Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 165
Data ważności licencji: 8/8/2028
Tytuł oryginału: Handbook for Hard Times
Projekt okładki: Anastazja Drabot
Przekład: Witold Biliński/sundar.pl
Redaktor prowadzący: Bożena Zasieczna
Redakcja techniczna: Sylwia Rogowska-Kusz
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Bogusława Jędrasik
Copyright © Gelong Thubten 2023
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żadna część niniejszej publikacji nie może być reprodukowana, przechowywana jako źródło danych i przekazywana w jakiejkolwiek formie zapisu bez pisemnej zgody posiadacza praw.
ISBN 978-83-287-3210-0
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
Książkę tę dedykuję Akongowi Rinpoche, Lamie Yeshe i moim rodzicom.
„Ból jest nieunikniony, cierpienie to kwestia wyboru”.
HARUKI MURAKAMI
Wczesnym rankiem ósmego października dwa tysiące trzynastego roku obudziłem się, by otrzymać wstrząsającą nowinę. Powiedziano mi, że Akong Tulku Rinpoche – mój przewodnik duchowy, mentor i najbliższy przyjaciel przez ponad dwadzieścia lat – został brutalnie zamordowany.
Rinpoche był w tym czasie w mieście Chengdu w Chinach, przygotowując się do dorocznej wizyty w swojej ojczyźnie – Tybecie. Codziennie rozmawialiśmy przez telefon i między naszym ostatnim kontaktem poprzedniego wieczoru, a tym porankiem, ktoś zabił go w potworny sposób. Trzech mężczyzn wdarło się do jego apartamentu i Akong, jego bratanek oraz pomocnik zostali zadźgani na śmierć. Zaatakowano ich, by zdobyć pieniądze, które Rinpoche miał rozdzielić między sierocińce i szpitale, stworzone przez niego za pośrednictwem organizacji charytatywnej. Sprawcy zostali szybko odnalezieni przez policję i uwięzieni.
Wkrótce pojawiły się szczegółowe informacje dotyczące okoliczności zbrodni. Okazało się, że znaliśmy głównego napastnika – był on naszym tybetańskim przyjacielem, który wcześniej spędził trochę czasu w naszym szkockim klasztorze. Był zaangażowanym mnichem, ale wydaje się, że po powrocie do Tybetu zapadł na chorobę psychiczną. Był najbardziej brutalny z napastników, w szale agresji zadawał Rinpoche razy nożem.
Nie mogłem uwierzyć w to, co słyszałem, czułem się całkowicie zdezorientowany. Rinpoche był w moim życiu niezwykle ważną osobą, była to więc strata wykraczająca poza moje możliwości pojmowania. Mieliśmy długą wspólną historię. Krótko po tym, jak przyjechałem do klasztoru jako cierpiący dwudziestojednolatek, wziął mnie pod swoje skrzydła i pomógł stanąć na nogi. Kilka lat później zostałem jego asystentem i jeździliśmy razem na serie wykładów, ściśle współpracując przez kilka miesięcy każdego roku. Nauczył mnie wszystkiego, co wiem o medytacji, i poprowadził mnie poprzez moją pracę. Uważałem go zarówno za nauczyciela, jak i najdroższego przyjaciela. Jego nagła śmierć była ogromną tragedią dla buddystów na całym świecie, a jeśli chodzi o mnie, poczułem się, jakby cały wszechświat się zawalił.
Wielu poważało i szanowało Akonga Rinpoche. Był wysoko cenionym przewodnikiem duchowym, lecz w każdym otoczeniu pozostawał zawsze osobą najcichszą i najmniej zwracającą na siebie uwagę.
Odegrał ważną rolę we wprowadzaniu buddyzmu na Zachodzie i założył klasztor Samye Ling w Szkocji, w którym jestem mnichem. Mimo zdobytego uznania często można było go spotkać w klasztorze własnoręcznie czyszczącego rynsztoki lub sprzątającego po innych – zawsze był uosobieniem skromności.
Jednocześnie był uzdolnionym lekarzem i cenionym dobroczyńcą, który zrealizował setki projektów w najbardziej zaniedbanych regionach świata, gdzie zakładał sierocińce, szkoły, szpitale i jadłodajnie dla potrzebujących. Był znany z wielkiej uprzejmości, głębokiej mądrości i niezwykłej wrażliwości na ludzkie cierpienie.
Kiedy dotarła do mnie wiadomość o jego śmierci, odwiedzałem właśnie krewnych w Oxfordzie. Pierwszą reakcją było osłupienie – moje ciało skamieniało, a umysł zamarzł. Następnie przeszedł do trybu awaryjnego, osiągnął wielkie skupienie, zacząłem kontaktować się z odpowiednimi ludźmi, starając się poradzić sobie z nadchodzącym kryzysem. Musiałem wyciszać własne emocje, spychając je na sam spód umysłu. Pojawił się lęk, a ja zatrzasnąłem przed nim drzwi, bo nie byłem gotowy na stawienie czoła mrocznym uczuciom, które we mnie kiełkowały.
Gdy pojawia się trauma, człowiek często na siłę tłumi swoje emocje, żeby przetrwać, a ja wiedziałem, że to jedyny sposób, by dalej funkcjonować. Później tego ranka, gdy dotarło do mnie, jak ogromne znaczenie ma to, co się stało, przeżyłem potężne ataki paniki. Moje ciało drżało, nie byłem w stanie mówić ani płakać, mimo że wzbierały we mnie gorące łzy, pragnąc się wydostać na zewnątrz. Wtedy dzwonił telefon, co od razu przełączało mnie w tryb roboczy. Oscylowałem między rozpadaniem się na drobne kawałki a funkcjonowaniem na najwyższym poziomie efektywności.
Po wielu latach przeżytych jako asystent mistrza, zostałem teraz jedną z osób wrzuconych w wir pozostających do załatwienia spraw prawnych, a także odpowiadających na zalewający nas strumień pytań ze strony mediów. Stała aktywność pomagała, więc gdy w klasztorze w Szkocji odbywały się modły i ceremonie, udałem się do naszego londyńskiego oddziału, by zająć się sprawami administracyjnymi i komunikacją ze światem. Spędzałem czas chodząc po korytarzach i przeprowadzając niewiarygodnie trudne rozmowy telefoniczne, starając się znaleźć sposób na sprowadzenie z Chin ciała naszego mistrza.
Z upływem dni zacząłem czuć niezwykłą siłę promieniującą z głębin mojego ciała i pchającą mnie naprzód, zapewniając jednocześnie wysokie skupienie. Nocą natomiast zapadałem się w żałobę i skręcające trzewia poczucie strachu. Przez utratę mistrza czułem się tak, jakby coś we mnie zostało z wściekłością rozdarte, zastanawiałem się też, czy wszyscy jesteśmy narażeni na atak i kto może być następny. Leżałem w łóżku nie mogąc zasnąć, czując palący ból i przerażenie, tak jakby całe moje ciało płonęło.
Do Wielkiej Brytanii zaczęły spływać informacje. Musiałem przestudiować policyjny raport, który ze szczegółami opisywał ogromną liczbę ran kłutych, i zostałem zaangażowany w skomplikowany proces odzyskiwania rzeczy stanowiących własność zmarłego. Moja serdeczna przyjaciółka Lea, która również przez wiele lat ściśle współpracowała z Rinpochem, poleciała do Chengdu i zadzwoniła do mnie z mieszkania, w którym doszło do zbrodni. Szukała rzeczy mistrza, a ja pomagałem jej, przypominając sobie, czego powinna szukać. Mówiła, że całe to miejsce było przesiąknięte krwią. Do dziś nie mam pojęcia, jak była w stanie poradzić sobie z takim doświadczeniem.
Po długich negocjacjach udało nam się załatwić przewiezienie zwłok do klasztoru Akonga w Tybecie w celu przeprowadzenia kremacji. Ze względu na moje obowiązki musiałem pozostać w Londynie, by utrzymać kontakt z prasą i wykonywać inne zadania. W moim umyśle nieustannie pojawiały się potworne obrazy. Szukałem odpowiedzi. Poza przytłaczającym poczuciem straty, nie byłem w stanie zrozumieć, jak tak głęboko duchowa, altruistyczna i współczująca osoba, jak Akong Rinpoche, mogła skończyć życie w tak potworny i brutalny sposób. Byłem również bardzo smutny i wstrząśnięty faktem, że razem z nim zabite zostały jeszcze dwie osoby. Codziennie jednak pojawiała się ta zadziwiająca mieszanka smutku i siły, tak jakby coś we mnie powoli rosło, by odżywiać i utrzymywać przy życiu mój umysł.
Noce wyglądały jednak inaczej. Wtedy opanowywało mnie nieszczęście. Zdałem sobie sprawę, że muszę wykorzystać to, czego nauczyłem się kilka lat wcześniej, podczas czteroletniej medytacji, kiedy to borykałem się z ekstremalną depresją.
Walka z cierpieniem tylko pogarszała sytuację, podczas gdy zaakceptowanie go okazało się niezwykłą przemianą. Teraz, gdy leżałem w łóżku, wiedziałem, że muszę opaść w przestrzeń pomiędzy moimi emocjami, nie odpychając ich. Zrozumiałem, że zaniechanie oporu i zbliżenie się do nich sprawi, że ból mnie nie zniszczy.
To oszlifowało ostre krawędzie tego bólu i sprawiło, że znacznie łatwiej było mi radzić sobie z nim.
Członkowie buddyjskiej społeczności na całym świecie byli w szoku, ale nikt nie wydawał się zły – wśród żałoby czuć było wybaczenie. Brak pragnienia zemsty wydawał się nam czymś naturalnym. Dużo tych osób spędziło wiele lat na praktykowaniu medytacji współczucia i efekty tego były teraz widoczne jak na dłoni: istniało głębokie poczucie straty, ale ani śladu wściekłości czy łaknienia zemsty.
Pisaliśmy do chińskich władz petycje z prośbą, by uwolnić sprawców od kary śmierci. Wszyscy byliśmy oczywiście zgodni co do tego, że ludzie ci powinni pozostać w więzieniu, ponieważ były to osoby niebezpieczne, ale odczuwanie nienawiści i pragnienie ich śmierci, bo kogoś zabili, wydawało się nieludzkie. Nasze prośby nie zostały wysłuchane i w chwili, kiedy piszę te słowa, dziewięć lat później, zabójcy wciąż przebywają w celi śmierci gdzieś w Chinach.
Wśród moich najwyraźniejszych wspomnień o Akongu są chwile, w których mówił o potędze akceptacji i współczucia. Nikt z nas nie chce cierpieć, ale kiedy się to zdarza, nie mamy wyboru i musimy znaleźć jakiś sposób, by przez to przejść. Okazuje się, że z najtrudniejszych sytuacji możemy się wiele nauczyć, a Rinpoche często mawiał, że najszybszym sposobem na rozwój jest stawienie czoła bólowi, zamiast uciekania od niego.
PORADNIK NA CIĘŻKIE CZASY
Do wielu rzeczy w naszym życiu mamy gotowe instrukcje, kiedy jednak nadchodzą ciężkie czasy, często brakuje nam wskazówek i nie bardzo wiemy, co robić. Zwykle naszym pragnieniem jest jak najszybsza ucieczka, ale błyskawicznie odkrywamy, że ucieczka od naszych emocji sprawia, że problemy zmieniają się ze złych na gorsze.
Moja pierwsza książka była przewodnikiem mnicha po szczęściu, a kiedy ją ukończyłem, postanowiłem napisać o tym, jak radzić sobie z trudnościami, lub – jak żartował mój wydawca – napisać „przewodnik po nieszczęściu”. Chciałem analizować to, jak bogatsze i trwalsze szczęście może zakwitnąć na gruncie przemienionego cierpienia, i jak nasze nieszczęście jest najżyźniejszą glebą dla wewnętrznej siły, odporności i współczucia.
Ludzie polecieli rakietami na Księżyc, a dziś są w stanie posyłać teleskopy poza nasz Układ Słoneczny, a tymczasem mamy trudności z tym, co dzieje się w głębi naszych głów i serc. Wydaje się, że wyewoluowaliśmy zewnętrznie, ale nie wewnętrznie, patrzymy na zewnątrz, a nie do środka. Poszukujemy szczęścia, ale rzadko zdajemy sobie sprawę, że aby je znaleźć, musimy przemienić nasze umysły. Chcemy unikać cierpienia, ale mało kiedy rozumiemy, że rozwiązaniem jest zmiana sposobu myślenia.
Przekazem tej książki jest to, że ciężkie czasy to cenna sposobność – jeśli wiemy, jak ją wykorzystać. Mamy silny nawyk odpychania od siebie dyskomfortu i gonienia za jego przeciwieństwem, czego skutkiem jest to, że zwykle trudne sytuacje są dla nas nie do zniesienia. Klucz do trwałego szczęścia można znaleźć ucząc się tego, jak radzić sobie z przeciwnościami.
Nawet w obliczu najtrudniejszych wydarzeń w życiu nic nas nie zniszczy, jeśli nauczymy się przekształcać nasze umysły i pracować nad problemami, zamiast z nimi walczyć. W buddyjskiej filozofii istnieją pewne podstawowe zasady, które mogą w tym pomóc.
NATURA CIERPIENIA
Buddyjska metoda zaczyna się od analizy pytania: czy kiedykolwiek jesteśmy naprawdę szczęśliwi, czy też zawsze coś nas powstrzymuje? Wszyscy znamy oczywisty ból i stres, ale czyż nie kieruje nami nieustanne, ukryte poczucie cierpienia, które więzi nas w cyklu ciągłego rzucania się na rzeczy lub odrzucania ich? Pierwszym krokiem będzie bliższe przyjrzenie się tej kwestii.
Być może problem stanowi samo słowo „cierpienie”. Jest to dość ogólny termin opisujący cały wachlarz uczuć rozciągających się od drobnej irytacji aż po ekstremalną traumę. Buddyjskie książki mogą z początku wydawać się nieco odpychające, ponieważ „cierpienie” pojawia się w nich chyba na każdej stronie (podobnie jak tutaj!).
Można by pomyśleć, że buddyzm jest nieco przyciężki i depresyjny. Kiedy Budda o tym nauczał, nie używał słowa „cierpienie”. Jest to współczesne tłumaczenie czegoś znacznie bardziej subtelnego, co nazywa się duhkha. Obejmuje to również dyskomfort, niezadowolenie, niepewność i poczucie zagrożenia – a więc w zasadzie człowieczy los.
Buddyjskie nauki bardzo szczegółowo omawiają naturę duhkha, dzięki czemu wiemy, z czym mamy do czynienia i jak najlepiej nad tym pracować. Czasami przechodzimy przez niezwykle ciężkie czasy, gdy mamy poczucie rozpadania się wszystkiego na kawałki, jednak duhkha odnosi się również do fundamentalnego poczucia niepewności, które nieustannie musuje pod powierzchnią, nawet kiedy wszystko wydaje się w porządku. Ta niepewność zabarwia praktycznie wszystko, co robimy i myślimy. Kiedy zaakceptujemy jej obecność i zrozumiemy ją, będziemy mogli zacząć znajdować rozwiązania.
Duhkha wydaje się przenikać każdą komórkę naszego ciała. Gdy jesteśmy sami i nic nas nie rozprasza, możemy zauważyć poczucie niepokoju, frustracji i niepewności, które ukrywa się w mrokach naszych umysłów, często wiążąc się z napięciem fizycznym. Nikt oczywiście nie pragnie takich emocji, ale w sumie nie wiemy, co z nimi robić, więc znajdujemy sobie zajęcia w nadziei, że sobie dokądś pójdą. Filozofia buddyjska opisuje wszechobecną naturę naszego cierpienia i sugeruje, że dopóki nie przekształcimy we właściwy sposób naszych umysłów, nigdy tak naprawdę nie dotrzemy tam, gdzie chcemy.
NIEKOŃCZĄCE SIĘ POSZUKIWANIE SZCZĘŚCIA
W naszej postawie wobec świata jest coś, co się nie zgadza. Chcemy być szczęśliwi, ale nie mamy pewności, jak to osiągnąć. Chyba nie zdajemy sobie sprawy, że spora część naszego cierpienia wynika z tego, co robimy, poszukując jego przeciwieństwa. Mamy tu do czynienia z pewną dozą presji społecznej – ludzie ciągle nam wmawiają, że powinniśmy być szczęśliwi, a jeśli nie jesteśmy, to coś z nami jest nie tak, wciąż jednak nie wiemy dokładnie, czym jest to szczęście. Wydaje się ono czymś ulotnym i zależnym od wielu nieprzewidywalnych czynników.
Wszyscy chcielibyśmy doświadczać przyjemnych emocji, o których niesłusznie myślimy jak o jakichś produktach końcowych, które dają nam zdarzenia, przedmioty i ludzie w otaczającym nas świecie. W wyniku tego mamy poczucie porażki, gdy nie dostajemy tego, co chcemy albo przydarzają nam się rzeczy, które nam się nie podobają, ale czy tak naprawdę kiedykolwiek wiemy, czego szukamy?
Pragniemy posiadać rzeczy, które naszym zdaniem nas uszczęśliwią, po to by odkryć, że gdy je zdobędziemy, nasze pragnienia nie zostaną jednak zaspokojone. Oznacza to, że niczego nie osiągamy, bo nawet jeśli nam się to udaje, to mamy nadzieję na więcej albo zaczynamy szukać czegoś innego. Jesteśmy nieustannie niezaspokojeni, uwięzieni w wiecznym pościgu.
Ostatecznie to poszukiwanie szczęścia sprawia, że cierpimy. Poszukiwanie prowadzi do dalszego poszukiwania, a końca nie widać. Na dodatek, gdy wmawiamy sobie, że chcemy szczęścia, skupiamy się na jego braku i pielęgnujemy uczucie niezadowolenia, przez co chcemy dalej polować na to, czego naszym zdaniem nam brakuje.
Odpychając od siebie dyskomfort zwykle nie zauważamy, że jego istotą jest właśnie to odpychanie. Prawdziwym problemem jest nasz nawyk pogoni za przyjemnością i uciekania od trudności, ponieważ każdy nawyk nieuchronnie się rozrasta – coraz bardziej gonimy i coraz bardziej odpychamy, wzmacniając poczucie braku satysfakcji.
Medytacja przeciera szlak wiodący do zmiany tych tendencji, co pozwala nam pracować nad trudnymi sytuacjami i rozwijać podstawowe umiejętności wiążące się z wdzięcznością, współczuciem i wybaczaniem. Ta książka ma pomóc ci wyjść daleko poza podstawy praktyki medytacji: ma to być poradnik wspierający cię w ciężkich czasach, ale też zapewniający wskazówki na każdą chwilę. Omówione tu metody nie są jedynie czymś, w czym możesz zanurzyć się, gdy jesteś na dnie, należy je praktykować regularnie. Jeśli uda ci się wpleść je w swoje życie, staniesz się bardziej odporny i lepiej będziesz radzić sobie z wszelkimi trudnościami, przed jakimi staniesz.
ŚCIEŻKA DO TRANSFORMACJI
Metoda przedstawiona w tej książce może na pierwszy rzut oka wydawać się nieintuicyjna – bo polega na akceptacji cierpienia – ale jest niezwykle skuteczna. Jeżeli nauczymy się pozostawać przy naszych bolesnych emocjach i nie uciekać od nich, będziemy w stanie rozpuścić nasz opór, zmieni się też sposób, w jaki patrzymy na trudności.
Ciężkie czasy to zupełnie normalna sprawa, istotna jest tu nasza reakcja. Pokazuje nam to, co stanowi motto tego rozdziału: „Ból jest nieunikniony, cierpienie to kwestia wyboru”.
Medytacje weszły do kultury masowej. Spora część popularnego dziś ruchu „uważności” skupia się na uspokajaniu umysłu i ograniczaniu stresu, ale w pewnym momencie człowiek może zacząć się zastanawiać: „co dalej?”. Wielu z nas pragnie zejść głębiej, w pełni zrozumieć naszą prawdziwą naturę i wprowadzić do otaczającego nas świata więcej pokoju i szczęścia. Szukamy ścieżki, która całkowicie nas przemieni.
Wśród buddyjskich nauk istnieją mniej znane, potężne techniki, które wykorzystują ból i cierpienie do pogłębienia doświadczenia medytacyjnego, obudzenia współczucia i pielęgnowania mądrości. Nauki takie tradycyjnie nie były upubliczniane, wygląda jednak na to, że nadeszły czasy, gdy nasz świat najbardziej ich potrzebuje, a więc celem tej książki jest przedstawienie niektórych z nich.
BUDDYZM
Ta książka nie została napisana wyłącznie dla czytelników, którzy są buddystami, jednak w buddyjskiej filozofii i medytacji istnieją pewne ważne aspekty, które mogą ogromnie pomóc osobom pragnącym lepiej zrozumieć samych siebie.
Czym jest tak naprawdę buddyzm? Jest to po prostu zestaw metod pomagających odkrywać naturę świadomości i przemieniać to, jak cierpimy. Dawniej nie istniało takie słowo, jak „buddyzm”. Jest to termin ukuty przez dziewiętnastowiecznych zachodnich uczonych, by opisać nauki, które zaczynały rozlewać się na Zachód. W tradycyjnych językach, sanskrycie i tybetańskim, można znaleźć takie nazwy, jak dharma, oznaczająca „rzeczywistość”, czy nang rigpa, a więc „wewnętrzna nauka”. Są to bardzo istotne określenia – praktyki opierają się w mniejszym stopniu o systemy wierzeń, a w większym o techniki, które pomagają nam kwestionować utarte koncepcje dotyczące rzeczywistości, co oznacza badanie tego, jak nasze umysły tę rzeczywistość postrzegają. Metody te wymagają od nas, byśmy zwrócili uwagę na wnętrze, by obudzić świadomość i wrodzone współczucie.
Buddyzm jest mniej religią niż nauką o umyśle, podróżą wewnętrznej pracy prowadzącej do oświecenia.
LOTOS W BŁOCIE
Zakochasz się w swoim życiu, gdy będziesz w stanie zaakceptować zarówno ciemność, jak i światło. Początkowo może to wydawać się trudne, ale pomoże ci w tym medytacja, zmieniając ciężkie czasy w nowe możliwości. Transformacja taka symbolizowana jest w buddyjskiej sztuce poprzez lotos, który ma przepiękny kwiat, a rośnie zazwyczaj w mętnej, błotnistej wodzie, przypominając, że szczęście może pojawić się tam, gdzie najmniej się go spodziewasz.
To właśnie najtrudniejsze zdarzenia pomagają ci rosnąć. Aby tam dotrzeć, będziesz potrzebować mapy do nieustraszoności, ścieżki z dokładnie określonymi etapami. Takie wskazówki daje medytacja, jeśli jest praktykowana z odpowiednią postawą. Ta książka pomoże ci pogłębić twoją praktykę, pokazując, jak możesz kreatywnie pracować nad trudnymi sytuacjami, co da ci większą siłę w miarę, jak będziesz się uczyć sprowadzać na tę swoją ścieżkę wszystko, co ci się przydarza. Twoim celem będzie zaprzyjaźnienie się ze wszystkimi aspektami życia, uwzględniając też wszystko to, co sprawia ból.
Czuję, że pogodziłem się ze śmiercią mojego mistrza, uważam, że on by tego chciał. Przeżycie to było w swoim czasie potworne, ale sprawiło, że jestem teraz bardziej odporny, nauczyło mnie też, jak można znaleźć wolność nawet w najmroczniejszych miejscach. Nie sugeruję, że powinniśmy obchodzić bokiem nasze cierpienie, ani że to wszystko „dzieje się w umyśle” i możemy po prostu przez to przebrnąć. Twierdzę, że jeżeli wejdziemy głębiej w nasze nieszczęście, to znajdziemy sekretną furtkę do mocy głęboko ukrytej w naszym wnętrzu.
Mam nadzieję, że ta książka pomoże ci przejść przez tę furtkę. Jeśli nauczysz się medytować, będziesz czuć ból, ale on cię nie zniszczy. Prawdę mówiąc, może pomóc ci rozwijać się na sposoby, których nawet sobie nie wyobrażałeś.
ĆWICZENIE MEDYTACYJNE: PRZYGOTOWANIE
Każdy rozdział będzie się kończył techniką medytacyjną, a każda z nich opierać się będzie o poprzednią, co zapewni ci podzieloną na etapy ścieżkę. Jeśli miałeś już do czynienia z medytacją, być może rozpoznasz kilka pierwszych ćwiczeń, które stanowią niezbędne podstawy dla bardziej zaawansowanych praktyk, pojawiających się później.
Pierwsze ćwiczenie przygotowuje twój umysł do dalszej medytacji, pomagając ci nastawić się na wkraczanie głębiej w miarę czytania tej książki. Wymaga to odwrócenia zazwyczaj skierowanej na zewnątrz uwagi w taki sposób, by skupiała się na wnętrzu.
•••
Usiądź w wygodnej pozycji w jakimś stosunkowo spokojnym miejscu, gdzie nikt ani nic nie będzie ci przeszkadzać.
Połącz umysł z ciałem. Często się zdarza, że ciało znajduje się w pokoju, ale umysł nie, ponieważ jest zajęty rozpraszającymi go myślami o przeszłości lub przyszłości. W tej chwili uczysz sam siebie tego, by być w pełni obecny.
Uświadom sobie kontakt między swoim ciałem a krzesłem. Poczuj krzesło pod sobą i za plecami. Poświęć kilka chwil na doświadczanie wrażeń wiążących się z siedzeniem.
Potem poczuj grunt pod stopami (nie musisz zdejmować butów).
Teraz zwróć uwagę na dłonie, które spoczywają na podołku lub udach. Zauważ teksturę ubrania i to, jak czują ją twoje palce i dłonie.
Staraj się nie myśleć o tym zbyt dużo, po prostu doświadczaj wrażenia kontaktu.
Przenieś uwagę na barki i zauważ, jak dużo stresu i napięcia spada z nich, gdy skoncentrujesz się na tym obszarze.
Teraz przeniesiesz się głębiej do wnętrza. Uświadom sobie własny umysł i obserwuj przepływ myśli.
Zwróć uwagę, czy jesteś podniecony, czy ospały i powolny. Niezależnie od tego, jak jest, po prostu bądź tego świadomy, nie próbując zmuszać umysłu do robienia czegokolwiek, nie próbuj nawet medytować.
Spędź kilka minut po prostu będąc w ten sposób sobą, a następnie zakończ tę sesję odprężając się na krześle, ze spokojnym umysłem i bez jakiegokolwiek poczucia presji czy potrzeby osiągnięcia czegokolwiek.
„Prawdziwa nieustraszoność to nie ograniczanie strachu, ale wychodzenie poza niego”.
CHÖGYAM TRUNGPA
Zanim zostałem mnichem, chodziłem na szalone imprezy, które zaczynały się o trzeciej rano w mrocznych podziemnych klubach o pomalowanych na czarno ścianach, gdzie dudniła przerażająco głośna muzyka. Mieszkałem w Londynie, a potem w Nowym Jorku, najpierw jako muzyk, a potem jako aktor. Byłem młody i starając się „dojść do czegoś”, przekonany, że jestem nieustraszony i wspaniale się bawię.
Moja rodzina rozpadła się, gdy byłem nastolatkiem, kiedy moi rodzice przeszli przez bolesny rozwód. Po skończeniu studiów na uniwersytecie zająłem się aktorstwem. Zacząłem cierpieć na depresję, ale całym sercem rzuciłem się w imprezowe życie, uciekając od cierpienia poprzez próby odchodzenia od tego, co działo się w mojej głowie. Myślałem też, że jeżeli będę potrafił stać na scenie i skłonić publiczność, by mnie uwielbiała, to będę szczęśliwy. Spora część mojego zachowania miała swoje korzenie w strachu – patrząc wstecz widzę, że motywował mnie niemal nieustający lęk i strach przed samotnością. Bałem się samego siebie.
Po przeniesieniu się do Nowego Jorku, by kontynuować karierę, sprawy wymknęły mi się spod kontroli i poważnie podupadłem na zdrowiu: depresja i lęk, połączone z przeciążeniem stresem i nałogami, przyczyniły się do nagłej i przerażającej choroby serca, która zatrzymała mnie na mojej drodze. Przez kilka miesięcy nie byłem w stanie wstać z łóżka, dokuczały mi palpitacje serca i ataki paniki, a mój umysł pożerało dręczące poczucie grozy. Lekarze powiedzieli, że to ekstremalne wypalenie. Myślałem, że umieram.
Moja matka, która w tym czasie również mieszkała w Stanach Zjednoczonych, opiekowała się mną, gdy byłem chory. Pochłaniałem książki o medytacji, które znalazłem w jej pokoju, czerpiąc z ich stron pociechę i inspirację. Jednocześnie pewien stary przyjaciel opowiedział mi o tybetańskim klasztorze buddyjskim znajdującym się w Szkocji, który niedawno otworzył swoje podwoje dla ludzi pragnących zostać na rok mnichami i mniszkami. Bardzo mi się to spodobało: moje życie było w strzępach i potrzebowałem zrobić coś radykalnego, by się uratować.