojawiają się w przypadkowych momentach. Chcę się na tym skoncentrować, ale nie mogę przezwyciężyć smutku.

– Jedz – mówi komputer.

Na środku sufitu otwiera się małe okienko i wypada z niego tubka. Jedna z mechanicznych rąk łapie ją w locie i kładzie na moim łóżku. Napis na etykietce informuje: Dzień 1 – Posiłek 2.

Nie jestem w nastroju do jedzenia, ale w moim żołądku zaczyna głośno burczeć. Bez względu na stan umysłu ciało ma swoje potrzeby. Otwieram tubkę i wyciskam do ust ohydną maź. Muszę przyznać, że tym razem doznania smakowe również są niesamowite. Domyślam się, że to kurczak z dodatkiem warzyw. Oczywiście mój posiłek ma konsystencję papki dla niemowląt, która teraz wydaje się nieco gęstsza niż poprzednio. Chodzi o to, żebym przyzwyczaił się znowu do trawienia stałych pokarmów.

– Dostanę wodę? – pytam, odrywając tubkę od ust.

Okienko w suficie znowu się otwiera i tym razem wysuwa się z niego metalowy cylinder. Mechaniczna ręka podaje mi go. Na lśniącej powierzchni widnieje napis: Woda pitna. Odkręcam wieczko. W środku znajduje się przejrzysty i bezwonny płyn. Wypijam łyk. Rzeczywiście woda. Ma temperaturę pokojową i jest pozbawiona smaku. Prawdopodobnie destylowana i bez minerałów, ale woda to woda.

Zaspokajam pragnienie i zjadam do końca zawartość tubki. Nie korzystałem tu jeszcze z toalety, ale w końcu jestem do tego zmuszony. A wolałbym nie sikać na podłogę.

– Łazienka?

Jeden z paneli ściennych obraca się, odsłaniając wnękę z metalowym sedesem. Rozwiązanie jak w celi więziennej. Podchodzę i oglądam z bliska muszlę, na której znajdują się jakieś przyciski. Musi być wyposażona w pompę próżniową, bo nie widzę spłuczki. Najprawdopodobniej jest to toaleta służąca do załatwiania potrzeb w stanie nieważkości, ale przystosowano ją do działania w warunkach grawitacji. Tylko po co?

– Wystarczy, hmmm… schowaj toaletę.

Panel ścienny obraca się z powrotem i muszla znika.

No dobra. Jestem najedzony i czuję się trochę lepiej w moim nowym położeniu. Dobry posiłek zrobił swoje. Powinienem się skupić na czymś pozytywnym. Żyję i cokolwiek zabiło moich przyjaciół, mnie oszczędziło. Znajduję się na statku kosmicznym i chociaż nie znam zbyt wielu szczegółów, przynajmniej wiem, gdzie jestem, a wszystkie urządzenia działają sprawnie.

A poza tym stan mojego umysłu ciągle się poprawia. Jestem tego pewien.

Siadam na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Czas przejąć inicjatywę. Zamykam oczy i pozwalam moim myślom swobodnie płynąć. Próbuję sobie coś przypomnieć. Nieważne co. Chcę to sam zainicjować, pobudzić moją pamięć. Zobaczę, co z tego wyjdzie.

Zaczynam od tego, co sprawia mi przyjemność. Moją pasją jest nauka, nie mam co do tego wątpliwości. Czułem radosne podniecenie, przeprowadzając wszystkie te drobne eksperymenty. No i jestem teraz w kosmosie. Więc może spróbuję skupić myśli na kosmosie i nauce, a wtedy się okaże…

Wyjąłem z mikrofalówki gorącą porcję spaghetti i biegiem wróciłem do pokoju. Usiadłem na kanapie i zdjąłem plastikową folię z pojemnika, wypuszczając kłęby aromatycznej pary.

Potem włączyłem głos w telewizorze i zacząłem słuchać. Kilku kolegów z pracy i przyjaciół proponowało mi, żebym obejrzał transmisję z nimi, ale nie miałem ochoty przez cały wieczór odpowiadać na ich pytania. Wolałem spokojnie usiąść w domu przed telewizorem.

Jeszcze żadne wydarzenie w dziejach ludzkości nie przyciągnęło tak ogromnej widowni. Nawet lądowanie człowieka na Księżycu. Nawet finałowy mecz mundialu. Wszystkie sieci telewizyjne wraz z regionalnymi stacjami, wszystkie serwisy streamingowe i media internetowe pokazywały to samo – transmisję na żywo z NASA.

Reporterka stała obok starszego mężczyzny w sali centrum kontroli lotów. Za ich plecami mężczyźni i kobiety w niebieskich koszulach wpatrywali się w monitory na swoich stanowiskach.

– Mówi Sandra Elias – przedstawiła się reporterka. – Jestem w Laboratorium Napędu Odrzutowego w Pasadenie w Kalifornii i rozmawiam z doktorem Browne’em z NASA, który kieruje Programem Badań Planetarnych. Doktorze, na jakim etapie jesteśmy w tej chwili?

Naukowiec odchrząknął.

– Półtorej godziny temu otrzymaliśmy potwierdzenie, że sonda ArcLight zgodnie z planem weszła na orbitę Wenus. Teraz czekamy na pierwszą partię danych.

Minął pełen napięcia rok od czasu, kiedy Japońska Agencja Eksploracji Aerokosmicznej ogłosiła swoje odkrycie. Problem Pietrowej z początku budził wątpliwości, ale kolejne badania potwierdzały, że Japończycy się nie pomylili. Czas płynął nieubłaganie, a świat musiał wyjaśnić, co się dzieje. Dlatego powstał program ArcLight.

Wszyscy znaleźliśmy się w sytuacji, która budziła grozę, ale sam program był niesamowity. W głębi ducha byłem nerdem i ta moja druga natura sprawiała, że nie mogłem powstrzymać entuzjazmu.

ArcLight jest najdroższym bezzałogowym statkiem kosmicznym, jaki kiedykolwiek zbudowano. Ludzkość potrzebowała odpowiedzi i nikt nie miał czasu na zbędne ceregiele. Gdyby w normalnych okolicznościach zlecono agencji lotów kosmicznych wysłanie sondy na Wenus w niespełna rok, wzbudziłoby to pełen politowania śmiech. Ale mając do dyspozycji nieograniczony budżet, można dokonać cudów. W pokryciu kosztów przedsięwzięcia pomogły Stany Zjednoczone, Unia Europejska, Rosja, Chiny, Indie i Japonia.

– Proszę nam opowiedzieć o locie na Wenus – ciągnęła Sandra Elias. – Dlaczego to takie trudne?

– Głównym problemem jest paliwo – odparł Browne. – Podróże międzyplanetarne powinny się rozpoczynać w odpowiednich okresach zwanych oknami startowymi, w których można ograniczyć do minimum zużycie paliwa, jednak musielibyśmy jeszcze długo czekać, zanim nastąpiłby taki optymalny czas dla startu na Wenus. Dlatego rakieta nośna musi zabrać znacznie więcej paliwa, żeby w ogóle umieścić ArcLight na orbicie.

– A więc to nie jest odpowiedni moment na taką misję? – zapytała reporterka.

– Nie sądzę, aby jakikolwiek moment był odpowiedni na to, co dzieje się ze Słońcem.

– Trafne spostrzeżenie. Proszę kontynuować.

– Wenus porusza się bardzo szybko w porównaniu z Ziemią, a zatem żeby się do niej zbliżyć, potrzeba więcej paliwa. Nawet w idealnych warunkach lot na Wenus wymaga dużo większych nakładów energetycznych niż lot na Marsa.

– Fascynujące, naprawdę fascynujące, doktorze. Niektórzy ludzie pytają, dlaczego wybór padł akurat na te planetę. Obłok Pietrowej jest ogromny, rozciąga się od Słońca do Wenus. Czy nie można było spróbować gdzieś pośrodku?

– Wysłaliśmy sondę tam, gdzie obłok Pietrowej jest najszerszy. A poza tym chcemy wykorzystać grawitację Wenus. ArcLight wykona dwanaście okrążeń po jej orbicie, zbierając próbki materii, z której składa się obłok Pietrowej.

– A jak pan myśli, co to za materia?

– Nie mamy pojęcia. – Browne rozłożył ręce. – Ale już wkrótce możemy uzyskać odpowiedź. Po pierwszym okrążeniu nasza sonda powinna mieć wystarczająco dużo próbek do analizy.

– Czego możemy się dzisiaj dowiedzieć?

– Nie liczyłbym na zbyt wiele informacji. Laboratorium pokładowe ArcLight ma podstawowe wyposażenie. Tylko mikroskop elektronowy i spektrometr rentgenowski. Zasadniczym celem misji jest zebranie próbek i dostarczenie ich na Ziemię, ale na powrót sondy będziemy musieli poczekać trzy miesiące. Laboratorium stanowi zabezpieczenie, dzięki któremu uzyskamy przynajmniej część informacji, gdyby nie udało się sprowadzić sondy z powrotem.

– Jak zwykle wszystko doskonale zaplanowane, doktorze Browne.

– Na tym polega nasza rola.

Za plecami reporterki rozległy się radosne okrzyki.

– Słyszę… – Elias zawiesiła głos w oczekiwaniu, aż gwar ucichnie. – Słyszę, że pierwsze okrążenie dobiegło końca i właśnie docierają do nas dane.

Na głównym monitorze w głębi sali pojawił się monochromatyczny obraz przedstawiający szare tło z rozsianymi tu i ówdzie szarymi kropkami.

– Na co w tej chwili patrzymy, doktorze? – spytała reporterka.

– To obraz z wewnętrznego mikroskopu sondy – wyjaśnił Browne. – Jest powiększony dziesięć tysięcy razy. Te czarne punkciki mają średnicę około dziesięciu mikronów.

– A czym są te punkciki?

– Nie mamy jeszcze pewności. Mogą to być po prostu cząstki pyłu. Każde źródło silnej grawitacji, jak na przykład planeta, jest otoczone chmurą…

– Co to, kurwa, jest? – rozległ się w tle czyjś głos.

Kilkoro członków personelu ze świstem wciągnęło powietrze.

– Wszyscy tutaj są bardzo podekscytowani. – Reporterka zaśmiała się zakłopotana. – Nadajemy na żywo, więc prosimy o wyrozumiałość, jeżeli…

– O rany boskie! – wykrztusił Browne.

Na monitorze zaczęły się pojawiać kolejne zdjęcia mikroskopowe. Jedno po drugim. Wszystkie prawie takie same.

Prawie.

– Czy te cząstki… się poruszają? – zapytała reporterka, patrząc na monitor.

W sekwencji obrazów widać było wyraźnie, że czarne punkty zmieniają kształt i przesuwają się względem siebie.

Reporterka chrząknęła i powiedziała coś, co wielu mogłoby uznać za niedomówienie stulecia:

– Zachowują się jak mikroby, prawda?

– Telemetria! – zawołał doktor Browne w stronę sali. – Jakieś drgania w obrębie sondy?

– Już sprawdziliśmy – odpowiedział ktoś. – Żadnych drgań.

– Może w takim razie zmienił się tor lotu? To musi być efekt działania jakiejś zewnętrznej siły. Może pola magnetycznego? Albo wyładowań elektrostatycznych?

W sali panowało milczenie.

– Ktoś ma jakiś pomysł? – dodał Browne.

Widelec wysunął się z moich palców i wpadł do spaghetti.

Czy to naprawdę obca forma życia? Jestem aż takim szczęściarzem? Żyję w czasach, w których ludzkość po raz pierwszy natrafiła na oznaki życia pozaziemskiego?

Niesamowite! To znaczy problem Pietrowej wcale nie przestał być przerażający, ale… niesamowite! Obcy! To mogą być obcy!

Nie mogłem się doczekać, aż następnego dnia porozmawiam o tym z dzieciakami…

– Anomalia kątowa – odzywa się kobiecy głos.

– Do licha – mruczę niezadowolony. – Byłem tak blisko! Prawie sobie przypomniałem!

– Anomalia kątowa – powtarza komputer.

Wstaję z podłogi. Chociaż nasze interakcje są ograniczone, komputer zdaje się rozpoznawać znaczenie moich słów. Jak Siri albo Alexa. Dlatego postanawiam spróbować i zwracam się do niego, jakbym rozmawiał z interfejsem konwersacyjnym.

– Co to jest anomalia kątowa?

– Anomalia kątowa: kąt odchylenia przedmiotu lub ciała oznaczonego statusem krytyczny od przewidywanej pozycji wynosi co najmniej jedna setna radiana.

– Jakiego ciała?

– Anomalia kątowa.

Niewiele mi to pomogło. Jestem na statku kosmicznym, więc zapewne chodzi o jakiś problem z nawigacją. To nie wróży nic dobrego. Tylko jak mógłbym temu zaradzić? Nie widzę tutaj nic, co przypomina przyrządy sterownicze, chociaż w zasadzie nie wiem, jak miałyby wyglądać. Na razie odkryłem tylko „sypialnię” i laboratorium.

Domyślam się, że tamten drugi właz w suficie laboratorium musi mieć istotne znaczenie. Moja sytuacja przypomina scenariusz gry komputerowej. Krążę po labiryncie pomieszczeń i natrafiam na zamknięte drzwi, a potem zawracam, żeby znaleźć klucz. Ale zamiast zaglądać na półki z książkami i do koszy na śmieci muszę przeszukać własny umysł. Bo kluczem jest moje imię.

Ten komputer wcale nie jest taki głupi. Skoro nie potrafię sobie przypomnieć, jak się nazywam, nie powinienem mieć wstępu do newralgicznych przedziałów statku.

Podchodzę do łóżka i kładę się na plecach. Spoglądam nieufnie na wiszące pod sufitem mechaniczne ręce, jednak te pozostają nieruchome. Prawdopodobnie komputer uznał, że jestem samowystarczalny i postanowił zostawić mnie w spokoju.

Zamykam oczy i skupiam się na ostatnim przebłysku wspomnień. Z mojej pamięci wyłaniają się różne szczegóły. Jakbym oglądał stare zdjęcie, które ktoś podarł.

Jestem w swoim domu… nie… w mieszkaniu. Mam mieszkanie. Schludne, ale niewielkie. Na ścianie wisi panorama San Francisco. Mało przydatne. Już wiem, że mieszkałem w San Francisco.

Przede mną na stoliku kawowym stoi pojemnik z gotowym daniem do odgrzania w mikrofalówce. Spaghetti. Ciepło jeszcze się nie rozeszło, bo ledwie rozmrożone nitki makaronu spoczywają tuż obok gorącej plazmy, która parzy mnie w język. Mimo to przeżuwam kęs za kęsem. Muszę być głodny.

Oglądam w telewizji relację z Pasadeny – widzę wszystko to, co przypomniałem sobie poprzednio. Od razu przychodzi mi na myśl, że… Ogarnia mnie euforia. Czy to dowód na istnienie życia pozaziemskiego? Nie mogę się doczekać, aż powiem o tym dzieciakom.

Mam dzieci? Siedzę sam w małej kawalerce nad odgrzewaną mrożonką. Żadnych śladów kobiecej ręki. Niczego, co sugerowałoby, że mam rodzinę. Jestem rozwodnikiem? Gejem? Tak czy inaczej nic nie wskazuje na obecność dzieci w moim życiu. Nigdzie nie widzę rozrzuconych zabawek ani dziecięcych rysunków na ścianach. Poza tym w mieszkaniu jest zbyt czysto, a dzieci potrafią wszędzie nabrudzić. Zwłaszcza kiedy zaczynają żuć gumę. Każde dziecko, no, prawie każde, musi przejść fazę gumy do żucia, a wtedy przykleja ją do wszystkiego.

Skąd ja to wiem?

Lubię dzieci. Czyżby? To tylko przeczucie. Ale je lubię. Są fajne. Można przyjemnie spędzić z nimi czas.

A zatem jestem samotnym mężczyzną po trzydziestce i mieszkam sam w małej kawalerce. Bardzo lubię dzieci, chociaż nie mam własnych. Nie wiem, dokąd to prowadzi, ale zaczynam się niepokoić…

Jestem nauczycielem! Pracuję w szkole! Teraz już pamiętam!

Och, dzięki Bogu. Jestem nauczycielem.

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji