Prawdziwa ja - Weronika Wierzchowska - ebook + książka

Prawdziwa ja ebook

Weronika Wierzchowska

3,9

Opis

Siła kobiecej przyjaźni ponad wszystko! Tylko czy przetrwa także ten zakręt?

Trzy przyjaciółki, trzymające się razem od czasów liceum, znajdują się na życiowych zakrętach. Danka cierpi na kompleks DDA (Dorosłego Dziecka Alkoholików), przez który nie potrafi nawiązać stałych relacji i założyć rodziny. Asia, matka dwójka dzieci i nauczycielka, akurat została porzucona przez męża i zwolniona z pracy w związku z reformą edukacji. Ewa od lat leczy się psychiatrycznie i stara się unikać ludzi, by nikogo nie skrzywdzić.
W ich życiu pojawia się Krzysztof, przystojny i przebojowy przedsiębiorca, który zmieni życie całej trójki.
"Gorzej już być nie może? Załóżcie wspólnie firmę i spróbujcie zdobyć fortunę! Postawcie wszystko na jedną kartę" - zachęca.
Opowieść o perypetiach trzech przyjaciółek, które próbują nie pogubić się we współczesnym świecie.

Weronika Wierzchowska - z wykształcenia chemiczka, przez lata zatrudniona w korporacji farmaceutycznej, potem w firmie kosmetycznej. Lubi mieszać, zarówno w chemicznych reaktorach, kuchennych garnkach, jak i w losach wymyślonych przez siebie postaci. Od dziecka kocha książki, co w końcu zaowocowało samodzielnymi próbami ich pisania. Fascynują ją historie interesujących, choć zapomnianych kobiet, które chętnie przypomina w swoich powieściach. Perypetie pań z dawnych epok często zestawia z losami współczesnych, dzielnych i niezwykłych Polek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 359

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,9 (9 ocen)
4
1
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
BabciaBasia699

Nie oderwiesz się od lektury

książki tej autorki jak zawsze rewelacyjne
00

Popularność




 

 

Copyright © Weronika Wierzchowska, 2019

 

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

 

Zdjęcie na okładce

© Adrian Leslie Campfield/Trevillion Images

 

Redaktor prowadzący

Michał Nalewski

 

Redakcja

Maria Talar

 

Korekta

Katarzyna Kusojć

Marianna Chałupczak

 

ISBN 978-83-8169-864-1

 

Warszawa 2019

 

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

 

Rozdział 1

Asia marzyła o zamordowaniu byłego męża.

Ewa była o tym przekonana, wystarczyło przyjrzeć się przyjaciółce, co zrobiła wnikliwie podczas ostatniej u niej wizyty. Joanna niby zachowywała się jak zwykle – snuła się po mieszkaniu niczym cień, z podkrążonymi oczami i kubkiem herbaty w dłoni. Ze zwyczajową łagodnością strofowała dzieci i upominała je, by tak nie rozrabiały, bo wystraszą ciotkę. Henio i Alina byli jednak typowymi przedszkolakami, czyli dziećmi kipiącymi energią, i nie bardzo brały sobie do serca uwagi mamy. Ewa z kolei nie miała nic przeciw ich wrzaskom i gonitwom, tolerowała wybryki urwisów z pobłażliwością, choć sama potomstwa nie miała ani mieć nie zamierzała. Będąc w odwiedzinach u Joanny, skupiła się na obserwacji zachowania przyjaciółki i próbie oszacowania jej stanu psychicznego. Aśka, niegdyś przebojowa i pełna energii, ostatnimi laty stopniowo traciła dawną siłę, przytłoczona codziennością. Teraz zaś znalazła się w sytuacji naprawdę nie do pozazdroszczenia, trzeba zatem było na nią uważać, by nie zrobiła czegoś głupiego. Na przykład nie połknęła garści środków uspokajających ani nie odkręciła kurków z gazem.

– Czuję się świetnie – oznajmiła Ewie i uśmiechnęła się, choć właściwie na siłę, przez zaciśnięte zęby.

Akurat, pomyślała przyjaciółka i splotła ręce na piersi. To dlaczego masz takie podkrążone oczy i czemu pudełko chusteczek jest zupełnie puste?

Domyślała się, że Asia nie tylko płakała po nocach, ale i coś kombinowała. Na biurku leżała cała kupka kryminałów, w dodatku z powtykanymi zakładkami i samoprzylepnymi karteczkami. Asia zawsze lubiła czytać, a do kryminałów wykazywała szczególne upodobanie. Na regałach w mieszkaniu trzymała masę książek, w większości powieści, ale nigdy wcześniej tak wnikliwie ich nie studiowała. Wyglądało na to, że robi jakieś zapiski, coś wynotowuje. Wniosek był prosty, planowała ukatrupić Piotra, swojego do niedawna ukochanego męża.

Grzeczny, potulny i przez wszystkich lubiany, Piotruś trzy miesiące temu niespodziewanie oznajmił, że zaczyna nowe życie, po czym się spakował i wyszedł. Aśka musiała nawiedzać go w pracy, żeby się dowiedzieć, co właściwie zaszło, dlaczego tak nagle i bez powodu ją porzucił. Jednym z ważniejszych powodów okazała się być niejaka Mariola, jego koleżanka z biura, młoda, pełna entuzjazmu ślicznotka z dużym biustem. Zupełne przeciwieństwo szczupłej i przemęczonej pracą Joanny. Inne ważne powody miały na imię Henio i Alina, a ich winą było hamowanie rozwoju osobistego Piotra, zabieranie mu wolnego czasu i ogólne przeszkadzanie w życiu. Nagle zapragnął poczuć się znów młodym i wolnym, rozwinąć skrzydła, bawić się i bywać, poznawać nowych ludzi i podróżować. Rodzina zdecydowanie za bardzo krępowała mu ruchy.

To nie był jednak koniec problemów Asi. Piotrek nie kwapił się bowiem, by płacić na dzieci, z własnej woli nie zamierzał się obarczyć alimentami. Aśkę czekała zatem prawnicza batalia, kolejne upokorzenia na sądowych salach i korytarzach. Z pewnością sąd ustanowi alimenty, ale ich wyciśnięcie z niechętnego do płacenia mężczyzny graniczyło z cudem. I w ten sposób Joanna została samotną matką z dwójką dzieci i pensją, z którą nie jest łatwo przetrwać. Nic dziwnego, że ogarnęły ją myśli o mordzie, po prostu wpadała w desperację. Możliwe, że planowała choć odzyskać pieniądze z ubezpieczenia na życie Piotra? Ewa wyszła od niej przekonana, że musi coś zrobić. Nie można było dopuścić, by Aśka popełniła zbrodnię z rozpaczy i rozżalenia.

Ewie wcale nie zależało na życiu Piotra, los tego indywiduum w najmniejszym stopniu jej nie obchodził. Od początku wydawał się jej zbyt grzeczny i lalusiowaty. Zawsze uśmiechnięty, potrafił w każdych okolicznościach prowadzić ciekawą rozmowę i był duszą towarzystwa. Te jego zawsze trafione żarty i idealnie białe zęby! To było coś, co ją drażniło. Cała jego persona była jak wycięta z żurnala, zbyt gładka i lśniąca urokiem osobistym i poczciwością. Po prostu śliski typ. Ewa od początku się domyślała, że cała jego przyjacielska postawa wobec świata to tylko poza. Tak naprawdę był egoistą i mitomanem. Dopóki jednak czynił Asię szczęśliwą, Ewa nie miała nic przeciw niemu, niechby sobie był poukładanym przystojniaczkiem czarującym wszystkie panie i podziwianym przez panów.

Teraz jednak wyszło szydło z worka. Piotruś zrzucił maskę i pokazał, na czym naprawdę mu zależy i jakim jest człowiekiem. Ewa z chęcią pomogłaby przyjaciółce, ale nie była przekonana, czy oferując pomoc, tylko jej nie wystraszy i nie spowoduje, że Asia zamknie się w sobie. To mogło pchnąć ją do zupełnie nieprzemyślanych kroków. Ewa przeczuwała, że z pewnością Joanna prędzej popełni mord niż samobójstwo. I z pewnością coś jej pójdzie nie tak. Ostatecznie idiotka trafi za kraty, a jej dzieci do sierocińca. Ewa nie chciała dopuścić do realizacji tego scenariusza.

Jeszcze tego samego dnia stawiła się więc w aptece Danki, swojej drugiej przyjaciółki.

– Jestem osobą bez serca, ale nawet dla mnie to zbyt wielki dramat – oświadczyła jej zza lady.

Danka była o dwa lata starsza od przyjaciółek i od czasów dziecięcych, gdy zawiązały przymierze, przewodziła ich paczce. Mieszkały w mrówkowcu na Służewcu, mieszkania ich rodziców znajdowały się na tej samej klatce schodowej. Jeździły tą samą windą, w której wymyślały pierwsze osiedlowe intrygi, paliły papierosy lub po prostu plotkowały. Od tamtych czasów minęło jakieś dwadzieścia lat, każda skończyła inną szkołę i ułożyła sobie życie, ale nadal utrzymywały kontakt, a w potrzebie garnęły się do siebie. Wszystkie, mimo upływu lat, czuły chęć, by wzajemnie się wspierać i sobie pomagać.

– Wiem, co zrobimy – rzuciła bez zastanowienia Danka.

Zawsze wiedziała najlepiej. Na pomysły wpadała szybko i jeszcze szybciej przechodziła do ich realizacji. Z natury była energiczna i agresywna, nie potrafiła długo usiedzieć w jednym miejscu i nieustannie za czymś goniła. Nie mogła dobrać sobie faceta, tak samo irytowała ją praca, a nawet miejsce zamieszkania. Wszystko to zmieniała zatem przy byle okazji.

Ewa już dawno zdiagnozowała ją jako osobowość dysfunkcyjną, skrzywioną w dzieciństwie przez matkę idiotkę i ojca pijaka. Danka była jednym z przypadków znanych psychologii jako DDA, czyli dorosłe dzieci alkoholików. Traumy z dzieciństwa uniemożliwiały jej stworzenie trwałego związku, ciągle nieświadomie dążyła do jego destrukcji, przez co faceci zwykle sami od niej uciekali. Ewa nie poprosiłaby jej o radę w sprawach damsko-męskich, ale jeśli chodziło o konieczność szybkiego i zdecydowanego działania, Danka nie miała sobie równych.

– Trzeba mu dać jasno do zrozumienia, że traktujemy sprawę poważnie i nie zostawimy Asi w potrzebie – powiedziała. – Piotrek musi fizycznie poczuć, że popełnił błąd. Chodzi o jasny i zrozumiały komunikat. Albo los własnych dzieci będzie dla niego na pierwszym miejscu, albo nie damy mu żyć.

– Mhm, myślisz o zastraszeniu? – mruknęła Ewa, marszcząc czoło. – Zadziała na tego śliskiego gada?

– Tak mi się wydaje. Zawsze odbierałam Piotrka jako konformistę i tchórza. Bo cóż on innego zrobił? Uciekł od żony i dzieci, żeby nie musieć się nimi kłopotać i zawracać sobie nimi głowy. Woli urządzić sobie nowe gniazdko z ładną lalką, gdzie będzie się czuł bezpiecznie i wygodnie. Inaczej mówiąc, robi wszystko, żeby jemu było dobrze, i w nosie ma bliskich. Musimy nim potrząsnąć i tej wygody go pozbawić.

– Może pogonimy tę jego nową kochankę? – zaproponowała Ewa.

– A czemu ona winna? Pewnie to głupia bździągwa, której wydaje się, że trafiła na rarytas. Wielkiego menedżera w ładnej marynarce i dobrym samochodzie – parsknęła Danka. – Za jakiś czas sama się przekona, że to tylko gładki wymoczek. Nie ma co się na niej mścić. Ją zostawimy w spokoju, a zajmiemy się tym draniem. Poczekaj, wezmę coś z zaplecza.

Poinformowała pracującą z nią farmaceutkę, że wychodzi, i po paru minutach jechała z Ewą przez miasto swoim samochodem.

Danka zacisnęła usta w wąską kreskę, co znaczyło, że jest rozgniewana. Ewa, jak zwykle, nie okazywała emocji, bo ich zwyczajnie nie miała. To było jej darem i przekleństwem jednocześnie. Nie była zdolna do odczuwania uczuć wyższych i empatii, emocjonalnie była zupełnie zimna i jałowa jak Syberia.

– Trzymaj – powiedziała Danka w pewnym momencie i rzuciła jej opakowanie z lekiem gotowym do iniekcji, czyli zaopatrzonym w jednorazową strzykawkę. – Ja go zagadam, a ty podejdziesz od tyłu, wbijesz mu to gdzieś w odsłonięte ciało i naciśniesz tłoczek. Proste i łatwe.

– Co to właściwie jest? – Ewa spytała rzeczowo. Zorientowała się już, że jadą na drugi koniec Warszawy, do samego Mordoru, gdzie w jednym z biurowców urzędował Piotrek.

– Propofol. Lek używany w anestezjologii. Powoduje błyskawiczne uśpienie pacjenta, wystarczy średnio pół minuty od podania, choć zwykle krócej. – Danka uśmiechnęła się z zadowoleniem. – Ma jednak pewne przykre działanie uboczne. Powoduje silny ból w chwili podania. Coś w sam raz dla Piotrka.

– Skąd masz takie specyfiki w aptece? – dociekała Ewa. – Coś mi się wydaje, że na receptę tego nie zapisują.

– No co ty? To lek stosowany wyłącznie w praktyce klinicznej – prychnęła Danka. – Mam dostęp do hurtowni, to sobie kompletuję asortyment, jaki mi się podoba. Nigdy nie wiadomo, do czego coś się może przydać. I widzisz? Jest jak znalazł.

Ewa nie skomentowała. Pomyślała tylko, jak to dobrze, że przyjaciółka w końcu przestała skakać z firmy do firmy i zdecydowała się na rozwinięcie własnego interesu. Danka skończyła farmację i właściwie cała jej zawodowa aktywność kręciła się wokół leków, więc wybór był oczywisty. Niedawno otworzyła niewielką aptekę w jednym z nowo wybudowanych osiedli na Tarchominie. Teren był jeszcze dziewiczy i czekał na opanowanie przez usługodawców i sklepikarzy. Udało się jej wynająć lokal w budynku dobrze widocznym z ulicy, interes zaczynał się zatem powoli rozkręcać. Wyglądało na to, że być może w końcu osiądzie w miejscu i nieco się uspokoi. W każdym razie była właścicielką apteki z magazynkiem pełnym leków. Od zawsze miała w zwyczaju zapobiegliwość, nic zatem dziwnego, że wyposażyła składzik w najróżniejsze specyfiki. Na pewno skombinowała ich jak najwięcej dla własnych potrzeb, ciekawe, czy choć trochę pomyślała o ich atrakcyjności dla klientów…

– Ustalmy zatem plan – podjęła Ewa. – Wywabimy Piotrka z biura, uśpimy, załadujemy do wozu i co dalej? Jak go chcesz nastraszyć?

– Wywieziemy go do lasu i zostawimy w samych majtach – powiedziała Danka z zadowoleniem. – Powinien szybko i bez komplikacji odzyskać przytomność, zatem będziemy musiały się spieszyć. Pojedziemy gdzieś za miasto, wypchniemy go z wozu i tyle, niech sobie radzi. Obudzi się w krzakach prawie goły, wyobrażasz sobie? To będzie naprawdę zabawny numer. Nic mu się nie stanie, najwyżej trochę przemarznie. Wystarczy, że będzie szedł drogą, a trafi jakoś do cywilizacji. Jak myślisz, co będzie czuł? Prócz wściekłości przede wszystkim upokorzenie! Pomyśl, jak go to zaboli, wybije z tej jego dumy i uderzy w nieskalany wizerunek, jak to go dotknie do żywego!

– I skłoni do płacenia Asi alimentów? – Ewa nie sprawiała wrażenia przekonanej.

– Może nie od razu – przyznała Danka i zahamowała gwałtownie. – Jak jedziesz, cymbale?! W każdym razie będzie dla niego jasnym przekazem: Asia nie jest sama i nie zamierzamy zostawić jej na pastwę losu.

Ewa pokiwała głową i spojrzała z powagą na przyjaciółkę swoimi wielkimi, czarnymi oczami. Danka nie czuła się przy niej nieswojo, choć ludzie zwykle reagowali co najmniej zmieszaniem i niepewnością. Ewcia była zdecydowanie niska, filigranowej budowy ciała i miała cerę, którą kiedyś określano mianem alabastrowej. Mówiąc wprost, była po prostu śmiertelnie blada. Do tego miała naturalnie kruczoczarne włosy i niemal czarne tęczówki. Prostych włosów nie układała w żadną wyszukaną fryzurę, po prostu czasem przycinała, przez co miała aparycję Wednesday, córki państwa Addamsów. To w połączeniu z jej dziwacznym defektem psychicznym, czyniącym z niej nieludzko zimną i nieczułą, budziło w ludziach atawistyczny lęk. Ewa musiała się im podświadomie kojarzyć z postacią z horroru.

– Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy, o którym przez swoje, jak zwykle, entuzjastyczne zachowanie oczywiście nie pomyślałaś – oznajmiła. – To, co zrobimy, będzie z pewnością podpadało pod paragraf. Naruszenie nietykalności cielesnej, obezwładnienie, uprowadzenie i kradzież ubrania. Możemy dostać za to kilka lat.

– Ojej. – Danka westchnęła i przestała tak mocno cisnąć pedał gazu.

– Wydaje mi się jednak, że nie będziemy musiały się tym przejmować. – Ewa odezwała się po chwili zastanowienia. – Myślę, że Piotrek nie zgłosi naszej akcji na policję. Będzie mu zwyczajnie wstyd. Sprawa bowiem by się rozniosła, on będzie wiedział, że o to zadbamy. Sieć z pewnością by ją podchwyciła, szczególnie portale społecznościowe lubiące plotki i piętnowanie ludzi. Do tego ferment zasiałyby stowarzyszenia feministek oraz porzuconych matek Polek… Wiesz, o co mi chodzi? Internet stanie po naszej stronie, bo lubi piętnować sukinsynów. Przedstawi nas jako zdesperowane kobiety, które wzięły sprawy w swoje ręce i ukarały nieuczciwego alimenciarza. Tych typów przecież nikt nie lubi, ojców porzucających rodziny i uciekających do młodych kochanek. Przedstawienie w takim świetle wystawiłoby Piotra na śmieszność i zrujnowało mu wizerunek. Jako spec od pozyskania klienta musi uchodzić za wzór cnót i uczciwości, po prostu porządnego człowieka. Inaczej będzie miał poważne problemy w robocie. Zatem kiedy już ochłonie i uda mu się dotrzeć do domu, z pewnością zdecyduje się sprawę zatuszować. Nie sądzę, by wystąpił na drogę sądową, zbyt wiele by ryzykował, przede wszystkim karierę i uderzenie w jego wielkie ego. A to jest dla niego najważniejsze na świecie. Hm, myślę, że możemy śmiało zaryzykować i przeprowadzić twój plan.

– O widzisz! – Danka się ucieszyła. – Jednak nie jestem taka szurnięta!

Ewa ostrożnie pokiwała głową, ciągle się zastanawiając. Od dziecka starała się zrozumieć ludzi i pojąć abstrakcyjną dla niej ideę uczuć i emocji. Czuła się jak badacz odkrywający białe plamy na mapie, żeglarz na nieznanych wodach. Tak bardzo się w te badania zaangażowała, że aż skończyła psychologię, choć obecnie nie pracowała w zawodzie. Doszła do wniosku, że nie może pomagać ludziom, bo chyba trochę ich przeraża. Za to opanowała umiejętność logicznego i rzeczowego analizowania emocji i nieustannie zajmowała się badaniem ludzkich charakterów. Był to dla niej sposób na zrozumienie świata, znalezienie się w społeczeństwie i normalne w nim funkcjonowanie. Czasami bowiem czuła się wśród ludzi jak kosmita, jak obca w obcym kraju.

Obie milczały parę długich minut, każda pogrążona we własnych myślach. Samochód powoli się przebijał przez zatłoczone ulice, słońce czasami wychodziło zza chmur, dodając miastu nieco kolorów. Panowała już wiosna i drzewa zaczynały się zielenić, ciągle jednak roślinność hamowała się przed eksplodowaniem kwiatami i liśćmi. Ewa nie przykładała wagi do pogody ani roślin, za to wiedziała, że jedno i drugie ma wpływ na samopoczucie psychiczne ludzi. Nie umykały jej zatem nawet tak zwyczajne sprawy jak promienie słońca od czasu do czasu smagające miasto.

– Spróbuj podjechać do biurowca od tyłu – powiedziała, gdy w końcu dotarły na miejsce. – Tam nie powinno być monitoringu. Na wszelki wypadek lepiej, żeby kamery nie zarejestrowały naszej akcji. Przezorny zawsze ubezpieczony.

– Ty zawsze o wszystkim myślisz, mała – oszczędnie pochwaliła ją Danka i wykonała polecenie.

Wtoczyły się na chodnik tuż obok drzewa, miażdżąc kołem trawnik, i tak już rozjechany do gołej ziemi, poza tym gęsto zapaskudzony psimi kupami. Miasto nieustannie cierpiało na deficyt miejsc parkingowych i terenów do wyprowadzania zwierząt. Sprzątanie po pupilach też nie należało do powszechnej praktyki, obie musiały zatem uważać, przeskakując na chodnik. Danka poprawiła burzę swoich blond loków i uśmiechnęła się do przyjaciółki. Ewa spojrzała na nią z dołu. Farmaceutka, w przeciwieństwie do niej, aż kipiała kobiecością. Od zawsze była dobrze zbudowana, może nawet nieco zbyt rosła. Teraz jej figura tu i tam trochę się zbytnio zaokrągliła, ale nadal wyglądała zdecydowanie atrakcyjnie. Jasne i gęste włosy Danki lśniły złotem w słońcu, a niebieskie oczy błyszczały niczym szafiry. Trochę uroku odbierała jej tendencja do nerwowego zaciskania ust, wtedy wyglądała na wkurzoną lub zirytowaną. Poruszała się też bez specjalnej gracji, jak kiedyś zauważyła Asia, parła przed siebie niczym baba-taran.

– Jak zamierzasz go tu ściągnąć? – spytała Ewa, rozglądając się czujnie.

Znajdowały się w wąskiej, ciasno zapakowanej samochodami uliczce. Z jednej jej strony piął się w niebo wielopiętrowy biurowiec moloch. Po drugiej stronie wznosił się wysoki płot ogrodzonego osiedla, wąski chodnik niemal całkowicie został zaanektowany na parking. To nie miało zresztą większego znaczenia, bo niemal nikt się tu nie kręcił. Gdzieś w oddali panowie w jaskrawych kombinezonach z hukiem i łomotem przestawiali pojemniki na śmieci. Drzwi na tyłach budynku otworzyły się tylko raz, gdy wychodził przez nie jakiś szczur korporacyjny w garniturku. Ewa czujnie obejrzała fasadę budynku, ale nigdzie nie dostrzegła kamer. Warunki do uprowadzenia były zatem niemal idealne.

– Powiem, że samochód mi się popsuł i przypomniało mi się, że gdzieś w pobliżu pracuje mąż mojej przyjaciółki – powiedziała. – Zatrzepoczę rzęsami i trochę się powdzięczę, z pewnością mi nie odmówi. Znasz go, on dla wszystkich jest miły i uczynny.

– Dobrze, podnieś zatem maskę wozu – powiedziała Ewa. – Niech to przynajmniej wygląda, że próbowałaś go naprawiać. I bagażnik lepiej otwórz, to się do niego od razu Piotrusia wrzuci.

– Schowaj się tam. – Danka wskazała załamanie budynku. – Nie powinien cię zauważyć.

Ewa bez słowa pokiwała głową i ulotniła się niczym cień.

* * *

Krzysztof Baka wyszedł z biurowca cały z siebie zadowolony. Poluźnił krawat pod szyją i rozpiął ostatni guzik kołnierzyka. W końcu mógł odetchnąć pełną piersią, co natychmiast uczynił. Spojrzał w błyszczące ściany biurowca, w których odbijał się niczym w lustrze, i puścił do siebie oko. Kilka dni temu stuknął mu czterdziesty czwarty rok, jego koledzy przy takich okazjach bredzili o przemijaniu i nadchodzącej starości, ale dla niego takie gadaniny były dobre jedynie dla pożałowania godnych przegrywów. W szklanej tafli odbijał się przystojniak jak się patrzy. Dobrze zbudowany, bez zbędnego brzuszka, za to z ładnie zarysowaną klatką piersiową. Niewielkie zakola i szpakowate skronie w zestawieniu z zawadiacką grzywką i zadziornym uśmiechem sprawiały, że już na pierwszy rzut oka wydawał się człowiekiem sukcesu. Pełnym werwy i energii, który zdecydowanym krokiem zmierza do wielkiej kariery.

Czuł, że prawdziwa forsa, sława i sukces dopiero nadejdą. Do tej pory jego zawodowa ścieżka była kręta i najeżona przeszkodami, ale w końcu mu się uda. Krok po kroku będzie się piął po szczeblach korporacyjnej hierarchii, aż osiągnie sam szczyt. Doskonale by się prezentował za biurkiem członka zarządu. Na samą myśl znów się do siebie uśmiechnął i wyciągnął z marynarki paczkę papierosów. Zapalił jednego i zaciągnął się dymem, nie odrywając spojrzenia od szyby. I wtedy na jego czole pojawiły się zmarszczki. Dziś mu się udało, przypieczętował umowę z kancelarią, i to jako pełnomocnik szefa działu inwestycji. Niby wspaniale, ale właśnie przez szefa poczuł się nie do końca dobrze. Przed oczami stanął mu ten wymuskany gówniarz, który był od niego o czternaście lat młodszy.

I gdzie się obaj znajdą za kolejnych czternaście lat? Czy faktycznie w tym czasie uda mu się wspiąć na sam szczyt? Co, jeśli to tylko fantazjowanie starzejącego się trybiku z korporacyjnej maszyny? Kim był tak naprawdę? Większość menedżerów niższego szczebla stanowiły młode wilki i to do nich należała przyszłość, to one miały szansę na poważne stanowiska i prawdziwe pieniądze. Ktoś taki jak on był tylko narzędziem, w konkurencji z młodymi o stołki miał szanse podobne do dziewczyny z recepcji albo szatniarza.

Najważniejsza sprawa – wykształcenie. Aż wstyd, ale w papierach stało mu średnie techniczne. Wielki z niego fachowiec od biznesu… Po technikum samochodowym i kilku latach pracy w warsztacie. Dopiero później zrobił parę kursów przedsiębiorczości i zarządzania w jakichś szemranych prywatnych szkołach. Cóż to jednak znaczyło w porównaniu z gnojkami, z którymi konkurował? Co lepsi mieli pokończone studia na renomowanych, zachodnich uczelniach, każdy biegle władał kilkoma językami i intelektualnie zjadał poczciwego Krzysztofa Bakę, i to z zamkniętymi oczami i bez mrugnięcia.

– Głupek z warsztatu, co? – mruknął do swego odbicia już bez uśmiechu.

Jeszcze dwadzieścia lat temu paradował w upapranym smarami kombinezonie i dłubał brudnymi łapami w gruchotach sprowadzanych okazyjnie z Niemiec. Przejrzał w końcu na oczy i podjął walkę o sukces. Udało mu się wyrwać z prowincjonalnego miasteczka i zamieszkać w city. Tylko co dalej? Prawda była taka, że dotarł do ściany. Brakowało mu porządnego wykształcenia, obycia i ogłady, a przede wszystkim znajomości, pleców i układów. Te robił powoli i z mozołem. To, że szło mu całkiem nieźle, zawdzięczał pewnie faktowi, że ludzie go po prostu lubili. Szczególnie panie. Zawsze umiał do nich zagadać, niezależnie od ich wieku czy pochodzenia. Wszystkie miękły pod jego dłońmi, jakby były z wosku.

– Szkoda, że nie da się wjechać na samą górę, trzymając się spódniczek – zauważył do swego odbicia i pokręcił głową, nagle zrezygnowany.

Wszystko przez nieudany start w życie, przez to, że nie pochodził z inteligenckiej lub choć zasobnej rodziny jak jego młodsi koledzy z korpo. W wieku, w którym ci gogusie chodzili na prywatne lekcje angielskiego i trening tenisa, on zbierał butelki i pomagał wujowi w warsztacie. Kiedy oni poświęcali czas na poznawanie świata w wakacyjnych podróżach, on ze zgiętym grzbietem zbierał szparagi na niemieckiej plantacji. Potem musiał sam, bez niczyjej pomocy, wydostać się z zapyziałej mieściny, wszystkiego się nauczyć i próbować walczyć o sukces na własną rękę.

I udało się, dziś żył w cywilizowanych warunkach, czysty, zadbany, w wielkim mieście, z dala od beznadziei i brudu podmiejskich interesów. Nie musiał harować w warsztacie z paździerza, a w weekendy handlować na wiejskim bazarku, by dorobić kilka złotych do gównianej pensji. Powinien się cieszyć z tego, jak wiele osiągnął. Dzisiejszy triumf miał jednak niespodziewanie gorzki smak. Zamiast przynieść zadowolenie i nadzieję na więcej, przypomniał mu, kim jest. Prawda była taka, że w firmie traktowano go jak poczciwego pana Krzysia, który wszystkich ładnie zagada i urobi. Miły facet, budzący zaufanie, w sam raz do zabawiania klientów i kontrahentów. Do niczego więcej za bardzo się nie nadaje, a jego angielski jest tak koślawy, że trzeba go trzymać z dala od ludzi ze świata, by nie narobił obciachu.

Najwyższa pora pogodzić się z tym, kim jest, i wybić sobie z głowy marzenia o wielkim sukcesie. Będzie przydatny, dopóki się nie wypali lub nie zrobi za stary. W końcu przecież nawet po nim zacznie być widoczny upływ lat i zmęczenie, a klienci nie lubią mieć do czynienia z przechodzoną kadrą pracowniczą. I wtedy pan Krzysio zostanie zamieciony pod dywan, może z litości dostanie stanowisko na cieciówie. I za te czternaście lat, gdy ten smark, jego szef, umości się w fotelu wiceprezesa, pan Krzyś w uniformie będzie przyciskiem otwierał mu szlaban do biurowego garażu.

– Co za los – westchnął ze smutkiem.

Cisnął papierosa prosto na kupkę nieszczęścia udającą trawnik i wtedy kątem oka dostrzegł ruch przy krawędzi budynku. Jakaś niewielka czarnula kuliła się plecami do Krzysztofa, wyglądając ostrożnie za róg. Uśmiechnął się do siebie, od razu zrobiło mu się weselej. Panie zawsze sprawiały mu radość. Dama w opałach? Ktoś ją śledził czy ona kogoś śledziła? Pewnie chłop ją zdradzał i go przyłapała z kochanką. Niewykluczone, że potrzebowała teraz wsparcia i opieki silnego mężczyzny. Tak czy inaczej, Krzyś nie był osobą, która przechodzi obok takich spraw obojętnie. Właściwie nie potrafił przejść obojętnie obok jakiejkolwiek kobiety. Od razu zatem ruszył w kierunku małej czarnej. Zanim ją jednak dopadł, ta zniknęła za rogiem.

Wyjrzał za nią i zobaczył, że ostrożnie stąpa wzdłuż ściany, niczym wojownik ninja szykujący się do ataku. W dodatku w prawym ręku trzymała coś raczej zbyt małego na broń, ale w taki sposób, że sprawiała groźne wrażenie. Czarnula ewidentnie przesuwała się w kierunku osobówki z podniesioną maską, przy której kręciła się zjawiskowa blondyna. Bóstwo stało z rękoma opartymi na biodrach, groźną miną i zaciśniętymi ustami. Jakiś korposzczur w ładnym garniturku tłumaczył jej coś, gestykulując żywo. Zdaje się, że ją ochrzaniał. Z fragmentów rozmowy dało się wywnioskować, że szło o zawracanie głowy bzdurami i nachodzenie go w pracy. Oczywiście nie przeklinał ani nawet nie podnosił głosu, ale w jego postawie było coś agresywnego. Krzysztof nie lubił takich typów, a poznał wielu mu podobnych w firmie. Gładkie i oślizłe dranie, którzy tłumili agresję i grali grzecznych, ale aż zgrzytali zębami z frustracji. Niepowodzenia w pracy i żale rozładowywali na słabszych, gdy nikt nie widział. Najczęściej oczywiście ich ofiarami padały kobiety, żony i kochanki, które dręczyli w domowych zaciszach. Pewnie mało który bił, ale te typy potrafiły poniżyć i upodlić człowieka, nie podnosząc ręki ani głosu.

Krzysztof nie znosił sukinsynów krzywdzących panie. Owszem, był bawidamkiem, dwukrotnie rozwiedzionym i niezliczoną ilość razy w różnych związkach, ale nigdy nie traktował swoich wybranek bez poszanowania ich godności, poniżej pewnego poziomu. Ruszył zatem za czarnulą, pilnie nadstawiając ucha. Liczył, że usłyszy coś, co da mu pretekst, żeby interweniować. Na razie nikt jeszcze go nie spostrzegł. Kłócący się byli zbyt zajęci rozmową, a skradająca się panienka tym, by nie zwrócić na siebie uwagi i zajść garniturowca od tyłu.

– Przyznaj, że to Joanna was przysłała, byście suszyły mi głowę. To doprawdy skandal, żeby nachodzić człowieka w biurze i odgrywać idiotyczne sceny – warczał przystojniaczek. – Co sobie wyobrażacie, że uda wam się zrujnować mi życie, że dam się wam zastraszyć? Z Aśką spotkam się w sądzie na sprawie rozwodowej i wtedy ustalimy warunki naszego rozstania i ewentualne alimenty. I wiecie, co teraz zrobię? Zgłoszę na policję, że na jej polecenie próbujecie mnie zastraszyć i dręczycie mnie w pracy, by zrazić do mnie przełożonych i kolegów. To będzie kolejna okoliczność rozwodowa na moją korzyść. Ten związek cały czas zatruwały cholerne przyjaciółeczki mojej żony, które nie dawały nam normalnie żyć! Nieustannie wtykałyście nosy w nie swoje sprawy, nic dziwnego, że nie wytrzymałem i musiałem odejść!

– Piotrek, co ty gadasz? Kiedy my was nachodziłyśmy i zatruwałyśmy wasz związek? Aśkę widziałam ostatnio na żywo chyba ze trzy miesiące temu, a wcześniej to jeszcze przed Świętem Zmarłych. U was w mieszkaniu nie byłam od dwóch lat z okładem! – oburzyła się Danka. – Nie próbuj nas wykorzystywać do swoich matactw. Nie damy się użyć jako argumentu w sądzie, to zbyt grubymi nićmi szyte.

– Może i do nas nie przyłaziłyście, ale bez przerwy do niej wydzwaniacie, łączycie się przez sieć, piszecie w kilku różnych kanałach komunikacyjnych jednocześnie. Myślisz, że nie wiem? – parsknął ze złością. – O wszystko się was radzi, bez przerwy wszystko wam opowiada. Jestem pewien, że to ona was nasłała, i tak będę utrzymywał w sądzie. To podpada pod nękanie!

– Może jeszcze zwalisz na nas winy za spowodowanie rozpadu własnego małżeństwa? – Danka zmrużyła groźnie oczy. – Może to my zdradzałyśmy Aśkę z jakąś młodą lalą i to my porzuciłyśmy twoje własne dzieci w pogoni za spódniczkami? – Nagle ruszyła na niego i pogroziła mu palcem przed samym nosem. – Dobrze ci radzę, grzecznie przyznaj w sądzie, że rozpad małżeństwa nastąpił z twojej winy, i zgódź się płacić alimenty. To dla dobra twoich dzieci, Asi i ciebie samego. Nie zadzieraj z nami!

Krzysztof zawahał się na moment. Z rozmowy, a właściwie awantury wynikało, że sprawa jest jednak bardziej skomplikowana, niż to mu się wydawało, i chyba nie powinien się w nią wtrącać. Nic tu po nim, żadnej damy nie oczaruje, żadnej nie ocali z łap wstrętnego gada. Choć z drugiej strony garniturowy typek był wyjątkowo oślizły, a w dodatku przekonany o własnej przewadze. Aż się prosił, by mu utrzeć nosa.

Skradająca się za plecami tego mężczyzny czarnula może tylko pogorszyć sytuację, szczególnie jeśli go zaatakuje. Krzysztof doszedł do wniosku, że powinien działać, i to szybko, przede wszystkim stanąć w obronie blondynki. Koleżka nazywany Piotrkiem czuł się coraz pewniej i nacierał na nią, mówiąc coraz głośniej. Brakowało niewiele, by ją pchnął lub uderzył. Krzysztof ruszył energicznie przed siebie. I w tym momencie mała brunetka obróciła się na pięcie i z rozmachem uderzyła go ręką w udo. W pierwszej chwili miał ochotę parsknąć, bo cios był żałośnie nieporadny, ale ledwo mrugnął okiem, kiedy poczuł przeszywający ból. Ze zgrozą spojrzał w dół, na nogę. Był przekonany, że zobaczy wystającą z uda rękojeść noża wbitego głęboko w mięsień. Zabolało, jakby został dźgnięty naprawdę poważnie, i to żelastwem rozżarzonym do białości. W nodze jednak nic nie tkwiło, a spodni nie plamiła choćby kropla krwi.

– O jasna cholera! – ryknął.

W końcu Danka i Piotr spostrzegli jego obecność. Ten ostatni zauważył także Ewę i aż prychnął ze złością na jej widok.

– Miałem rację, to spisek – powiedział. – Teraz będziecie obie kręciły się przed moim biurem i może jeszcze nachodziły mnie w mieszkaniu? Czekajcie, niech która tylko zbliży się do mojej Marioli, a natychmiast wzywam policję. Jeszcze mnie popamiętacie, głupie zołzy!

Obrócił się na pięcie i ruszył do drzwi. Krzysztof natomiast zgiął się z bólu, trzymając za udo. Danka chwilę przestępowała z nogi na nogę, nie wiedząc, co zrobić. Rzucić się za Piotrem czy uciekać? I kim był ten facet, który skręcał się z bólu obok stojącej spokojnie Ewy? Wyglądał trochę jak Blake Carrington z Dynastii, choć był może nieco młodszy. Miał modne uczesanie z zawadiacką grzywą i podgolonymi bokami, do tego nosił dobrze skrojony garnitur, przez co wyglądał co najmniej na dyrektora. Różnił się od typowych korposzczurów, których całe mrowie kręciło się po Mordorze. Tamci wyglądali niczym klony, ten przynajmniej sprawiał wrażenie posiadającego własną osobowość, a co za tym idzie, styl.

– Śledził mnie i skradał się, myślałam, że chce zaatakować – powiedziała Ewa i pokazała opróżnioną strzykawkę. – Podejrzewałam, że jest w zmowie z Piotrem lub to jakiś jego kolega. Kiedy ruszył do ataku, po prostu wstrzyknęłam ten propo coś tam…

Danka otworzyła szeroko oczy. Krzysztof puścił nogę i spojrzał pytająco to na jedną, to na drugą z pań. Tymczasem Piotr dotarł już do drzwi biura, odwrócił się i znacząco popukał w czoło, po czym zniknął w lśniącym budynku.

– Chyba nie najlepiej się czuję – powiedział Krzysztof i zachwiał się, po czym oparł jedną ręką o drzewo.

– I co teraz? – spokojnie spytała Ewa. – Chyba nici z naszego planu, zawaliłam. Ten typ niepotrzebnie podszedł mi pod strzykawkę. Słyszy pan? Co to za pomysł, by skradać się za plecami kobiety, hę?

– Chciałem pomóc – sapnął Krzysztof i jeszcze bardziej poluzował krawat. – Panie pozwolą…

Sięgnął do marynarki i wyciągnął wizytownik. Chciał wydobyć jedną wizytówkę i się zaprezentować, ale palce niespodziewanie zrobiły mu się niezgrabne i upuścił wszystko na ziemię. Schylił się, zastygł zgięty wpół na mgnienie oka i w końcu padł na trawnik. Danka wciągnęła powietrze ze zgrozy.

– Ale się porobiło – jęknęła.

Ewa kucnęła przy nieprzytomnym mężczyźnie i podniosła jedną z wizytówek.

– Krzysztof Baka, starszy specjalista do spraw kooperacji i inwestycji – przeczytała. – Firma Zorza Investment Plants, spółka z ograniczoną i tak dalej. To jakiś szeregowy urzędas, nikt ważny.

– Nawet jakby był tylko stróżem z wartowni, nie wypada zostawić go na ziemi – zauważyła Danka. – Weź go z tamtej strony, zapakujemy go do mojej subarki. Ale nie do bagażnika, sprawia wrażenie porządnego człowieka. Twierdzi, że chciał nam pomóc. Połóżmy go na tylnym siedzeniu. Uff, kawał chłopa.

Wrzuciły mężczyznę do samochodu i zatrzasnęły drzwi. Ewa pokiwała głową i przyznała, że to dobre rozwiązanie. Nie mogły go porzucić, bo Piotr widział ich razem. Gdyby został tu znaleziony nieprzytomny mężczyzna, z pewnością ktoś wezwałby pogotowie i być może policję. Piotr mógłby to wykorzystać i na nie donieść, co dałoby mu kolejny argument w sądzie. Miałby dowód, że jest prześladowany przez wariatki, które napadają mężczyzn. Sprawę musiały zatem zgrabnie załatwić, szybko i po cichu.

– Poczekamy tu, aż dojdzie do siebie? – spytała Ewa. – Jak długo to potrwa?

Danka spojrzała w tył, na śpiącego mężczyznę. Kiedy z jego twarzy zniknął uśmieszek, wyglądał na łagodnego, miłego człowieka. Poważnego mężczyznę, któremu można było zaufać. Ech, marzenia! Chciałaby kiedyś takiego spotkać.

– Lek powinien wprowadzić go w całkowitą ane­stezję na kilka minut, ale później może spać zwyk­łym snem choćby i pół dnia. Zależy, jak bardzo jest zmęczony – odparła. – Sądząc po wieku i tym, że to korposzczur, a zatem chronicznie niewyspany, powiedziałabym, że mamy go na dwie godziny z głowy.

Ewa mruknęła z niechęcią. Co prawda nie pracowała na etat, ostatnimi czasy zarabiała na życie, tłumacząc dokumenty dla biur patentowych i kancelarii prawnych, była zatem panią swego czasu. Tak się jednak składało, że wczoraj wzięła pilne zlecenie, płatne pięćdziesiąt procent więcej za pośpiech. Tłumaczenie technicznego pisma z niemieckiego, prawdziwy gniot, niemożliwie nudny i męczący. W mieście brakowało tłumaczy z tego języka specjalizujących się w fachowych przekładach z masą trudnych słówek. Ewa wyrobiła sobie pewną renomę i słynęła nie tylko z tempa, ale i rzetelności. Nie było zatem mowy, by zawaliła to zlecenie. To nie tylko uderzyłoby ją po kieszeni, ale obniżyło jej status. Wyjaśniła zatem Dance, że może dotrzymać jej towarzystwa jeszcze, powiedzmy, przez godzinę. I tak czekała ją nieprzespana noc, którą spędzi nad słownikami technicznymi.

Danka spojrzała do telefonu i chwilę skrolowała ekran palcem. W końcu syknęła i uderzyła otwartą dłonią w kierownicę.

– Ja też powinnam się z powrotem zwijać na Tarchomin – oznajmiła. – Przyszedł przedstawiciel spółdzielni, od której najmuję lokal na aptekę. Chce, żebym podpisała przy nim pewne papiery. Sukinsyny! Najpierw zwabili mnie na swoją inwestycyjkę, nowoczesne luksusowe osiedle zabudowane na zapierdziałym polu kapusty, gdzie wrony zawracają i nie jeździ żaden autobus. Wielkie mi miasto, tylko dwie godzinki w korkach do centrum. Kolejne blokowisko w szczerej dupie udające metropolis tylko dla elity. I udało się im mnie ściągnąć tak jak innych usługodawców, którzy pootwierali zakłady w suterenach ich bloków. Wiesz, osiedle musi mieć swego fryzjera, salon urody z solarką, aptekę, przedszkole i żłobek, piekarenkę i cukierenkę, lokalik, gdzie można wypić kawusię, i tak dalej. Wzięłam zatem lokal za półdarmo, na czas nieograniczony, po prostu bajka. I nie minęły trzy miesiące, a właśnie podwyższają mi czynsz. I to tak, że oczy mi wyszły z orbit, gdy zobaczyłam o ile.

– Ostrzegałam cię – przypomniała Ewa, ale nie czyniła przyjaciółce dalszych wyrzutów.

Wystudiowanym i pewnie wyuczonym na psychologii gestem wzięła ją za dłoń, po czym popatrzyła w oczy.

– Nie pozwól pokonać się przeciwnościom, nie daj się im stłamsić. Pamiętaj, że nie jesteś sama, masz nas – wyrecytowała starannie przygotowaną kwestię, która miała dodać Dance otuchy. Ale zapomniała się uśmiechnąć.

Danka kiwnęła jednak głową, doceniając gest niepełnosprawnej psychicznie przyjaciółki, po czym uruchomiła silnik. Podwiozła Ewę pod wejście do metra i pojechała dalej, znów na drugą stronę Wisły, na Tarchomin. Krzysztof na tylnym siedzeniu nawet się nie poruszył, spał jak zabity.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI