Dziw - Nathan Ballingrud - ebook + książka

Dziw ebook

Ballingrud Nathan

4,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Bardzo wciągająca historia, wspaniale angażująca główna postać, klimat, piękno i osobliwość. Absolutnie znakomity kosmiczny western. Napisany w duchu Kronik Marsjańskich Bradbury’ego i dorównujący im świetnością.

Adam Roberts

Dziw Nathana Ballingruda to niesamowicie pomysłowa mieszanka science fiction, westernu i horroru, dynamiczna przygodowa opowieść o dziewczynie, jej robocie-dżentelmenie oraz planecie pełnej duchów. Idealna historia, żeby zabrać ją do swojego namiotu termicznego i zwinąć się z nią w kłębek w zimną marsjańską noc.

Owen King

Anabelle Crisp ma czternaście lat, kiedy przychodzi Cisza, zrywając wszelką łączność pomiędzy Ziemią i jej nowym domem, Marsem. Pewnego wieczoru, gdy zamykają z ojcem swoją jadłodajnię w kolonii New Galveston, napadają ich uzbrojeni ludzie. Wśród przedmiotów, które zabierają, jest nagranie głosu jej nieobecnej matki. Anabelle, napędzana oburzeniem oraz potrzebą podtrzymania na duchu załamanego ojca, wyrusza zmierzyć się ze złodziejami i odzyskać jedyną pamiątkę po matce. Towarzyszy jej lojalny kuchenny robot, pilot-wyrzutek oraz wyjęta spod prawa twarda kobieta. Anabelle musi przejść przez wymarłe górnicze miasteczka, których mieszkańców niesamowicie odmienił Dziw, wydobywany tam minerał, przez marsjańską pustynię i dotrzeć aż do ciemnego Krateru Peabody'ego, gdzie odkryje, że New Galveston, niegdyś bezpieczny azyl, jest zaledwie dogasającą świeczką wśród mroku świata.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 329

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:



Część pierwsza

Część pierw­sza

Co mi się przy­da­rzyło

Rozdział I

I

Kiedy na Marsa przy­szła Cisza, osia­da­jąc na nas jak duszący pył, mia­łam trzy­na­ście lat. Teraz za wiele o tam­tych cza­sach się nie mówi, a ci, któ­rzy je prze­żyli, już w więk­szo­ści zmarli. Ja jestem stara – nie­przy­zwo­icie stara, jak lubię mówić – i nie­długo do nich dołą­czę. Może dla­tego łapię się na tym, że w dłu­gie nocne godziny coraz czę­ściej myślę o tam­tych latach – o lęku i samot­no­ści, które dotknęły nas wszyst­kich, o hanieb­nych rze­czach, które robi­li­śmy, ponie­waż się bali­śmy.

Może dla­tego myślę też o daw­nych przy­ja­cio­łach i daw­nych wro­gach, o tym, że cza­sami to były te same osoby. Może także dla­tego w końcu odwie­dził mnie kochany stary Wat­son, błysz­czący w świe­tle lampy, pełen wła­snych magicz­nych histo­rii.

Przez całe życie chcia­łam pisać opo­wie­ści przy­go­dowe, ale zawsze bar­dziej od pisa­nia paso­wało mi czy­ta­nie. I nie wie­rzy­łam, że moja wyobraź­nia spro­sta temu zada­niu. Dopiero teraz, pod sam koniec, dociera do mnie, że nie potrze­bo­wa­łam sobie niczego wyobra­żać.

Nazy­wam się Ana­belle Crisp. Oto histo­ria o tym, co mi się przy­da­rzyło, co z tym zro­bi­łam i o skut­kach tegoż.

***

Był wcze­sny wie­czór i naszą jadło­daj­nię Matka Zie­mia już zamy­ka­li­śmy. Ojciec zwy­kle lubił, żeby było otwarte do późna. Żyli­śmy z Ciszą już od pra­wie roku i wyglą­dało na to, że kiedy zapada zmrok, coraz wię­cej ludzi pra­gnie cie­płego, jasnego miej­sca. A moja rodzina z przy­jem­no­ścią je zapew­niała. Naszą spe­cjal­no­ścią była dobra kuch­nia z ame­ry­kań­skiego Połu­dnia – fasola z ryżem, jar­muż, gril­lo­wana wie­przo­wina, tego typu rze­czy – a ściany mie­li­śmy obwie­szone zdję­ciami słyn­nych ziem­skich miast i atrak­cji. Cisza przy­dała tym obra­zom ele­gij­nego kli­matu, prawda, ale tylko atrak­cyj­niej dzięki temu wyglą­dały.

Tam­tego wie­czoru zamy­ka­li­śmy wcze­śniej niż zwy­kle. Klub Rucho­mych Obraz­ków wyświe­tlał coś na rynku – na pewno zabie­rze nam to więk­szość gości. Mnie to nie prze­szka­dzało, liczy­łam, że sama też pójdę na rynek i popa­trzę. Pusz­czali Zagi­niony świat, po raz kolejny, i choć widzia­łam go już dwa razy, bar­dzo chęt­nie obej­rza­ła­bym kolejny. Arthur Conan Doyle był moim ulu­bio­nym pisa­rzem. Pod­eks­cy­to­wana, czy­ta­łam – któ­ryś raz – Kro­niki Sher­locka Hol­mesa, z grzbie­tem już popę­ka­nym od oka­zy­wa­nej przeze mnie miło­ści.

Ostat­nim wie­czor­nym klien­tem był Joe Reilly. Wielu ludzi w New Galve­ston nie cier­piało go, miał więc w zwy­czaju przy­cho­dzić wtedy, gdy naj­pew­niej nikt mu nie będzie zawra­cał głowy. Naj­chęt­niej bym go w ogóle nie wpusz­czała, ale ojciec nie chciał o tym sły­szeć. Więc obsłu­ży­łam go w bez­ce­re­mo­nial­nym mil­cze­niu. Zjadł szybko, łap­czy­wie i powie­dział:

– Co, Ana­belle, zamy­ka­cie wcze­śniej?

– Dobrze wiesz, że tak.

– A. No to chyba nie będę cię trzy­mał. – Poło­żył na stole pie­nią­dze i wyszedł. Co za ulga; prze­waż­nie prze­sia­dy­wał do samego końca.

Zabra­łam nakry­cie do kuchni, gdzie ojciec i Wat­son, nasza Maszyna, już sprzą­tali. Ojciec coś mam­ro­tał pod nosem i zamilkł, kiedy przy­szłam. Znowu roz­ma­wiał z matką. Wie­dzia­łam, że to go uspo­kaja, lecz i tak ciężko było to sły­szeć. Sta­rał się to robić, tylko kiedy mnie nie było, ale cza­sami chyba nie potra­fił się powstrzy­mać.

Wat­son był Maszyną Kuchenną – dwu­nożną kon­struk­cją, z grub­sza człe­ko­kształtną, uty­li­tarną i bez­pł­ciową. Nazwa­łam go Wat­sonem na cześć boha­tera opo­wia­dań o Sher­locku Hol­me­sie, choć jego pro­gram obej­mo­wał zmy­wa­nie i nie­wiele wię­cej, a rodzice wgrali mu jesz­cze tani sza­blon oso­bo­wo­ści – Angiel­skiego Kamer­dy­nera – dla roz­rywki wła­snej i gości. Był zapro­gramowany na pomoc­nika detek­tywa, tak samo jak ja byłam wycho­wana na naj­więk­szego ama­tor­skiego detek­tywa na świe­cie. Ale świa­do­mie posta­no­wi­łam w ten fałsz wie­rzyć.

Byłam w kuchni może z minutę, więc kiedy wró­ci­łam na salę, zdzi­wi­łam się, widząc przy kon­tu­arze męż­czy­znę. Sie­dział zgar­biony, ze sple­cio­nymi dłońmi, przy­pa­tru­jąc się splo­towi pal­ców, jakby dostrze­gał w nich jakąś tajem­nicę do roz­wi­kła­nia. Włosy na gło­wie miał dłu­gie i sku­dłane, jasne, przy­pró­szone łagod­nymi różo­wymi odcie­niami nizin­nej mar­sjań­skiej pustyni. Nosił taką kurtkę na złą pogodę, jakie lubią noma­dyczne sekty, chro­niącą przed śmier­cio­no­śnym mro­zem w spę­dzane poza mia­stem noce. Na skó­rze pra­wego rękawa wid­niał wypa­lony sym­bol, iden­ty­fi­ku­jący go jako członka Ciem – nazwali się tak od oso­bli­wej, żywią­cej się tru­pami ćmy, ende­micz­nej dla Marsa; gatunku, który buduje gniazda w mar­twych cia­łach. Uniósł głowę, żeby na mnie spoj­rzeć; zdzi­wiła mnie jego twarz – piękna na swój twardy, nie­ugięty spo­sób, tak jak piękna jest pusty­nia. Oczy miał bla­do­zie­lone, deli­kat­nie lumi­ne­scen­cyjne; gdyby nie ten znak na kurtce, wzię­ła­bym go za gór­nika. Myśla­łam, że jest w wieku mojego ojca – jakoś po czter­dzie­stce – dopóki się nie ode­zwał i nie usły­sza­łam jego mło­dego głosu.

– Już myśla­łem, że tu umrę, zanim ktoś zechce mnie obsłu­żyć.

Zdzi­wiła mnie ta obce­so­wość. Nie zna­łam go, co w New Galve­ston było nie­zwy­kłe, ale nie nie­moż­liwe, zwłasz­cza jeśli nale­żał do któ­rejś z pustyn­nych sekt. Mimo wszystko ojciec i ja byli­śmy tu sza­no­wani i na ogół trak­to­wani przy­zwo­icie.

– Prze­pra­szam, już zamknięte.

– Na tabliczce jest, że otwarte.

– Wła­śnie szłam ją prze­krę­cić.

– Ale jesz­cze nie prze­krę­ci­łaś, więc chyba jest otwarte. Popro­szę czarną kawę.

Nie wie­dzia­łam, co innego zro­bić, więc odwró­ci­łam się i nasta­wi­łam wodę na kuchence. Nie­po­koił mnie ten obcy, co wcho­dzi i roz­ka­zuje takim tonem. A jesz­cze bar­dziej nie­po­ko­iło mnie to, że go słu­cha­łam.

Przez parę minut nie mia­łam nic do roboty. Opar­łam się o ladę, a on sie­dział i patrzył na mnie. Scho­wa­łam książkę pod blat, nie chcąc zapew­niać temu czło­wie­kowi punktu wyj­ścia do dal­szej roz­mowy. Sły­sza­łam, jak ojciec krząta się z tyłu, zmywa naczy­nia i je odkłada. Roz­ma­wia przy tym z matką. To była pry­watna sprawa, cichy lament, nie­szko­dliwy, nic nad­zwy­czaj­nego; jed­nak teraz, gdy on to sły­szał, poczu­łam się zaże­no­wana.

– Kto tam jest? – zapy­tał ten czło­wiek.

– Mój ojciec. To jego lokal.

– Z kim roz­ma­wia?

– Z naszą Maszyną – powie­dzia­łam. Już łatwo przy­szło mi skła­mać. – Do zmy­wa­nia.

– Do zmy­wa­nia, tak? A mama gdzie jest?

– Na Ziemi. – Poczu­łam, jak krew napływa mi do twa­rzy.

– A, czyli ty poma­gasz mu to pro­wa­dzić? Każe swo­jej małej córeczce zada­wać się ze wszyst­kimi tymi wul­gar­nymi szu­mo­wi­nami, które wcho­dzą przez te drzwi, a sam chowa się w kuchni przy bab­skiej pracy razem z Maszy­nami?

– Nasi klienci to nie szu­mo­winy. Prze­waż­nie są bar­dziej kul­tu­ralni niż pan.

– Och, jeśli ura­zi­łem, to prze­pra­szam.

– Jakby naprawdę chciał pan prze­pro­sić, toby się pan pod­niósł i wyszedł tymi drzwiami. Mówi­łam, zamknięte jest. Wie­czo­rem poka­zują na rynku film i chcę go zoba­czyć.

– Malutka, ja przy­cho­dzę z pustyni. Jestem zmę­czony, trzeba mi schro­nie­nia i miłego towa­rzy­stwa. Ale jesz­cze bar­dziej potrze­buję gorą­cej kawy. I oka­zuje się, że tu, pod tym dachem, mogę zna­leźć to wszystko naraz. No to nie mam ochoty wycho­dzić.

Woda zaczęła gwiz­dać za moimi ple­cami. Zala­łam zmie­loną kawę.

– A ja nie mam ochoty być bar­dzo miła – powie­dzia­łam.

– No tak, to już wyraź­nie dałaś do zro­zu­mie­nia. A co tam poka­zują, że tak koniecz­nie chcesz zoba­czyć?

– Zagi­niony świat. – Te słowa, wypo­wie­dziane na głos, wycza­ro­wały mi w umy­śle obraz pięk­nych dino­zau­rów i poczu­łam nie­chciany dzie­cinny dresz­czyk.

Par­sk­nął śmie­chem i pokrę­cił głową.

Żało­wa­łam, że mu odpo­wie­dzia­łam, teraz byłam nie dość, że zła, to jesz­cze się zawsty­dzi­łam. Nale­wa­jąc mu kawę do kubka, posta­ra­łam się wlać także solidną por­cję fusów.

Powie­dział:

– A to nie widzia­łaś już tego ze sto razy? I nie zoba­czysz jesz­cze ze sto? Z Ziemi raczej już żadne filmy nie przyjdą. Co jest, to jest.

Nie odpo­wie­dzia­łam. Nie było to coś, co nie przy­szłoby mi wcze­śniej do głowy. Ale wciąż trzy­ma­łam się myśli, że może jakoś uda się u nas robić filmy. Kie­dyś tam. I że to zakłó­ce­nie nor­mal­nego życia, które zno­simy od tak wielu mie­sięcy, nie­długo się skoń­czy. Że świat działa według dłu­go­ter­mi­no­wego planu i wróci do normy, jak tylko ludzie znów zaczną się nor­mal­nie zacho­wy­wać.

Ale nie zamie­rza­łam z nim o tym dys­ku­to­wać. Dostał kubek kawy i jeśli o mnie cho­dzi, moje obo­wiązki wobec niego zostały wypeł­nione.

– Dzie­sięć cen­tów – powie­dzia­łam.

Otu­lił kubek brud­nymi dłońmi i zamknął oczy, wdy­cha­jąc zapach kawy.

– To nic nie zna­czy – powie­dział.

Poczu­łam, jak pęka moja cier­pli­wość.

– To zna­czy, że masz zapła­cić dzie­sięć cen­tów! Nie możesz tak po pro­stu wdzie­rać się do środka, kiedy chcemy zamy­kać i jesz­cze nie pła­cić za to, co zamó­wisz!

Deli­kat­nie odsta­wił kubek i powie­dział:

– „Wdzie­rać się”? Mała, uspo­kój się tro­chę. Zapłacę, jak będę gotowy zapła­cić. A jeśli myślisz, że pie­nią­dze jesz­cze cokol­wiek się liczą, to jesteś bar­dziej dzie­cinna, niż myśla­łem. Dawne rze­czy już nic nie zna­czą. Nie rozu­miesz tego?

Usły­sza­łam, że za moimi ple­cami otwo­rzyły się drzwi od kuchni. To ojciec.

– Belle, krzy­cza­łaś? Co tu się dzieje? – zapy­tał.

Wyglą­dał na zmę­czo­nego. Wtedy cią­gle tak wyglą­dał. Nie był zbyt wysoki, i nawet w dobrym zdro­wiu był chudy, ale odkąd zaczęła się Cisza, zro­bił się pra­wie jak szkie­let. Ubra­nie, mokre od zmy­wa­nia, wisiało na nim. Twarz miał znu­żoną. Na moich oczach zmie­niał się w starca. Trudno było już na niego patrzeć, nie czu­jąc smutku sple­cio­nego nie­po­ko­jąco ze stra­chem.

– Kaza­łam mu zapła­cić za kawę, a on nie płaci.

Poło­żył mi dłoń na ramie­niu.

– Ana­belle, to tylko kawa – powie­dział mi do ucha. A do zaku­rzo­nego rabu­sia za ladą dodał: – Uparta ta moja córka. Ona trzyma mnie w pio­nie.

Zje­ży­łam się – nie miał prawa prze­pra­szać w moim imie­niu. Nie kiedy mia­łam rację. Uśmiech­nął się do tam­tego. Ktoś, kto by go nie znał, mógłby to wziąć za szczery uśmiech.

– Na tabliczce było „otwarte” – powie­dział tam­ten, jakby ojciec coś mu zarzu­cił.

– Oczy­wi­ście. Zamy­kamy, ale może pan zostać i dopić kawę.

– No to zamy­kaj­cie. Już.

– Mogę jesz­cze tro­chę mieć otwarte, mnie to nie prze­szka­dza. Szcze­rze mówiąc, to nawet lepiej. I tak mam dużo roboty. Dobrze mieć jakieś towa­rzy­stwo. – Obszedł ladę z mio­tłą w ręce, chcąc zamieść pod­łogę w sali.

– Powie­dzia­łem, prze­kręć­cie tabliczkę na „zamknięte”.

Ojciec sta­nął jak wryty, obej­rzał się na tam­tego. We krwi wzbu­rzyła mi się kolejna fala gniewu. Zawsze byłam popę­dliwa, czę­sto mia­łam z tego powodu pro­blemy, ale tylko nie­któ­rzy dopro­wa­dzali mnie do takiego stanu. Nie­któ­rym ludziom po pro­stu trzeba dać w gębę.

Chcia­łam, żeby ojciec go usa­dził. Chcia­łam, żeby zła­pał go za brudny koł­nierz i wywlókł, wierz­ga­ją­cego i krzy­czą­cego, za drzwi. Chcia­łam, żeby mu pod­bił te piękne oczy. Lecz to nie było do niego podobne. Zawsze był łagodną duszą. Lubił spo­kój i uprzej­mość. Zasta­na­wia­łam się kie­dyś, co spra­wiło, że ten deli­katny czło­wiek zgło­sił się dzie­sięć lat temu na jed­nego z pierw­szych kolo­ni­stów na Mar­sie. Takie rze­czy są dla ludzi odważ­nych. A ojciec odważny nie był.

Matka była.

– No dobrze – powie­dział. Prze­sko­czył wzro­kiem na mnie i z powro­tem na tam­tego. – Tylko spo­koj­nie. Już zamy­kam.

– Jestem spo­kojny, panie star­szy. I będę, póki będziesz robić to, co mówię.

Ojciec ruszył do tabliczki w oknie, a ja tym­cza­sem sza­co­wa­łam moje szanse prze­ciwko intru­zowi. Mia­łam wrzącą wodę, ale podej­ście do niej wyma­gało dwóch czy trzech kro­ków, kolej­nego, aby się obró­cić i cisnąć nią w niego. Będzie miał zbyt dużo czasu. Noże wynie­śli­śmy na zaple­cze do umy­cia, fry­tow­nica była wyłą­czona, olej już stygł. Wat­son tkwił z tyłu, wycie­ra­jąc tale­rze, bez­u­ży­teczny jak roślina donicz­kowa. Więc tylko spoj­rza­łam na niego wście­kle, licząc, że wystar­cza mu wyobraźni, by zin­ter­pre­to­wać, jak wielką krzywdę wyrzą­dzam mu w myślach.

Pustka na jego twa­rzy, gdy na mnie spoj­rzał, suge­ro­wała, że nie wystar­cza.

Ojciec pocią­gnął za sznu­rek, wyłą­cza­jąc neon. Zami­go­tał i zgasł. Pstryk­nął wyłącz­ni­kiem i zga­sła także połowa świa­teł w środku, zostały tylko lampy w kuchni i parę awa­ryj­nych świa­tełek w sali. Mil­cząc, obszedł kon­tuar i sta­nął za mną.

– I już – powie­dział. – Zamknięte. Ana­belle, wra­caj do kuchni.

– Ana­belle, ni­gdzie nie idź – powie­dział tam­ten.

– Rób, co mówię. I to już.

Ruszy­łam się, aby usłu­chać, choć wszyst­kie odru­chy mówiły mi, żeby tego nie robić.

Tam­ten wal­nął dło­nią w blat.

– Nie sły­szysz? Nie…?

Ojciec też pod­niósł głos, ale zanim zdą­ży­łam prze­two­rzyć, co mówi, obcy wyjął zza pasa ukryty pod płasz­czem pisto­let i z gra­cją i wprawą, któ­rej nie spo­dzie­wa­ła­bym się po kimś tak nie­okrze­sa­nym, zro­bił nim młynka w powie­trzu, zła­pał za lufę i kolbą bru­tal­nie ude­rzył ojca w skroń, prze­wra­ca­jąc go na kon­tuar jak worek owsa. Ojciec osu­nął się na pod­łogę. Pró­bo­wa­łam go pod­trzy­mać, ale był zbyt ciężki. Napast­nik znów trzy­mał pisto­let za kolbę – zmiana nastą­piła tak szybko, że jej nie zauwa­ży­łam – a lufą celo­wał w moją twarz.

– A teraz, do cho­lery, siedź i się nie ruszaj!

Byłam prze­ra­żona. Nie ruszy­łam się. Patrzy­łam, jak ojciec krwawi w ciszy na pod­łogę, brudną od pode­szew naszych butów i nawia­nego z zewnątrz pia­sku. Był nie­ru­chomy jak księ­życ na nie­bie.

– Pomóż mi z nim – powie­dział tam­ten. Prze­sko­czył przez ladę i zsu­nął się po mojej stro­nie. Wziął ojca pod ramiona i spoj­rzał na mnie. – Powie­dzia­łem: pomóż mi!

Pomo­głam. Chcia­ła­bym wam powie­dzieć, że się z nim biłam, że zła­pa­łam, co było pod ręką, i ude­rzy­łam go, nie dba­jąc o wła­sne bez­pie­czeń­stwo. Ale się bałam. Dzia­łał tak szybko, że ule­ciała ze mnie wszelka wola walki. Byłam z nim sama i bałam się. Wzię­łam więc ojca za kostki i usłu­cha­łam, kiedy tam­ten kazał mi go prze­nieść na zaple­cze.

Nazy­wa­li­śmy to pomiesz­cze­nie kuch­nią, choć wła­ści­wie zwy­kle goto­wa­li­śmy na kuchence z przodu, na oczach klien­tów. Było ono wąskie i wyko­rzy­sty­wane prze­waż­nie do zmy­wa­nia i prze­cho­wy­wa­nia pro­duk­tów. Obok zlewu stała cia­sno wpa­so­wana, wielka, wysoka do pasa zamra­żarka. Po dru­giej stro­nie zlewu były tylne drzwi, zamknięte ciężką sztabą. Lubi­li­śmy uda­wać, że New Galve­ston jest zbyt małe, aby zna­lazł się w nim ban­dyta, przed któ­rym trzeba by się w ten spo­sób chro­nić, ojciec twier­dził jed­nak, że źli ludzie znajdą się wszę­dzie. Choć wie­rzy­łam w te jego słowa, przy­kro mi było, że spraw­dziły się tak bru­tal­nie.

Przy zle­wie stał Wat­son. Wyglą­dał groź­nie: wiel­kie, potężne meta­lowe ciało, niczym ciężka, pan­cerna beczka. Ręce miał ze stali, a ogu­mo­wane szczypce spo­koj­nie mogłyby zmiaż­dżyć ludzką czaszkę jak grejp­fruta. Świa­tło jego oczu przy­da­wało mu w tym momen­cie zło­wro­giego widoku, żyw­cem z pul­po­wej powie­ści. Całym ser­cem bła­ga­łam, aby zasko­czył teraz tego czło­wieka – aby zasko­czył mnie.

– Och jej – powie­dział Wat­son.

Męż­czy­zna nawet na niego nie spoj­rzał. Poło­ży­li­śmy ojca na pod­ło­dze. Gdy tylko puści­łam jego kostki, cof­nę­łam się pod ścianę, tuż pod regał wypeł­niony sło­jami prze­two­rów, mąką, cukrem, płat­kami owsia­nymi. Wszystko to nada­wało się na pocisk, któ­rego jed­nak bałam się użyć. Czu­łam, jak powie­trze wcho­dzi mi do płuc i wycho­dzi. Czu­łam pul­so­wa­nie krwi w gło­wie, tak inten­sywne, że robiło mi się słabo.

Obcy stał nad ojcem i przy­glą­dał mu się jak wete­ry­narz oku­la­łemu koniowi. Zer­k­nął na mnie.

– Żyje, jak­byś nie wie­działa.

Kiw­nę­łam głową, ale nie byłam pewna, czy w to wie­rzyć. Widzia­łam już mar­twych ludzi – raz, kiedy dwóch chło­pa­ków wygłu­piało się na trak­to­rze i jeden spadł pro­sto pod cią­gniętą za nim bronę tale­rzową, a potem jesz­cze kilku, kiedy grypa prze­szła przez mia­steczko jak Sąd Osta­teczny. Wszy­scy byli tak samo nie­ru­chomi, tak samo wyprani z moż­li­wo­ści, jak teraz mój ojciec.

– Teraz będzie tak. – Gdy nie spoj­rza­łam w jego stronę, kla­snął w dło­nie, raz, gło­śno. – Sły­szysz mnie, mała? To słu­chaj. Otwo­rzę te tylne drzwi i dam sygnał. Przyj­dzie tu paru moich kole­gów. Rozej­rzą się, zoba­czą, co im się może przy­dać, i wezmą to sobie. Potem wszy­scy pój­dziemy. Rozu­miesz? – Zro­bił krok w moją stronę i dodał: – Ty mnie sły­szysz?

– Sły­szę aż za dobrze! Jesteś zło­dzie­jem! Nikim innym, tylko prze­klę­tym zło­dzie­jem!

Miał czel­ność się zezło­ścić.

– A więc ciesz się, że tylko zło­dzie­jem. Módl się, żebym pozo­stał tylko zło­dzie­jem. Pew­nie ci się nie wydaje, ale może być o wiele gorzej. Więc stój spo­koj­nie, jak grzeczna dziew­czynka, i niech wszystko dzieje się tak, jak powinno.

Obcy zsu­nął sztabę z drzwi od zaple­cza i otwo­rzył je, wpusz­cza­jąc mroźny powiew noc­nego powie­trza. Wychy­lił się i cicho zaświer­go­tał, tro­chę jak mar­sjań­skie cykady, co cią­gle wła­ziły do naszych cie­plarń. Po chwili odsu­nął się od drzwi i do środka weszło dwoje innych ludzi.

Kobieta i męż­czy­zna, oboje grubo ubrani, o twa­rzach wyszo­ro­wa­nych z wieku przez ostre i nie­osło­nięte pustynne wia­try. Męż­czy­zna był wysoki i łysy, z podob­nymi świe­tli­stymi oczyma jak pierw­szy obcy. Nawet nie spoj­rzał na leżą­cego ojca i na mnie, od razu pod­szedł do pó­łek za nami i zaczął pako­wać prze­twory do worka. Kobieta miała krótko przy­cięte czarne włosy i tęgą budowę ciała, twarz upstrzoną bli­znami po trą­dziku. Zer­k­nęła na mnie, potem na ojca.

– Nie żyje? – zapy­tała.

– Oj, Sally. Za kogo ty mnie masz?

– Lepiej, żebyś nie wie­dział.

Przy­łą­czyła się do plą­dro­wa­nia naszych zapa­sów. Kiedy szu­kali żyw­no­ści, obcy pod­szedł do sto­lika, który słu­żył ojcu za biurko, i powyw­ra­cał sto­jące na nim pude­łeczka, roz­sy­pu­jąc kwitki, dłu­go­pisy, spi­na­cze i okrą­głe, twarde wałki, któ­rych uży­wa­li­śmy w Wat­so­nie – do nagry­wa­nia wia­do­mo­ści, do muzyki, do kopii zapa­so­wej. Zebrał te ostat­nie i wsu­nął do kie­szeni kurtki. To ich strata zabo­lała nas bar­dziej niż utrata jedze­nia.

Cała ope­ra­cja zajęła nie­całe pięć minut. Gdy wysu­wali się w noc, cicho i szybko, zabie­ra­jąc ze sobą tyle naszej żyw­no­ści i wody, ile byli w sta­nie udźwi­gnąć, czło­wiek, który to wszystko zaczął, zatrzy­mał się jesz­cze przy zamra­żarce i otwo­rzył ją, po czym wydo­był z paru­ją­cego wnę­trza zamro­żony kawał przed­niej woło­winy z Kan­sas.

W dro­dze do drzwi zatrzy­mał się przy Wat­so­nie i klep­nął go w poli­czek.

– Ty, duży, powi­nie­neś pójść mnie poszu­kać. Tam jest zupeł­nie inny świat dla takich jak ty. – Potem obej­rzał się na mnie. Przy­tknął palec do głowy, jakby uno­sił rondo wyima­gi­no­wa­nego kape­lu­sza, i powie­dział: – Jestem Silas Mundt. Myślę, że wię­cej mnie nie zoba­czysz.

– Módl się, żeby tak było – odpar­łam.

– Miłego oglą­da­nia filmu, Ana­belle. Jak się pośpie­szysz, pew­nie jesz­cze zdą­żysz.

Po czym zamknął za sobą drzwi. Zało­ży­łam sztabę, zamy­ka­jąc nas w środku, i pobie­głam do ojca, któ­rzy rze­czy­wi­ście wciąż żył – i płytko oddy­chał. Rąb­kiem sukienki star­łam mu krew z głowy. Dopiero wtedy pozwo­li­łam sobie na łzy. Przy­szły z siłą, która mnie prze­ra­ziła.

Sporo czasu miało upły­nąć, zanim znowu sobie na nie pozwolę.

Rozdział II

II

To wszystko wyda­rzyło się dawno temu, w roku 1931, pra­wie pełny rok po tym, jak zaczęła się Cisza. Wów­czas jesz­cze mie­rzy­li­śmy lata po ziem­sku. Po ziem­sku mia­łam czter­na­ście lat. Według mar­sjań­skiej rachuby – sie­dem. Ale wtedy jesz­cze nikt po mar­sjań­sku nie liczył. To miało przyjść póź­niej.

Jako dora­sta­jąca dziew­czynka z pierw­szego roku Ciszy naj­bar­dziej pamię­tam straszną obec­ność spodka. Widzia­łam go z okna mojego poko­iku w naszym malut­kim habi­ta­cie i cza­sami wpa­try­wa­łam się w niego wie­czo­rem, gdy niebo otwie­rało się na gwiazdy, przy­cią­ga­jąc tłumy gapiące się na Zie­mię. Stał na pochy­ło­ści tuż poza gra­nicą mia­steczka. Kopuła góro­wała nad niskimi meta­lo­wymi dachami habi­ta­tów jak łagodne srebrne wzgó­rze odbi­ja­jące świa­tło zacho­dzą­cego słońca. Cza­sami pan Reilly, pilot, wcho­dził do środka i odpa­lał sil­niki – aby utrzy­mać je na cho­dzie, mówił. Kiedy to robił, na obwo­dzie spodka zapa­lały się jaskra­wo­nie­bie­skie świa­tła. Odbi­jały się od ścian naszych habów, spra­wia­jąc, że New Galve­ston wyglą­dało jak garstka rzu­co­nych na pusty­nię nie­bie­skich dia­men­tów.

Czę­sto ich jed­nak nie włą­czał. To dla­tego, że zuży­wają paliwo, mówił, a trzeba je oszczę­dzać, jeśli kie­dy­kol­wiek mamy się odwa­żyć na powrót do domu. Jed­nak nawet wtedy wie­dzia­łam, że praw­dziwy powód jest inny: na widok roz­świe­tlo­nego spodka ludzie tro­chę wario­wali. Zaczy­nali za bar­dzo myśleć, czy by do niego nie wsiąść i nie pole­cieć od razu do domu. A w tam­tych cza­sach nic tak nie roz­pa­lało awan­tur jak gadka o powro­cie do domu.

A poważ­nych awan­tur nale­żało uni­kać, jeśli tylko się dało. Sze­ryf Bakers­field miał w swoim aresz­cie tylko kilka cel i nic, co by się nada­wało na odby­cie dłuż­szej kary. Co wię­cej, nie wie­dzie­li­śmy, czy kolejne zbiory wystar­czą do wyży­wie­nia wszyst­kich nawet w obec­nej sytu­acji – nie chcie­li­śmy mie­rzyć się z pyta­niem, czy część tej żyw­no­ści prze­zna­czyć dla odsia­du­ją­cych wyroki więź­niów.

Tak więc zazwy­czaj spodek stał cichy i ciemny. Nabrał uro­czy­stego, pomni­ko­wego cha­rak­teru. A cza­sem bar­dziej nagrob­ko­wego.

Czu­łam jego obec­ność, bie­gnąc w stronę rynku, choć stąd go nie widzia­łam. Był jak jawna znie­waga.

Film już trwał. Ekran wyglą­dał jak usta­wiony pio­nowo srebrny staw, rzu­ca­jący w ciem­ność płat świa­tła. Przed nim stały w rzę­dach drew­niane krze­sła, w nich sie­dzieli ludzie, wro­śnięci jak ciemne, małe grzybki. Potężne pro­mien­niki cie­pła, które ota­czały mia­sto i pozwa­lały nam prze­trwać w nocy na dwo­rze, przy­su­nięto bli­żej, two­rząc krąg popo­łu­dnio­wego cie­pła; eks­tra­wa­gan­cja, ale guber­na­tor od czasu do czasu na to pozwa­lał. Filmy łago­dzą nie­po­koje.

Na ekra­nie zoba­czy­łam ziem­ską dżun­glę – coś, czego ni­gdy nie widzia­łam w praw­dzi­wym życiu, coś, czego ni­gdy nie zoba­czę. Zła­pa­łam pierw­szych dwóch napo­tka­nych doro­słych męż­czyzn i kaza­łam im iść ze mną, wziąć broń, ścią­gnąć dok­tora, ścią­gnąć sze­ryfa, pil­no­wać mia­sta i kto wie, co jesz­cze. Musiało ich zdzi­wić, że nasto­latka wydaje im roz­kazy, ale widzieli cier­pie­nie na mojej twa­rzy i ruszyli do dzia­ła­nia.

W parę minut udało się prze­nieść ojca do naszego habu, gdzie pochy­lił się nad nim dok­tor Land – na ele­ganc­kich siwych wąsach wciąż miał okru­chy z kola­cji.

Habi­tat był stan­dar­dowy, dla trzy­oso­bo­wej rodziny – dwie sypial­nie, w każ­dej ledwo mie­ściło się łóżko, sto­lik i tro­chę powie­trza; jeden salo­nik z małym sto­likiem i krze­słami, wiszą­cym, skła­da­nym biu­recz­kiem oraz kuchenką. Ledwo star­czyło miej­sca na te parę oso­bi­stych rze­czy, które mogli­śmy przy­wieźć z Ziemi. Wszystko to upchnięte jak proch strzel­ni­czy w naszym małym alu­mi­nio­wym naboju. Kiedy o dach tłukł deszcz, brzmiało to jak nie­miecka pie­chota, przy­naj­mniej tak twier­dził ojciec.

Kiedy pode­szłam do jego łóżka, prze­ci­ska­jąc się przez zacu­ka­nych sąsia­dów zgro­ma­dzo­nych w salo­niku, ojciec wła­śnie odzy­skał przy­tom­ność i wymio­to­wał do wia­dra, które dok­tor Land posta­wił mu przy gło­wie. Smród wypeł­nił cały domek. Zszo­ko­wało mnie to – nagle wszystko, co się stało, nabrało real­no­ści, nie­od­wra­cal­no­ści. Chyba spo­dzie­wa­łam się, że tam wejdę i zoba­czę ojca sto­ją­cego pro­sto i pew­nie, dokład­nie wie­dzą­cego, co robić, przy­wra­ca­ją­cego porzą­dek. A tym­cza­sem on wymio­to­wał. Nie mia­łam poję­cia, dla­czego od ude­rze­nia w głowę tak się dzieje, w moim umy­śle zaczęło to suge­ro­wać jakąś jego sła­bość. Zupeł­nie jakby roz­pusz­czał się na moich oczach.

Kiw­nął, żebym pode­szła, wypo­wia­da­jąc cichym gło­sem moje imię. Sta­nę­łam bez słowa i pozwo­li­łam mu dotknąć mojej twa­rzy.

– Nic ci nie jest? Nic ci nie zro­bili?

– Nie, ale tato, oni…

– Ciii. – Widząc, że jestem bez­pieczna, naj­wy­raź­niej prze­stał się inte­re­so­wać szcze­gó­łami napadu. – Daj mi pole­żeć. Wróć tam, poza­my­kaj. Weź kogoś ze sobą.

Dok­tor Land poło­żył mi dłoń na ramie­niu.

– Eskorta chyba nie jest już potrzebna. Całe mia­sto posta­wione na nogi. Tych chło­pa­ków dawno już tu nie ma.

– Nie tylko chło­pa­ków – powie­dzia­łam. – Była też kobieta.

Dok­tor rzu­cił mi powąt­pie­wa­jące spoj­rze­nie.

– No, w każ­dym razie dasz sobie radę sama. Idź, zrób, co ci ojciec mówi.

Ojciec odwró­cił się twa­rzą do ściany. Nie patrząc na mnie, powie­dział:

– Ana­belle. Zrób to, o co pro­szę.

Wycho­dząc, zer­k­nę­łam jesz­cze do swo­jego pokoju, gdzie cze­kał na mnie Wat­son, ciężki i solidny w cie­niu, poma­rań­czowe świa­tło oczu jak świeczki w ciem­no­ści.

– Czy mam pani towa­rzy­szyć, panno Crisp? – zapy­tał.

Pomy­śla­łam o boha­te­rze, na cześć któ­rego go nazwa­łam, i zro­biło mi się głu­pio. Tam­ten John Wat­son był eks­żoł­nie­rzem, wpraw­nym w walce, o bystrym umy­śle. Sam pomysł, że Maszyna Kuchenna mnie obroni, był absur­dalny, co zresztą już się oka­zało.

– Nie – powie­dzia­łam. – Na nic się nie przy­dasz.

Wyco­fał się i ruszył z powro­tem do mojego pokoju. Gdy jego głowa odwra­cała się ode mnie, świa­tło jego oczu zni­kło mi z pola widze­nia. Mia­łam wra­że­nie, że to omen.

***

Jadło­daj­nia była tylko parę ulic od naszego habu. Spoj­rza­łam w stronę rynku i zoba­czy­łam, że film już wyłą­czono, a ekran zwi­nięto i scho­wano. Ludzie zbie­rali krze­sła i odno­sili je do sal szkol­nych i kościo­łów. Jakaś kobieta zoba­czyła, że prze­cho­dzę, i coś krzyk­nęła, ale nie zatrzy­ma­łam się, żeby się dowie­dzieć, o co cho­dzi.

W jadło­dajni, oświe­tlo­nej i peł­nej ruchu jak w porze obiadu w dzień powsze­dni, zebrała się grupka męż­czyzn. Wpa­dłam przez drzwi, w sam śro­dek dys­ku­sji o tym, co robić.

Wally Bakers­field, sze­ryf New Galve­ston, krępy, w śred­nim wieku, wła­śnie zamie­rzał odpu­ścić.

– Pościg o tej porze byłby zbyt nie­bez­pieczny – powie­dział.

Usły­sza­łam to i o mało nie padłam. Zakła­da­łam, że decy­zja jest oczy­wi­sta i że wszyst­kie głosy jed­no­myśl­nie ją poprą. Fakt, że nawet sam sze­ryf Bakers­field radził pochy­lić głowę przed tymi łotrami, ozna­czał sła­bość w samym sercu naszego mia­steczka, sła­bość, w którą jesz­cze godzinę temu ni­gdy bym nie uwie­rzyła. Przy­po­mniał mi się ojciec wymio­tu­jący do wia­dra.

– Naj­le­piej zacze­kać do rana – powie­dział. – Dzień będzie po naszej stro­nie.

– Do tego czasu będą wiele mil stąd! – krzyk­nę­łam. Paru z nich, któ­rzy nie widzieli, jak wcho­dzi­łam, obej­rzało się na mnie z minami roz­ma­itymi i męt­nymi jak ich wła­sne tchórz­liwe serca. – Roz­płyną się w pustyni! Dobrze o tym wie­cie!

Silny, jasno­włosy chło­pak z farmy – jeden z mło­dych Dunne’ów, potężny tępak o imie­niu Fen­ris – poło­żył mi dłoń na ramie­niu i pora­dził, żebym zajęła się ojcem, który na pewno potrze­buje tro­ski córki. Uśmiech­nął się do mnie, jak czło­wiek uśmie­cha się do roz­bry­ka­nych dzieci albo dobro­dusz­nych psów zbyt entu­zja­stycz­nie oka­zu­ją­cych emo­cje.

Chcia­łam tam pójść. Sta­łam mała w zagaj­niku wyso­kich męż­czyzn, gło­śnych i pew­nych sie­bie, i choć nie­śmiała zwy­kle nie byłam, to jed­nak głów­nie w kon­tak­tach z rówie­śni­kami. A to byli doro­śli, przy­zwy­cza­jeni, że trak­tuje się ich poważ­nie, przy­zwy­cza­jeni reago­wać na pro­blemy z mądro­ścią i roz­sądną meto­dyką, a przede wszyst­kim nawy­kli do tego, że kiedy to robią, żadne dziew­czynki nie brzę­czą im nad uchem.

Ale nie mogłam zosta­wić jadło­dajni z tą bandą gniew­nych ludzi. Było ich już dzie­wię­ciu czy dzie­się­ciu, krę­cili się w kółko jak mrówki z kop­nię­tego mro­wi­ska i gło­śno gadali, czego to by nie zro­bili, jakby tu wtedy byli, i jak to trzeba być ostroż­nym, teraz, kiedy było już po wszyst­kim.

– Strasz­nie ryzy­kowne trzy­mać tyle jedze­nia w jed­nym miej­scu – powie­dział ktoś. – Sam się pro­sił o kło­poty.

– Ja tam się oba­wiam, że jakby nie ci ban­dyci, nie­długo byłby to któ­ryś z nas.

– Oj, Jacob…

– Wiesz, że dobrze mówię. Będzie tylko gorzej. Jak w spi­żar­niach zrobi się pusto, sam zoba­czysz, co się będzie działo.

– Jeste­śmy bogo­boj­nymi ludźmi – powie­dział ktoś inny. – A nie dzi­ku­sami. Bóg na nas patrzy.

– Bóg ni­gdy nie posta­wił stopy na tej skale. Nie bez powodu jest czer­wona. Czer­wona i zimna.

– Oby cię wie­lebny Spi­vey nie usły­szał. Zasy­pie nas kaza­niami. – Po tych sło­wach nastą­pił bez­tro­ski śmiech.

Nie mogłam już tego znieść. Glę­dzili, jakby wyszli po kola­cji na papie­rosa.

– A co z tymi zło­dzie­jami, któ­rzy tu przy­szli, pobili mojego ojca i nas okra­dli? Cią­gle gada­cie jak jacyś filo­zo­fo­wie, a powin­ni­ście jechać odzy­skać to, co stra­ci­li­śmy! Ich była tylko trójka! – Zwró­ci­łam się do sze­ryfa. – Jeden nazy­wał się Silas i był z Ciem! Była kobieta, gruba, z krót­kimi czar­nymi wło­sami! Dwoje miało te świe­cące na zie­lono oczy.

Odwró­cił ode mnie wzrok. Miał zakło­po­taną minę i pomy­śla­łam, że wiem dla­czego.

– Dig Town – rzu­cił któ­ryś.

– Zbierz­cie paru męż­czyzn, co się nie boją ciem­no­ści, i przy­pro­wadź­cie ich tu z powro­tem!

– Ty, młoda damo, powścią­gnij tro­chę swój język, bo nic nie rozu­miesz!

To był Jere­miah Shank, naj­par­szyw­szy czło­wiek na Mar­sie. Wysoki, zbyt chudy – i byłam prze­ko­nana, że żyje dzięki wsta­wien­nic­twu dia­bła, któ­rego apro­bu­jący wzrok ścią­gnął mu twarz w wieczne skrzy­wie­nie. Robił w naszej kolo­nii za szewca – i nie był zbyt dobry. Do tej pory jestem pewna, że każdy but robił odro­binę za cia­sny, by nastrój całej kolo­nii zbli­żyć do swo­jego wła­snego.

– Chcesz, żeby­śmy pędzili w ciem­ność, żeby nas wyła­pali jak barany? Chcesz, żeby poro­bili sobie zapasy z naszego mięsa? Dziecko z cie­bie i po dzie­cin­nemu patrzysz na świat. Wra­caj do taty, jak ci mówili.

W jego ustach było to wyjąt­kowo bez­czelne – każdy wie­dział, że kiedy umarła mu żona, jego wła­sne dzieci ucie­kły do Dig Town. Ktoś taki nie miał prawa mówić do mnie w ten spo­sób – przy­naj­mniej ja tak uwa­ża­łam.

Znów poczu­łam dłoń na ramie­niu. Fen­ris nachy­lił się do mojego ucha i szep­nął:

– Idź, Ana­belle. Na nic się tu nie przy­dasz.

– Ale mam zamy­kać – powie­dzia­łam słabo i poczu­łam za oczyma cie­pło napie­ra­ją­cych łez.

Jadło­daj­nia nale­żała do ojca, do matki i do mnie też. I dziś wie­czo­rem już dwa razy ktoś na nią napadł, za każ­dym razem dener­wu­jące, bez­czelne typy, co cho­dzą po niej jak po swoim. Nie mie­ściło mi się w gło­wie ich tu zosta­wić, niczym bandę roz­bry­ka­nych chło­pa­ków w salo­nie peł­nym deli­kat­nych przed­mio­tów. Jak­bym odda­wała im coś dro­go­cen­nego.

– Odpro­wa­dzę cię – dodał Fen­ris.

– Wcze­śniej potrze­bo­wa­łam two­jej pomocy. Teraz już nie.

Zro­bił minę jak ktoś skar­cony, choć ja zaczę­łam się nie­życz­li­wie zasta­na­wiać, czy to szczere, czy tylko na pokaz. Zawsze wyda­wało mi się, że Fen­ris ma w sobie coś z aktora, że wie, jak powi­nien się zacho­wy­wać – i tak się zacho­wuje, choć w sercu czuje ina­czej. Spoj­rza­łam w jego twarz ema­nu­jącą dobro­cią i mia­łam ochotę strze­lić go za to, że tak naprawdę jest kłamcą.

Lecz nie zro­bi­łam tego. Prze­ci­snę­łam się obok, czer­wona ze wstydu, i z poczu­ciem porażki wyszłam z jadło­dajni. Świa­tło z jej okien padało jasnymi pla­mami na rudy pia­sek pod moimi sto­pami, a bez­sen­sowna gada­nina męż­czyzn cią­gnęła się za mną jak smród w powie­trzu.

Ścieżki łączące domy i budynki naszej kolo­nii były mocno wydep­tane zarówno przez ludz­kie stopy, jak i przez ciężko czła­piące Maszyny. Tra­fi­ła­bym po tej ubi­tej ziemi do domu nawet we śnie – zresztą, jeśli wie­rzyć matce, kie­dyś tak wła­śnie zro­bi­łam, ale myśl o powro­cie do śmier­dzą­cego rzy­gami habu, gdzie ojciec kisił się w swo­jej ura­żo­nej god­no­ści, wcale mnie nie pocią­gała. Skrę­ci­łam w prawo, scho­dząc z dróżki, w kie­runku gęst­nie­ją­cej pustyn­nej nocy.

Kolo­ni­stom zaraz po przy­by­ciu czę­sto trudno było przy­zwy­czaić się do niskich tem­pe­ra­tur Marsa. Słońce jest tu mniej­sze, dni – krót­sze i chłod­niej­sze. Naj­częst­szy humor nieba to zmierzch. Ja, kiedy tu przy­by­łam, mia­łam tylko pięć lat i zachwy­ca­łam się wszyst­kim, co nowe, ale i tak pamię­tam ten nie­przy­jemny szok. Lepiej było nie dać się zastać nocy poza miej­skim krę­giem pro­mien­ni­ków – teraz, wycho­dząc na skraj mia­steczka, też zatę­sk­ni­łam za swoim płasz­czem. Otu­li­łam się ramio­nami, gdy wbił się we mnie sil­niej­szy powiew wia­tru, sypiąc mi w twarz pia­skiem, który osa­dzał się w kąci­kach oczu i prze­do­sta­wał pod bluzkę. Zer­k­nę­łam przez te tumany, spoj­rza­łam przez pła­ską, czarną rów­ninę na odle­gły pła­sko­wyż, gdzie kie­dyś dawało się dostrzec świa­tła Dig Town – tam wydo­by­wali mine­rał zwany Dzi­wem, dający naszym Maszy­nom złu­dze­nie życia. Jed­nak w tam­tych cza­sach Dig Town prze­waż­nie było ciemne.

Za nim leżał ogromny, nawie­dzony Kra­ter Peabody’ego, tam miesz­kały Ćmy, tam wciąż łaziły stare Maszyny Wojenne, tam podobno cho­dziły też duchy.

Wypa­try­wa­łam jakich­kol­wiek oznak zło­dziei – bły­sku latarni, poru­sze­nia w cie­niu. Oczy­wi­ście nic takiego nie zoba­czy­łam – tylko dłu­gie macki pia­sku, które wyda­wały się cią­gnąć w noc jak zacza­ro­wane kręte ścieżki, pro­wa­dzące do tajem­nic, zaga­dek, fan­ta­stycz­nych miast albo do dłu­giego umie­ra­nia świata.

Gwiazdy nad głową były jak roz­mi­go­tana kotara. Gdzieś tam w górze była matka. Co sobie myślała – o ile w ogóle cokol­wiek myślała – było kolejną z tajem­nic.

***

Kiedy wró­ci­łam do domu, ojciec spał. Drzwi do sypialni miał uchy­lone, w się­ga­ją­cym do środka kli­nie świa­tła widzia­łam, że leży ple­cami do mnie i twa­rzą do ściany. Wciąż w pod­ko­szulku, na mał­żeń­skim łóżku, wyda­wał się mały i chło­pięcy. Robo­cza koszula wisiała na krze­śle obok. Na pod­ło­dze, pod ręką, stało wia­dro zio­nące par­szy­wym odo­rem.

Scho­wa­łam się w swoim pokoju i prze­bra­łam do spa­nia. Gdy się kła­dłam, oczy Wat­sona znów odwró­ciły się ku mnie. Sły­sza­łam pia­sek w jego ser­wach – choćby nie wiem jak te Maszyny czy­ścić i pole­ro­wać, pia­sku ni­gdy nie dawało się pozbyć. Potrze­bo­wały solid­nych remon­tów, nowych czę­ści. Czę­ści, które ni­gdy nie przyjdą.

Oj tam, pomy­śla­łam. Ktoś na pewno coś wymy­śli. Maszyny nie umrą. Nie mogą.

– Wszystko w porządku, panno Crisp?

– Tak, Wat­so­nie.

– Pan Crisp jest chory. Na­dal go boli po tym ataku.

– Wiem, wiem. Nikt nie chce nic z tym zro­bić. – Znów poczu­łam gro­żącą mi roz­pacz.

– Z pew­no­ścią nie­długo się tym zajmą. Winni odpo­wie­dzą za swoje czyny. Spra­wie­dli­wość zatrium­fuje. Jeste­śmy prze­cież cywi­li­za­cją.

– Tak, Wat­so­nie. Chodźmy już spać.

– Dobra­noc, panno Crisp. Pro­szę śnić dobrze.

Zawsze tak się na noc żegnał. Bawiło mnie, że wypo­wiada to jak pole­ce­nie, jak zada­nie, które można wyko­nać dobrze albo źle. Cie­ka­wiło mnie, czy w ogóle rozu­mie ideę snów, czy zasta­na­wia się, co to takiego. W przy­jem­niej­sze noce, gdy czu­łam się bez­pieczna w koko­nie rodziny i opty­mi­zmu, jaki wynika z wiary w porzą­dek świata, pozwa­la­łam sobie na myśl, że może on wcale nie musi się nad tym zasta­na­wiać, że może Wat­son i inne Maszyny śnią tak samo jak my. Wyobra­ża­łam sobie, że ich sny są piękne, czy­ste i jasne jak oszli­fo­wane pia­skiem kości. Ciągi liczb, upo­rząd­ko­wane sze­regi twier­dzeń geo­me­trycz­nych. Kata­logi odpo­wie­dzi na nie­moż­liwe pyta­nia, lśniące niczym stal w słońcu.

Tej nocy wie­dzia­łam jed­nak, co naprawdę sie­dzi w jego umy­śle – wpro­gra­mo­wane algo­rytmy i złu­dze­nie oso­bo­wo­ści. Był rów­nie zimny i ciemny jak kosmos, który musie­li­śmy poko­nać, żeby tu dotrzeć.

Kiedy odwra­cał ode mnie głowę, znów usły­sza­łam ten zgrzyt. Świa­tło oczu oświe­tliło naroż­nik mojego poko­iku i zbla­dło – przy­ciem­nił je w tro­sce o mój sen.

Rozdział III

III

Matka pole­ciała na Zie­mię mie­siąc przed Ciszą.

Pamię­tam wie­czór, kiedy zapa­dła ta decy­zja. Mars był wtedy inny – oży­wiony, dyna­miczny, wciąż utrzy­my­wał się na fali eks­pan­sjo­ni­stycz­nej eks­cy­ta­cji. New Galve­ston było pierw­szą ofi­cjalną kolo­nią, ale były także inne, star­sze osady – Dig Town, zbie­ra­nina lepia­nek i namio­tów wokół wiel­kiej dziury zwa­nej Gar­dzielą, głów­nego miej­sca wydo­by­cia Dziwu; Braw­ley’s Cros­sing, nie­ofi­cjalne sku­pi­sko pasa­że­rów na gapę i obie­ży­świa­tów, star­sze od naszego mia­steczka co naj­mniej o dzie­sięć lat; oraz paję­czyna mniej­szych osad i wsi peł­nych filan­tro­pów, pio­nie­rów, pustel­ni­ków i wygnań­ców – osa­dów cywi­li­za­cji, które gro­ma­dziły się w nich przez lata od pierw­szego pamięt­nego lądo­wa­nia Chauncy’ego Peabody’ego w roku 1864.

Ale New Galve­ston było klej­no­tem w koro­nie. Sta­no­wi­li­śmy pierw­szą zor­ga­ni­zo­waną próbę zbu­do­wa­nia tutaj sta­łej osady. To my korzy­sta­li­śmy na bez­po­śred­niej wymia­nie towa­ro­wej z Zie­mią, to nas umiesz­czano we wszyst­kich ulot­kach biur podróży, to my inspi­ro­wa­li­śmy marze­nia ludu pra­cu­ją­cego o moż­li­wo­ściach, jakie nie­gdyś wabiły całe rodziny na ame­ry­kań­ski Zachód. Robot­nicy przy­by­wali tłum­nie, żeby ukła­dać tory kolei, która, jak wie­rzy­li­śmy, będzie kie­dyś dumą Marsa. Bogaci awan­tur­nicy przy­la­ty­wali, by wędro­wać przez pusty­nię, znane osoby spę­dzały tu waka­cje, delek­tu­jąc się egzo­tycz­nym kli­ma­tem nowego, dzi­kiego miej­sca.

Ostat­nia noc mojego nor­mal­nego życia zastała mnie z rodzi­cami na obrze­żach mia­sta, w dro­dze na lokalny mecz base­ballu. Z Ziemi przy­je­chała objeż­dża­jąca opłotki dru­żyna, w któ­rej po raz pierw­szy gościn­nie wystę­po­wali gra­cze z lig Kubań­skiej i Murzyń­skiej, a ojciec sły­szał, że ich mio­tacz rzuca moc­niej i szyb­ciej niż jaki­kol­wiek biały w histo­rii. Nie wie­rzył w to i wszy­scy, zacie­ka­wieni i nie­do­wie­rza­jący, wybra­li­śmy się na mecz. Ojciec nie mógł się docze­kać, aż nasi miej­scowi Mar­sjań­scy Pio­nie­rzy zro­bią wyłom w repu­ta­cji tych nadę­tych karie­ro­wi­czów, nato­miast ja w głębi duszy liczy­łam na osza­ła­mia­jący pokaz eli­mi­na­cji pał­ka­rzy.

Boisko nie było daleko; biegł w tamtą stronę sznur ludzi, w powie­trzu jesz­cze czuło się popo­łu­dniowe cie­pło, ostat­nią pocie­chę, zanim opad­nie na nas nocny chłód. Niebo było jasne, prze­ty­kane pasmami czer­wieni, noc wciąż cza­iła się za krzy­wi­zną świata. Ludzie mieli ze sobą kosze pik­ni­kowe, a ich Maszyny szły lub jechały na gąsie­ni­cach obok nich, tak samo jak nasz Wat­son, zamie­niony w jucz­nego muła nio­są­cego nasze kanapki i lemo­niadę.

I to Wat­son nas zatrzy­mał, obra­ca­jąc upstrzoną rdzą głowę w kie­runku pędzą­cej ku nam Maszyny Pocz­to­wej.

– Wydaje mi się, że nas szuka – powie­dział.

Maszyna Pocz­towa pędziła dalej, gładko sunąc po kole­inach ścieżki. Zaha­mo­wała ze zgrzy­tem w peł­nej sza­cunku odle­gło­ści. Ludzki łań­cuch roz­stą­pił się, nie­któ­rzy rzu­cali nam prze­cią­głe spoj­rze­nia. Nor­mal­nie pocztę odbie­rało się w urzę­dzie – jeśli Maszyna do cie­bie przy­jeż­dżała, ozna­czało to coś nagłego.

– Pani Crisp, pilna wia­do­mość do pani – powie­działa swoim weso­łym meta­licz­nym gło­sem.

Choć dotąd nie spo­tkała mnie żadna więk­sza tra­ge­dia, poczu­łam mdło­ści. Pogodny ton Maszyny brzmiał jak pogrze­bowy dzwon, budząc nagłą, dziwną odrazę. Okropny miała ten głos. Zupeł­nie jakby jej kon­struk­to­rzy byli tak upo­jeni i pod­eks­cy­to­wani Mar­sem, że wydało im się nie­moż­liwe, by jesz­cze komuś trzeba było prze­ka­zy­wać złe wie­ści.

– Popro­szę – powie­działa matka, a Maszyna z jed­nego z por­tów wysu­nęła wałek.

Matka chwy­ciła go. Maszyna okrę­ciła się na gąsie­ni­cach, speł­niw­szy swe zada­nie, i potur­lała się z powro­tem. Rodzice spoj­rzeli po sobie. Matka spe­cjal­nym hasłem – „łubin” – wyłą­czyła świa­do­mość Wat­so­nowi i wysu­nęła jego wałek z gniazda w gło­wie. Na jego miej­sce wsu­nęła wałek z nagra­niem.

Wat­son przez moment szu­miał, a potem ode­zwał się gło­sem cioci Emily.

– Alice, cho­dzi o matkę. Znów jej się pogor­szyło. Dok­tor Spahn daje jej w naj­lep­szym razie sześć mie­sięcy. Traci pamięć. W nie­które dni nawet mnie nie poznaje. Zwraca się do mnie twoim imie­niem. Myślę, że jeśli chcesz ją jesz­cze zoba­czyć, zanim odej­dzie, powin­naś przy­je­chać. Wiem, że to nie będzie łatwe. Ale myślę, że teraz albo ni­gdy.

Oczy­wi­ste, że to była absur­dalna prośba. Lot do domu zająłby dwa mie­siące, na pewno matka nie zrobi nic innego, tylko wyśle kon­do­len­cje, a żałobę prze­żyje tutaj, w kom­for­cie rodzin­nego łona.

Lecz matka ni­gdy nie potra­fiła być bierna.

Ojciec wziął ją w obję­cia i mocno przy­tu­lił. Minę miała nachmu­rzoną, ale jesz­cze nie spo­dzie­wa­łam się, że za chwilę znisz­czy mi życie.

Na mecz nie poszli­śmy. Nie widzie­li­śmy, jak Sat­chel Paige eli­mi­nuje naszych Pio­nie­rów, usta­na­wia­jąc mar­sjań­ski rekord eli­mi­na­cji, któ­rego nikt dotąd nie pobił. Jakie to dziwne, że wła­śnie o to mam cią­gle żal. Że tyle lat póź­niej leżę na łóżku, gapiąc się na trze­po­czące płótno mojego namiotu, i na­dal jestem zła, że omi­nęło mnie coś wspa­nia­łego.

Po wło­że­niu z powro­tem wałka Wat­sona wró­ci­li­śmy do habu w peł­nym udręki mil­cze­niu. Choć żadne z rodzi­ców nie powie­działo tego głośo, wie­dzia­łam, że ona naprawdę poleci.

Ale nie spo­dzie­wa­łam się, że mnie tu zostawi.

Kiedy mi to powie­działa, poczu­łam się, jakby dała mi w twarz. Sta­łam w drzwiach pokoju rodzi­ców, patrzy­łam, jak pakuje się na długą podróż – książki, ele­ganc­kie sukienki, przy­bory toa­le­towe. Sta­tek na Zie­mię odla­ty­wał następ­nego dnia, zaraz po przy­lo­cie tu kolej­nego, wypeł­nio­nego pasa­że­rami i ładun­kiem. Na tra­sie kur­so­wały regu­lar­nie trzy spodki. Ten przy­la­tu­jący następ­nego dnia będzie wra­cał na Zie­mię dopiero za cztery mie­siące.

Nie wie­dzie­li­śmy jed­nego – że ten przy­la­tu­jący naza­jutrz, Eury­dyka, ni­gdy nie odleci. A ten, który zabrał matkę, Orfe­usz, ni­gdy nie wróci. To była jej ostat­nia noc na Mar­sie. Ostat­nia noc ze mną.

– Chcę lecieć z tobą – powie­dzia­łam.

Nie patrzyła mi w oczy, gdy odpo­wia­dała:

– Wiesz, że nie możesz.

– To ty po pro­stu nie chcesz mnie wziąć.

Pamię­tam, jak tam sta­łam, mała, zła i zra­niona. Widzę sie­bie, jak­bym patrzyła na kogoś innego. Nie mam współ­czu­cia dla tego dziecka, szar­pa­nego prą­dami moty­wów doro­słych, tajem­ni­czych i obo­jęt­nych na jej potrzeby. Gdyby to była inna osoba, może bym miała. Może mogła­bym ją przy­tu­lić i naszep­tać jej do ucha miłych kłam­ste­wek, jak to robią doro­śli. Ale ponie­waż to byłam ja, czuję wstyd, że tak oschle matkę potrak­to­wa­łam.

Wtedy na mnie spoj­rzała, tak że w końcu ujrza­łam odczu­wany przez nią ból.

– Jak możesz mówić coś tak okrop­nego?

– Jestem mała. Nie zajmę dużo miej­sca.

Usia­dła na łóżku, które dzie­liła z ojcem, i wycią­gnęła do mnie ręce. W jej oczach zabły­sły łzy. Pode­szłam do niej, czu­jąc błysk nadziei, a ona pod­nio­sła mnie i posa­dziła na kola­nach, jak­bym była dwu­krot­nie młod­sza. Opar­łam głowę o jej ramię, czu­jąc cie­pło jej skóry, chło­nąc czy­sty zapach jej wyszo­ro­wa­nych przez wiatr wło­sów. Pamię­tam, że zasta­na­wia­łam się, czy Zie­mia zmieni jej ten zapach, i prze­stra­szy­łam się tego. Ale kiedy mnie objęła, cały lęk ustą­pił. Spo­dzie­wa­łam się, że podej­mie trudną decy­zję, że weź­mie na sie­bie część bólu, który świat przy­dzie­lił mnie, jak to powinni robić rodzice. Że ustrzeże mnie przed roz­pa­czą.

Ale ona powie­działa:

– Ana­belle, ty musisz zostać. Nie dla­tego, że spodek cię nie pomie­ści, nie dla­tego, że nie chcę, abyś ze mną leciała. Musisz zostać, bo jesteś dora­sta­jącą dziew­czyną, masz tu szkołę, przy­ja­ciół, ojca, który cię potrze­buje. Będziesz musiała mu poma­gać w jadło­dajni, będziesz musiała kon­ty­nu­ować naukę. Za parę lat będziesz doro­słą kobietą. To ciężka praca, i musisz być na nią gotowa. A ja szybko wrócę.

– Wcale nie szybko – powie­dzia­łam, w końcu pozwa­la­jąc sobie na płacz. – To bar­dzo długo.

– Masz ten wałek z nagra­niem, które dla cie­bie zro­bi­łam. Jak będziesz bar­dzo za mną tęsk­nić, wycią­gniesz Wat­sona i puścisz mnie. Zosta­wi­łam dużo krót­kich wia­do­mo­ści, dla cie­bie i dla ojca. To zupeł­nie, jak­bym z wami była.

– Nie­zu­peł­nie. To nie to samo.

Czu­łam jej twarz na czubku głowy, jej cie­pły oddech we wło­sach.

– Wiem – powie­działa w końcu. – Wiem.

Wci­snę­łam twarz w jej ramię, mocząc jej bluzkę głu­pimi, bez­sen­sow­nymi łzami.

– Nie możesz po pro­stu zostać? Jak dole­cisz, może ona już nawet nie będzie żyć!

Przy­gła­dziła mi włosy dło­nią i przy­ci­snęła usta do mojego czoła.

– To moja matka – powie­działa. – I chcę się z nią poże­gnać. Boję się, że to jest moja jedyna szansa, i jeśli ją prze­ga­pię, będzie mnie to drę­czyć do końca życia. Ja kocham ją dokład­nie tak samo jak ty mnie.

To oczy­wi­ście do mnie prze­mó­wiło. I nie­stety mnie roz­bro­iło, bo miłość, którą wów­czas czu­łam, była prze­ra­ża­jąca i łap­czywa jak wygłod­niały pies. Nie zosta­wiała miej­sca na nikogo innego, nawet na ojca. A jeśli prawdą było, że w moim sercu nie ma miej­sca na niego, to musiało być prawdą i to, że w jej sercu nie było miej­sca dla mnie. Od razu zro­zu­mia­łam, dla­czego tak łatwo jej przy­cho­dzi mnie zosta­wić.

– Przyj­dzie dzień – dodała – że i ty będziesz chciała się ze mną poże­gnać.

Rozdział IV

IV

Następ­nego ranka po napa­dzie sze­ryf wziął kilku kon­nych i ruszył drogą do Dig Town.

Wspię­łam się na dach naszej jadło­dajni i patrzy­łam, jak zni­kają mi z oczu. Nie mogłam się docze­kać, aż wrócą z przy­naj­mniej jed­nym z prze­stęp­ców idą­cym za końmi, z liną pro­wa­dzącą od zwią­za­nych rąk do łęku sio­dła sze­ryfa. Pomimo tchórz­li­wych roz­mów z minio­nego wie­czoru nie mia­łam na razie wąt­pli­wo­ści, że spra­wie­dli­wość dosię­gnie wszyst­kich, któ­rzy na nią zasłu­żyli.

Wró­cili wie­czo­rem. Prze­grani. Nie mie­ściło mi się to w gło­wie. Szli, pro­wa­dząc konie, tuż obok jadło­dajni, pod moimi zwi­sa­ją­cymi nogami.

– Nie udało się ich zna­leźć? – zawo­ła­łam.

Fen­ris zadarł twarz ku mnie, choć bra­kło mu siły, by unieść zawsty­dzone spoj­rze­nie powy­żej poziomu moich butów.

– Pod­je­cha­li­śmy tylko do gra­nicy. Do środka nie wjeż­dża­li­śmy.

– Co takiego? Czemu?

Nie powie­dział nic wię­cej, tylko poszedł za resztą do stajni.

Chciało mi się za nimi krzy­czeć, wyzy­wać ich od tchó­rzy, pytać, dla­czego tak łatwo się pod­dali, dla­czego nawet nie wykrze­sali z sie­bie odwagi, żeby wje­chać do Dig Town, nie mówiąc już o dal­szej dro­dze; wie­dzia­łam jed­nak, że są już głusi na moje opi­nie, więc tylko gapi­łam się na nich i zapa­mię­ty­wa­łam jako nie­udacz­ni­ków.

Po dru­giej stro­nie ulicy Jere­miah Shank sta­nął w drzwiach swo­jego zakładu, ele­gancki i czy­sty w wykroch­ma­lo­nej bia­łej koszuli i zapię­tej czar­nej kami­zelce. Przy­szło mi do głowy, że ni­gdy nie widzia­łam go brud­nego – i tylko bar­dziej go przez to znie­na­wi­dzi­łam. Popa­trzył za odda­la­ją­cymi się końmi, a kiedy znik­nęły, utkwił wzrok we mnie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki