Potwory północnoamerykańskich jezior - Nathan Ballingrud - ebook + książka

Potwory północnoamerykańskich jezior ebook

Ballingrud Nathan

4,0

Opis

Zbiór nominowany do nagród World Fantasy Award, British Fantasy Award i Bram Stoker Award.

Serial telewizyjny na jego podstawie, z udziałem Kaitlyn Dever, Kelly Marie Tran, Jonathana Tuckera, Taylor Schilling i innych, jest dostępny na platformie Hulu.

Nagrodzony Shirley Jackson Award zbiór opowieści gotyckich i niesamowitych Ballingruda bada najmroczniejsze i najbardziej samotne zakamarki współczesnego amerykańskiego życia. Opowieści Ballingruda to historie miłosne. Jak również o potworach. Czasami te potwory to wampiry albo wilkołaki. Czasami noszą twarze rodziców, kochanków, braci, byłych żon – albo twarze, które widzimy w lustrach. Ludzie w tych opowieściach – byli więźniowie, samotni rodzice, robotnicy bez pracy, dzieciaki zafascynowane ekstremizmem – są osamotnieni, a miłość i pragnienie bliskości popychają ich do desperackich czynów. Czasami upadają, czasami zyskują odkupienie. Zawsze są jednak wyraźnie, cudownie, przerażająco ludzcy, nawet w swoich najbardziej potwornych czynach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 258

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (11 ocen)
3
6
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
viollaesz

Dobrze spędzony czas

zbiór opowiadań gotyckich z domieszką horroru. Najlepsze: Idziesz, dokąd cię poniesie. Lodowa szczelina. Potwory z niebios. Dobry mąż. Krwawe i mocno oddziałowujace na wyobraźnię.
00
dyzio_76

Nie oderwiesz się od lektury

intrygujące
00
PaulinaJ29

Dobrze spędzony czas

Świetna współczesna groza! Sporo weirdu i horroru - połączenie idealne!
00
Yedolte2

Dobrze spędzony czas

Ciekawe opowiadania choć nie zapadają w pamięć na dłużej
00

Popularność




Idziesz, dokąd cię poniesie

Nie wyglą­dał jak męż­czy­zna, który miał zmie­nić jej życie. Był potężny, umię­śniony od pracy na plat­for­mie wiert­ni­czej, z ten­den­cją do tycia. Twarz miał sze­roką i nie­szko­dli­wie brzydką, jakby przez całe życie przyj­mo­wał ciosy i je zada­wał. Nosił brą­zowy płaszcz prze­ciw­desz­czowy dla ochrony przed poranną mżawką i groźbą cze­goś potęż­niej­szego, co tkwiło w zawie­sze­niu. Dyszał ciężko, szedł powoli. Zna­lazł miej­sce w bok­sie przy oknie wycho­dzą­cym na wodę i zwa­lił się na nie. Pod­niósł uma­zaną syro­pem kartę i wpa­trzył się w nią z peł­nym sku­pie­niem, jak uczeń usi­łu­jący odcy­fro­wać śred­nio­an­giel­ski. Przy­po­mi­nał każ­dego męż­czy­znę, który kie­dy­kol­wiek wszedł do tego baru. Nie wyglą­dał jak począ­tek ani jak koniec.

***

Tego dnia Zatoka Mek­sy­kań­ska i cała zie­mia były nie­bie­skie i nie­ru­chome. Mia­steczko Port Four­chon trzy­mało się połu­dnio­wego wybrzeża Luizjany jak pąkla, a za nim były już tylko całe mile wody, jak okiem się­gnąć. W dal­szej per­spek­ty­wie ukry­wały się plat­formy wiert­ni­cze i robot­nicy, któ­rzy utrzy­my­wali mia­steczko. W nocy widziała ich świa­tła na hory­zon­cie jak świece w przed­sionku. Poranna zmiana Toni już się koń­czyła, sala jadalna była pra­wie pusta. Lubiła spę­dzać te spo­kojne godziny na bal­ko­nie baru, patrząc na wodę.

Jej myśli wypeł­niała roz­mowa tele­fo­niczna, którą prze­pro­wa­dziła tego ranka. Gwen, jej trzy­let­nia córeczka, spra­wiała coraz wię­cej kło­potu męskiemu per­so­ne­lowi żłobka Sło­neczko, ostat­nio nawet gry­zła ich i kopała w żebra, kiedy pochy­lali się, żeby ją uspo­koić. Zale­d­wie kilka dni wcze­śniej Toni została tam zacze­piona przez pra­cow­nicę opieki spo­łecz­nej, która mówiła do niej łagod­nym, prze­sło­dzo­nym gło­sem i dotknęła jej ręki ze sło­wami „Nikt pani nie oce­nia, chcemy jedy­nie pomóc”, co roz­zło­ściło Toni. Pra­cow­nica wspo­mniała o psy­cho­logu i spy­tała o sytu­ację w domu. Toni była zaże­no­wana i wście­kła, a roz­mowę udało się jej zakoń­czyć dopiero wymam­ro­taną obiet­nicą kolej­nego spo­tka­nia. To, że jej córeczka już wyka­zy­wała tak poważne objawy nie­do­sto­so­wa­nia spo­łecz­nego, oszo­ło­miło Toni i spra­wiło, że czuła się bez­radna i oszu­kana.

Jed­no­cze­śnie znów pomy­ślała o Don­nym, który porzu­cił ją przed laty, żeby wypro­wa­dzić się do Nowego Orle­anu, a ona w wieku dwu­dzie­stu trzech lat została samotną matką. Tego ranka, wpa­tru­jąc się w nie­ubła­gany napór fal, życzyła mu śmierci. Życzyła mu jej przez dzie­lące ich mile i pro­sto w serce.

***

– Wie pan już, co chce pan zamó­wić? – spy­tała.

– Yyy… kawę. – Spoj­rzał na jej piersi, a póź­niej w oczy.

– Z cukrem i śmie­tanką?

– Nie, dzię­kuję. Sama kawa.

– Pro­szę bar­dzo.

Poza nim jedy­nym klien­tem był Sza­lony Claude, który sie­dział przy drzwiach, roz­ma­wiał swo­bod­nym tonem z tale­rzem sty­gną­cej jajecz­nicy i słu­chał radia przez słu­chawki. Wokół jego uszu uno­sił się gło­śny brzęk. Kucharz Pedro roz­siadł się wygod­nie za barem, jego okrą­głe ciało spo­wi­jały war­stwy popla­mio­nego bia­łego mate­riału. Cał­kiem pochło­nęło go pismo gita­rowe, które roz­ło­żył przy kasie. Za jego ple­cami drze­mała kuch­nia, ema­nu­jąc gęstym zadu­chem cebuli i przy­pa­lo­nego oleju. I tak pozo­sta­nie do połowy tygo­dnia, kiedy na plat­formy wiert­ni­cze przy­by­wała kolejna zmiana i przez mia­steczko prze­ta­czały się fale męż­czyzn.

Dla­tego wcale się nie zdzi­wiła, kiedy przy­nio­sła kawę, że męż­czy­zna zapro­po­no­wał, by się do niego przy­łą­czyła. Rów­nież nalała sobie kubek, a póź­niej zajęła miej­sce naprze­ciwko niego w bok­sie, z ulgą odcią­ża­jąc stopy.

– Nie masz pla­kietki – zauwa­żył.

– Och… pew­nie gdzieś ją posia­łam. Mam na imię Toni.

– Bar­dzo ład­nie.

Zaśmiała się drwiąco.

– Jasne. Skrót od Anto­inette.

Wycią­gnął do niej rękę.

– Alex.

Uści­snęła ją.

– Pra­cu­jesz na plat­for­mie, Alex?

– Cza­sami. Ale od dawna mnie tam nie było. – Uśmiech­nął się i wpa­trzył w mrok kawy. – Ostat­nio dużo jeż­dżę po oko­licy.

Toni wytrzą­snęła papie­rosa z paczki i go zapa­liła.

– Brzmi cie­ka­wie – skła­mała.

– Choć wcale nie jest. Ale założę się, że to miej­sce cza­sami bywa cie­kawe. Założę się, że spo­ty­kasz tu mnó­stwo róż­nych ludzi.

– No… w sumie tak.

– Od jak dawna tu jesteś?

– Trzy lata.

– Podoba ci się?

Poczuła przy­pływ zło­ści.

– Jasne, Alex, uwiel­biam tę robotę. Jak każdy.

– Hej, już dobrze. – Uniósł ręce. – Prze­pra­szam.

Pokrę­ciła głową, od razu poczuła się zawsty­dzona.

– Nie, to ja prze­pra­szam. Po pro­stu mam dziś dużo na gło­wie. Lokal jest w porządku.

Posłał jej pół­u­śmie­szek.

– A gdy­by­śmy tak wybrali się gdzieś razem, kiedy skoń­czysz pracę? Może pomógł­bym ci się roze­rwać? – Jego masywne dło­nie spo­czy­wały na bla­cie mię­dzy nimi. Wyglą­dały, jakby mógł nimi roz­bi­jać skały.

Uśmiech­nęła się do niego.

– Znasz mnie… jak długo? Od pię­ciu minut?

– Cóż mogę powie­dzieć? Impul­sywny ze mnie facet. Roz­są­dek jest prze­re­kla­mo­wany! – Opróż­nił kubek dwoma wiel­kimi hau­stami, jakby chciał pod­kre­ślić swoją lek­ko­myśl­ność.

– Przy­niosę ci wię­cej kawy, Panie Nie­bez­pieczny. – Wsta­jąc, pokle­pała go po dłoni.

***

To lek­ko­myślny impuls spro­wa­dził Donny’ego z powro­tem, na chwilę, nieco ponad rok wcze­śniej. Po serii roz­mów tele­fo­nicz­nych, począt­kowo iry­tu­ją­cych, póź­niej żar­to­bli­wych, a w końcu na nowo zacie­ka­wio­nych, w pewne piąt­kowe popo­łu­dnie wje­chał do Port Four­chon swoim roz­pa­da­ją­cym się nie­bie­skim pinto, żeby spę­dzić z nimi week­end. Z początku było miło, choć nie roz­ma­wiali o tym, co mogło się wyda­rzyć po nie­dzieli.

Gwen zaczęła wła­śnie cho­dzić do żłobka. Nagły roz­rost świata ją oszo­ło­mił i była prze­peł­niona gwał­tow­nymi emo­cjami. Różne rodzaje wście­kło­ści prze­cho­dziły przez jej ciałko jak fronty burzowe i żadne przy­tu­la­nie przez Toni jej nie uspo­ka­jało.

Choć Donny się do tego nie przy­zna­wał, Toni wie­działa, że dziecko go cie­ka­wiło, a świa­do­mość, że dziew­czynka będzie w przy­szło­ści odzwier­cie­dlać wiele z jego cech i zacho­wań, zaspo­ka­jała jego próż­ność.

Ale Gwen odma­wiała udziału w pró­bach wyge­ne­ro­wa­nia aury tajem­ni­czo­ści, która mogłaby zatrzy­mać go w tym miej­scu, i zapre­zen­to­wała się taką, jaką znała ją Toni – różowe i tłu­ściut­kie połą­cze­nie ciała i zaja­dło­ści, które śmiało się lub zło­ściło pozor­nie bez roze­zna­nia, które cho­dziło bez wdzięku i wyda­wało się cał­ko­wi­cie pozba­wione wszel­kiej urody i inte­li­gen­cji.

Seks był jed­nak rów­nie dobry co zawsze, a Donny zacho­wy­wał się, jakby dziecko za bar­dzo mu nie prze­szka­dzało. Kiedy wspo­mniał, że mógłby wziąć zwol­nie­nie na ponie­dzia­łek, zaczęła mieć nadzieję na coś trwa­łego.

W nie­dzielę wcze­snym popo­łu­dniem posta­no­wili poło­żyć córkę wcze­śniej spać i mieć wie­czór dla sie­bie. Naj­pierw jed­nak Gwen musiała zostać wyką­pana, a Donny wziął na sie­bie ten obo­wią­zek z miną czło­wieka, który dostał do ręki mate­riały wybu­chowe. Napeł­nił wannę wodą na głę­bo­kość ośmiu cali i wło­żył małą do środka. Usiadł i patrzył, jak Gwen, marsz­cząc czoło, zaj­muje się śmier­tel­nie poważną kwe­stią zabawy – wrzuca do wody butelki z szam­po­nem i poru­sza nimi jak stat­kami na morzu. Toni sie­działa za nimi na kla­pie sedesu i przy­szło jej na myśl, że to jej rodzina. Czuła się pogodna i zaspo­ko­jona.

I wtedy nagle Gwen pod­nio­sła się i rado­śnie zakla­skała w dło­nie.

– Dwie! Dwie kupki! Raz, dwa!

Toni z prze­ra­że­niem dostrze­gła dwa gówienka na dnie wanny, lekko poru­sza­jące się na prą­dach wzbu­dza­nych przez tań­czące nóżki Gwen. Donny wycią­gnął rękę i ude­rzył córkę w bok głowy. Pole­ciała na ścianę i z prze­ra­ża­ją­cym chlu­po­tem wpa­dła do wody. A póź­niej wrza­snęła. To był naj­bar­dziej prze­ra­ża­jący dźwięk, jaki Toni sły­szała w życiu.

Patrzyła na niego z otwar­tymi ustami. Nie mogła zebrać się w sobie, by się poru­szyć. Dziecko, sie­dzące na tyłku w brud­nej wodzie, wypeł­niało nie­wielką łazienkę dźwię­kiem przy­po­mi­na­ją­cym syrenę alar­mową, a ona chciała tylko, żeby mała się zamknęła, zamknęła się, zamknęła się, do kurwy nędzy.

– Zamknij się, do dia­bła! Zamknij się!

Donny popa­trzył na nią, na jego twa­rzy malo­wało się nie­zro­zu­miałe kłę­bo­wi­sko uczuć. Pod­niósł się i prze­ci­snął obok niej. Po chwili usły­szała trzask zamy­ka­nych drzwi. Uru­cho­mił sil­nik samo­chodu i odje­chał. Toni wpa­try­wała się w udrę­czoną córkę i pró­bo­wała uci­szyć nagłą furię.

***

Dolała Ale­xowi kawy i usia­dła razem z nim, zosta­wia­jąc dzba­nek na sto­liku. Się­gnęła po papie­rosa, któ­rego zosta­wiła w popiel­niczce, ale odkryła, że pod jej nie­obec­ność wypa­lił się do końca.

– Cho­lera – mruk­nęła.

Alex poki­wał głową.

– Ucie­kam – stwier­dził.

– Co takiego?

– To prawda. Ucie­kam. Ukra­dłem samo­chód.

Toni z nie­po­ko­jem wyj­rzała przez okno, ale par­king znaj­do­wał się po dru­giej stro­nie baru. Stąd widziała jedy­nie zatokę.

– Dla­czego mi to mówisz? Nie chcę nic o tym wie­dzieć.

– To kombi. Nie wie­rzę, że w ogóle jesz­cze jeź­dzi. Byłem w Mor­gan City i musia­łem się szybko wyno­sić. Samo­chód był pod ręką. Zabra­łem go.

Jego oczy błysz­czały gorącz­kowo, a choć się uśmie­chał, wyglą­dał na poru­szo­nego – stu­kał pal­cami w blat, a ścię­gna na jego rękach były wypu­kłe jak sznury. Toni czuła coraz więk­szy nie­po­kój połą­czony z nara­sta­jącą eks­cy­ta­cją. On był nie­bez­pieczny, ten męż­czy­zna. Był jak opa­da­jący młot.

– Wydaje mi się, że tam­ten facet mnie nie lubi.

– Co? – Odwró­ciła się i zoba­czyła Sza­lo­nego Claude’a, który znie­ru­cho­miał i gapił się na Alexa. Usta miał roz­chy­lone w poło­wie kęsa. – To Claude. Jest w porządku.

Alex nie prze­sta­wał się uśmie­chać, ale teraz uśmiech ten nabrał innego cha­rak­teru. Toni nie umiała go nazwać, ale wzbu­dzał w jej wnę­trzu dziwną bez­tro­skę.

– Nie, myślę, że cho­dzi o mnie. Cią­gle spo­gląda w tę stronę.

– Naprawdę, Claude jest w porządku. Łagodny jak kociak.

– Chcę ci coś poka­zać.

Alex się­gnął do kie­szeni płasz­cza i Toni przez chwilę myślała, że wyj­mie spluwę i zacznie strze­lać. Nie miała ochoty się poru­szyć, cze­kała na to, co nadej­dzie. Tym­cza­sem on wyjął pomiętą panamę. Kape­lusz został zmiaż­dżony, żeby zmie­ścić się w jego kie­szeni, a po uwol­nie­niu zaczął się roz­wi­jać, pra­wie jak kwiat.

Spoj­rzała na niego.

– To kape­lusz.

Męż­czy­zna wpa­try­wał się w panamę, jakby spo­dzie­wał się, że rzuci się ponad sto­łem z jaki­miś ohyd­nymi zamia­rami.

– To przed­miot o strasz­li­wej mocy.

– Alex… to kape­lusz. To przed­miot, który zakła­dasz na głowę.

– Należy do męż­czy­zny, któ­remu ukra­dłem samo­chód. Pro­szę – popchnął go w jej stronę. – Załóż go.

Zro­biła to. Zaczy­nała mieć dosyć powagi męż­czy­zny i uznała, że nade­szła pora na tro­chę żar­to­bli­wo­ści. Odwró­ciła brodę w stronę ramie­nia, wydęła wargi i spoj­rzała na niego z ukosa, jak wyobra­żała sobie, że mogłaby to zro­bić modelka.

Uśmiech­nął się.

– Kim jesteś?

– Super­mo­delką.

– Jak masz na imię? Skąd pocho­dzisz?

Ode­zwała się lekko chra­pli­wym gło­sem.

– Nazy­wam się Vio­let, pocho­dzę z L.A. i kro­czę po wybiegu ubrana jedy­nie w ten kape­lusz i nic poza nim. Wszy­scy mnie kochają i robią mi zdję­cia.

Roze­śmiała się z zaże­no­wa­niem. Męż­czy­zna pochy­lał się w jej stronę nad sto­li­kiem, na twa­rzy miał uśmiech. Widziała czu­bek języka wysta­jący mię­dzy jego zębami. Przez chwilę jedy­nie ją obser­wo­wał.

– Widzisz? Jest potężny. Możesz być, kim tylko zechcesz.

Oddała panamę i nagle poczuła się przy­bita. Zupeł­nie jakby wypo­wia­da­jąc te słowa, spra­wił, że czar prysł.

– Sama nie wiem.

– Wiesz, oka­zało się, że facet, któ­remu ukra­dłem ten samo­chód, sam był swego rodzaju zło­dzie­jem. Powin­naś zoba­czyć, co w nim zosta­wił.

– Może mi poka­żesz?

Znów się uśmiech­nął i rozej­rzał po nie­mal pustym barze.

– Teraz?

– Nie. Za pół godziny. Kiedy wyjdę z pracy.

– Ale wszystko jest zapa­ko­wane. Nie pozwa­lam, żeby ten towar tak sobie latał luzem.

– To poka­żesz mi u mnie.

I tak zde­cy­do­wali. Toni wstała i zabrała się za przy­go­to­wa­nia dla kolej­nej zmiany, które ogra­ni­czały się do uzu­peł­nie­nia paru sasze­tek keczupu i nasta­wie­nia eks­presu. Dolała kawy Sza­lo­nemu Claude’owi i dała mu kolejne dzie­sięć sasze­tek cukru, które on po kolei otwo­rzył i wsy­pał do kubka. Kiedy przy­szła jej zmien­niczka, Toni odwie­siła far­tuch przy sta­no­wi­sku kel­ne­rek i po dro­dze do drzwi zabrała Alexa.

– Musimy zaje­chać do żłobka, żeby ode­brać moją małą.

Jeśli ta infor­ma­cja go spe­szyła, nie poka­zał tego po sobie.

Kiedy mijali sto­lik Claude’a, dobiegł ich odle­gły zgiełk z jego słu­cha­wek.

Alex wygiął wargi.

– Idiota. Jak on może sły­szeć swoje myśli?

– Nie sły­szy. I o to cho­dzi. Sły­szy głosy w gło­wie. Pusz­cza radio tak gło­śno, żeby je zagłu­szyć.

– Jaja sobie ze mnie robisz.

– Nie.

Alex zatrzy­mał się i odwró­cił. Z nowym zain­te­re­so­wa­niem wpa­trzył się w tył głowy Claude’a.

– Ilu ludzi on tam ma?

– Ni­gdy nie spy­ta­łam.

– Cho­lera jasna.

Na zewnątrz zacho­dziło słońce i robiło się coraz chłod­niej. W ciągu dnia prze­stało padać i świat ema­no­wał wil­got­nym bla­skiem. Posta­no­wili, że Alex poje­dzie za nią swoim samo­cho­dem. Było to stare, prze­rdze­wiałe kombi z lat sie­dem­dzie­sią­tych, z tyłu leżała sterta pudeł. Nie zwró­ciła na nie więk­szej uwagi.

***

Kiedy weszli do jej miesz­kanka, wie­działa, że w końcu będą się kochać i zasta­na­wiała się, jak to będzie wyglą­dać. Patrzyła, jak męż­czy­zna się poru­sza, zwró­ciła uwagę na wdzięk jego ciała, powścią­gli­wość, jaką oka­zy­wał w jej salo­nie, wypeł­nio­nym kru­chymi przed­mio­tami. Widziała skórę pod jego ubra­niem, patrzyła jak się roz­ciąga i poru­sza.

– Nie przej­muj się. – Dotknęła miej­sca mię­dzy jego łopat­kami. – Niczego nie znisz­czysz.

Gwen wzbu­dzała wię­cej wąt­pli­wo­ści. Wypusz­czona jak rybka do miesz­ka­nia, znik­nęła z rado­snym okrzy­kiem w ciem­nych gro­tach swo­jego domu, byle dalej od tego dziw­nego nowego męż­czy­zny, przy któ­rym była tak cicha i smętna.

– Ład­nie tu – powie­dział Alex.

– Tro­chę bibe­lo­tów. Nic szcze­gól­nego.

Pokrę­cił głową, jakby jej nie wie­rzył. Miesz­ka­nie ozda­biały głów­nie odzie­dzi­czone szczątki życia jej babki – nija­kie tka­niny deko­ra­cyjne, pod­nisz­czone meble, które dźwi­gały zbyt wiele ciał ukła­da­ją­cych się bez­wład­nie na sta­rość, i ogromna, głu­pawa kolek­cja szkla­nych figu­rek – ska­czące del­finy, śpiące smoki i inne takie. Wszystko to miało być przy­tulne i uspo­ka­ja­jące, ale jedy­nie przy­po­mi­nało jej, jak daleko zna­la­zła się od życia, któ­rego naprawdę pra­gnęła. Wyglą­dało jak kon­strukt zro­dzony z despe­ra­cji i nie­na­wi­dziła go z całego serca.

Na razie Alex nie wspo­mniał ani sło­wem o przed­mio­tach w samo­cho­dzie ani kape­lu­szu w kie­szeni. Wyda­wało się, że bar­dziej inte­re­suje go Gwen, która zaglą­dała zza rogu do salonu i wpa­try­wała się w niego podejrz­li­wym i wygłod­nia­łym spoj­rze­niem, jakby wyczu­wała, że ta duża obca postać na kana­pie jej mamy może wywo­łać wiel­kie poru­sze­nie.

***

Był męż­czy­zną – to Gwen wie­działa od razu – a wobec tego nie­bez­piecz­nym stwo­rem. Sprawi, że mama będzie się zacho­wy­wać nie­na­tu­ral­nie, może nawet pła­kać. Był za duży, jak olbrzym w jej ksią­żeczce. Zasta­na­wiała się, czy zjada dzieci. Albo mamy.

Mama sie­działa obok niego.

– Chodź tu, mamu­siu. – Ude­rzyła dło­nią w udo, jak mama, kiedy chciała, żeby Gwen zwró­ciła na nią uwagę. Może uda­łoby jej się odcią­gnąć mamę od olbrzyma, a póź­niej mogłyby zacze­kać w sza­fie, aż się znu­dzi i odej­dzie. – Chodź tu, mamu­siu, chodź tu.

– Idź się poba­wić, Gwen.

– Nie! Chodź tu!

– Ona nie czuje się dobrze w obec­no­ści męż­czyzn – powie­działa mama.

– Nic się nie stało – odpo­wie­dział olbrzym. – Ostat­nio ja też nie. – Pokle­pał poduszkę obok sie­bie. – Chodź tutaj, maleńka. Chciał­bym się przy­wi­tać.

Gwen, zanie­po­ko­jona tym obro­tem wyda­rzeń, wyco­fała się za róg. Sie­dzieli w salo­nie, gdzie stało jej łóżko i były jej zabawki. Za jej ple­cami ciemny pokój mamy ział jak gar­dło. Usia­dła mię­dzy dwoma miej­scami, oto­czyła kolana rękami i cze­kała.

***

– Ona tak bar­dzo się boi – powie­dział Alex, kiedy znik­nęła im z oczu. – Wiesz, dla­czego?

– Bo jesteś duży i prze­ra­ża­jący?

– Bo już jest świa­doma moż­li­wo­ści. Jak długo wiesz, że masz w życiu wybór, boisz się, że wybie­rzesz nie­wła­ści­wie.

Toni odsu­nęła się od niego i posłała mu nie­ufny uśmiech.

– Dobra, Ein­ste­inie. Nie prze­sa­dzaj z tą filo­zo­fią.

– Poważ­nie mówię. Ona jest teraz jak tysiąc róż­nych ludzi, wszy­scy cze­kają, żeby zaist­nieć, a za każ­dym razem, kiedy doko­nuje wyboru, jeden z tych ludzi odcho­dzi na zawsze. Aż wresz­cie koń­czą ci się moż­li­wo­ści i zosta­jesz tym, kim jesteś. Ona się boi, co utraci, kiedy wyj­dzie, żeby mnie zoba­czyć. Kim już ni­gdy się nie sta­nie.

Toni pomy­ślała o swo­jej córce i widziała tylko sze­reg zamknię­tych drzwi.

– Jesteś pijany?

– Co? Wiesz, że nie jestem pijany.

– To prze­stań tak gadać. Wystar­czy mi tego gówna na całe życie.

– Jezu, prze­pra­szam.

– Zapo­mnij. – Toni wstała i wyszła za róg, żeby wziąć córkę na ręce. – Pójdę ją wyką­pać i poło­żyć. Jeśli masz ochotę zacze­kać, pro­szę bar­dzo.

Zanio­sła Gwen do łazienki i zaczęła wie­czorne obrzędy. Tego wie­czoru zbyt mocno czuła obec­ność Donny’ego, a domo­ro­słe filo­zo­fo­wa­nie Alexa brzmiało dokład­nie jak on, kiedy wypił o parę piw za dużo. Jak sobie uświa­do­miła, miała nadzieję, że obo­wiązki macie­rzyń­stwa znu­dzą Alexa i sobie pój­dzie. Nasłu­chi­wała trza­sku drzwi wej­ścio­wych.

Tym­cza­sem usły­szała kroki za ple­cami i poczuła jego ciężką dłoń na ramie­niu. Ści­snął ją deli­kat­nie i jego potężne ciało usa­do­wiło się obok niej. Powie­dział coś łagod­nie do Gwen i odsu­nął kosmyk wil­got­nych wło­sów z jej oczu. Toni poczuła, jak coś poru­sza się powoli w jej piersi, deli­kat­nie, a jed­nak z potęż­nym skut­kiem, jak Atlas roz­luź­nia­jący barki.

Gwen nagle wrza­snęła i wpa­dła do wody, ochla­pu­jąc ich oboje. Alex pochy­lił się, żeby osło­nić jej głowę przed ude­rze­niem w por­ce­lanę i w nagrodę za swoje wysiłki został kop­nięty w zęby. Toni odsu­nęła go na bok i wycią­gnęła małą z wanny. Mocno przy­tu­liła córeczkę do piersi i szep­tała jej do ucha mat­czyne zaklę­cia. Po krót­kiej walce Gwen w końcu uspo­ko­iła się w obję­ciach matki i jęczała cicho, sku­pia­jąc się na zna­jo­mej, cie­płej dłoni głasz­czą­cej ją po ple­cach, w górę i w dół, w górę i w dół, aż w końcu okla­pła i zapa­dła w nie­pewny sen.

Kiedy Gwen została prze­brana i zna­la­zła się w łóżeczku, Toni sku­piła uwagę na Ale­xie.

– Chodź, umyję cię.

Zapro­wa­dziła go z powro­tem do łazienki. Odsu­nęła zasłonę prysz­nica i wska­zała na mydło i szam­pon.

– Pach­nie tro­chę kwia­towo, ale robi swoje.

A on przez cały czas patrzył na nią i Toni pomy­ślała: więc to tak, tak to się dzieje.

– Pomóż mi. – Uniósł ręce nad głowę.

Uśmiech­nęła się blado i zaczęła go roz­bie­rać. Wpa­try­wała się w jego ciało, odpa­ko­wu­jąc je, a kiedy był nagi, przy­ci­snęła się do niego i prze­cią­gnęła pal­cami po jego skó­rze.

***

Póź­niej, kiedy leżeli razem w łóżku, powie­działa:

– Prze­pra­szam za ten wie­czór.

– Ona jest jesz­cze dziec­kiem.

– Nie, cho­dzi mi o to, jak na cie­bie wark­nę­łam. Nie wiem, dla­czego to zro­bi­łam.

– Nic się nie stało.

– Po pro­stu nie lubię się zasta­na­wiać, co by było gdyby. To nie ma sensu. Cza­sami myślę, że czło­wiek i tak nie ma zbyt wiele do powie­dze­nia na temat tego, co się z nim dzieje.

– Nie mam poję­cia.

Wyglą­dała przez nie­duże okno naprze­ciwko łóżka i wpa­try­wała w sta­lo­wo­szare chmury prze­su­wa­jące się po nie­bie. Za nimi były gwiazdy.

– Nie powiesz mi, czemu ukra­dłeś samo­chód?

– Musia­łem.

– Ale dla­czego?

– Nie­ważne – powie­dział po chwili mil­cze­nia.

– Jeśli mi nie powiesz, mogę pomy­śleć, że kogoś zabi­łeś.

– Może i to zro­bi­łem.

Zasta­na­wiała się nad tym przez chwilę. Było zbyt ciemno, żeby zoba­czyć cokol­wiek w sypialni, ale i tak się po niej rozej­rzała – znała umiej­sco­wie­nie każ­dego mebla, każ­dej zuży­tej pomadki i chwiej­nej sterty kolo­ro­wych pism. Mogła spoj­rzeć przez ściany i poczuć cię­żar figu­rek na pół­kach. Pró­bo­wała sobie zwi­zu­ali­zo­wać każdą z nich po kolei, jakby szu­kała tej jed­nej, która mogła posłu­żyć jako tali­zman prze­ciwko temu tema­towi i dziw­nej rado­ści, jaką w niej wzbu­dzał.

– Nie­na­wi­dzi­łeś go?

– Nie czuję nie­na­wi­ści. A chciał­bym. Chciał­bym być do tego zdolny.

– Daj spo­kój, Alex. Jesteś w moim domu. Musisz mi coś powie­dzieć.

Ode­zwał się dopiero po dłuż­szej chwili.

– Ten facet, któ­remu ukra­dłem samo­chód. Nazy­wam go Panem Sza­rym. Ni­gdy go nie widzia­łem, jedy­nie w snach. Tak naprawdę nic o nim nie wiem. Ale nie sądzę, żeby był czło­wie­kiem. I wiem, że mnie goni.

– Co to zna­czy?

– Muszę ci poka­zać.

Bez słowa wstał i wcią­gnął dżinsy. Wyczu­wała w jego zacho­wa­niu nara­sta­jącą eks­cy­ta­cję, która wzbu­dziła w niej podobne uczu­cia. Wyszła za nim z sypialni, po dro­dze wło­żyła przez głowę długą pod­ko­szulkę. Gwen spała mocno w salo­nie – po dro­dze do wyj­ścia musieli prze­stą­pić nad jej mate­ra­cem.

Trawa była wil­gotna pod jej sto­pami, powie­trze wypeł­niała słona woń morza. Samo­chód Alexa par­ko­wał przy kra­węż­niku, nisko nad zie­mią jak wielki chra­bąszcz. Męż­czy­zna otwo­rzył bagaż­nik i przy­su­nął bli­żej pierw­sze pudło.

– Popatrz. – I otwo­rzył je.

Z początku Toni nie mogła pojąć, na co patrzy. Pomy­ślała, że to kot leżący na ster­cie beżo­wych skó­rza­nych kur­tek, ale to nie było wła­ściwe, i dopiero kiedy Alex zła­pał za kota i wycią­gnął go na zewnątrz, zro­zu­miała, że to ludz­kie włosy. Męż­czy­zna wyjął całość z pudła, a ona wpa­trzyła się w coś, co wyglą­dało na wygar­bo­waną ludzką skórę, z ciem­nymi, pustymi otwo­rami w twa­rzy, przez co przy­po­mi­nała gumową maskę na Hal­lo­ween.

– Nazy­wam go Wacek, bo jest tak dobrze obda­rzony. – Alex zaśmiał się nie­do­rzecz­nie.

Toni cof­nęła się o krok.

– Ale są tam też kobiety, bar­dzo różni ludzie. Nali­czy­łem dzie­więć­dzie­się­cioro sze­ścioro. Wszy­scy sta­ra­nie zło­żeni. – Podał skórę Toni, ale kiedy nie zro­biła żad­nego gestu w jej stronę, zaczął ją znowu skła­dać. – Pew­nie nie ma powodu, żebyś zoba­czyła je wszyst­kie. Chyba już rozu­miesz, o co cho­dzi.

– Alex, chcę wra­cać do środka.

– Jasne, zacze­kaj chwilę.

Pocze­kała, aż zamknął pudło i wsu­nął je z powro­tem na miej­sce. Trzy­ma­jąc skórę pod pachą, zatrza­snął bagaż­nik, prze­krę­cił klucz w zamku i odwró­cił się w jej stronę. Uśmie­chał się i koły­sał na pię­tach.

– W porzą­siu – powie­dział i ruszyli z powro­tem.

Wró­cili cicho do sypialni, ostroż­nie sta­wia­jąc kroki, żeby nie obu­dzić Gwen.

– Zabi­łeś tych wszyst­kich ludzi? – spy­tała Toni, kiedy drzwi się zamknęły.

– Co takiego? Nie słu­cha­łaś mnie? Ukra­dłem samo­chód. To było w środku.

– Samo­chód Pana Sza­rego.

– Zga­dza się.

– Kim on jest? Do czego one służą? – spy­tała, ale już wie­działa, już wie­działa, do czego służą.

– To alter­na­tywy. Pozwa­lają ci być kimś innym.

Zasta­no­wiła się nad tym.

– Nosi­łeś któ­rąś z nich?

– Jedną. Bra­ko­wało mi jaj, żeby to powtó­rzyć. – Się­gnął do przed­niej kie­szeni dżin­sów i wyjął skó­rzaną pochwę. Ze środka wydo­był mały, brzydki nożyk przy­po­mi­na­jący szpon orła. – Naj­pierw trzeba zdjąć tą, którą ma się na sobie. To boli.

Toni prze­łknęła ślinę. Odgłos odbi­jał się echem w jej uszach.

– Gdzie twoja pierw­sza skóra? Ta, z którą się uro­dzi­łeś.

Alex wzru­szył ramio­nami.

– Wyrzu­ci­łem ją. Nie jestem taki jak Pan Szary. Nie umiem ich zakon­ser­wo­wać. Poza tym, po co miał­bym ją zacho­wać? Raczej jej nie lubi­łem, co nie?

Miała wra­że­nie, że w kąciku jej oka poja­wiła się łza, i spró­bo­wała powstrzy­mać ją przed wypły­nię­ciem. Była prze­ra­żona i upo­jona.

– Moją też weź­miesz?

Alex wzdry­gnął się zasko­czony, ale póź­niej chyba przy­po­mniał sobie, że trzyma w ręku nóż. Scho­wał go z powro­tem do pochwy.

– Mówi­łem ci, mała, że to nie ja zabi­łem tych ludzi. Nie potrze­buję wię­cej niż to, co już mam. – Poki­wała głową, a wtedy łza spły­nęła po jej policzku. Wytarł ją grzbie­tem dłoni. – Spo­koj­nie.

Zła­pała go za rękę.

– Gdzie jest moja? – Wska­zała na zwi­niętą skórę obok niego. – Ja też chcę. Chcę pójść z tobą.

– Jezu, nie, Toni. Nie możesz.

– Ale czemu nie? Dla­czego nie mogę?

– Daj spo­kój, masz tu rodzinę.

– Tylko ja i ona. Żadna rodzina.

– Masz córeczkę, Toni. Co z tobą nie tak? Tak wygląda teraz twoje życie. – Zdjął spodnie, a gdy był już nagi, wyjął nóż z pochwy. – Żad­nej dys­ku­sji. Zaraz odejdę. Ale naj­pierw się zmie­nię, więc może lepiej nie patrz.

Nie ruszyła się. Zatrzy­mał się, jakby się nad czymś zasta­na­wiał.

– Muszę cię o coś spy­tać. Ostat­nio się nad tym zasta­na­wia­łem. Czy myślisz, że z cze­goś kosz­mar­nego może powstać coś dobrego? Myślisz, że dobre życie może odku­pić strasz­liwy czyn?

– Oczy­wi­ście, że tak – odparła szybko, wyczu­wa­jąc drugą szansę dla sie­bie, gdyby tylko wypo­wie­działa wła­ściwe słowa. – Tak.

Alex przy­ci­snął ostrze do skóry głowy tuż nad pra­wym uchem i prze­cią­gnął nim po łuku wokół czubka głowy, aż dotarło do jego lewego ucha. Jaskra­wo­czer­wona krew wypły­wała leni­wie spod linii jego wło­sów, stru­myki i dopływy łączyły się na bro­dzie i szyi, wisiały na jego rzę­sach jak kro­ple desz­czu na płat­kach kwia­tów.

– Boże, naprawdę mam taką nadzieję.

Wsu­nął palce w nacię­cie i pocią­gnął.

Spa­da­jąca z niego skóra sko­ja­rzyła jej się z moty­lem wydo­sta­ją­cym się z tru­dem na świa­tło dnia.

***

Toni jedzie auto­stradą mię­dzy­sta­nową I-10. Poranne słońce, które wła­śnie wznio­sło się nad hory­zont, odbija się w jej lusterku wstecz­nym. Port Four­chon znaj­duje się daleko za jej ple­cami, a gra­nica Tek­sasu zbliża się coraz bar­dziej. Obok niej Gwen sie­dzi na pod­ło­dze przed sie­dze­niem pasa­żera i bawi się panamą, którą zosta­wił Alex, kiedy wyru­szył na pół­noc. Toni ni­gdy nie widziała sensu uży­wa­nia fote­li­ków dzie­cię­cych. Gwen jest szczę­śliw­sza, kiedy może się poru­szać, a w chwi­lach takich jak ta, gdy Toni czuje powolny, peł­znący gniew w żyłach, ostat­nim, na co ma ochotę, jest nagły atak zło­ści córki.

Kiedy Alex wyje­chał, miała kilka moż­li­wo­ści. Mogła wło­żyć głupi różowy uni­form, zawieźć Gwen do żłobka i wró­cić do pracy. Mogła poje­chać do Nowego Orle­anu i odna­leźć Donny’ego. Albo mogła powie­dzieć, że pier­doli to wszystko, wsiąść do samo­chodu i jeź­dzić, bez celu i bez ocze­ki­wań, co wła­śnie robi.

Przez pierw­sze kil­ka­na­ście mil pła­cze i jest to tak ogromny luk­sus, że po pro­stu pozwala sobie na to, bez poczu­cia winy.

Gwen, wciąż roze­spana i na razie nie­zde­cy­do­wana, czy maru­dzić, bo została wcze­śnie obu­dzona, czy eks­cy­to­wać się wycieczką, kle­pie ją po nodze.

– Wszystko dobrze, mamu­siu, wszystko dobrze?

– Tak kocha­nie. Mamu­sia czuje się dobrze.

Toni widzi na pobo­czu znak, któ­rego wyglą­dała. Par­king za dwie mile.

Kiedy tam docie­rają, zjeż­dża i zatrzy­muje się na pustym placu. Gwen wspina się na sie­dze­nie i wygląda przez okno. Widzi cie­pły czer­wony blask auto­matu z colą i uznaje, że tego dnia będzie szczę­śliwa, że wcze­sne wsta­wa­nie ozna­cza eks­cy­ta­cję i szansę na dobre rze­czy.

– Cola, mamu­siu? Mogę, mogę colę?

– Dobrze, maleńka.

Wysia­dają i pod­cho­dzą do auto­matu. Gwen śmieje się rado­śnie i ude­rza go kilka razy, wsłu­chu­jąc się w odle­głe głu­che echo w środku. Toni wrzuca parę monet i łapie wypa­da­jącą puszkę. Otwiera ją i daje córce, która przyj­muje ją z rado­ścią.

– Cola!

– Zga­dza się. – Toni klęka obok niej, a Gwen wypija kilka ambit­nych łyków. – Gwen? Kocha­nie? Mamu­sia musi do kibelka, dobrze? Zostań tutaj, dobrze? Mamu­sia zaraz wróci.

Gwen opusz­cza puszkę, nieco przy­tło­czona zim­nym gazo­wa­nym napo­jem, i kiwa głową.

– Zaraz wróci!

– Zga­dza się, kocha­nie.

Toni odcho­dzi. Gwen patrzy na mamę, która wraca do samo­chodu i wsiada do środka. Zamyka drzwi i uru­cha­mia sil­nik. Gwen wypija kolejny łyk coli. Samo­chód odjeż­dża od kra­węż­nika i dziew­czynka czuje nagły strach. Ale mamu­sia powie­działa, że zaraz wróci, więc będzie tu cze­kać.

Toni ści­ska kie­row­nicę i wyjeż­dża z powro­tem na auto­stradę. W oko­licy nie ma żad­nego ruchu. Znak wita­jący ją w Tek­sa­sie poja­wia się na chwilę i znika. Toni dodaje gazu. Serce wali jej w pier­siach.

Dziki Akr

Męż­czyźni leżą wewnątrz cze­goś, co pew­nego dnia sta­nie się domem. Teraz jest jedy­nie szkie­le­tem z belek i dźwi­ga­rów sto­ją­cym pośród fun­da­men­tów i kon­struk­cji innych rosną­cych domów na dużej, wyrów­na­nej spy­cha­czem pola­nie. Zie­mia wokół nich to zryta poma­rań­czowa glina. Do placu budowy osie­dla Dziki Akr przy­lega las, wspi­na­jący się po zbo­czach Pasma Błę­kit­nego. Wśród hikor i klo­nów zbiera się mrok, gdy niebo nad nimi ciem­nieje. Wszy­scy mają nadzieję, że wkrótce staną tu ukoń­czone budynki, a póź­niej kolejne szkie­lety i następne domy, a mię­dzy nimi drogi. Na razie są jed­nak tylko powa­lone drzewa, błoto i te nagie kon­struk­cje. I trzej męż­czyźni, leżący na zim­nej drew­nia­nej pod­ło­dze, patrzący mię­dzy bel­kami dacho­wymi na niebo przy­go­to­wu­jące się do nadej­ścia nocy. Mają lodówkę tury­styczną z piwem i kij bejs­bo­lowy.

Kil­ka­dzie­siąt stóp dalej stoi pikap Jeremy’ego ze strzelbą myśliw­ską na tyle.

Jeremy patrzy na roz­pa­la­jące się gwiazdy – naj­pierw dwie, a póź­niej tuzin. Przy­był tu z nadzieją na prze­moc, ale wie­czór spra­wił, że zła­god­niał. Leży na ple­cach, z piwem na masyw­nym brzu­chu, i ma nadzieję, że do niej nie doj­dzie. Dziki Akr został na razie opusz­czony i może tak pozo­stać jesz­cze przez dłuż­szy czas, co zna­czy, że jest łatwym celem. Przez trzy noce w ostat­nim tygo­dniu ktoś przy­cho­dził na plac budowy i dopusz­czał się małych, ale iry­tu­ją­cych aktów wan­da­li­zmu – ukradł lub uszko­dził narzę­dzia i sprzęt, nama­zał sprayem wul­garne obrazki na przy­cze­pie kie­row­nika budowy, nawet wysrał się na pod­ło­dze jed­nego z nie­ukoń­czo­nych domów. Kie­row­nik budowy poskar­żył się poli­cji, ale ponie­waż budowa się opóź­niała i koń­czyły się pie­nią­dze na rachunku, jego uwagę pochła­niali wście­kli pod­wy­ko­nawcy i poten­cjalni wła­ści­ciele. Jeremy uznał, że ochrona tego miej­sca należy do robot­ni­ków. Doszedł do wnio­sku, że wan­da­lami byli eko­lo­dzy, wście­kli, że góra została ogo­lona pod zabu­dowę. Mar­twił się, że wkrótce zaczną pod­pa­lać jego szkie­lety. Dewe­lo­per dostałby zwrot z ubez­pie­cze­nia, ale on i jego firma zban­kru­to­wa­liby. Dla­tego przy­je­chał tu z Den­ni­sem i Renal­dem – odpo­wied­nio naj­bliż­szym przy­ja­cie­lem i gościem, który naj­le­piej się bił – z nadzieją, że przy­ła­pią ich na gorą­cym uczynku i spusz­czą łomot.

– Dziś nie przyjdą – mówi Renaldo.

– Serio? Może dla­tego, że za gło­śno gadasz? – Den­nis pra­cuje dla niego od dzie­się­ciu lat. Jeremy przez jakiś czas chciał zro­bić go swoim wspól­ni­kiem, ale facet po pro­stu nie umie się ogar­nąć i Jeremy zre­zy­gno­wał z pomy­słu. Den­nis ma czter­dzie­ści osiem lat, dzie­sięć wię­cej niż Jeremy. Całe życie poświę­cił tej pracy, jest cie­ślą i nic poza tym. Ma trójkę małych dzieci i chce mieć kolejne. Prze­stój w pracy grozi mu ubó­stwem. – Banda prze­klę­tych skur­wieli eko­ter­ro­ry­stów – mówi Den­nis.

Jeremy patrzy na niego. Den­nis poru­sza szczęką, jest coraz bar­dziej wście­kły. To byłoby uży­teczne, gdyby wie­rzył, że ktoś się pojawi tego wie­czoru – ale myśli, że spie­przyli sprawę. Przy­je­chali za wcze­śnie, przed zacho­dem słońca, i naro­bili za dużo hałasu. Nikt nie przyj­dzie.

– Gościu. Weź sobie piwo i wylu­zuj.

– Te bachory pier­dolą moje życie, stary! A ty każesz mi wylu­zo­wać?

– Den­nis, stary, nie jesteś jedyny. – Opada na nich podmuch wia­tru z gór. Jeremy czuje, jak poru­sza się mu wśród wło­sów, pogłę­bia­jąc jego swo­bodne zado­wo­le­nie. Pamięta wście­kłość tego popo­łu­dnia, kiedy roz­ma­wiał z tam­tym dup­kiem z banku, i wie, że znów ją poczuje. Wie, że będzie musiał. Ale na razie jest rów­nie odle­gła i obca co księ­życ w pełni, pło­nący nie wia­domo ile mil nad nimi. – Ale nie ma ich tutaj. ‘Naldo ma rację, spier­do­li­li­śmy sprawę. Wró­cimy jutro w nocy. – Wpa­truje się w las ota­cza­jący plac budowy i zasta­na­wia się, dla­czego nie wpa­dli na pomysł, żeby się tam ukryć. – I zro­bimy to wła­ści­wie. Ale dzi­siaj? Wylu­zujmy.

Renaldo pochyla się i kle­pie Den­nisa po ple­cach.

– Mañana, amigo. Mañana!

Jeremy wie, że opty­mizm Renalda jest jed­nym z powo­dów, dla któ­rych Den­nis go nie znosi, ale młody Mek­sy­ka­nin nie byłby w sta­nie wytrzy­mać bez niego w cał­kiem bia­łej eki­pie. Ci goście się na nim wyży­wają, a on to znosi. Kiedy tak trudno o pracę, duma to luk­sus. Mimo to wylu­zo­wa­nie Renalda w obli­czu tego wszyst­kiego wzbu­dza w Jere­mym kon­ster­na­cję. Nie­moż­liwe, żeby męż­czy­zna zno­sił takie lek­ce­wa­że­nie, myśli, i nie zna­lazł gdzieś ujścia dla zło­ści.

Den­nis posyła Jeremy’emu poko­nane spoj­rze­nie. Na nie­bie pozo­stały resztki bla­sku, ale zie­mię spo­wija ciem­ność. Męż­czyźni są czar­nymi syl­wet­kami.

– Dla cie­bie wygląda to ina­czej, stary. No wiesz, twoja żona pra­cuje? Masz dodat­kowy dochód. Moja żona gówno robi.

– Ale to nie jest wyłącz­nie jej wina. Co byś zro­bił, gdyby Rebecca powie­działa ci jutro, że zna­la­zła sobie pracę?

– Powie­dział­bym, że do cho­lery, naj­wyż­szy czas!

Jeremy się śmieje.

– Gówno prawda. Znów byś jej zro­bił dzie­ciaka. Gdyby ta kobieta wyszła do ludzi, stra­cił­byś głowę, i dobrze o tym wiesz.

Den­nis kręci głową, ale na jego twa­rzy poja­wia się coś w rodzaju uśmie­chu.

Piwo dobrze mu zro­biło, ale ta roz­mowa mu to ode­brała – wszyst­kie stare stra­chy znów się budzą. Od trzech tygo­dni nie płaci swoim ludziom i nawet sta­rzy przy­ja­ciele, jak Den­nis, w końcu będą musieli odejść. Firma od mie­sięcy nie ure­gu­lo­wała żad­nego rachunku, a nauczy­ciel­ska pen­sja Tary z pew­no­ścią nie wystar­czy im na utrzy­ma­nie. Uświa­da­mia sobie, że ich cel tego wie­czoru to uspra­wie­dli­wie­nie dla wyła­do­wa­nia zło­ści – roz­wa­le­nie głów paru głu­pim dzie­cia­kom nie sprawi, że bank prze­sta­nie do niego wydzwa­niać, i nie uru­chomi znów spy­cha­czy. Nie pozwoli mu też zadzwo­nić do ekipy i powie­dzieć im, że mogą wra­cać do roboty.

Ale nie zamie­rza pozwo­lić, by tej nocy go to dopa­dło. Nie tej pięk­nej, księ­ży­co­wej nocy na górze, z lasem wzno­szą­cym się w niebo wszę­dzie wokół nich.

– Pier­do­lić to. – Klasz­cze dwa razy w dło­nie, jak odpo­czy­wa­jący suł­tan. – ‘Naldo! Más cerve­zas!

Renaldo, który wła­śnie się uło­żył, powoli unosi się do pozy­cji sie­dzą­cej. Wstaje i bez słowa skargi pod­cho­dzi do lodówki tury­stycz­nej. Jest przy­zwy­cza­jony do bycia chłop­cem na posyłki.

– Mały mek­sy­kań­ski sukin­syn – mówi Den­nis. – Założę się, że ma pięć­dzie­się­ciu kuzy­nów upa­ko­wa­nych w przy­cze­pie kem­pin­go­wej, któ­rych pró­buje utrzy­mać.

– Hablo pier­do­lony inglés, skur­wielu – mówi Renaldo.

– Co? Mów po angiel­sku! Nie rozu­miem cię.

***

– Muszę się odlać, stary – mówi Jeremy.

Potrzeba nara­stała w nim od jakie­goś czasu, ale leżał na ple­cach na pod­ło­dze, z cia­łem wypeł­nio­nym cie­płym, piw­nym letar­giem, i nie miał ochoty się ruszyć. Teraz obja­wia się nagłym, doj­mu­ją­cym bólem, co wystar­cza, żeby zmu­sić go do wsta­nia i przej­ścia na drugą stronę drogi z czer­wo­nej gliny. Wiatr przy­brał na sile i las jest ścianą mrocz­nych dźwię­ków, nie widać już poje­dyn­czych drzew, jedy­nie wijący się ruch, chciwą ener­gię, która spra­wia, że mrowi go skóra i skła­nia go do przy­śpie­sze­nia kroku. Księ­życ, który jesz­cze nie­dawno wyda­wał się życz­liwą latar­nią w ciem­no­ści, pło­nie na nie­bie. Za jego ple­cami Den­nis i Renaldo wciąż pro­wa­dzą mean­dru­jącą roz­mowę, a on trzyma się dźwięku ich gło­sów, żeby odpę­dzić od sie­bie nagły, nie­wy­ja­śniony strach. Posyła spoj­rze­nie w stronę domu. Zie­mia wznosi się w tam­tym kie­runku i pod tym kątem nie widzi żad­nego z męż­czyzn. Jedy­nie kro­kwie się­ga­jące w niebo.

Wcho­dzi mię­dzy drzewa i w imię przy­zwo­ito­ści oddala się kilka stóp. Staje za drze­wem i otwiera roz­po­rek, żeby sobie ulżyć. Ból w brzu­chu zaczyna zni­kać.

Cho­dze­nie roz­pa­liło alko­hol w jego krwi i znów zaczyna czuć złość. Jeśli wkrótce komuś nie przy­walę, myśli, nie wytrzy­mam. Wyła­duję się na kimś, kto na to nie zasłu­guje. Jeśli Den­nis znów zacznie jęczeć, to może być on.

Na tę myśl Jeremy czuje ukłu­cie poczu­cia winy. Den­nis jest jed­nym z tych gości, któ­rzy muszą mówić o swo­ich stra­chach, bo ina­czej zje­dzą go żyw­cem. Musi pro­wa­dzić rela­cję na żywo ze wszyst­kich ponu­rych moż­li­wo­ści, jakby poprzez wypo­wie­dze­nie stra­chu zmu­szał go do ukry­cia się. Jeremy czuje więk­sze pokre­wień­stwo z Renal­dem, który jesz­cze ani razu nie jęk­nął z fru­stra­cją, jak długo czeka na wypłatę albo jakie są per­spek­tywy na przy­szłość. Tak naprawdę nie zna Renalda, a jego sytu­ację oso­bi­stą jesz­cze sła­biej, i w jakimś sen­sie uznaje to za wła­ściwe. Wizja lamen­tu­ją­cego męż­czy­zny zawsze wzbu­dzała w nim zaże­no­wa­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki