Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Bardzo wciągająca historia, wspaniale angażująca główna postać, klimat, piękno i osobliwość. Absolutnie znakomity kosmiczny western. Napisany w duchu Kronik Marsjańskich Bradbury’ego i dorównujący im świetnością.
Adam Roberts
Dziw Nathana Ballingruda to niesamowicie pomysłowa mieszanka science fiction, westernu i horroru, dynamiczna przygodowa opowieść o dziewczynie, jej robocie-dżentelmenie oraz planecie pełnej duchów. Idealna historia, żeby zabrać ją do swojego namiotu termicznego i zwinąć się z nią w kłębek w zimną marsjańską noc.
Owen King
Anabelle Crisp ma czternaście lat, kiedy przychodzi Cisza, zrywając wszelką łączność pomiędzy Ziemią i jej nowym domem, Marsem. Pewnego wieczoru, gdy zamykają z ojcem swoją jadłodajnię w kolonii New Galveston, napadają ich uzbrojeni ludzie. Wśród przedmiotów, które zabierają, jest nagranie głosu jej nieobecnej matki. Anabelle, napędzana oburzeniem oraz potrzebą podtrzymania na duchu załamanego ojca, wyrusza zmierzyć się ze złodziejami i odzyskać jedyną pamiątkę po matce. Towarzyszy jej lojalny kuchenny robot, pilot-wyrzutek oraz wyjęta spod prawa twarda kobieta. Anabelle musi przejść przez wymarłe górnicze miasteczka, których mieszkańców niesamowicie odmienił Dziw, wydobywany tam minerał, przez marsjańską pustynię i dotrzeć aż do ciemnego Krateru Peabody'ego, gdzie odkryje, że New Galveston, niegdyś bezpieczny azyl, jest zaledwie dogasającą świeczką wśród mroku świata.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Część pierwsza
Co mi się przydarzyło
I
Kiedy na Marsa przyszła Cisza, osiadając na nas jak duszący pył, miałam trzynaście lat. Teraz za wiele o tamtych czasach się nie mówi, a ci, którzy je przeżyli, już w większości zmarli. Ja jestem stara – nieprzyzwoicie stara, jak lubię mówić – i niedługo do nich dołączę. Może dlatego łapię się na tym, że w długie nocne godziny coraz częściej myślę o tamtych latach – o lęku i samotności, które dotknęły nas wszystkich, o haniebnych rzeczach, które robiliśmy, ponieważ się baliśmy.
Może dlatego myślę też o dawnych przyjaciołach i dawnych wrogach, o tym, że czasami to były te same osoby. Może także dlatego w końcu odwiedził mnie kochany stary Watson, błyszczący w świetle lampy, pełen własnych magicznych historii.
Przez całe życie chciałam pisać opowieści przygodowe, ale zawsze bardziej od pisania pasowało mi czytanie. I nie wierzyłam, że moja wyobraźnia sprosta temu zadaniu. Dopiero teraz, pod sam koniec, dociera do mnie, że nie potrzebowałam sobie niczego wyobrażać.
Nazywam się Anabelle Crisp. Oto historia o tym, co mi się przydarzyło, co z tym zrobiłam i o skutkach tegoż.
***
Był wczesny wieczór i naszą jadłodajnię Matka Ziemia już zamykaliśmy. Ojciec zwykle lubił, żeby było otwarte do późna. Żyliśmy z Ciszą już od prawie roku i wyglądało na to, że kiedy zapada zmrok, coraz więcej ludzi pragnie ciepłego, jasnego miejsca. A moja rodzina z przyjemnością je zapewniała. Naszą specjalnością była dobra kuchnia z amerykańskiego Południa – fasola z ryżem, jarmuż, grillowana wieprzowina, tego typu rzeczy – a ściany mieliśmy obwieszone zdjęciami słynnych ziemskich miast i atrakcji. Cisza przydała tym obrazom elegijnego klimatu, prawda, ale tylko atrakcyjniej dzięki temu wyglądały.
Tamtego wieczoru zamykaliśmy wcześniej niż zwykle. Klub Ruchomych Obrazków wyświetlał coś na rynku – na pewno zabierze nam to większość gości. Mnie to nie przeszkadzało, liczyłam, że sama też pójdę na rynek i popatrzę. Puszczali Zaginiony świat, po raz kolejny, i choć widziałam go już dwa razy, bardzo chętnie obejrzałabym kolejny. Arthur Conan Doyle był moim ulubionym pisarzem. Podekscytowana, czytałam – któryś raz – Kroniki Sherlocka Holmesa, z grzbietem już popękanym od okazywanej przeze mnie miłości.
Ostatnim wieczornym klientem był Joe Reilly. Wielu ludzi w New Galveston nie cierpiało go, miał więc w zwyczaju przychodzić wtedy, gdy najpewniej nikt mu nie będzie zawracał głowy. Najchętniej bym go w ogóle nie wpuszczała, ale ojciec nie chciał o tym słyszeć. Więc obsłużyłam go w bezceremonialnym milczeniu. Zjadł szybko, łapczywie i powiedział:
– Co, Anabelle, zamykacie wcześniej?
– Dobrze wiesz, że tak.
– A. No to chyba nie będę cię trzymał. – Położył na stole pieniądze i wyszedł. Co za ulga; przeważnie przesiadywał do samego końca.
Zabrałam nakrycie do kuchni, gdzie ojciec i Watson, nasza Maszyna, już sprzątali. Ojciec coś mamrotał pod nosem i zamilkł, kiedy przyszłam. Znowu rozmawiał z matką. Wiedziałam, że to go uspokaja, lecz i tak ciężko było to słyszeć. Starał się to robić, tylko kiedy mnie nie było, ale czasami chyba nie potrafił się powstrzymać.
Watson był Maszyną Kuchenną – dwunożną konstrukcją, z grubsza człekokształtną, utylitarną i bezpłciową. Nazwałam go Watsonem na cześć bohatera opowiadań o Sherlocku Holmesie, choć jego program obejmował zmywanie i niewiele więcej, a rodzice wgrali mu jeszcze tani szablon osobowości – Angielskiego Kamerdynera – dla rozrywki własnej i gości. Był zaprogramowany na pomocnika detektywa, tak samo jak ja byłam wychowana na największego amatorskiego detektywa na świecie. Ale świadomie postanowiłam w ten fałsz wierzyć.
Byłam w kuchni może z minutę, więc kiedy wróciłam na salę, zdziwiłam się, widząc przy kontuarze mężczyznę. Siedział zgarbiony, ze splecionymi dłońmi, przypatrując się splotowi palców, jakby dostrzegał w nich jakąś tajemnicę do rozwikłania. Włosy na głowie miał długie i skudłane, jasne, przyprószone łagodnymi różowymi odcieniami nizinnej marsjańskiej pustyni. Nosił taką kurtkę na złą pogodę, jakie lubią nomadyczne sekty, chroniącą przed śmiercionośnym mrozem w spędzane poza miastem noce. Na skórze prawego rękawa widniał wypalony symbol, identyfikujący go jako członka Ciem – nazwali się tak od osobliwej, żywiącej się trupami ćmy, endemicznej dla Marsa; gatunku, który buduje gniazda w martwych ciałach. Uniósł głowę, żeby na mnie spojrzeć; zdziwiła mnie jego twarz – piękna na swój twardy, nieugięty sposób, tak jak piękna jest pustynia. Oczy miał bladozielone, delikatnie luminescencyjne; gdyby nie ten znak na kurtce, wzięłabym go za górnika. Myślałam, że jest w wieku mojego ojca – jakoś po czterdziestce – dopóki się nie odezwał i nie usłyszałam jego młodego głosu.
– Już myślałem, że tu umrę, zanim ktoś zechce mnie obsłużyć.
Zdziwiła mnie ta obcesowość. Nie znałam go, co w New Galveston było niezwykłe, ale nie niemożliwe, zwłaszcza jeśli należał do którejś z pustynnych sekt. Mimo wszystko ojciec i ja byliśmy tu szanowani i na ogół traktowani przyzwoicie.
– Przepraszam, już zamknięte.
– Na tabliczce jest, że otwarte.
– Właśnie szłam ją przekręcić.
– Ale jeszcze nie przekręciłaś, więc chyba jest otwarte. Poproszę czarną kawę.
Nie wiedziałam, co innego zrobić, więc odwróciłam się i nastawiłam wodę na kuchence. Niepokoił mnie ten obcy, co wchodzi i rozkazuje takim tonem. A jeszcze bardziej niepokoiło mnie to, że go słuchałam.
Przez parę minut nie miałam nic do roboty. Oparłam się o ladę, a on siedział i patrzył na mnie. Schowałam książkę pod blat, nie chcąc zapewniać temu człowiekowi punktu wyjścia do dalszej rozmowy. Słyszałam, jak ojciec krząta się z tyłu, zmywa naczynia i je odkłada. Rozmawia przy tym z matką. To była prywatna sprawa, cichy lament, nieszkodliwy, nic nadzwyczajnego; jednak teraz, gdy on to słyszał, poczułam się zażenowana.
– Kto tam jest? – zapytał ten człowiek.
– Mój ojciec. To jego lokal.
– Z kim rozmawia?
– Z naszą Maszyną – powiedziałam. Już łatwo przyszło mi skłamać. – Do zmywania.
– Do zmywania, tak? A mama gdzie jest?
– Na Ziemi. – Poczułam, jak krew napływa mi do twarzy.
– A, czyli ty pomagasz mu to prowadzić? Każe swojej małej córeczce zadawać się ze wszystkimi tymi wulgarnymi szumowinami, które wchodzą przez te drzwi, a sam chowa się w kuchni przy babskiej pracy razem z Maszynami?
– Nasi klienci to nie szumowiny. Przeważnie są bardziej kulturalni niż pan.
– Och, jeśli uraziłem, to przepraszam.
– Jakby naprawdę chciał pan przeprosić, toby się pan podniósł i wyszedł tymi drzwiami. Mówiłam, zamknięte jest. Wieczorem pokazują na rynku film i chcę go zobaczyć.
– Malutka, ja przychodzę z pustyni. Jestem zmęczony, trzeba mi schronienia i miłego towarzystwa. Ale jeszcze bardziej potrzebuję gorącej kawy. I okazuje się, że tu, pod tym dachem, mogę znaleźć to wszystko naraz. No to nie mam ochoty wychodzić.
Woda zaczęła gwizdać za moimi plecami. Zalałam zmieloną kawę.
– A ja nie mam ochoty być bardzo miła – powiedziałam.
– No tak, to już wyraźnie dałaś do zrozumienia. A co tam pokazują, że tak koniecznie chcesz zobaczyć?
– Zaginiony świat. – Te słowa, wypowiedziane na głos, wyczarowały mi w umyśle obraz pięknych dinozaurów i poczułam niechciany dziecinny dreszczyk.
Parsknął śmiechem i pokręcił głową.
Żałowałam, że mu odpowiedziałam, teraz byłam nie dość, że zła, to jeszcze się zawstydziłam. Nalewając mu kawę do kubka, postarałam się wlać także solidną porcję fusów.
Powiedział:
– A to nie widziałaś już tego ze sto razy? I nie zobaczysz jeszcze ze sto? Z Ziemi raczej już żadne filmy nie przyjdą. Co jest, to jest.
Nie odpowiedziałam. Nie było to coś, co nie przyszłoby mi wcześniej do głowy. Ale wciąż trzymałam się myśli, że może jakoś uda się u nas robić filmy. Kiedyś tam. I że to zakłócenie normalnego życia, które znosimy od tak wielu miesięcy, niedługo się skończy. Że świat działa według długoterminowego planu i wróci do normy, jak tylko ludzie znów zaczną się normalnie zachowywać.
Ale nie zamierzałam z nim o tym dyskutować. Dostał kubek kawy i jeśli o mnie chodzi, moje obowiązki wobec niego zostały wypełnione.
– Dziesięć centów – powiedziałam.
Otulił kubek brudnymi dłońmi i zamknął oczy, wdychając zapach kawy.
– To nic nie znaczy – powiedział.
Poczułam, jak pęka moja cierpliwość.
– To znaczy, że masz zapłacić dziesięć centów! Nie możesz tak po prostu wdzierać się do środka, kiedy chcemy zamykać i jeszcze nie płacić za to, co zamówisz!
Delikatnie odstawił kubek i powiedział:
– „Wdzierać się”? Mała, uspokój się trochę. Zapłacę, jak będę gotowy zapłacić. A jeśli myślisz, że pieniądze jeszcze cokolwiek się liczą, to jesteś bardziej dziecinna, niż myślałem. Dawne rzeczy już nic nie znaczą. Nie rozumiesz tego?
Usłyszałam, że za moimi plecami otworzyły się drzwi od kuchni. To ojciec.
– Belle, krzyczałaś? Co tu się dzieje? – zapytał.
Wyglądał na zmęczonego. Wtedy ciągle tak wyglądał. Nie był zbyt wysoki, i nawet w dobrym zdrowiu był chudy, ale odkąd zaczęła się Cisza, zrobił się prawie jak szkielet. Ubranie, mokre od zmywania, wisiało na nim. Twarz miał znużoną. Na moich oczach zmieniał się w starca. Trudno było już na niego patrzeć, nie czując smutku splecionego niepokojąco ze strachem.
– Kazałam mu zapłacić za kawę, a on nie płaci.
Położył mi dłoń na ramieniu.
– Anabelle, to tylko kawa – powiedział mi do ucha. A do zakurzonego rabusia za ladą dodał: – Uparta ta moja córka. Ona trzyma mnie w pionie.
Zjeżyłam się – nie miał prawa przepraszać w moim imieniu. Nie kiedy miałam rację. Uśmiechnął się do tamtego. Ktoś, kto by go nie znał, mógłby to wziąć za szczery uśmiech.
– Na tabliczce było „otwarte” – powiedział tamten, jakby ojciec coś mu zarzucił.
– Oczywiście. Zamykamy, ale może pan zostać i dopić kawę.
– No to zamykajcie. Już.
– Mogę jeszcze trochę mieć otwarte, mnie to nie przeszkadza. Szczerze mówiąc, to nawet lepiej. I tak mam dużo roboty. Dobrze mieć jakieś towarzystwo. – Obszedł ladę z miotłą w ręce, chcąc zamieść podłogę w sali.
– Powiedziałem, przekręćcie tabliczkę na „zamknięte”.
Ojciec stanął jak wryty, obejrzał się na tamtego. We krwi wzburzyła mi się kolejna fala gniewu. Zawsze byłam popędliwa, często miałam z tego powodu problemy, ale tylko niektórzy doprowadzali mnie do takiego stanu. Niektórym ludziom po prostu trzeba dać w gębę.
Chciałam, żeby ojciec go usadził. Chciałam, żeby złapał go za brudny kołnierz i wywlókł, wierzgającego i krzyczącego, za drzwi. Chciałam, żeby mu podbił te piękne oczy. Lecz to nie było do niego podobne. Zawsze był łagodną duszą. Lubił spokój i uprzejmość. Zastanawiałam się kiedyś, co sprawiło, że ten delikatny człowiek zgłosił się dziesięć lat temu na jednego z pierwszych kolonistów na Marsie. Takie rzeczy są dla ludzi odważnych. A ojciec odważny nie był.
Matka była.
– No dobrze – powiedział. Przeskoczył wzrokiem na mnie i z powrotem na tamtego. – Tylko spokojnie. Już zamykam.
– Jestem spokojny, panie starszy. I będę, póki będziesz robić to, co mówię.
Ojciec ruszył do tabliczki w oknie, a ja tymczasem szacowałam moje szanse przeciwko intruzowi. Miałam wrzącą wodę, ale podejście do niej wymagało dwóch czy trzech kroków, kolejnego, aby się obrócić i cisnąć nią w niego. Będzie miał zbyt dużo czasu. Noże wynieśliśmy na zaplecze do umycia, frytownica była wyłączona, olej już stygł. Watson tkwił z tyłu, wycierając talerze, bezużyteczny jak roślina doniczkowa. Więc tylko spojrzałam na niego wściekle, licząc, że wystarcza mu wyobraźni, by zinterpretować, jak wielką krzywdę wyrządzam mu w myślach.
Pustka na jego twarzy, gdy na mnie spojrzał, sugerowała, że nie wystarcza.
Ojciec pociągnął za sznurek, wyłączając neon. Zamigotał i zgasł. Pstryknął wyłącznikiem i zgasła także połowa świateł w środku, zostały tylko lampy w kuchni i parę awaryjnych światełek w sali. Milcząc, obszedł kontuar i stanął za mną.
– I już – powiedział. – Zamknięte. Anabelle, wracaj do kuchni.
– Anabelle, nigdzie nie idź – powiedział tamten.
– Rób, co mówię. I to już.
Ruszyłam się, aby usłuchać, choć wszystkie odruchy mówiły mi, żeby tego nie robić.
Tamten walnął dłonią w blat.
– Nie słyszysz? Nie…?
Ojciec też podniósł głos, ale zanim zdążyłam przetworzyć, co mówi, obcy wyjął zza pasa ukryty pod płaszczem pistolet i z gracją i wprawą, której nie spodziewałabym się po kimś tak nieokrzesanym, zrobił nim młynka w powietrzu, złapał za lufę i kolbą brutalnie uderzył ojca w skroń, przewracając go na kontuar jak worek owsa. Ojciec osunął się na podłogę. Próbowałam go podtrzymać, ale był zbyt ciężki. Napastnik znów trzymał pistolet za kolbę – zmiana nastąpiła tak szybko, że jej nie zauważyłam – a lufą celował w moją twarz.
– A teraz, do cholery, siedź i się nie ruszaj!
Byłam przerażona. Nie ruszyłam się. Patrzyłam, jak ojciec krwawi w ciszy na podłogę, brudną od podeszew naszych butów i nawianego z zewnątrz piasku. Był nieruchomy jak księżyc na niebie.
– Pomóż mi z nim – powiedział tamten. Przeskoczył przez ladę i zsunął się po mojej stronie. Wziął ojca pod ramiona i spojrzał na mnie. – Powiedziałem: pomóż mi!
Pomogłam. Chciałabym wam powiedzieć, że się z nim biłam, że złapałam, co było pod ręką, i uderzyłam go, nie dbając o własne bezpieczeństwo. Ale się bałam. Działał tak szybko, że uleciała ze mnie wszelka wola walki. Byłam z nim sama i bałam się. Wzięłam więc ojca za kostki i usłuchałam, kiedy tamten kazał mi go przenieść na zaplecze.
Nazywaliśmy to pomieszczenie kuchnią, choć właściwie zwykle gotowaliśmy na kuchence z przodu, na oczach klientów. Było ono wąskie i wykorzystywane przeważnie do zmywania i przechowywania produktów. Obok zlewu stała ciasno wpasowana, wielka, wysoka do pasa zamrażarka. Po drugiej stronie zlewu były tylne drzwi, zamknięte ciężką sztabą. Lubiliśmy udawać, że New Galveston jest zbyt małe, aby znalazł się w nim bandyta, przed którym trzeba by się w ten sposób chronić, ojciec twierdził jednak, że źli ludzie znajdą się wszędzie. Choć wierzyłam w te jego słowa, przykro mi było, że sprawdziły się tak brutalnie.
Przy zlewie stał Watson. Wyglądał groźnie: wielkie, potężne metalowe ciało, niczym ciężka, pancerna beczka. Ręce miał ze stali, a ogumowane szczypce spokojnie mogłyby zmiażdżyć ludzką czaszkę jak grejpfruta. Światło jego oczu przydawało mu w tym momencie złowrogiego widoku, żywcem z pulpowej powieści. Całym sercem błagałam, aby zaskoczył teraz tego człowieka – aby zaskoczył mnie.
– Och jej – powiedział Watson.
Mężczyzna nawet na niego nie spojrzał. Położyliśmy ojca na podłodze. Gdy tylko puściłam jego kostki, cofnęłam się pod ścianę, tuż pod regał wypełniony słojami przetworów, mąką, cukrem, płatkami owsianymi. Wszystko to nadawało się na pocisk, którego jednak bałam się użyć. Czułam, jak powietrze wchodzi mi do płuc i wychodzi. Czułam pulsowanie krwi w głowie, tak intensywne, że robiło mi się słabo.
Obcy stał nad ojcem i przyglądał mu się jak weterynarz okulałemu koniowi. Zerknął na mnie.
– Żyje, jakbyś nie wiedziała.
Kiwnęłam głową, ale nie byłam pewna, czy w to wierzyć. Widziałam już martwych ludzi – raz, kiedy dwóch chłopaków wygłupiało się na traktorze i jeden spadł prosto pod ciągniętą za nim bronę talerzową, a potem jeszcze kilku, kiedy grypa przeszła przez miasteczko jak Sąd Ostateczny. Wszyscy byli tak samo nieruchomi, tak samo wyprani z możliwości, jak teraz mój ojciec.
– Teraz będzie tak. – Gdy nie spojrzałam w jego stronę, klasnął w dłonie, raz, głośno. – Słyszysz mnie, mała? To słuchaj. Otworzę te tylne drzwi i dam sygnał. Przyjdzie tu paru moich kolegów. Rozejrzą się, zobaczą, co im się może przydać, i wezmą to sobie. Potem wszyscy pójdziemy. Rozumiesz? – Zrobił krok w moją stronę i dodał: – Ty mnie słyszysz?
– Słyszę aż za dobrze! Jesteś złodziejem! Nikim innym, tylko przeklętym złodziejem!
Miał czelność się zezłościć.
– A więc ciesz się, że tylko złodziejem. Módl się, żebym pozostał tylko złodziejem. Pewnie ci się nie wydaje, ale może być o wiele gorzej. Więc stój spokojnie, jak grzeczna dziewczynka, i niech wszystko dzieje się tak, jak powinno.
Obcy zsunął sztabę z drzwi od zaplecza i otworzył je, wpuszczając mroźny powiew nocnego powietrza. Wychylił się i cicho zaświergotał, trochę jak marsjańskie cykady, co ciągle właziły do naszych cieplarń. Po chwili odsunął się od drzwi i do środka weszło dwoje innych ludzi.
Kobieta i mężczyzna, oboje grubo ubrani, o twarzach wyszorowanych z wieku przez ostre i nieosłonięte pustynne wiatry. Mężczyzna był wysoki i łysy, z podobnymi świetlistymi oczyma jak pierwszy obcy. Nawet nie spojrzał na leżącego ojca i na mnie, od razu podszedł do półek za nami i zaczął pakować przetwory do worka. Kobieta miała krótko przycięte czarne włosy i tęgą budowę ciała, twarz upstrzoną bliznami po trądziku. Zerknęła na mnie, potem na ojca.
– Nie żyje? – zapytała.
– Oj, Sally. Za kogo ty mnie masz?
– Lepiej, żebyś nie wiedział.
Przyłączyła się do plądrowania naszych zapasów. Kiedy szukali żywności, obcy podszedł do stolika, który służył ojcu za biurko, i powywracał stojące na nim pudełeczka, rozsypując kwitki, długopisy, spinacze i okrągłe, twarde wałki, których używaliśmy w Watsonie – do nagrywania wiadomości, do muzyki, do kopii zapasowej. Zebrał te ostatnie i wsunął do kieszeni kurtki. To ich strata zabolała nas bardziej niż utrata jedzenia.
Cała operacja zajęła niecałe pięć minut. Gdy wysuwali się w noc, cicho i szybko, zabierając ze sobą tyle naszej żywności i wody, ile byli w stanie udźwignąć, człowiek, który to wszystko zaczął, zatrzymał się jeszcze przy zamrażarce i otworzył ją, po czym wydobył z parującego wnętrza zamrożony kawał przedniej wołowiny z Kansas.
W drodze do drzwi zatrzymał się przy Watsonie i klepnął go w policzek.
– Ty, duży, powinieneś pójść mnie poszukać. Tam jest zupełnie inny świat dla takich jak ty. – Potem obejrzał się na mnie. Przytknął palec do głowy, jakby unosił rondo wyimaginowanego kapelusza, i powiedział: – Jestem Silas Mundt. Myślę, że więcej mnie nie zobaczysz.
– Módl się, żeby tak było – odparłam.
– Miłego oglądania filmu, Anabelle. Jak się pośpieszysz, pewnie jeszcze zdążysz.
Po czym zamknął za sobą drzwi. Założyłam sztabę, zamykając nas w środku, i pobiegłam do ojca, którzy rzeczywiście wciąż żył – i płytko oddychał. Rąbkiem sukienki starłam mu krew z głowy. Dopiero wtedy pozwoliłam sobie na łzy. Przyszły z siłą, która mnie przeraziła.
Sporo czasu miało upłynąć, zanim znowu sobie na nie pozwolę.
II
To wszystko wydarzyło się dawno temu, w roku 1931, prawie pełny rok po tym, jak zaczęła się Cisza. Wówczas jeszcze mierzyliśmy lata po ziemsku. Po ziemsku miałam czternaście lat. Według marsjańskiej rachuby – siedem. Ale wtedy jeszcze nikt po marsjańsku nie liczył. To miało przyjść później.
Jako dorastająca dziewczynka z pierwszego roku Ciszy najbardziej pamiętam straszną obecność spodka. Widziałam go z okna mojego pokoiku w naszym malutkim habitacie i czasami wpatrywałam się w niego wieczorem, gdy niebo otwierało się na gwiazdy, przyciągając tłumy gapiące się na Ziemię. Stał na pochyłości tuż poza granicą miasteczka. Kopuła górowała nad niskimi metalowymi dachami habitatów jak łagodne srebrne wzgórze odbijające światło zachodzącego słońca. Czasami pan Reilly, pilot, wchodził do środka i odpalał silniki – aby utrzymać je na chodzie, mówił. Kiedy to robił, na obwodzie spodka zapalały się jaskrawoniebieskie światła. Odbijały się od ścian naszych habów, sprawiając, że New Galveston wyglądało jak garstka rzuconych na pustynię niebieskich diamentów.
Często ich jednak nie włączał. To dlatego, że zużywają paliwo, mówił, a trzeba je oszczędzać, jeśli kiedykolwiek mamy się odważyć na powrót do domu. Jednak nawet wtedy wiedziałam, że prawdziwy powód jest inny: na widok rozświetlonego spodka ludzie trochę wariowali. Zaczynali za bardzo myśleć, czy by do niego nie wsiąść i nie polecieć od razu do domu. A w tamtych czasach nic tak nie rozpalało awantur jak gadka o powrocie do domu.
A poważnych awantur należało unikać, jeśli tylko się dało. Szeryf Bakersfield miał w swoim areszcie tylko kilka cel i nic, co by się nadawało na odbycie dłuższej kary. Co więcej, nie wiedzieliśmy, czy kolejne zbiory wystarczą do wyżywienia wszystkich nawet w obecnej sytuacji – nie chcieliśmy mierzyć się z pytaniem, czy część tej żywności przeznaczyć dla odsiadujących wyroki więźniów.
Tak więc zazwyczaj spodek stał cichy i ciemny. Nabrał uroczystego, pomnikowego charakteru. A czasem bardziej nagrobkowego.
Czułam jego obecność, biegnąc w stronę rynku, choć stąd go nie widziałam. Był jak jawna zniewaga.
Film już trwał. Ekran wyglądał jak ustawiony pionowo srebrny staw, rzucający w ciemność płat światła. Przed nim stały w rzędach drewniane krzesła, w nich siedzieli ludzie, wrośnięci jak ciemne, małe grzybki. Potężne promienniki ciepła, które otaczały miasto i pozwalały nam przetrwać w nocy na dworze, przysunięto bliżej, tworząc krąg popołudniowego ciepła; ekstrawagancja, ale gubernator od czasu do czasu na to pozwalał. Filmy łagodzą niepokoje.
Na ekranie zobaczyłam ziemską dżunglę – coś, czego nigdy nie widziałam w prawdziwym życiu, coś, czego nigdy nie zobaczę. Złapałam pierwszych dwóch napotkanych dorosłych mężczyzn i kazałam im iść ze mną, wziąć broń, ściągnąć doktora, ściągnąć szeryfa, pilnować miasta i kto wie, co jeszcze. Musiało ich zdziwić, że nastolatka wydaje im rozkazy, ale widzieli cierpienie na mojej twarzy i ruszyli do działania.
W parę minut udało się przenieść ojca do naszego habu, gdzie pochylił się nad nim doktor Land – na eleganckich siwych wąsach wciąż miał okruchy z kolacji.
Habitat był standardowy, dla trzyosobowej rodziny – dwie sypialnie, w każdej ledwo mieściło się łóżko, stolik i trochę powietrza; jeden salonik z małym stolikiem i krzesłami, wiszącym, składanym biureczkiem oraz kuchenką. Ledwo starczyło miejsca na te parę osobistych rzeczy, które mogliśmy przywieźć z Ziemi. Wszystko to upchnięte jak proch strzelniczy w naszym małym aluminiowym naboju. Kiedy o dach tłukł deszcz, brzmiało to jak niemiecka piechota, przynajmniej tak twierdził ojciec.
Kiedy podeszłam do jego łóżka, przeciskając się przez zacukanych sąsiadów zgromadzonych w saloniku, ojciec właśnie odzyskał przytomność i wymiotował do wiadra, które doktor Land postawił mu przy głowie. Smród wypełnił cały domek. Zszokowało mnie to – nagle wszystko, co się stało, nabrało realności, nieodwracalności. Chyba spodziewałam się, że tam wejdę i zobaczę ojca stojącego prosto i pewnie, dokładnie wiedzącego, co robić, przywracającego porządek. A tymczasem on wymiotował. Nie miałam pojęcia, dlaczego od uderzenia w głowę tak się dzieje, w moim umyśle zaczęło to sugerować jakąś jego słabość. Zupełnie jakby rozpuszczał się na moich oczach.
Kiwnął, żebym podeszła, wypowiadając cichym głosem moje imię. Stanęłam bez słowa i pozwoliłam mu dotknąć mojej twarzy.
– Nic ci nie jest? Nic ci nie zrobili?
– Nie, ale tato, oni…
– Ciii. – Widząc, że jestem bezpieczna, najwyraźniej przestał się interesować szczegółami napadu. – Daj mi poleżeć. Wróć tam, pozamykaj. Weź kogoś ze sobą.
Doktor Land położył mi dłoń na ramieniu.
– Eskorta chyba nie jest już potrzebna. Całe miasto postawione na nogi. Tych chłopaków dawno już tu nie ma.
– Nie tylko chłopaków – powiedziałam. – Była też kobieta.
Doktor rzucił mi powątpiewające spojrzenie.
– No, w każdym razie dasz sobie radę sama. Idź, zrób, co ci ojciec mówi.
Ojciec odwrócił się twarzą do ściany. Nie patrząc na mnie, powiedział:
– Anabelle. Zrób to, o co proszę.
Wychodząc, zerknęłam jeszcze do swojego pokoju, gdzie czekał na mnie Watson, ciężki i solidny w cieniu, pomarańczowe światło oczu jak świeczki w ciemności.
– Czy mam pani towarzyszyć, panno Crisp? – zapytał.
Pomyślałam o bohaterze, na cześć którego go nazwałam, i zrobiło mi się głupio. Tamten John Watson był eksżołnierzem, wprawnym w walce, o bystrym umyśle. Sam pomysł, że Maszyna Kuchenna mnie obroni, był absurdalny, co zresztą już się okazało.
– Nie – powiedziałam. – Na nic się nie przydasz.
Wycofał się i ruszył z powrotem do mojego pokoju. Gdy jego głowa odwracała się ode mnie, światło jego oczu znikło mi z pola widzenia. Miałam wrażenie, że to omen.
***
Jadłodajnia była tylko parę ulic od naszego habu. Spojrzałam w stronę rynku i zobaczyłam, że film już wyłączono, a ekran zwinięto i schowano. Ludzie zbierali krzesła i odnosili je do sal szkolnych i kościołów. Jakaś kobieta zobaczyła, że przechodzę, i coś krzyknęła, ale nie zatrzymałam się, żeby się dowiedzieć, o co chodzi.
W jadłodajni, oświetlonej i pełnej ruchu jak w porze obiadu w dzień powszedni, zebrała się grupka mężczyzn. Wpadłam przez drzwi, w sam środek dyskusji o tym, co robić.
Wally Bakersfield, szeryf New Galveston, krępy, w średnim wieku, właśnie zamierzał odpuścić.
– Pościg o tej porze byłby zbyt niebezpieczny – powiedział.
Usłyszałam to i o mało nie padłam. Zakładałam, że decyzja jest oczywista i że wszystkie głosy jednomyślnie ją poprą. Fakt, że nawet sam szeryf Bakersfield radził pochylić głowę przed tymi łotrami, oznaczał słabość w samym sercu naszego miasteczka, słabość, w którą jeszcze godzinę temu nigdy bym nie uwierzyła. Przypomniał mi się ojciec wymiotujący do wiadra.
– Najlepiej zaczekać do rana – powiedział. – Dzień będzie po naszej stronie.
– Do tego czasu będą wiele mil stąd! – krzyknęłam. Paru z nich, którzy nie widzieli, jak wchodziłam, obejrzało się na mnie z minami rozmaitymi i mętnymi jak ich własne tchórzliwe serca. – Rozpłyną się w pustyni! Dobrze o tym wiecie!
Silny, jasnowłosy chłopak z farmy – jeden z młodych Dunne’ów, potężny tępak o imieniu Fenris – położył mi dłoń na ramieniu i poradził, żebym zajęła się ojcem, który na pewno potrzebuje troski córki. Uśmiechnął się do mnie, jak człowiek uśmiecha się do rozbrykanych dzieci albo dobrodusznych psów zbyt entuzjastycznie okazujących emocje.
Chciałam tam pójść. Stałam mała w zagajniku wysokich mężczyzn, głośnych i pewnych siebie, i choć nieśmiała zwykle nie byłam, to jednak głównie w kontaktach z rówieśnikami. A to byli dorośli, przyzwyczajeni, że traktuje się ich poważnie, przyzwyczajeni reagować na problemy z mądrością i rozsądną metodyką, a przede wszystkim nawykli do tego, że kiedy to robią, żadne dziewczynki nie brzęczą im nad uchem.
Ale nie mogłam zostawić jadłodajni z tą bandą gniewnych ludzi. Było ich już dziewięciu czy dziesięciu, kręcili się w kółko jak mrówki z kopniętego mrowiska i głośno gadali, czego to by nie zrobili, jakby tu wtedy byli, i jak to trzeba być ostrożnym, teraz, kiedy było już po wszystkim.
– Strasznie ryzykowne trzymać tyle jedzenia w jednym miejscu – powiedział ktoś. – Sam się prosił o kłopoty.
– Ja tam się obawiam, że jakby nie ci bandyci, niedługo byłby to któryś z nas.
– Oj, Jacob…
– Wiesz, że dobrze mówię. Będzie tylko gorzej. Jak w spiżarniach zrobi się pusto, sam zobaczysz, co się będzie działo.
– Jesteśmy bogobojnymi ludźmi – powiedział ktoś inny. – A nie dzikusami. Bóg na nas patrzy.
– Bóg nigdy nie postawił stopy na tej skale. Nie bez powodu jest czerwona. Czerwona i zimna.
– Oby cię wielebny Spivey nie usłyszał. Zasypie nas kazaniami. – Po tych słowach nastąpił beztroski śmiech.
Nie mogłam już tego znieść. Ględzili, jakby wyszli po kolacji na papierosa.
– A co z tymi złodziejami, którzy tu przyszli, pobili mojego ojca i nas okradli? Ciągle gadacie jak jacyś filozofowie, a powinniście jechać odzyskać to, co straciliśmy! Ich była tylko trójka! – Zwróciłam się do szeryfa. – Jeden nazywał się Silas i był z Ciem! Była kobieta, gruba, z krótkimi czarnymi włosami! Dwoje miało te świecące na zielono oczy.
Odwrócił ode mnie wzrok. Miał zakłopotaną minę i pomyślałam, że wiem dlaczego.
– Dig Town – rzucił któryś.
– Zbierzcie paru mężczyzn, co się nie boją ciemności, i przyprowadźcie ich tu z powrotem!
– Ty, młoda damo, powściągnij trochę swój język, bo nic nie rozumiesz!
To był Jeremiah Shank, najparszywszy człowiek na Marsie. Wysoki, zbyt chudy – i byłam przekonana, że żyje dzięki wstawiennictwu diabła, którego aprobujący wzrok ściągnął mu twarz w wieczne skrzywienie. Robił w naszej kolonii za szewca – i nie był zbyt dobry. Do tej pory jestem pewna, że każdy but robił odrobinę za ciasny, by nastrój całej kolonii zbliżyć do swojego własnego.
– Chcesz, żebyśmy pędzili w ciemność, żeby nas wyłapali jak barany? Chcesz, żeby porobili sobie zapasy z naszego mięsa? Dziecko z ciebie i po dziecinnemu patrzysz na świat. Wracaj do taty, jak ci mówili.
W jego ustach było to wyjątkowo bezczelne – każdy wiedział, że kiedy umarła mu żona, jego własne dzieci uciekły do Dig Town. Ktoś taki nie miał prawa mówić do mnie w ten sposób – przynajmniej ja tak uważałam.
Znów poczułam dłoń na ramieniu. Fenris nachylił się do mojego ucha i szepnął:
– Idź, Anabelle. Na nic się tu nie przydasz.
– Ale mam zamykać – powiedziałam słabo i poczułam za oczyma ciepło napierających łez.
Jadłodajnia należała do ojca, do matki i do mnie też. I dziś wieczorem już dwa razy ktoś na nią napadł, za każdym razem denerwujące, bezczelne typy, co chodzą po niej jak po swoim. Nie mieściło mi się w głowie ich tu zostawić, niczym bandę rozbrykanych chłopaków w salonie pełnym delikatnych przedmiotów. Jakbym oddawała im coś drogocennego.
– Odprowadzę cię – dodał Fenris.
– Wcześniej potrzebowałam twojej pomocy. Teraz już nie.
Zrobił minę jak ktoś skarcony, choć ja zaczęłam się nieżyczliwie zastanawiać, czy to szczere, czy tylko na pokaz. Zawsze wydawało mi się, że Fenris ma w sobie coś z aktora, że wie, jak powinien się zachowywać – i tak się zachowuje, choć w sercu czuje inaczej. Spojrzałam w jego twarz emanującą dobrocią i miałam ochotę strzelić go za to, że tak naprawdę jest kłamcą.
Lecz nie zrobiłam tego. Przecisnęłam się obok, czerwona ze wstydu, i z poczuciem porażki wyszłam z jadłodajni. Światło z jej okien padało jasnymi plamami na rudy piasek pod moimi stopami, a bezsensowna gadanina mężczyzn ciągnęła się za mną jak smród w powietrzu.
Ścieżki łączące domy i budynki naszej kolonii były mocno wydeptane zarówno przez ludzkie stopy, jak i przez ciężko człapiące Maszyny. Trafiłabym po tej ubitej ziemi do domu nawet we śnie – zresztą, jeśli wierzyć matce, kiedyś tak właśnie zrobiłam, ale myśl o powrocie do śmierdzącego rzygami habu, gdzie ojciec kisił się w swojej urażonej godności, wcale mnie nie pociągała. Skręciłam w prawo, schodząc z dróżki, w kierunku gęstniejącej pustynnej nocy.
Kolonistom zaraz po przybyciu często trudno było przyzwyczaić się do niskich temperatur Marsa. Słońce jest tu mniejsze, dni – krótsze i chłodniejsze. Najczęstszy humor nieba to zmierzch. Ja, kiedy tu przybyłam, miałam tylko pięć lat i zachwycałam się wszystkim, co nowe, ale i tak pamiętam ten nieprzyjemny szok. Lepiej było nie dać się zastać nocy poza miejskim kręgiem promienników – teraz, wychodząc na skraj miasteczka, też zatęskniłam za swoim płaszczem. Otuliłam się ramionami, gdy wbił się we mnie silniejszy powiew wiatru, sypiąc mi w twarz piaskiem, który osadzał się w kącikach oczu i przedostawał pod bluzkę. Zerknęłam przez te tumany, spojrzałam przez płaską, czarną równinę na odległy płaskowyż, gdzie kiedyś dawało się dostrzec światła Dig Town – tam wydobywali minerał zwany Dziwem, dający naszym Maszynom złudzenie życia. Jednak w tamtych czasach Dig Town przeważnie było ciemne.
Za nim leżał ogromny, nawiedzony Krater Peabody’ego, tam mieszkały Ćmy, tam wciąż łaziły stare Maszyny Wojenne, tam podobno chodziły też duchy.
Wypatrywałam jakichkolwiek oznak złodziei – błysku latarni, poruszenia w cieniu. Oczywiście nic takiego nie zobaczyłam – tylko długie macki piasku, które wydawały się ciągnąć w noc jak zaczarowane kręte ścieżki, prowadzące do tajemnic, zagadek, fantastycznych miast albo do długiego umierania świata.
Gwiazdy nad głową były jak rozmigotana kotara. Gdzieś tam w górze była matka. Co sobie myślała – o ile w ogóle cokolwiek myślała – było kolejną z tajemnic.
***
Kiedy wróciłam do domu, ojciec spał. Drzwi do sypialni miał uchylone, w sięgającym do środka klinie światła widziałam, że leży plecami do mnie i twarzą do ściany. Wciąż w podkoszulku, na małżeńskim łóżku, wydawał się mały i chłopięcy. Robocza koszula wisiała na krześle obok. Na podłodze, pod ręką, stało wiadro zionące parszywym odorem.
Schowałam się w swoim pokoju i przebrałam do spania. Gdy się kładłam, oczy Watsona znów odwróciły się ku mnie. Słyszałam piasek w jego serwach – choćby nie wiem jak te Maszyny czyścić i polerować, piasku nigdy nie dawało się pozbyć. Potrzebowały solidnych remontów, nowych części. Części, które nigdy nie przyjdą.
Oj tam, pomyślałam. Ktoś na pewno coś wymyśli. Maszyny nie umrą. Nie mogą.
– Wszystko w porządku, panno Crisp?
– Tak, Watsonie.
– Pan Crisp jest chory. Nadal go boli po tym ataku.
– Wiem, wiem. Nikt nie chce nic z tym zrobić. – Znów poczułam grożącą mi rozpacz.
– Z pewnością niedługo się tym zajmą. Winni odpowiedzą za swoje czyny. Sprawiedliwość zatriumfuje. Jesteśmy przecież cywilizacją.
– Tak, Watsonie. Chodźmy już spać.
– Dobranoc, panno Crisp. Proszę śnić dobrze.
Zawsze tak się na noc żegnał. Bawiło mnie, że wypowiada to jak polecenie, jak zadanie, które można wykonać dobrze albo źle. Ciekawiło mnie, czy w ogóle rozumie ideę snów, czy zastanawia się, co to takiego. W przyjemniejsze noce, gdy czułam się bezpieczna w kokonie rodziny i optymizmu, jaki wynika z wiary w porządek świata, pozwalałam sobie na myśl, że może on wcale nie musi się nad tym zastanawiać, że może Watson i inne Maszyny śnią tak samo jak my. Wyobrażałam sobie, że ich sny są piękne, czyste i jasne jak oszlifowane piaskiem kości. Ciągi liczb, uporządkowane szeregi twierdzeń geometrycznych. Katalogi odpowiedzi na niemożliwe pytania, lśniące niczym stal w słońcu.
Tej nocy wiedziałam jednak, co naprawdę siedzi w jego umyśle – wprogramowane algorytmy i złudzenie osobowości. Był równie zimny i ciemny jak kosmos, który musieliśmy pokonać, żeby tu dotrzeć.
Kiedy odwracał ode mnie głowę, znów usłyszałam ten zgrzyt. Światło oczu oświetliło narożnik mojego pokoiku i zbladło – przyciemnił je w trosce o mój sen.
III
Matka poleciała na Ziemię miesiąc przed Ciszą.
Pamiętam wieczór, kiedy zapadła ta decyzja. Mars był wtedy inny – ożywiony, dynamiczny, wciąż utrzymywał się na fali ekspansjonistycznej ekscytacji. New Galveston było pierwszą oficjalną kolonią, ale były także inne, starsze osady – Dig Town, zbieranina lepianek i namiotów wokół wielkiej dziury zwanej Gardzielą, głównego miejsca wydobycia Dziwu; Brawley’s Crossing, nieoficjalne skupisko pasażerów na gapę i obieżyświatów, starsze od naszego miasteczka co najmniej o dziesięć lat; oraz pajęczyna mniejszych osad i wsi pełnych filantropów, pionierów, pustelników i wygnańców – osadów cywilizacji, które gromadziły się w nich przez lata od pierwszego pamiętnego lądowania Chauncy’ego Peabody’ego w roku 1864.
Ale New Galveston było klejnotem w koronie. Stanowiliśmy pierwszą zorganizowaną próbę zbudowania tutaj stałej osady. To my korzystaliśmy na bezpośredniej wymianie towarowej z Ziemią, to nas umieszczano we wszystkich ulotkach biur podróży, to my inspirowaliśmy marzenia ludu pracującego o możliwościach, jakie niegdyś wabiły całe rodziny na amerykański Zachód. Robotnicy przybywali tłumnie, żeby układać tory kolei, która, jak wierzyliśmy, będzie kiedyś dumą Marsa. Bogaci awanturnicy przylatywali, by wędrować przez pustynię, znane osoby spędzały tu wakacje, delektując się egzotycznym klimatem nowego, dzikiego miejsca.
Ostatnia noc mojego normalnego życia zastała mnie z rodzicami na obrzeżach miasta, w drodze na lokalny mecz baseballu. Z Ziemi przyjechała objeżdżająca opłotki drużyna, w której po raz pierwszy gościnnie występowali gracze z lig Kubańskiej i Murzyńskiej, a ojciec słyszał, że ich miotacz rzuca mocniej i szybciej niż jakikolwiek biały w historii. Nie wierzył w to i wszyscy, zaciekawieni i niedowierzający, wybraliśmy się na mecz. Ojciec nie mógł się doczekać, aż nasi miejscowi Marsjańscy Pionierzy zrobią wyłom w reputacji tych nadętych karierowiczów, natomiast ja w głębi duszy liczyłam na oszałamiający pokaz eliminacji pałkarzy.
Boisko nie było daleko; biegł w tamtą stronę sznur ludzi, w powietrzu jeszcze czuło się popołudniowe ciepło, ostatnią pociechę, zanim opadnie na nas nocny chłód. Niebo było jasne, przetykane pasmami czerwieni, noc wciąż czaiła się za krzywizną świata. Ludzie mieli ze sobą kosze piknikowe, a ich Maszyny szły lub jechały na gąsienicach obok nich, tak samo jak nasz Watson, zamieniony w jucznego muła niosącego nasze kanapki i lemoniadę.
I to Watson nas zatrzymał, obracając upstrzoną rdzą głowę w kierunku pędzącej ku nam Maszyny Pocztowej.
– Wydaje mi się, że nas szuka – powiedział.
Maszyna Pocztowa pędziła dalej, gładko sunąc po koleinach ścieżki. Zahamowała ze zgrzytem w pełnej szacunku odległości. Ludzki łańcuch rozstąpił się, niektórzy rzucali nam przeciągłe spojrzenia. Normalnie pocztę odbierało się w urzędzie – jeśli Maszyna do ciebie przyjeżdżała, oznaczało to coś nagłego.
– Pani Crisp, pilna wiadomość do pani – powiedziała swoim wesołym metalicznym głosem.
Choć dotąd nie spotkała mnie żadna większa tragedia, poczułam mdłości. Pogodny ton Maszyny brzmiał jak pogrzebowy dzwon, budząc nagłą, dziwną odrazę. Okropny miała ten głos. Zupełnie jakby jej konstruktorzy byli tak upojeni i podekscytowani Marsem, że wydało im się niemożliwe, by jeszcze komuś trzeba było przekazywać złe wieści.
– Poproszę – powiedziała matka, a Maszyna z jednego z portów wysunęła wałek.
Matka chwyciła go. Maszyna okręciła się na gąsienicach, spełniwszy swe zadanie, i poturlała się z powrotem. Rodzice spojrzeli po sobie. Matka specjalnym hasłem – „łubin” – wyłączyła świadomość Watsonowi i wysunęła jego wałek z gniazda w głowie. Na jego miejsce wsunęła wałek z nagraniem.
Watson przez moment szumiał, a potem odezwał się głosem cioci Emily.
– Alice, chodzi o matkę. Znów jej się pogorszyło. Doktor Spahn daje jej w najlepszym razie sześć miesięcy. Traci pamięć. W niektóre dni nawet mnie nie poznaje. Zwraca się do mnie twoim imieniem. Myślę, że jeśli chcesz ją jeszcze zobaczyć, zanim odejdzie, powinnaś przyjechać. Wiem, że to nie będzie łatwe. Ale myślę, że teraz albo nigdy.
Oczywiste, że to była absurdalna prośba. Lot do domu zająłby dwa miesiące, na pewno matka nie zrobi nic innego, tylko wyśle kondolencje, a żałobę przeżyje tutaj, w komforcie rodzinnego łona.
Lecz matka nigdy nie potrafiła być bierna.
Ojciec wziął ją w objęcia i mocno przytulił. Minę miała nachmurzoną, ale jeszcze nie spodziewałam się, że za chwilę zniszczy mi życie.
Na mecz nie poszliśmy. Nie widzieliśmy, jak Satchel Paige eliminuje naszych Pionierów, ustanawiając marsjański rekord eliminacji, którego nikt dotąd nie pobił. Jakie to dziwne, że właśnie o to mam ciągle żal. Że tyle lat później leżę na łóżku, gapiąc się na trzepoczące płótno mojego namiotu, i nadal jestem zła, że ominęło mnie coś wspaniałego.
Po włożeniu z powrotem wałka Watsona wróciliśmy do habu w pełnym udręki milczeniu. Choć żadne z rodziców nie powiedziało tego głośo, wiedziałam, że ona naprawdę poleci.
Ale nie spodziewałam się, że mnie tu zostawi.
Kiedy mi to powiedziała, poczułam się, jakby dała mi w twarz. Stałam w drzwiach pokoju rodziców, patrzyłam, jak pakuje się na długą podróż – książki, eleganckie sukienki, przybory toaletowe. Statek na Ziemię odlatywał następnego dnia, zaraz po przylocie tu kolejnego, wypełnionego pasażerami i ładunkiem. Na trasie kursowały regularnie trzy spodki. Ten przylatujący następnego dnia będzie wracał na Ziemię dopiero za cztery miesiące.
Nie wiedzieliśmy jednego – że ten przylatujący nazajutrz, Eurydyka, nigdy nie odleci. A ten, który zabrał matkę, Orfeusz, nigdy nie wróci. To była jej ostatnia noc na Marsie. Ostatnia noc ze mną.
– Chcę lecieć z tobą – powiedziałam.
Nie patrzyła mi w oczy, gdy odpowiadała:
– Wiesz, że nie możesz.
– To ty po prostu nie chcesz mnie wziąć.
Pamiętam, jak tam stałam, mała, zła i zraniona. Widzę siebie, jakbym patrzyła na kogoś innego. Nie mam współczucia dla tego dziecka, szarpanego prądami motywów dorosłych, tajemniczych i obojętnych na jej potrzeby. Gdyby to była inna osoba, może bym miała. Może mogłabym ją przytulić i naszeptać jej do ucha miłych kłamstewek, jak to robią dorośli. Ale ponieważ to byłam ja, czuję wstyd, że tak oschle matkę potraktowałam.
Wtedy na mnie spojrzała, tak że w końcu ujrzałam odczuwany przez nią ból.
– Jak możesz mówić coś tak okropnego?
– Jestem mała. Nie zajmę dużo miejsca.
Usiadła na łóżku, które dzieliła z ojcem, i wyciągnęła do mnie ręce. W jej oczach zabłysły łzy. Podeszłam do niej, czując błysk nadziei, a ona podniosła mnie i posadziła na kolanach, jakbym była dwukrotnie młodsza. Oparłam głowę o jej ramię, czując ciepło jej skóry, chłonąc czysty zapach jej wyszorowanych przez wiatr włosów. Pamiętam, że zastanawiałam się, czy Ziemia zmieni jej ten zapach, i przestraszyłam się tego. Ale kiedy mnie objęła, cały lęk ustąpił. Spodziewałam się, że podejmie trudną decyzję, że weźmie na siebie część bólu, który świat przydzielił mnie, jak to powinni robić rodzice. Że ustrzeże mnie przed rozpaczą.
Ale ona powiedziała:
– Anabelle, ty musisz zostać. Nie dlatego, że spodek cię nie pomieści, nie dlatego, że nie chcę, abyś ze mną leciała. Musisz zostać, bo jesteś dorastającą dziewczyną, masz tu szkołę, przyjaciół, ojca, który cię potrzebuje. Będziesz musiała mu pomagać w jadłodajni, będziesz musiała kontynuować naukę. Za parę lat będziesz dorosłą kobietą. To ciężka praca, i musisz być na nią gotowa. A ja szybko wrócę.
– Wcale nie szybko – powiedziałam, w końcu pozwalając sobie na płacz. – To bardzo długo.
– Masz ten wałek z nagraniem, które dla ciebie zrobiłam. Jak będziesz bardzo za mną tęsknić, wyciągniesz Watsona i puścisz mnie. Zostawiłam dużo krótkich wiadomości, dla ciebie i dla ojca. To zupełnie, jakbym z wami była.
– Niezupełnie. To nie to samo.
Czułam jej twarz na czubku głowy, jej ciepły oddech we włosach.
– Wiem – powiedziała w końcu. – Wiem.
Wcisnęłam twarz w jej ramię, mocząc jej bluzkę głupimi, bezsensownymi łzami.
– Nie możesz po prostu zostać? Jak dolecisz, może ona już nawet nie będzie żyć!
Przygładziła mi włosy dłonią i przycisnęła usta do mojego czoła.
– To moja matka – powiedziała. – I chcę się z nią pożegnać. Boję się, że to jest moja jedyna szansa, i jeśli ją przegapię, będzie mnie to dręczyć do końca życia. Ja kocham ją dokładnie tak samo jak ty mnie.
To oczywiście do mnie przemówiło. I niestety mnie rozbroiło, bo miłość, którą wówczas czułam, była przerażająca i łapczywa jak wygłodniały pies. Nie zostawiała miejsca na nikogo innego, nawet na ojca. A jeśli prawdą było, że w moim sercu nie ma miejsca na niego, to musiało być prawdą i to, że w jej sercu nie było miejsca dla mnie. Od razu zrozumiałam, dlaczego tak łatwo jej przychodzi mnie zostawić.
– Przyjdzie dzień – dodała – że i ty będziesz chciała się ze mną pożegnać.
IV
Następnego ranka po napadzie szeryf wziął kilku konnych i ruszył drogą do Dig Town.
Wspięłam się na dach naszej jadłodajni i patrzyłam, jak znikają mi z oczu. Nie mogłam się doczekać, aż wrócą z przynajmniej jednym z przestępców idącym za końmi, z liną prowadzącą od związanych rąk do łęku siodła szeryfa. Pomimo tchórzliwych rozmów z minionego wieczoru nie miałam na razie wątpliwości, że sprawiedliwość dosięgnie wszystkich, którzy na nią zasłużyli.
Wrócili wieczorem. Przegrani. Nie mieściło mi się to w głowie. Szli, prowadząc konie, tuż obok jadłodajni, pod moimi zwisającymi nogami.
– Nie udało się ich znaleźć? – zawołałam.
Fenris zadarł twarz ku mnie, choć brakło mu siły, by unieść zawstydzone spojrzenie powyżej poziomu moich butów.
– Podjechaliśmy tylko do granicy. Do środka nie wjeżdżaliśmy.
– Co takiego? Czemu?
Nie powiedział nic więcej, tylko poszedł za resztą do stajni.
Chciało mi się za nimi krzyczeć, wyzywać ich od tchórzy, pytać, dlaczego tak łatwo się poddali, dlaczego nawet nie wykrzesali z siebie odwagi, żeby wjechać do Dig Town, nie mówiąc już o dalszej drodze; wiedziałam jednak, że są już głusi na moje opinie, więc tylko gapiłam się na nich i zapamiętywałam jako nieudaczników.
Po drugiej stronie ulicy Jeremiah Shank stanął w drzwiach swojego zakładu, elegancki i czysty w wykrochmalonej białej koszuli i zapiętej czarnej kamizelce. Przyszło mi do głowy, że nigdy nie widziałam go brudnego – i tylko bardziej go przez to znienawidziłam. Popatrzył za oddalającymi się końmi, a kiedy zniknęły, utkwił wzrok we mnie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki