Postapokaliptyczny kraj. Zygfryd kontra Brad - Łukasz Okoński - ebook

Postapokaliptyczny kraj. Zygfryd kontra Brad ebook

Łukasz Okoński

2,7

Opis

W dwudziestym pierwszym wieku świat zmienił się nie do poznania. Doszło do trzeciej wojny światowej oraz wybuchu pandemii – grypy radiologicznej. Ludzkość niemal została zgładzona, a pozostali przy życiu próbowali ocalić resztki znanej nam cywilizacji. Nie inaczej było na terenach niegdysiejszej Rzeczypospolitej Polskiej. Przez ponad trzy stulecia ludzie próbowali odbudować miasta i wprowadzać swoje rządy. Ostatecznie tylko nieliczni osiągnęli ten cel, aczkolwiek nowy porządek był kruchy i trudny do utrzymania.
ROK 2343. Pewnego dnia Zygfryd Sawicki wraz ze swoją bandą napada na osadę, w której mieszka Bradley Jastrzębski. W konsekwencji ten pierwszy zajmuje kolonię, a drugi musi uciekać. Jastrzębski zbiera garstkę ludzi i udaje się do zrujnowanej Warszawy. Zajmie pozostałości Zamku Królewskiego i spróbuje przywrócić temu miejscu dawną chwałę.
ROK 2345. Dochodzi do ponownego ataku na Jadów. Tym razem Sawicki przegrywa starcie z ludźmi ubranymi w szare stroje. Opuszcza pole bitwy i przenosi się do pozostałości po stolicy Polski, na jej prawy brzeg.
Z upływem czasu obaj mężczyźni powiększają swoje armie oraz wpływy. Próbują zawładnąć terenami postapokaliptycznej Warszawy i jej okolicami. Ostatecznie dochodzi między nimi do wielkiej i krwawej wojny o totalną dominację.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 559

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,7 (3 oceny)
0
1
0
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Prolog

7 października 2343 roku, czwartek

Nazywam się Bradley Jastrzębski, ato mój pierwszy wpis do pamiętnika. Postanowiłem coś takiego prowadzić, ponieważ dzisiaj doszło do czegoś strasznego. Uznałem, że warto by było zapisywać ważniejsze wydarzenia, żeby nie zostały zapomniane. Wkażdym razie tego poranka napadnięto na osadę, wktórej spędziłem całe swoje życie.

Mieszkałem wmiejscu odość ciekawej nazwie– Jadów. Ta niewielka kolonia leżała jakieś sześćdziesiąt kilometrów na północny wschód od warszawskich ruin iżyło wniej kilkadziesiąt osób: głównie kobiet idzieci. Przeważnie zajmowaliśmy się łowiectwem oraz uprawą ziemi.

Zracji że byłem postawnym czterdziestotrzyletnim facetem, głównie wyjeżdżałem na polowania. Czasem także pomagałem przy pracach remontowych. Mimo wszystko nie miałem zbyt dużo do naprawiania, gdyż mieszkaliśmy wdrewnianych parterowych domkach otoczonych betonowym czterometrowym ogrodzeniem. Mieliśmy również coś takiego jak centralny plac, gdzie czasem wpuszczaliśmy wędrownych kupców imogliśmy sobie znimi pohandlować. Zapasy trzymaliśmy wstojącym obok, wysokim na kilkanaście metrów, ceglanym budynku. Miał on spiczastą iglicę, gdzie przeważnie ktoś siedział iobserwował okolicę. Zkażdej strony otaczały nas łąki ipola, więc łatwo mogliśmy wypatrzeć migrującą zwierzynę bądź ludzi.

Jednak tego poranka pomimo nadmiernej ostrożności itak nie byliśmy wstanie odeprzeć wroga.

Zanim jeszcze zaczęło świtać, obudziły mnie wystrzały. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że nasz strażnik otej porze bez wyraźnego powodu by nie używał broni. Wobec tego szybko wstałem, związałem swoje długie do ramion blond włosy izałożyłem zielonkawe spodnie moro, ciemnoniebieską koszulę, szary szal, czarne trapery oraz płaszcz. Potem chwyciłem za karabin, odruchowo podrapałem się po kilkudniowym zaroście iwybiegłem na zewnątrz.

Przeraźliwie mocno padał deszcz.

Niespodziewanie usłyszałem bardzo głośny huk. Kiedy spojrzałem na zachód wkierunku stalowej bramy odgradzającej Jadów od reszty świata, ujrzałem, że została ona przez coś poważnie uszkodzona. Przed nią stał siedmioletni Tomek. Chłopiec trzymał wdłoniach pistolet iwyglądał na przerażonego. Nagle zobaczyłem, jak zawiasy podtrzymujące wrota puściły ijedno ze skrzydeł upadło na ziemię, niemal przygniatając szkraba. Ponadto jakiś mocno skorodowany samochód wjechał na teren Jadowa, atuż za nim wbiegło do osady kilkanaście osób. Wszyscy mieli na sobie czarne ubrania imetalowe pancerze. Posiadali także broń palną. Najeźdźcy rozbiegli się na boki irozpoczęli ofensywę. Wtedy malec krzyknął ibez celowania pociągnął za spust. Kula trafiła jednego znapastników włydkę, aon został powalony na ziemię. Tomek próbował przeładować spluwę, ale zauważyłem, że miał ztym poważny problem. Niespodziewanie jakiś mężczyzna stanął naprzeciwko siedmiolatka. Facet miał azjatyckie rysy twarzy, dłuższe, zaczesane do tyłu czarne włosy, krótką bródkę iwąsy. Bez wahania wyciągnął srebrny rewolwer, przyłożył go do głowy dziecka ioddał strzał.

Tomek zginął, aja głupi zacząłem reagować dopiero wtedy, gdy już było dla małego za późno.

Przeładowałem broń ijuż miałem bezmyślnie szarżować na wrogów, jak ujrzałem dwoje swoich przyjaciół. Od razu rozpoznałem Ryszarda Walczeka. Trzydziestoparoletni brodaty mężczyzna okrótkich kręconych kudłach stał za jednym zdomów obok Róży Nowakowskiej. Ta młoda kobieta miała długie za ramiona kasztanowe włosy. Zarówno ona, jak imój kumpel trzymali karabiny ipróbowali namierzyć wroga. Postanowiłem do nich dołączyć iim pomóc.

Kiedy schowałem się za róg budynku, wpadłem na moje kolejne dwie koleżanki. Jedną znich była Linda Recław, adrugą Weronika Ostruga. Obie dwudziestoparolatki miały jasne blond włosy iostre jak brzytwa katany. Trzymały broń wpozycji bojowej iczekały, aż ktokolwiek znieprzyjaciół wejdzie wzasięg ich ostrzy. Tymczasem ja, Róża iRyszard wkońcu otworzyliśmy ogień inawiązaliśmy walkę zwrogiem.

Nie wiem, czy kogokolwiek zabiliśmy, ale na pewno trafiłem jednego znapastników wramię. Pech chciał, że przy nim stało kilka innych osób, które błyskawicznie ustaliły naszą pozycję ipotraktowały nas ołowiem. Nie chcieliśmy zginąć, więc na moment cofnęliśmy się zlinii strzału. Wtym czasie zza przeciwnego rogu domu wyszedł jeden zludzi wroga, który wdłoniach trzymał strzelbę. Już prawie miał nas na muszce, jak podbiegła do niego Linda iza pomocą katany odrąbała facetowi pół głowy. Ten mord nie wyglądał zbyt pięknie, ale dzięki temu nadal byliśmy względnie bezpieczni. Mimo wszystko wiedziałem, że musieliśmy działać szybko. Gdy ostrzał wroga na moment ustał, wyjrzałem zza rogu budynku. Ujrzałem, jak do Jadowa wbiega kolejne kilkanaście osób. Wszyscy walczyli zmieszkańcami osady. Padało wielu, ale przeważnie to byli moi sąsiedzi. Błyskawicznie zrozumiałem, że nie mieliśmy wtym starciu żadnych szans. Wzwiązku ztym przejąłem inicjatywę irozkazałem przyjaciołom, abyśmy jak najszybciej stąd uciekali. Każdy niechętnie przyznał mi rację iruszyliśmy do wschodniej części wsi. Mieliśmy tam stajnię, zktórej mogliśmy opuścić kolonię zdrugiej strony. Ponadto trzymaliśmy wtym miejscu także kilka niewielkich worków zpodręcznymi zapasami. Wszyscy otworzyliśmy niewielką stalową bramę, wzięliśmy na plecy tyle zapasów, ile mogliśmy, osiodłaliśmy konie iwyjechaliśmy zJadowa. Następnie objechaliśmy okolicę dookoła ipędziliśmy na zachód. Zanim opuściliśmy strefę walki, doskonale słyszałem krzyki ludzi, których dobrze znałem. Nie zapomnę tych wrzasków do końca życia. Wiedziałem jednak, że gdybym spróbował walczyć, zpewnością podzieliłbym ich los. Tak przynajmniej ocaliłem Różę, Ryszarda, Lindę oraz Weronikę iprowadziłem ich konno wkierunku jedynego miejsca, wktórym sądziłem, że będziemy względnie bezpieczni. Konkretnie do warszawskich ruin.

Po kilku godzinach cali przemoknięci dojechaliśmy do pozostałości niegdysiejszej stolicy Polski. Pędziliśmy resztkami asfaltowej drogi imijaliśmy niezliczone ilości przeróżnych zrujnowanych budynków. Część znich niemal pochłonęła natura, ale większość wciąż stała imogły skrywać wsobie różne przerażające stwory. My jednak pędziliśmy dalej, gdyż intuicja mi podpowiadała, żebyśmy jak najszybciej dodarli do centrum.

Wpewnym momencie dojechaliśmy do starego szerokiego mostu, który łączył obydwa brzegi Wisły. Woddali, po drugiej stronie rzeki, ujrzałem bardzo duży kilkupiętrowy żółtawy gmach zczerwonym, mocno zniszczonym dachem. Budynek ikilkanaście znim sąsiadujących kamienic kiedyś tworzyły warszawską starówkę. To miejsce wyróżniało się zarówno stylem architektonicznym, jak iogólnym stanem technicznym. Wodróżnieniu od zatrważającej większości wyglądało na najmniej nadgryzione zębem czasu. Wkońcu od Wielkiej Wojny wdwa tysiące dwudziestym drugim roku iupadku cywilizacji wpołowie dwudziestego pierwszego wieku minęły niemal trzy stulecia. Tak czy inaczej postanowiłem, że mogliśmy spróbować tutaj zamieszkać.

Kiedy dojechaliśmy na drugą stronę rzeki, lepiej przyjrzałem się największemu gmachowi irozpoznałem, że to był Zamek Królewski. Ten relikt przeszłości stanowił istną perłę wśród zniszczonej stolicy. Co prawda swoje lata świetności miał już za sobą, ale uznałem, że moglibyśmy przywrócić mu dawny blask. Musieliśmy tylko otoczyć okolicę murem, naprawić możliwie jak najwięcej sąsiadujących zzamkiem budynków oraz zachęcać ludzi, aby tutaj zamieszkali itworzyli nową kolonię. Najpierw jednak próbowałem wpłynąć na przyjaciół, żeby zrozumieli moją wizję ipomogli mi ją zrealizować. Początkowo zostałem wyśmiany, ale gdy Róża została przekonana do mojego planu, poszło nam zresztą łatwiej. Kiedy wszyscy mieliśmy określony wspólny cel, ruszyliśmy konno wkierunku jednej zokolicznych kamienic. Następnie przywiązaliśmy zwierzaki na zarośniętym drzewami podwórzu izajęliśmy jedno zponurych mieszkań. Szybko zjedliśmy obiad, odpoczęliśmy iprowizorycznie zabezpieczyliśmy wejście do lokalu, zasłaniając je stosem zebranych wkamienicy cegieł. Potem do wieczora wspominaliśmy pomordowanych tego dnia mieszkańców wsi Jadów. Bardzo pragnęliśmy im wcześniej pomóc, ale wiedzieliśmy, że nie mieliśmy szansy zpotężniejszym od nas wrogiem. Zamiast tego uciekliśmy, ale przyrzekliśmy sobie, że spróbujemy odbudować stolicę iuczynimy ją tak samo piękną jak za czasów, kiedy ludzie nie musieli walczyć, żeby przetrwać każdy następny dzień. Pomimo że było nas tylko pięcioro, mieliśmy nadzieję, że wprzyszłości nadejdą dla nas lepsze czasy. Teraz jednak chcieliśmy odpocząć, aod jutra zacząć wcielać mój plan wżycie.

Rozdział I

Tegoroczna jesień dwa tysiące trzysta czterdziestego piątego roku była wyjątkowo obfita w zbiory. Oczywiście miałem na myśli pozyskiwanie przeróżnych rzeczy od przypadkowych zbłąkanych wędrowców i handlarzy. Fajną osadę zająłem z chłopakami niemal dwa lata temu. Mogłem wpaść na ten pomysł znacznie wcześniej. Ponoć dawniej nosiła nazwę „Jadów”, ale teraz nikt jej tak nie określał.

W każdym razie stopniowo rozsławiałem swoje imię i nazwisko w całym regionie na wschód od Wisły. Miejscowych przechodził dreszcz, kiedy słyszeli „Zygfryd Sawicki nadchodzi” i spieprzali gdzie tylko mogli. W końcu wiedzieli, że miałem dziwne poczucie humoru i bawiła mnie czyjaś śmierć.

Tego pięknego słonecznego, aczkolwiek mroźnego poranka spędzałem czas na wieży w budynku położonym na środku swojej malutkiej siedziby. Lekko znudzony i zmarznięty siedziałem na drewnianym krześle w zapiętej czarnej skórzanej kurtce, tupałem oficerkami o podłogę i muskałem dłonią po krótkim pełnym zaroście lub poprawiałem swoje uczesane do tyłu ciemnobrązowe włosy. Poza tym trzymałem w dłoniach karabin snajperski, od czasu do czasu patrzyłem przez wizjer lunety i monitorowałem okolicę. Wokół były tylko łąki, więc nie miałem za bardzo interesującego zadania. Także co chwilę zerkałem na wschód, obserwując znacznie oddalony od tego miejsca iglasty las. Często właśnie stamtąd moi ludzie wracali i przynosili do domu fanty. Tym razem zauważyłem, jak kilku chłopaków eskortowało pod bronią cztery osoby. Próbowałem określić, kogo właśnie do mnie prowadzono. Chwilowo jednak nie dostrzegłem u zniewolonych jakichkolwiek znaków szczególnych, więc znudzony postanowiłem skierować broń na siedzących w mojej osadzie ludzi.

Tak przy okazji, przewodziłem całkiem liczną szajką. Przez ostatnie kilka lat przyłączyło się do mnie kilkadziesiąt osób. W tym czasie kilku oczywiście zginęło, ale ci, którzy przeżyli, tworzyli dobrze zorganizowaną grupę, a ja stanowiłem prawo w regionie. Na szczególne względy zasługiwały jednak trzy osoby.

Jedną z nich był Wiktoriusz Pawłowski. Ten pięćdziesięciojednolatek miał siwe, średniej długości, włosy, gęste wąsy i niewielką bródkę. Z wyglądu przypominał poczciwego człowieka, ale pozory w tym przypadku mogły każdego zmylić. Facet wykazywał się niezwykłą brutalnością, oschłością oraz wulgarnością i na dodatek nie miał zbyt dużo cierpliwości w stosunku do mało zdyscyplinowanych ludzi. Cechowało go także wyjątkowe posłuszeństwo i mogłem na nim bezgranicznie polegać.

Kolejny, którego wyróżniłem, nazywał się Chan Teng. Potomkowie tego trzydziestoletniego gościa pochodzili z Dalekiego Wschodu, ale on sam biegle mówił po polsku. Z tłumu wyróżniał go ciekawy styl. Niemal zawsze nosił kruczoczarne koszule, dżinsy i wojskowe buty. Poza tym miał dłuższe, zaczesane do tyłu, takiego samego koloru kudły i idealnie przystrzyżony pełny zarost. Miał takie same maniery jak Wiktoriusz, ale w odróżnieniu od tamtego o wiele mniej bajdurzył, a jego samego cechowały bardziej czyny niż słowa.

Ostatnim na mojej liście specjalnie uprzywilejowanych był młodszy o dwa lata brat Chana. Fai Teng także lubił nosić koszule, ale nie przykładał aż tak dużej wagi do ich jakości. Poza tym wyglądał bardzo podobnie jak jego krewniak, tylko przeważnie golił gębę. Miał także pewne cechy przywódcze, ale nim bardziej targały emocje. Gdyby nieco przypiłował swój narwany charakter, częściej mógłbym mu pozwalać na wykazanie własnej inicjatywy przy planowaniu napadów. Mimo wszystko lubiłem tego gościa, chociaż nie mieliśmy zbyt wielu wspólnych tematów.

Obserwację zakończyłem w momencie, kiedy usłyszałem czyjeś darcie mordy. Na hasło „Otworzyć bramę” zareagowałem błyskawicznie. Wiedziałem, że moi ludzie wracali z czwórką schwytanych włóczęgów, więc od razu odłożyłem karabin i poszedłem powitać naszych „gości”.

Po chwili stałem na centralnym placu przy swoich kilkudziesięciu kobietach i mężczyznach, którymi dowodziłem, oraz kilkunastu motocyklach i kilku opancerzonych pojazdach terenowych. W przypadku swoich „żołnierzy” kazałem niemal wszystkim nosić czarne stroje, kominiarki i metalowe pancerze, żeby każdy mógł się z łatwością rozpoznać. Wyjątek oczywiście stanowił Wiktoriusz, Chan oraz Fai, ale nie dotyczyło to kolorystyki ubioru. W kwestii pojazdów wydałem polecenie, żeby zamalować wozy jedno- i dwuśladowe ciemną farbą. W końcu korozja nie wyglądała tak widowiskowo i także lubiłem zachować swego rodzaju estetyczny ład.

W każdym razie teraz skupiłem uwagę na czterech przyprowadzonych do mnie osobach. Patrzyłem na dwie odziane w łachmany przerażone pary. Jedną z nich było młodsze małżeństwo, a drugą rodzice kobiety lub faceta. Wszyscy wyglądali na mocno wyczerpanych i zaniedbanych. Ponadto trąciło od nich dość mocno moczem, więc nabrałem do nich dystansu i czekałem, aż ktoś mi ich przedstawi.

– Melduję, Zygfrydzie, że przechwyciliśmy w lesie grupkę szmaciarzy – oznajmił jeden z moich ludzi, nieustannie celując z karabinu w plecy młodszego pochwyconego mężczyzny. – Część musieliśmy zabić na miejscu, ale od tej czwórki dowiedzieliśmy się czegoś ciekawego. Postanowiliśmy ich do ciebie przyprowadzić, abyś sam usłyszał, co mają do powiedzenia.

– Mogliście sobie darować – skwitowałem, nieco skracając dystans do zniewolonych. – Przecież wiecie, że darzę was zaufaniem. W każdym razie dzięki za fatygę.

– Drobiazg, szefie – usłyszałem krótką odpowiedź, ale w tym momencie przerwałem dyskusję z facetem i skierowałem wzrok na młodszą kobietę. Intuicja mi podpowiadała, że rozmowa z nią powinna pójść dość sprawnie.

– Kruszyneczko… – zacząłem dość łagodnie – wyjaśnij, proszę, co mój człowiek miał na myśli, mówiąc, że wyciągnął od was jakąś interesującą informację.

– No więc… – odparła dziewczyna, niezbyt wiedząc, jak dobrać słowa. Poza tym wyglądała na strasznie przerażoną. – Jeśli ci powiem, puścisz nas wolno?

– Tak szczerze to zależy od wartości tego, co wiesz, ale możesz próbować mnie miło zaskoczyć.

– Siedź cicho, Anno – rozkazał starszy facet i zrugał wzrokiem kobiecinę. – Pozabijasz niewinnych ludzi. Wiesz, kto to jest Sawicki?

– Właśnie z nim rozmawia – odparłem nieco podirytowany i wyjąłem zza pasa długi nóż bojowy. Następnie podszedłem do gościa, który wymówił moje nazwisko, i przyłożyłem mu ostrze do szyi. – Poza tym nieładnie tak przerywać.

Po tych słowach bez mrugnięcia okiem poderżnąłem jegomościowi gardło. Typ od razu chwycił za ranę obiema dłońmi, ale po kilku sekundach osłabł i upadł na ziemię. Potem zaczął się dławić własną krwią. W spokoju patrzyłem, jak uchodzi z niego życie, i cierpliwie czekałem, aż skona. Nie powiem, jego agonia trwała prawie dwie minuty. Mimo wszystko w końcu zdechł, a ja mogłem wrócić do dyskusji z kobietą.

– Lepiej, żeby nikt tej damie nie przerywał, bo skończy podobnie jak ten dziad – oznajmiłem, wycierając nóż o ubranie trupa, i spojrzałem na pełne przerażenia twarze zniewolonych osób. – Dobrze, mała… przekaż mi, co wiesz.

– No więc… – powtórzyła ten nieelegancki zwrot i splotła dłonie. – Niedługo ze wschodu przejedzie przez te okolice dość spora karawana. Na dwóch wozach będzie transportować żywność oraz broń.

– To całkiem ciekawe… – skwitowałem i podrapałem ostrzem noża po zaroście. – Ile osób liczy eskorta i skąd o tym wiesz?

– Prawdę mówiąc… wczoraj mój mąż skrzyknął kilkanaście osób i razem uciekliśmy z Legionowa. Nie dbano tam o nas, więc postanowiliśmy spróbować szczęścia w świecie. Niestety wpadliśmy na was i… zresztą nieważne. Te zapasy, które ma przewozić karawana, są dla ich przywódcy. Powinno ich strzec kilkunastu najemników. Wiem o tym tylko dlatego, że ostatnio podsłuchałam, jak strażnicy dyskutowali o nowej dostawie towarów.

– Bardzo ci dziękuję za wyczerpującą odpowiedź – oznajmiłem, po czym podszedłem dość blisko dziewczyny i spojrzałem jej prosto w oczy. – Ostatnie pytanie i puszczam was wolno. Kiedy mniej więcej planowano dostawę do Legionowa?

– Jakoś przed jutrzejszym świtem…

– Tyle mi wystarczy. Faktycznie miło mnie zaskoczyłaś. Pozwalam wam odejść.

– Naprawdę? – zapytała kobieta wyraźnie zszokowana moimi słowami.

Tymczasem ja się do niej uśmiechnąłem i błyskawicznie wbiłem jej nóż w czoło. Następnie równie szybko wyjąłem ostrze z głowy ofiary, wyjąłem z kabury srebrny rewolwer i strzeliłem prosto w serca pozostałej dwójce schwytanych przez moich ludzi. Wszyscy zniewoleni padli na ziemię i błyskawicznie odeszli z tego świata.

Przez moment stałem i w ciszy patrzyłem na cztery umorusane krwią ciała. Przy okazji przekazałem stojącemu nieopodal Chanowi swoją broń palną. Ja tam mogłem do zabijania używać praktycznie wszystkiego, ale ten Azjata miał jakąś słabość do mojej spluwy.

Przynajmniej często robił z niej dobry użytek, a ona lepiej niż mi leżała mu w dłoni.

– Zygfryd, jakie są dalsze rozkazy? – zapytał starszy z braci Teng i cierpliwie oczekiwał odpowiedzi.

– Cóż… – zacząłem szybko zbierać myśli. – Panie i panowie… najpierw zbierzcie te truchła i wywalcie je gdzieś daleko stąd. W końcu one strasznie walą szczynami. Potem szykujcie sprzęt, bo mamy karawanę do przejęcia. Część z was pojedzie ze mną do pobliskiego lasu i wieczorem zapewnimy sobie trochę rozrywki. Tymczasem wróćcie do swoich spraw.

Po tych słowach pomału opuściłem centralny plac i ponownie zająłem stanowisko snajperskie. Potem przez kilka godzin siedziałem na iglicy i obserwowałem okolicę. Przy okazji rozmyślałem nad strategią napaści na transportujących towar najemników i cierpliwie czekałem na „łowy”.

Zanim zaszło słońce, skrzyknąłem Wiktoriusza, Chana oraz kilkunastu ludzi i razem wyruszyliśmy motocyklami do rosnącego nieopodal gęstego iglastego lasu. Poruszaliśmy się przez łąkę niewielkim szutrowym szlakiem, z którego czasem korzystaliśmy. Jakieś kilkaset metrów po tym jak wjechaliśmy w głuszę, rozstawiłem ludzi po obu stronach drogi. Szeregowym zbirom kazałem zamaskować gałęziami jednoślady, zachować ciszę i czekać na sygnał ode mnie, Pawłowskiego lub Tenga. Tymczasem ja siedziałem na powalonym konarze drzewa z moimi przysłowiowymi podkomendnymi i razem opracowywaliśmy ostateczną strategię urządzania obławy na transport towarów do Legionowa.

– To w końcu jaką niespodziankę przygotujemy najemnikom? – w pewnym momencie zapytał Wiktoriusz.

Następnie wyjął z kieszeni paczkę papierosów i poczęstował mnie oraz Chana. Żaden nie odmówił i po kilku sekundach każdy z nas palił skręta.

– Plan jest następujący… – zacząłem odpowiadać. – Najpierw grzecznie poczekamy, aż karawana wjedzie pod zasięg naszych luf. Oszacujemy zagrożenie i obierzemy jeden z trzech wariantów. Jeśli zobaczymy, że nie mamy powodu, aby się czegokolwiek obawiać, szarżujemy od frontu i ubijamy wszystkich jak psy. Jeśli część ludzi transportujących wozy będzie uzbrojona, poczekamy, aż tutaj podjadą, i weźmiemy ich w ogień krzyżowy. Jeśli jednak każdy najemnik będzie trzymał jakąś pukawkę, damy im przejechać do końca lasu, a potem zaatakujemy od tyłu. W ten sposób nie powinniśmy nikogo stracić. Co o tym sądzicie?

– Mnie każdy wariant zadowala – odparł Pawłowski, puszczając dymka. – Nie będę wybredny. Poza tym i tak wszystkich wyrżniemy w pień, więc pozostanie nam strzelać, aż nikt nie zostanie przy życiu.

– Ja bym wolał ich po prostu jak najszybciej zmasakrować – zadeklarował Chan i przeładował użyczony mu srebrny rewolwer. – Bez zbędnego kombinowania. Tylko odradzałbym wystawianie ludzi na bezpośredni odstrzał.

– Strzelamy zza drzew, więc może mamy nie najlepszą, ale zawsze jakąś osłonę – skwitowałem i strzepałem popiół na ziemię. – Dla pełnej jasności… ja zaczynam atak. Jeśli jednak dojdzie do sytuacji, że ktoś nam się zacznie wymykać, poślemy kilku chłopaków, aby ustrzelili zbiegów. Wtedy być może ktoś zginie, ale kto nie ryzykuje, ten nie świętuje.

– Dokładnie, Zygfrydzie – przytaknął mi Wiktoriusz i spojrzał w kierunku drogi. – No dobra. Ktoś z nas musi lecieć na drugi koniec drogi.

– Ja mogę to zrobić – odrzekł Teng, po czym wstał, wsadził peta między zęby i podszedł do jednego z trzech zaparkowanych pod drzewem motocykli. Następnie na niego wsiadł i ruszył w kierunku ukrytych po drugiej stronie szosy ludzi. Kiedy zniknął mi z oczu i wyłączył silnik, zgasiłem papierosa o konar, na którym siedziałem, również zabrałem jednoślad, a następnie zacząłem pieszo zmierzać do swoich bandziorów. Tak samo postąpił Pawłowski. Od razu, kiedy podleźliśmy dość blisko traktu, zaczęliśmy maskować pojazdy i cierpliwie czekaliśmy na przybycie karawany.

Takowa nadjechała gdzieś po godzinie. Słońce już powoli znikało za horyzontem, ale jeszcze mogłem wypatrzeć w półmroku dwa powozy z narzuconą na niewielkie drewniane naczepy płachtą. Do każdego zaprzęgnięto po dwa konie, na których siedzieli najemnicy. Czwórce prowadzących towarzyszyło kilkanaście innych osób. Łącznie naliczyłem dwadzieścia celów i każdy dosiadał gniadego lub kasztanowatego wierzchowca. Niestety wszyscy trzymali strzelby lub karabiny, więc musieliśmy wybrać ostatni wariant napaści.

Cierpliwie czekaliśmy, aż obok nas przejadą.

Błyskawicznie ktoś wręczył mi karabin, a potem przez następną minutę nerwowo oczekiwałem, aż dystans między nami a najemnikami zmaleje praktycznie do zera. W tym czasie każdy z moich ludzi zachowywał absolutną ciszę. Profilaktycznie także przełączyłem tryb strzelania na automatyczny, żeby mieć jak największą siłę rażenia. Potem namierzyłem na cel jadącego z przodu człowieka i obserwowałem go z ukrycia, aż nas minie. Na szczęście nikt z eskortujących karawanę najemników nie wypatrzył obławy, więc wszyscy spokojnie przejechali przez moją zasadzkę. Kiedy transport towarów oddalił się od nas na kilkadziesiąt metrów, wstałem, oparłem kolbę broni o bark i otworzyłem ogień.

Oczywiście zawtórowała mi reszta moich ludzi.

Cały ostrzał nie trwał dłużej niż kilka sekund. Nie wiem, ile poświęciliśmy naboi, ale miałem nadzieję, że było warto. Ku memu zadowoleniu od razu zamordowaliśmy wszystkich konwojentów i żaden z moich ludzi nie zginął. Przy okazji ustrzeliliśmy połowę koni. To jednak oznaczało, że dziesięć będziemy mogli wykorzystać na własny użytek, a drugie tyle po prostu zjemy.

Kiedy obława dobiegła końca, ja i moi ludzie uruchomiliśmy motocykle, a następnie ruszyliśmy w pogoń za spłoszonymi wierzchowcami. Po chwili wszystkie wyłapaliśmy, a potem wróciliśmy na miejsce zbrodni, żeby zobaczyć, co zdobyliśmy. Po zajechaniu pod dwa powozy zsiadłem z jednośladu i od razu odsłaniałem plandeki na naczepach. Jeden transport przewoził osiem skrzyń. Niezwłocznie wyjąłem nóż, żeby zobaczyć, co one skrywały. Kiedy podważyłem wieko jednego pudła, ujrzałem sporo luźno rozłożonej amunicji do strzelb. Instynktownie sięgnąłem ręką do środka i wymacałem jakiś przedmiot. Po tym jak go wyjąłem, stwierdziłem, że trzymam obrzyn. Zadowolony pokazałem wszystkim swoje znalezisko, a reszta wzniosła ręce w powietrze i zaczęła wiwatować.

– A wy na co czekacie? – donośnie zapytałem i odłożyłem dwururkę tam, gdzie ją znalazłem. – Grabić zwłoki. Nie możemy niczego marnować, bo aż tak bogaci nie jesteśmy.

– Słyszeliście Zygfryda! – przytaknął mi Chan i przeładował karabin. – Ruchy, ruchy, bo padną kolejne trupy!

Ten to potrafił chyba każdego zmotywować…

W każdym razie sam zacząłem sprawdzać resztę skrzyń. Znajdowałem przeróżne rodzaje nabojów, pistoletów i noży. Zadowolony przeszedłem do następnego transportu. Tam również odkryłem tyle samo pudeł. Wszystkie, z wyjątkiem jednego, zawierały takie owoce jak gruszki i jabłka lub mięso wieprzowe. Z kolei ostatni ładunek mnie bardzo miło zaskoczył. Po uchyleniu ostatniego wieka ujrzałem kilkadziesiąt szklanych butelek z przezroczystym płynem. Zaciekawiony otworzyłem jedną z nich, a następnie powąchałem jej zawartość.

Od razu wyczułem intensywny zapach samogonu.

– Wiktoriusz, Chan… – wywołałem moich podkomendnych, którzy błyskawicznie przestali przeszukiwać nieboszczyków i do mnie podeszli.

– Tak, Zygfryd? – zapytał Teng i wskoczył na naczepę.

Odruchowo spojrzał na moje znalezisko i przysłonił usta. Założyłem, że z zachwytu.

– Dzisiaj będziemy ostro chlać – zadeklarowałem, zakręciłem butelkę z alkoholem i odłożyłem ją na miejsce. – W końcu ustrzeliliśmy nie byle jaką okazję.

– Zdecydowanie – pokiwał głową Pawłowski i kopnął w głowę jednego z zamordowanych najemników. – Ten transport był nieźle nadziany. Ja bym jednak jeszcze nie imprezował. W końcu ktoś może być bardzo niezadowolony, że sobie przywłaszczyliśmy te wszystkie fanty.

– Wik, nie pierdol, że strach cię obleciał – odparłem, po czym zeskoczyłem na drogę i podszedłem do jednego z dwóch zaprzęgniętych do powozu koni. Następnie pogłaskałem jednego po grzywie i go osiodłałem.

– Niespecjalnie, ale lepiej dmuchać na zimne. Przezorny zawsze ubezpieczony.

– Przecież nikt nas nie widział w akcji, więc nie powinniśmy się czegokolwiek obawiać.

– Ten towar jest jednak oczekiwany przez przywódcę Legionistów. Jeśli niedługo do niego nie trafi, na pewno ktoś wyjedzie w teren go poszukać. Wtedy trafi w to miejsce i…

– Co zrobić z ciałami? – przerwał wypowiedź Wiktoriuszowi Teng, zadając bardzo dobre pytanie.

– Każ ludziom pozbierać zwłoki i wywieźć je głębiej w las – zadeklarowałem i spojrzałem na pobojowisko. Ponadto zauważyłem, że krew pomordowanych obficie pokryła drogę. – Również uprzątnijcie ten syf i zbierzcie łuski po nabojach. Niech ktoś jak najszybciej ogarnie ten burdel.

– Słońce już prawie zaszło – wtrącił Pawłowski, kiwając głową w kierunku zachodu.

Faktycznie, za kilkanaście minut powinno być kompletnie ciemno.

– Ech… – westchnąłem, po czym chwyciłem za lejce i zmotywowałem wierzchowce do powolnego stępu. – No to po prostu zbierzcie fanty i wrzućcie trupy do rowu. Jeśli ktoś się do nas podwali, to odpowiemy „co złego, to nie my”. Poza tym dysponujemy sporą siłą ognia i odeprzemy praktycznie każdego, kto postanowi wejść nam w drogę.

– Właśnie takiego pewnego siebie przywódcy potrzebujemy najbardziej – skomplementował mnie Teng, który zeskoczył na szuter i osiodłał konia transportującego drugi wóz. Następnie ruszył zwierzęta, które zaczęły za mną podążać.

– Dzięki, Chan, ale nie musisz mi przesadnie słodzić – oznajmiłem, ale w duchu wyraźnie się ucieszyłem. – No dobra, Wiktoriuszu… Zostań jeszcze na miejscu i zmotywuj ludzi do działania. Rób z trupami, co zechcesz. Kiedy skończycie, szybko wracajcie do domu, bo trzeba obalić kilka butelek.

– Niech będzie – niechętnie przytaknął mi Pawłowski, po czym skupił swoją uwagę na naszych ludziach.

Tymczasem ja i Teng nieznacznie przyspieszyliśmy zdobyte przez nas powozy.

Po kilku chwilach przekroczyliśmy bramę naszej siedziby i stanęliśmy na placu. Od razu wzięliśmy skrzynkę z alkoholem, zabraliśmy ją do mojego domu a potem zaczęliśmy świętować. W połowie „imprezy” dołączył do nas Wiktoriusz, ale my już byliśmy porządnie wstawieni. Nie pamiętam, kiedy zakończyliśmy posiedzenie, ale musiało być bardzo późno. Jednak zdobycie takich łupów należało uczcić, a dopiero następnego dnia martwić się o konsekwencje. Heh… jedno natomiast wiedziałem na pewno.

Rano będę miał okropnego kaca.

Nazajutrz obudziłem się z okropnym bólem głowy. Z ledwością próbowałem otworzyć jedno oko. Od razu je przymknąłem rażony bardzo ostrymi promieniami słońca. Poza tym moje ciało było ociężałe, więc postanowiłem przez chwilę poleżeć na średnio wygodnym łóżku i jeszcze nie opuszczać domu. Próbowałem sobie także przypomnieć, kiedy wyszedł Chan i Wiktoriusz i kto mnie położył spać, ale w sumie to nie miało żadnego znaczenia. Ważne, że porządnie wczoraj zaszaleliśmy i uczciliśmy zdobycie całkiem fajnego sprzętu.

Tylko mogłem przed snem zdjąć z siebie buty i spodnie, a nie tylko koszulkę.

W tym momencie zadowolony postanowiłem chociaż trochę powalczyć z kacem. Najpierw musiałem przystosować wzrok do ostrego światła. Nie powiem, sprawiło mi to niemałą trudność, ale po kilkunastu sekundach dałem radę spojrzeć w sufit. Nade mną wisiała lampa naftowa. Gdyby to cholerstwo spadło mi na łeb, z pewnością miałbym niezbyt przyjemną pobudkę. W każdym razie przez dwa lata wytrzymała, więc uznałem, że da radę jeszcze trochę wytrwać.

Tymczasem delikatnie obróciłem głowę i zerknąłem na wyposażenie pokoju. Stare drewniane półki były po brzegi wypełnione jakimiś książkami, a stojące obok nich biurko zawalone potłuczonymi butelkami po samogonie i szklankami. Najwidoczniej chłopaki nie zamierzali posprzątać syfu, którego narobiliśmy kilka godzin temu. Przynajmniej równo ułożyli krzesła przy stole znajdującym się na środku pokoju. Fajnie, że także zamknęli drzwi łazienki.

Odruchowo pomyślałem o stojącym tam wiadrze z zimną wodą. Z racji że miałem strasznie przesuszone gardło, zapragnąłem do niego podejść.

Powoli próbowałem usiąść przy krawędzi łóżka. Ta sztuka mi przyszła z niemałym trudem. W końcu jednak osiągnąłem ten cel, zwyciężając nad swoim zmaltretowanym przez alkohol ciałem. Następnie wstałem i zacząłem iść do pomieszczenia, gdzie stał kubeł z płynem, który był lekiem na kaca. Po drodze wpadłem w leżący na podłodze karabin. Niemal wyrżnąłem głową w ścianę, ale w porę zdążyłem odzyskać równowagę.

Ja pierdolę, kto to, kurwa, tak zostawił?

Zresztą nieważne. Dobrze, że ktoś zabezpieczył broń przed wystrzałem. Tymczasem otworzyłem drzwi do łazienki, wszedłem do środka i zacząłem szukać wiadra z wodą.

Na szczęście stało ono tam, gdzie je wcześniej zostawiłem, czyli w niewielkiej, porcelanowej wannie, a nie przy dziurze do szczania i srania albo w przeżartej korozją umywalce, pod wiszącym nad nią potłuczonym lustrem.

Pierwsze, co zrobiłem, to zdjąłem z siebie buty oraz spodnie i obmyłem całe ciało wodą. Momentalnie oprzytomniałem, czując nieprzyjemne zimno. Potem wypiłem trochę płynu, a doskwierający mi ból nieco zmalał. Zadowolony sięgnąłem po wiszący na haku ręcznik i dokładnie zacząłem się suszyć. Kiedy uznałem, że byłem czysty, ponownie włożyłem spodnie oraz buty, a następnie podszedłem do lustra. Od razu spojrzałem sobie w oczy. Wyglądałem na strasznie przemęczonego, ale wiedziałem, że takie wrażenie za kilka godzin minie. W tym samym momencie odczułem, jak kac ponownie uderzył, a mój łeb zaczął bardzo nieprzyjemnie pulsować. Zacząłem odbierać wrażenie, jakby w mojej głowie trwała wojna, a każdy dochodzący mnie dźwięk jako głośną eksplozję.

Niespodziewanie usłyszałem jakiś przeraźliwy huk dochodzący z dworu.

– Właśnie tak… kurwa!

Zaniepokojony błyskawicznie wytrzeźwiałem i wróciłem do pokoju. W kilkanaście sekund ubrałem się w kamizelkę kuloodporną, koszulę oraz skórzaną kurtkę, a następnie sięgnąłem po karabin. Od razu przeładowałem broń i wybiegłem na dwór, żeby sprawdzić, co się właśnie wydarzyło.

Pieprzone słońce nadal mnie porażało blaskiem, ale wiedziałem, że kac był teraz moim najmniejszym zmartwieniem.

Odruchowo spojrzałem w kierunku budynku z iglicą, gdzie powinien siedzieć snajper. Czubka konstrukcji nie widziałem, gdyż leżał on w kawałkach na ziemi. Z kolei facet, który tam pewno jeszcze chwilę temu siedział, był rozczłonkowany. Najprawdopodobniej ktoś wystrzelił w jego kierunku pocisk rakietowy, a wybuch rozerwał jego ciało na drobne kawałki. Tym samym zrozumiałem, że zostaliśmy zaatakowani.

Instynktownie zacząłem szukać Chana oraz Wiktoriusza. Po kilku sekundach ujrzałem, jak obaj stoją na dachu opancerzonego auta terenowego, które zaparkowali obok bramy wjazdowej do naszej siedziby. Aktualnie wystawiali swoje karabiny ponad mur i walczyli z nieznanym mi wrogiem. Nie tracąc czasu, podbiegłem do nich i wskoczyłem na samochód.

– Co się tu do ciężkiej kurwy wyprawia? – od razu zapytałem i zacząłem ładować na oślep w atakującego nas wroga.

– Nacierają na nas jacyś goście w szarych strojach i z czerwonymi przepaskami! – po kilku sekundach odpowiedział mi Teng, gdy przeładowywał broń.

– Ilu?!

– Nie wiem, w chuj! – tym razem odparł Pawłowski i puścił kilka krótkich serii w przeciwnika.

– Ja pierdolę… – westchnąłem, patrząc, jak bandziory, którymi dowodziłem, dopiero zaczynają wybiegać z domów. – Czym do nas prażą?!

– Mają koktajle Mołotowa i pieprzone miotacze ognia – oznajmił Chan i wrócił do mordowania.

– Jakie mamy szanse?

– Tak szczerze, Zygfrydzie, całkiem marne… – odparł Wiktoriusz, po czym przerwał ogień i zeskoczył z dachu na ziemię.

Niespodziewanie doszło do całkiem mocnej eksplozji przy bramie. Najprawdopodobniej któryś z napastników wycelował w nią z jakiegoś granatnika. Siła wybuchu wyrwała jedno skrzydło z zawiasów, a ono uderzyło w pojazd, na którym stałem z Tengiem. Obaj straciliśmy równowagę, powaliło nas do tyłu i upadliśmy na plecy. Szczęśliwie miałem na sobie kamizelkę kuloodporną, która przejęła uderzenie, i kaca, który paradoksalnie stłumił fizyczny ból. Również los obszedł się łaskawie z Chanem, ale nie mogłem tego niestety powiedzieć o Pawłowskim. Uderzony bramą samochód pieprznął w mojego najstarszego kumpla i kołem przygniótł mu nogę. Facet zaczął wrzeszczeć, a ja zauważyłem wystającą z jego nogi piszczel. Odruchowo wstałem i poleciałem do wejścia głównego i wznowiłem ostrzał. Przy okazji dołączył do mnie Azjata, jego młodszy brat oraz kilkunastu moich ludzi. W tym momencie zobaczyłem wroga, z którym walczyliśmy. Naliczyłem około setki zamaskowanych przeciwników. Faktycznie nosili oni szare stroje i czerwone przepaski. Większość strzelała z pistoletów, ale część miała butelki z wciśniętą w nie szmatą. Jeden z nich nawet podpalił materiał i biegł z takim koktajlem Mołotowa prosto na nas. Już miał go rzucić, ale dokładnie wycelowałem w jego dłoń i pociągnąłem za spust. Przestrzeliłem szkło, przez co paliwo oblało jegomościa, a ogień zaczął trawić jego całe ciało. Typek jednak dalej biegł w naszą stronę. Zdechł, dopiero kiedy ktoś przestrzelił mu oba kolana. Upadł kilkanaście metrów od bramy, co moim zdaniem było zdecydowanie za blisko. Na szczęście przestał stanowić zagrożenie, a ja mogłem skupić uwagę na reszcie jego kompanów w walce. Właśnie wtedy dostrzegłem pędzącą prosto ku nam sporych rozmiarów ciężarówkę z naczepą. Na dachu stało sześć miotaczy ognia i tyle samo obsługujących je ludzi. W tym momencie zrozumiałem, że nie mamy szans, aby wyjść zwycięsko z tego starcia, więc tylko śmiertelnie postrzeliłem jednego piromana, a potem pobiegłem do opancerzonego wozu.

– Wszyscy spierdalać! – wrzasnąłem i usiadłem za kierownicą.

Kiedy próbowałem uruchomić silnik auta, Chan uwolnił Wiktoriusza i pomógł mu wsiąść na tylne siedzenie. Następnie Azjata sam przeskoczył przez maskę samochodu i zajął miejsce obok mnie. Potem przeładował karabin, a ja w końcu odpaliłem pojazd i z piskiem opon ruszyłem na drugi koniec mojej siedziby. Podczas gdy część moich ludzi nadal waliła we wroga czym popadnie, ja się rozpędziłem do znacznej prędkości i opancerzonym frontem uderzyłem we wschodnią część betonowego ogrodzenia. Bezproblemowo je roztrzaskałem i wyjechałem na pole. Ku memu zadowoleniu podążało za mną na motocyklach kilkanaście osób. Jedną z nich był także Fai. Młodszy brat Chana podjechał do samochodu, który prowadziłem i porozumiewawczo kiwnął mi głową. Najpewniej wiedział, że walka z taką chmarą ludzi nie ma najmniejszego sensu i jedynym logicznym rozwiązaniem była ucieczka. Przypuszczam, że tak samo uznała reszta moich towarzyszy, a na polu bitwy zostali tylko ci najgłupsi.

Cóż… w końcu tak działała selekcja naturalna.

Nie wiem w sumie dlaczego, ale zanim dojechałem do lasu, postanowiłem zmienić kierunek ucieczki i odbiłem na północ, a potem zachód. Kierowałem grupę w stronę miejsca, gdzie uznałem, że będziemy mieli największe szanse na przetrwanie. Obrałem kurs na pozostałości Warszawy, gdyż wiedziałem, że schowani w mrocznych ruinach będziemy mogli znaleźć schronienie i na spokojnie pomyśleć, co robić dalej. Przy okazji spojrzałem w kierunku osady, którą podbiłem dwa lata temu. Obecnie stała ona w ogniu, a najeźdźca wdarł się do środka, mordował moich ludzi i siał spustoszenie. Z pewnością czerpał z tego powodu ogromną satysfakcję. Tymczasem pozostało mi jedynie być niemiłosiernie wkurwionym i po prostu próbować przeżyć. Jednocześnie zacząłem układać w głowie plan zemsty, gdyż podejrzewałem, że zaatakował nas wróg z Legionowa. W końcu wczoraj przejęliśmy towar, który docelowo miał trafić do ich przywódcy. Nie sądziłem jednak, że zostaniemy zaatakowani z taką siłą. W każdym razie teraz nie mogłem nic zrobić, ale jednocześnie czułem, że w przyszłości odpłacę tym pieprzonym piromanom pięknym za nadobne.

Przez następne dwie godziny pogoda się pogorszyła. Niebo całkowicie przysłoniły ciemne chmury. Mimo wszystko miałem to gdzieś. Po prostu jechałem tak szybko, jak tylko pozwoliły warunki w terenie. W tym czasie Chan prowizorycznie opatrzył i unieruchomił nogę Wiktoriusza, a Fai wytyczał szlak motocyklem. Zarządzał pozostałą przy życiu garstką ludzi, którzy trzymali broń palną w pogotowiu. Poza mną, braćmi Teng i Pawłowskim towarzyszyło nam dziesięciu bandziorów. Połowę stanowiły kobiety, ale to nie miało żadnego znaczenia.

Wszyscy przeżyliśmy najazd wroga i potrafiliśmy zabijać.

W pewnym momencie dojechałem do resztek asfaltowej drogi. Mimo wszystko nikt nie zwalniał pojazdów. Po prostu chcieliśmy zobaczyć, jak daleko będziemy w stanie zajechać. W trasie przejeżdżaliśmy obok wielu zniszczonych domów i bloków. Ten widok początkowo wywoływał u mnie ciarki, ale wiedziałem, że muszę się do niego przyzwyczaić. W końcu planowałem odnaleźć w tak upiornym miejscu dla nas nowy dom. Wobec tego niestrudzenie parliśmy naprzód i stanęliśmy dopiero w dość majestatycznym punkcie.

Dosłownie przed ogromnym mostem, który łączył oba brzegi Wisły.

Zarówno ja, jak i reszta moich ludzi zatrzymaliśmy pojazdy tuż przed wjazdem na konstrukcję. Bez wyłączania silnika wyszedłem na zewnątrz i poszedłem w kierunku nabrzeża. Dość sprawnie parłem przed siebie, pokonując gęste zarośla, aż w końcu dotarłem do rzeki. Przez moment patrzyłem na drugi brzeg i podziwiałem zrujnowaną panoramę zachodniej Warszawy. Prawie wszystkie budynki, które widziałem, były niemal kompletnie zniszczone. Część z nich obrosła dziwną zielenią, gdzieniegdzie nawet rosły na dachach drzewa. Zwróciłem jednak szczególną uwagę na dwa obiekty.

Jeden z nich zdecydowanie górował nad resztą. Jego iglica pięła się wysoko w niebo. Uznałem, że widok z dachu tamtej ruiny musiał być imponujący. Nie wiem dlaczego, ale bardzo zapragnąłem właśnie tam zamieszkać. Mimo wszystko życie na przysłowiowym świeczniku z pewnością do najłatwiejszego nie należało. Wobec tego musiałem poszukać czegoś mniej przyciągającego uwagę. Zdecydowanie także odstawał jakością od reszty pewien gmach z czerwonym dachem. Sprawiał wrażenie, jakby całkiem niedawno go odrestaurowano. Najprawdopodobniej ktoś urządził tam sobie dom i żył w większej grupie. Co gorsza teren wokół budynku otoczono murem, który sąsiadował z wjazdem na przeciwległy kraniec mostu. Zrozumiałem, że dalsza droga na zachód byłaby niebezpieczna, więc powinienem odnaleźć dla wszystkich nową siedzibę gdzieś w okolicy, w której aktualnie przebywaliśmy. Wobec tego szybko wróciłem do swoich ludzi, wsiadłem do auta, nawróciłem je i zacząłem szukać odpowiedniego miejsca do życia.

Po chwili zajechałem pod gigantycznych rozmiarów gmach. Budynek miał co prawda tylko cztery piętra, ale zajmował dość dużo terenu. Jego front był w znacznej mierze odsłonięty. Prawdopodobnie kiedyś miał w tej części bardzo duże okna. Mimo wszystko uznałem, że przystosowanie tego miejsca jako mojej nowej siedziby będzie stosunkowo proste. Wobec tego zaparkowałem przed jednym z trzech wejść do obiektu, wyłączyłem silnik, odbezpieczyłem karabin i ruszyłem wybadać wnętrze tej gigantycznej ruiny. Oczywiście moi ludzie szybko do mnie dołączyli i razem wkroczyliśmy w mrok i nieznane.

Od razu przystanęliśmy na środku i zaczęliśmy nasłuchiwać jakichkolwiek dźwięków i rozglądać się na boki. Przez moment zerkałem na zakurzone, pełne brudu i gruzu korytarze. Na nasze szczęście nie wypatrzyliśmy jakichkolwiek oznak życia. Wstępnie zadowolony spojrzałem w górę. Dwa piętra nad nami ujrzałem okrągłą brudną szklaną kopułę. Przez nią widziałem zachmurzone niebo, ale zrozumiałem, że w normalnych warunkach pogodowych słońce mogło bez trudu rozświetlić większość wnętrz. Następnie skierowałem wzrok na dwie pary pokrytych rdzą, stalowych schodów. Nabrawszy nieco więcej pewności siebie, rozkazałem wszystkim przeszukać cały obiekt. Oczywiście polecenie ominęło Wiktoriusza, który z usztywnioną i zabandażowaną nogą postanowił pilnować wejścia.

Po upływie mniej więcej godziny wybadaliśmy każdy kąt w budynku. Dopiero wtedy mieliśmy absolutną pewność, że byliśmy tu sami. Wobec tego moi ludzie na moment wyszli na zewnątrz i przeparkowali wszystkie pojazdy. Schowali je w niewidocznym miejscu, aby nie przyciągały one czyjejkolwiek uwagi. Tymczasem ja oraz Chan weszliśmy na drugie, najwyższe, piętro przy szklanym suficie i wkroczyliśmy do dość sporego pomieszczenia. Wyglądało ono obskurnie. Miało jedynie betonową posadzkę, a z sufitu zwisało mnóstwo starych kabli. Poza tym wszędzie leżało sporo śmieci, a w jednym narożniku dostrzegłem nawet kości. Najprawdopodobniej zdechł tutaj jakiś pies. Ponadto odczuwałem w powietrzu wilgoć, przez którą część ścian pokrył grzyb. W końcu w tej ciemnicy miał doskonałe warunki do rozrostu. Mimo wszystko z tego miejsca, a konkretniej przez pozbawione szyb framugi wewnętrznych okien najlepiej widziałem główne wejście do gmachu. Przez moment postanowiłem przystanąć i obserwować, co moje bandziory wyprawiały. Oczywiście tak samo postąpił starszy z braci Teng.

– Jaki masz plan, Zygfrydzie? – zadał pytanie i oparł karabin o ścianę.

– Cóż… – próbowałem zebrać myśli. – Jestem absolutnie przekonany, że powinniśmy tutaj zamieszkać. Przy niewielkim nakładzie pracy moglibyśmy porządnie zabezpieczyć to miejsce. Poza tym ta ruina stoi bardzo blisko Wisły. Jeśli opanowalibyśmy okolicę, zajęlibyśmy idealny punkt do zarządzania okolicą. Ha, może nawet utworzylibyśmy jakieś imperium. W końcu wokół powinno mieszkać trochę ludzi, dzięki którym żylibyśmy na przyzwoitym poziomie.

– W sumie moglibyśmy trochę sobie przejezdnych połupić – skwitował Chan i zapalił papierosa. – Mimo wszystko to wymaga doskonałej organizacji. W końcu jest nas kilkakrotnie mniej niż przed porannym atakiem. Masz jakiś pomysł na rozwój?

– Hm – westchnąłem i spojrzałem na Wiktoriusza, który rozmawiał z resztą tego, co zostało z mojej szajki. – Przede wszystkim powinniśmy kłaść nacisk na mordowanie, plądrowanie i werbowanie. W końcu sam zauważyłeś, że nie mielibyśmy najmniejszych szans, jakbyśmy musieli teraz walczyć z lepiej zorganizowanym najeźdźcą. Z czasem na pewno urośniemy w siłę, zawładniemy regionem i zdominujemy warszawskie ruiny.

– To całkiem ambitne z twojej strony. Pomysł masz, moim zdaniem świetny. W sumie ustanowienie swego rodzaju imperium, jak to ująłeś, mogłoby nas obrzydliwie wzbogacić.

– Zdecydowanie – przytaknąłem i sam sięgnąłem do kieszeni po paczkę papierosów, a następnie odpaliłem skręta.

– Tak przy okazji wypadałoby jakoś nazwać ten twój pomysł. Potrzebowalibyśmy czegoś, co mogłoby samo w sobie rozsławić się w regionie i ściągać do nas potencjalnych rekrutów. Coś jak nazwę dla jakiegoś niegdyś istniejącego państwa…

– W sumie zanim ogłosilibyśmy swoją niepodległość, moglibyśmy określić naszą grupę – oznajmiłem i skupiłem uwagę na ocalałych z rzezi ludzi. Przez kilkanaście sekund nic nie powiedziałem, gdyż próbowałem zebrać myśli i wpaść na ciekawe określenie.

– Jak konkretnie? – w końcu dopytał Teng i pomału tracił cierpliwość. Tymczasem ja nieustannie obserwowałem towarzyszy broni. Każdy nosił czarny strój. Poza tym nasze pojazdy również były ciemne jak bezgwiezdna noc.

Nagle doznałem olśnienia. W efekcie się uśmiechnąłem, podszedłem do Chana i poklepałem go po ramieniu. Ten popatrzył na mnie, nie kryjąc zdziwienia. Z kolei ja musiałem wyglądać złowieszczo, gdyż miałem dość złośliwy uśmiech.

– Sądzę, że nazwa „Czarni Zbrojni” będzie do nas najlepiej pasować – w końcu oznajmiłem, oczekując aprobaty towarzysza. Ten tylko pokiwał mi twierdząco głową. Skoro od razu przekonałem Chana do swojej koncepcji, reszta bez problemu powinna ją także zaakceptować. W końcu jeśli ktoś chciałby przy mnie żyć w dobrobycie, musiał się bezkrytycznie słuchać i wykonywać moje rozkazy.

Już dawno temu ustanowiłem takie zasady i stanowiłem dla swoich ludzi prawo.

Rozdział II

19 października 2345 roku, piątek. Słoneczny poranek

Minęły już ponad dwa lata, odkąd ja imoi przyjaciele wyremontowaliśmy Zamek Królewski ikilkanaście sąsiadujących znim kamienic. Ponadto przekonaliśmy do zamieszkania znami sporo ludzi iwraz zich pomocą otoczyliśmy teren dawnego starego miasta wysokim ceglanym murem. Co prawda dalej żyło nam się ciężko, ale jakoś wiązaliśmy koniec zkońcem. Przynajmniej mogliśmy wyżywić zarówno siebie, jak istu dwudziestu ludzi. Póki co musieliśmy bazować na handlu izbieractwie, ale planowałem wprzyszłości nawiązywać umowy znaszymi potencjalnymi sąsiadami.

Tak przy okazji… ostatnio nazwałem kolonię „Zachodnia Twierdza”. Tym samym nasza przysłowiowa oaza pośród warszawskich ruin zyskała swego rodzaju tożsamość. Nikt nie protestował przeciwko mojej propozycji ikażdy pod tym hasłem pomagał budować dla wszystkich lepszą przyszłość. Miałem nadzieję, że ten entuzjazm zostanie podtrzymany inic nie stanie na przeszkodzie, abyśmy spełnili moje marzenie outworzeniu Nowej Rzeczypospolitej.

Aktualnie przebywałem w swojej sypialni , mieszczącej się w jednej z sal Zamku Królewskiego. Siedziałem kompletnie nagi na krawędzi dużego małżeńskiego łóżka i kończyłem sporządzać wpis do pamiętnika. Kiedy postawiłem ostatnią kropkę, schowałem ołówek oraz notes pod poduszkę, przykryłem kołdrą i ponownie położyłem się obok miłości mojego życia. Róża Nowakowska była cudowną kobietą. Moja ukochana jeszcze spała, ale nie przeszkadzało mi to, aby ją subtelnie objąć i wygrzać swoją ciepłotą ciała. Rozochocony bliskością zacząłem wplatać palce w jej faliste długie kasztanowe włosy. Robiłem to delikatnie, aby nie wybudzić śpiocha. Gdybym ją przypadkiem wyrwał ze snu, z pewnością ten dzień rozpoczęlibyśmy w niezbyt przyjemny sposób.

Po chwili wyraźnie znudzony zacząłem wyłapywać wzrokiem inwentarz pomieszczenia. Róża utworzyła tu dla nas istny raj. Pierwsze, co zrobiła zaraz po tym, gdy zakończyliśmy prace remontowe, to przytaszczyła tu ogromny czerwony perski dywan i kazała mi zrobić kompletnie nowe meble. Nie powiem, konstrukcja łoża, dwóch szafek nocnych, stojącego w rogu stolika, czterech krzeseł i pięciu półek z książkami zajęła mi ponad tydzień, ale miałem przy tym bardzo dużo zabawy. Tymczasem Nowakowska zamontowała na suficie ogromny kryształowy żyrandol, a w miejscach, gdzie kiedyś przykręcało się żarówki, wsadziła woskowe świece. Poza tym przyczepiła nad dwoma olbrzymich rozmiarów oknami stalowe karnisze, rozwiesiła ciężkie czarne zasłony i rozstawiła gdzieniegdzie kilka donic, w których posadziła rośliny. Nie wiedziałem, jakie miały nazwy, ale kompletnie mi to nie przeszkadzało. Zamiast przyswajać mniej istotne dla mnie informacje, wolałem poszerzać innego rodzaju wiedzę. Zawsze kiedy miałem możliwość, czytałem książki o sztuce wojny, strategii i zarządzaniu kapitałem ludzkim. Uznałem naukę za bezcenną, gdyż mogła mi ona pomóc w zarządzaniu Zachodnią Twierdzą i rozszerzaniem wpływów na coraz szerszym obszarze. Oczywiście jeszcze nie byliśmy tak rozpoznawalni w regionie, ale robiliśmy wszystko, aby to kiedyś zmienić.

Niespodziewanie poczułem, jak moja ukochana zadrżała. Najprawdopodobniej wybudzała się ze snu. Błyskawicznie przestałem kręcić jej włosami i czekałem, aż sama oprzytomnieje. W pewnym momencie Róża subtelnie ziewnęła i wyciągnęła jak strunę swoje piękne nagie ciało. Dopiero potem obróciła głowę w moją stronę. Ku memu zaskoczeniu zrobiła jednak dość poważną, surową minę.

– Cześć, kochanie – powiedziała w sposób zasadniczy. – Coś znowu kombinowałeś przy moich włosach?

– Heh… jednak cię to wybudziło – odparłem, udając wielce przejętego. – Po prostu uwielbiam ci robić loki.

– O zgodę jednak nie pytałeś. Wiesz, jak ciężko mi je rozczesać, żeby były takie proste? Przeważnie muszę siedzieć i mocno je czochrać szczotką ponad pół godziny.

– Jeśli cię to moje migdalenie paluchami tak wkurza, to odpuszczę – skwitowałem, okazując wymuszoną troskę.

– Pomigdaliłbyś lepiej coś innego… – odparła i pocałowała mnie w usta. Następnie objęła moją szyję i przyłożyła swoje czoło do mojego. – Co dzisiaj mamy do zrobienia?

– To, co zwykle. Nazbieramy w okolicy trochę cegieł i poszukamy wędrownych kupców. W końcu mamy jesień w pełni i powinniśmy szybciej gromadzić zapasy na kilka najbliższych miesięcy.

– Co nagle, to po diable – skwitowała Róża i zaczęła sunąć palcem po moim nagim torsie. – Dopiero co wzeszło słońce. Dajmy sobie jeszcze trochę czasu…

Po tych słowach moja ukochana obróciła mnie na plecy, a następnie usiadła okrakiem na moim kroczu. Przy okazji zrzuciła z nas kołdrę, ukazując swoje piękne krągłości, jednocześnie zaczęła subtelnie kąsać moją szyję i powoli, aczkolwiek miarowo poruszać się w przód i w tył. Po chwili w nią wszedłem, a potem przez kilkanaście minut zapomnieliśmy o całym zniszczonym świecie…

Kiedy skończyliśmy się kochać, porozmawialiśmy jeszcze o kilku dość osobistych sprawach. Następnie wstaliśmy i poszliśmy do przyległej do sypialni łazienki. Mieliśmy tam tylko wucet, umywalkę i kabinę prysznicową. Niestety nie mieliśmy bieżącej wody, ale to nam nie przeszkodziło, abyśmy takową donosili w stalowych wiadrach. Takich stało w kącie pięć. Jako że byłem dżentelmenem, chwyciłem jedno z nich i pomagałem Róży w kąpieli. Całe szczęście Nowakowska potrafiła szybko o siebie zadbać i nawet odwdzięczyć. Po tym jak dokładnie namydliła i wyszorowała swoje ciało, zrobiła ze mną to samo. Od razu po tym, jak oboje byliśmy czyści i wysuszeni ręcznikiem, narzuciliśmy na siebie świeże ubrania. Dzisiaj moja miłość ubrała się w czarne dżinsy, krwistoczerwoną koszulkę i takiego samego koloru trapery, a ja w ciemnobrązowe wojskowe spodnie, czarne oficerki i beżową koszulkę. Potem wróciłem na chwilę do łazienki, aby skrócić brzytwą kilkudniowy zarost. W tym czasie Róża szybko rozczesała swoje włosy i kiedy oboje byliśmy gotowi do rozpoczęcia dnia, założyliśmy na siebie długie ciemnozielone płaszcze i poszliśmy na dziedziniec zamku.

Po tym jak zeszliśmy dwa piętra w dół i otworzyłem ciężkie stalowe drzwi, wkroczyliśmy na spory, wyłożony kostką brukową plac. Pierwsze, na co zwróciłem uwagę, to spory tłum ludzi. Wszyscy nosili coś na wzór zielonych mundurów. Uznałem, że powinniśmy zachować jednolitą kolorystykę, żeby nie mieć problemów z rozpoznaniem w wypadku zaistnienia jakiegokolwiek zagrożenia. Na nasze szczęście mieliśmy w Zachodniej Twierdzy uzdolnioną krawcową, maszynę do szycia i sporo materiałów, więc przynajmniej kwestię ubrań mieliśmy z głowy.

Nagle usłyszałem dobiegającą z przeciwnej strony placu awanturę. Bluzgi i dźwięki kłótni były dość doniosłe, więc chwyciłem Nowakowską za rękę i razem poszliśmy sprawdzić, kto i dlaczego się kłócił. Kiedy minęliśmy kilka grupek mieszkańców zarządzanej przeze mnie kolonii, ujrzałem Weronikę Ostrugę i Lindę Recław. Obie kobiety dość głośno krzyczały na pięciu przypadkowych młodych facetów. Coś mi mówiło, że nie miały dzisiaj nastrojów do żartów. Poza tym nosiły na plecach swoje katany, więc lepiej było ich przesadnie nie denerwować.

– Idźcie stąd sobie i nie zawracajcie nam dupy! – krzyknęła Weronika na jednego z mężczyzn. – Poszli precz!

– Kiedy wy takie piękne, aż żal zostawiać takie panie bez opieki – skwitował facet i ostentacyjnie obślinił wargi. – Pozwolicie, że zabierzemy was na spacer. W końcu taka dziś ładna słoneczna pogoda. Pójdźcie z nami…

– Idźcie się jebać sami – odbiła piłeczkę Ostruga i chwyciła za rękojeść swojego długiego i ostrego jak brzytwa ostrza.

– I po co te nerwy? – wtrącił pytanie inny facet i podszedł nieco bliżej Lindy. Nie wiem, czy cokolwiek chciał jej zrobić, ale prewencyjnie otrzymał od niej cios z kolanka prosto pomiędzy nogi.

To musiało boleć…

Jegomość błyskawicznie upadł na kolana. Tymczasem reszta jego kolegów bardzo szybko opuściła plac. Z kolei moje przyjaciółki kompletnie nieprzejęte absztyfikantami podeszły do mnie i Róży.

– O co chodzi? – zadałem na powitanie dość proste pytanie.

– O twój pomysł, co nie wychodzi – odpowiedziała mi Recław, nie kryjąc pogardy w głosie. – Ostatnio mamy tutaj niemały burdel. Zebraliśmy pełno chorych na głowę napaleńców. Codziennie muszę znosić jakieś durne komplementy ćwierćinteligentnych troglodytów lub nudnych chłopaczków. Pomału tracę do nich cierpliwość.

– Linda, tak naprawdę wystarczy na nich porządnie nawrzeszczeć… – próbowała ją uspokoić Weronika. – Wtedy niemal zawsze odpuszczają.

– Brad, mam tego po prostu dosyć – skwitowała urażona blondynka i pretensjonalnie skrzyżowała ręce. – Potrzebuję własnego miejsca do życia. Takiego, gdzie będę mieć spokój i żadnego sapiącego napaleńca na karku. Postanowiłam, że odchodzę.

– Ech… – westchnąłem i próbowałem zachować spokój. – Może to byś jeszcze przemyślała? Wiesz, że potrzebujemy każdej pary rąk do pomocy.

– Zdania nie zmienię. Dzisiaj idę w świat!

– Cóż… – przez kilka sekund zamilkłem, żeby zebrać myśli. – Słuchaj, ja nie będę cię tutaj na siłę zatrzymywał. Sugeruję, żebyś jednak była gdzieś w pobliżu. Ty chcesz mieć spokój, a my twoje wsparcie. Może chociaż zostaniesz w okolicach Warszawy?

– Hm. – Linda nieco złagodniała i zaczęła kręcić nosem. Najwidoczniej zaintrygował ją mój kompromis.

– Może powinnaś zamieszkać w zalanym lesie? – Nieoczekiwanie dołączyła do dyskusji Róża i wystosowała ciekawą propozycję.

– Co masz na myśli?

– Na południu stąd tuż za granicą ruin leżą pewne podmokłe, porośnięte drzewami tereny. Głównie dlatego, że są poniżej poziomu Wisły. Co prawda tamten rejon odcinały od rzeki wały, ale kiedy w pobliżu zamieszkały bobry i zaczęły budować tamy, woda wdarła się w głąb lądu. W ten sposób powstały moczary.

– Pomysł masz całkiem ciekawy, ale czy nie zeżrą mnie tam komary?

– Ha, jakby ich tutaj nie było, tobym jeszcze rozważał taką propozycję – tym razem ja odpowiedziałem, wspominając lato dwa tysiące trzysta czterdziestego czwartego, kiedy mieliśmy ogromny problem z tymi insektami. – Tam tobie nikt nie będzie zawracał głowy i nawet mogłabyś coś zrobić dla dobra Zachodniej Twierdzy.

– Mianowicie?

– Bobry często tworzą na rzece ogromne żeremie i woda podmywa niżej położone tereny w południowych częściach Warszawy. Zaoferowalibyśmy tobie zapasy dynamitu, broni i żywności w zamian za okresowe udrażnianie zatorów. Co prawda centrum nie odczuje bezpośrednio poprawy, ale musimy patrzeć perspektywicznie. Jeśli mielibyśmy nawiązać w przyszłości z kimkolwiek handel, to transport rzeką byłby nam zdecydowanie na rękę. To jak będzie, Lindo? Taki pomysł by tobie odpowiadał?

– Wiesz, Brad… chyba mnie przekonałeś. Co mi szkodzi spróbować szczęścia w zalanym lesie. Pomieszkam tam trochę i jeśli taki styl życia przestanie mi odpowiadać, to najwyżej pójdę w swoją stronę.

– Doskonale – krótko i zwięźle podsumowałem dyskusję i odruchowo zacząłem szukać wzrokiem Ryszarda Walczeka. Na szczęście od razu go wypatrzyłem w tłumie. Ten wyczuł, że chcę z nim porozmawiać i do mnie podszedł, jakby czytając w moich myślach.

– Tak, dowódco? – zapytał na start i uścisnęliśmy sobie dłonie.

– Nie musisz teraz tak oficjalnie do mnie gadać – odparłem, nie kryjąc zadowolenia. – Tylko podczas odpraw. Słuchaj… mógłbyś tymczasowo przejąć nadzór nad Twierdzą? Linda chce nas opuścić i zamieszkać na południe stąd. Będę chciał ją odeskortować do Zalanego Lasu.

– Naprawdę odchodzisz? – zareagował zdziwieniem Ryszard, a Recław odpowiedziała mu wzruszeniem ramion. – Przykro mi to słyszeć. W końcu wiele razem przeszliśmy.

– Wiesz, że jeśli ona podejmie decyzję, to nikt jej nie przekona, aby ją zmieniła – oznajmiłem i odruchowo objąłem Różę pod biodro. Następnie obaj podeszliśmy do Walczeka, a ja poklepałem go po ramieniu. – W każdym razie przygotuj nam broń i konie. Po południu wyruszamy.

– Rozkaz – przytaknął mój przyjaciel i szybko opuścił plac.

W tym momencie zakończyliśmy rozmowy i każdy poszedł w swoją stronę. Spotkaliśmy się dopiero w zamkowej stołówce. Nasz kucharz dzisiaj przygotował dla wszystkich ziemniaki, surówkę z groszku i marchwi oraz kotlety wieprzowe w sosie pomidorowym. Moim zdaniem takie jedzenie nie było specjalnie zdrowe, ale na pewno dawało sporo energii.

Po posiłku postanowiłem przeprowadzić apel dla swoich żołnierzy. Podzieliłem wszystkich na pięć grup i przydzieliłem każdej odrębne zadanie. Jedna miała zbierać cegły, druga poszukiwać w okolicy starych ksiąg, trzecia patrolować ulice Zachodniej Twierdzy, czwarta pełnić wartę na murze, a piąta wyszukiwać ewentualnych przejezdnych i próbować kogokolwiek zwerbować. Zostawiłem sobie do pomocy jedynie czterech ludzi, po czym poszedłem z nimi pod masywną stalową pancerną bramę. Kiedy dotarliśmy pod główne wejście na teren kolonii, ujrzałem tam wszystkich swoich przyjaciół. Aktualnie Ryszard rozdawał Róży, Weronice i Lindzie amunicję, jakieś plecaki i karabiny, a jeden z asystujących mu żołnierzy karmił kilkanaście koni.

Nie tracąc czasu, kazałem towarzyszącym mi facetom osiodłać wierzchowce i czekać na dalsze rozkazy.

– Czy wszyscy są gotowi do drogi? – zapytałem i przejąłem broń oraz kilka magazynków od Walczeka. Całą amunicję schowałem w kieszeniach spodni, a następnie przeładowałem spluwę. – Karabiny sprawne i z kompletem amunicji?

– Czekaliśmy tylko na ciebie – odpowiedziała mi Róża i pocałowała mnie w policzek. Z kolei Ryszard kiwnął mi twierdząco głową.

– Broń czyściłem i załadowałem osobiście jeszcze godzinę temu – dodał chwilowo pełniący moje obowiązki przyjaciel. – Kiedy wrócicie do domu?

– Jak najszybciej – odparłem i szybko osiodłałem konia. Tak samo zrobiła Nowakowska, Ostruga i Recław. – W końcu czasy są ciężkie i jesteśmy potrzebni na miejscu. Otworzyć bramę!

Dosłownie po kilku sekundach, jak wydałem komendę, dwóch ludzi uchyliło jedno skrzydło, a ja opuściłem teren twierdzy. Tuż za mną jechała moja ukochana i przyjaciółki. Naszą grupę eskortowała na końcu czwórka żołnierzy.

Utrzymywaliśmy taki szyk przez praktycznie cały czas, kiedy mijaliśmy kolejne, zniszczone, budynki w zachodniej części niegdysiejszej stolicy Polski. Trasa, którą pokonaliśmy, liczyła ponad pięć kilometrów. Nasze wierzchowce nieustannie galopowały, nie okazując przy tym ani odrobiny zmęczenia. W końcu otaczaliśmy je dobrą opieką, bo wiedzieliśmy, że są dla nas bardzo przydatne. Dbaliśmy także o ich bezpieczeństwo. Zarówno ja, jak i reszta moich przyjaciół oraz żołnierze bacznie obserwowaliśmy, czy nic na nas nie wyskoczy z nadwiślańskich zrujnowanych bloków, kamienic, wieżowców, domów lub pochłoniętych przez las skwerów. Nieznacznie uśpiliśmy naszą czujność, dopiero kiedy stanęliśmy bezpośrednio pod ścianą podmokłego lasu.

Nie tracąc czasu, zsiadłem z konia i spojrzałem w głąb całkowicie opanowanych przez naturę terenów. Na szczęście dzisiaj było bardzo słonecznie. Dzięki temu ujrzałem gęsto usiane, powykręcane w dziwaczny sposób drzewa i porastające je specyficzne pnącza. Przyroda dominowała w tym miejscu, nie dając człowiekowi praktycznie żadnego powodu, aby tutaj zaglądał. Wyjątek mogły stanowić łowy, ale nikt tak naprawdę nie wiedział, co można było spotkać w tej kompletnie zdziczałej okolicy.

– Pewno, Lindo, nadal nie zmienisz zdania? – zapytałem bardziej dla zasady i pomogłem Róży zejść z wierzchowca.

– Mam już dość życia pod jednym dachem z bandą napalonych ćwoków – odparła Recław i obwiązała lejce wokół pobliskiego drzewa. Reszta osób, łącznie ze mną, postąpiła tak samo.

– Czyli postanowione – skwitowałem, po czym wyjąłem ze swojego plecaka rybaczki. Te gumowe spodnie miały uchronić każdego przed przemoczeniem ubioru. – W takim razie niedługo poszukamy tobie nowego domu. Czy ktokolwiek ma ochotę jeszcze coś od siebie dodać?

– Trzeba ustalić, co będziemy robić, jeśli natrafimy na dzikie zwierzęta – wtrącił jeden z żołnierzy, skupiając na sobie moją uwagę.

– Jeśli nie zostaniemy zaatakowani, nie musimy tracić amunicji. W przypadku jednak jak coś nas napadnie, odpowiemy w adekwatny sposób. Nie musimy ustalać konkretnego szyku. Po prostu róbmy swoje.

– Postarajmy się także nie walić swoich po plecach – dodała od siebie Weronika i wyjęła katanę. Następnie dokładnie obejrzała ostrze, które wypolerowała do tego stopnia, że odbite od niego promienie słońca wręcz raziły w oczy.

– Dokładnie – przytaknąłem Ostrudze, po czym zacząłem nakładać wodoodporną odzież na nogi. Potem poczekałem, aż reszta zrobi to samo. Kiedy wszyscy byliśmy gotowi do wymarszu, mocniej chwyciłem karabin i zacząłem prowadzić grupę w gęsty las.

Nie pokonaliśmy nawet dwustu metrów, jak brodziliśmy po kolana w zimnej, ciemnej, mulistej wodzie. Podróż w ten sposób nie należała do najprzyjemniejszych doznań. Mimo wszystko każdy wiedział, na jaką wyprawę wyrusza, więc nie usłyszałem żadnego marudzenia. Zamiast tego towarzyszyło nam bzyczenie owadów, świergot ptaków i nieustające chlupanie naszych nóg.

Po chwili trafiliśmy do całkiem ciekawego miejsca. Przed nami stał zanurzony do połowy w wodzie dom. Był w opłakanym stanie, ale przynajmniej spadzisty dach miał cały. Ponadto w wejściu nadal wisiały na skorodowanych zawiasach przegniłe drzwi, a framugi okien częściowo zabarykadowano deskami.

– Och, jak tu uroczo – oświadczyła Linda, aczkolwiek wyczułem w jej głosie sarkazm. – Będzie mi się tu dobrze mieszkać.

– Dziewczyno… serio? – zapytała ją Róża, niespecjalnie rozumiejąc ironię w jej głosie.

– Poważnie. Tylko muszę to miejsce jakoś ogarnąć, bo jest to obraz nędzy i rozpaczy. Najpewniej zbuduję na dachu drugi domek, bo z tej rudery nic nie wyczaruję. Najważniejsze, że tutaj nikt nie będzie mi truł czterech liter.

– Zdecydowanie – przytaknęła jej Weronika.

– Człowiek na pewno – dodałem od siebie, poprawiając chwyt na karabinie.

Niespodziewanie usłyszałem dochodzące z oddali dziwne głośne dźwięki. Coś bardzo szybkiego biegło w naszą stronę od południa. Zaniepokojony podszedłem do drzwi zrujnowanego domu i gestem kazałem wszystkim wejść do środka. Kiedy ostatni żołnierz mnie minął, zamknąłem za sobą przejście i szybko rozejrzałem się w pomieszczeniu.

Budynek miał także drugie wyjście, ale ono, podobnie jak okna, zostało zabarykadowane. Jedynym normalnym sposobem na wkroczenie do wnętrza było wejście przez drzwi, które Linda właśnie zastawiła starym, zbutwiałym stołem. Ponadto w środku dostrzegłem kilka przegniłych półek, oparty o ścianę zagrzybiały materac i kilka porcelanowych wazonów. W każdym razie pokój nie zawierał w sobie nic ciekawego lub przydatnego podczas konfrontacji z czymkolwiek, co ku nam zmierzało.

– Zajmijcie pozycje obronne, obstawcie każde okno i nie strzelajcie do momentu, aż zobaczycie, co nadchodzi! – rozkazałem, a następnie wszedłem na stół. Potem na nim kucnąłem, wystawiłem lufę karabinu przez szparę w drzwiach i w pełnym skupieniu wypatrywałem potencjalnego zagrożenia.

Po kilkunastu sekundach ujrzałem coś, czego nie potrafiłbym sobie wyśnić w najstraszniejszych koszmarach. Z lasu wyłoniło się pięć istot szarego koloru, które wyglądały, jakby nie pochodziły z tego świata. Miały ponad trzy metry wzrostu, smukłe ciała i nieproporcjonalnie duże i długie ręce. Szarżowały prosto na naszą pozycję, często wyskakując w powietrze i odbijając się od drzew. Ich palce kończyły przerażająco długie szpony, którymi mutanty bez żadnego wysiłku miażdżyły grubsze gałęzie. Ponadto zauważyłem wystającą z ich pysków niepoliczalną ilość ostrych zębów.

Z pewnością o nas wiedziały i konfrontacja z nimi musiała nastąpić.

Nie miałem innego wyjścia, więc przełączyłem ogień karabinu na ciągły i puściłem w kierunku tworów długą serię. Wszystkie z wyjątkiem jednego mutanta odskoczyły na boki. Ten nieco opóźniony został kilkakrotnie trafiony w okolice klatki piersiowej i barku. Z jego ran zaczęła wypływać czarna krew. W efekcie potwór przerażająco zawył i uciekł w przeciwną nam stronę. Z kolei reszta istot nie przerywała natarcia. Zauważyłem, jak dwa z nich zaczęły krążyć wokół domu. Nie wiem, dlaczego zachowywały dystans, ale w tej chwili nie było to naszym największym zmartwieniem.

Nie znałem położenia drugiej pary mutantów.

Profilaktycznie zmieniłem tryb strzelania na pojedynczy i oddałem kilka strzałów w przypadkowych kierunkach. Podobnie zaczęła robić Róża i czwórka towarzyszących nam żołnierzy. Z kolei Linda oraz Weronika stanęły na środku pomieszczenia, wyjęły swoje katany i przyjęły pozycje obronne. Może na pierwszy rzut oka wyglądaliśmy na zorganizowanych, ale tak naprawdę nie mieliśmy pojęcia, co robić i co gorsza, z której strony nastąpi uderzenie.

Niespodziewanie jeden z mutantów bez najmniejszego wysiłku roztrzaskał deski, które barykadowały przejście ze wschodniej strony domu, i rzucił się na jednego z zabranych ze mną ludzi. Tuż za nim wbiegł do środka drugi szarak i zrobił to samo z drugim walczącym dla mnie człowiekiem. Jeden chłopak nawet nie zdążył użyć broni, gdy potwór błyskawicznie skręcił mu kark, a następnie wgryzł się w jego szyję. Drugi żołnierz zdążył nacisnąć spust i kilkakrotnie trafił istotę w brzuch, ale to nie wystarczyło, aby to coś unieszkodliwić. Poczwara jedynie bardzo głośno zawyła i niecałe pół sekundy później odgryzła człowiekowi głowę. Nawet nie sądziłem, że cokolwiek na tym świecie potrafiło tak szeroko otworzyć paszczę.

Musieliśmy działać błyskawicznie. Już brałem głowę jednej istoty na muszkę i miałem pociągnąć za cyngiel, ale przystopowałem, gdyż Recław i Ostruga zareagowały znacznie szybciej. Dziewczyny doskoczyły to mutantów i pełnym wdziękiem zaczęły szatkować szarawe istoty. Linda najpierw ucięła swojemu przeciwnikowi oba łapska, a następnie przebiła kataną temu głowę. Weronika postanowiła zacząć atak od nacięcia stworowi stawów kolanowych, a kiedy upadł, jednym finezyjnym ruchem przejechała ostrzem po jego szyi. Spod głowy istoty trysnęła krew, a mutacja błyskawicznie odskoczyła i próbowała uciec. Na szczęście Róża doskoczyła do reszty dziewczyn i jednym celnym strzałem trafiła poczwarę w tył głowy. Tym samym druga kreatura padła martwa, a jej ciało uderzyło w dziwacznie powykręcane drzewo.

– Ostrożnie! – krzyknąłem, ponownie wystawiając lufę karabinu przez framugę drzwi. – Zostały jeszcze dwa!

Paradoksalnie to ja powinienem uważać najbardziej, gdyż właśnie wszedł mi pod lufę kolejny potwór. Na moje nieszczęście dobiegł tak blisko, że zanim cokolwiek zrobiłem, staranował drzwi i przesunął stół, na którym stałem. Przez to straciłem równowagę, poleciałem do tyłu i runąłem do wody. Całkowicie zdezorientowany poczułem, jak szarak po mnie przebiegł. Ponadto drugi twór rozwalił barykadę sąsiadującego okna i wskoczył do środka. Od razu wyciągnął w moją stronę swoje łapska i wyciągnął z wody. Prawdopodobnie bym w ciągu kilku sekund zginął, gdyby nie reakcja mojej ukochanej. Róża zareagowała błyskawicznie i celnie trafiła poczwarę w jej czarne ślepię. Ręce tej kreatury zwiotczały wystarczająco, żebym się uwolnił. Wobec tego gwałtownie wstałem, odskoczyłem do tyłu i obróciłem w kierunku ostatniego stwora. Ten właśnie szatkował moich dwóch pozostałych żołnierzy, którzy nie mieli tyle szczęścia co ja. Chciałem cokolwiek zrobić, aby pomóc tym chłopakom. Wiedziałem jednak, że dla nich było już za późno. Mimo wszystko próbowałem wystrzelić z karabinu i chociaż ubić ostatniego mutanta. Jak na złość moja broń nie chciała wystrzelić. Prawdopodobnie doszło do zacięcia lub zalania jakiegoś mechanizmu.

Poczułem kompletną bezradność.

Dobrze, że chociaż giwera Nowakowskiej nadal działała. Moja ukochana puściła serię i kilkunastokrotnie trafiła szare bydlę prosto w plecy. Mutant przeraźliwie głośno zawył i jak porażony wyleciał przez kolejne zabarykadowane okno. Bezproblemowo roztrzaskał deski na kawałki, zakręcił za domem na północ, a potem zachód i błyskawicznie zniknął nam z pola widzenia.

– Kurwa mać! – przekląłem i podszedłem do swoich przyjaciółek. – Straciliśmy czterech dobrych żołnierzy!

– I prawdopodobnie także konie – dodała Róża, mijając mnie, i wyjrzała przez drzwi, które Linda wcześniej zabarykadowała stołem. – Co robimy, Brad?

– Nie możemy tu zostać. Musimy się jak najszybciej ewakuować.

– Tylko gdzie? – zapytała Weronika i zaczęła wyciągać z wody karabiny poległych ludzi.

– W stronę rzeki! – rozkazałem i ruszyłem w przeciwną stronę, abyśmy jak najdalej odbiegli od miejsca, gdzie mogły przebywać pozostałe przy życiu szare stwory. Nowakowska, Recław i Ostruga niezwłocznie wykonały polecenie i wszyscy zgodnie zmierzaliśmy do Wisły.

Po chwili poczuliśmy na sobie lekki prąd wody. Najprawdopodobniej docieraliśmy do krawędzi Zalanego Lasu. W tym czasie słyszeliśmy dobiegające zza naszych pleców porykiwania. Róża profilaktycznie przeładowała karabin i prewencyjnie oddała kilka strzałów. Tłumaczyła takie zachowanie tym, że ranione istoty na własnej skórze odczuły moc broni palnej i przez to mogły trzymać dystans. Odruchowo chciałem sprostować, że dzięki temu także wiedziały, gdzie jesteśmy. Mimo wszystko ugryzłem się w język, gdyż mutanty i tak nas najprawdopodobniej wyczuwały. Wobec tego odpuściliśmy sobie nadmierną ostrożność i po prostu próbowaliśmy uciec jak najdalej stąd.

Nie mam pojęcia, ile czasu dokładnie minęło, ale dość szybko dotarliśmy nad Wisłę. Ujrzałem bardzo szerokie koryto rzeki i jej drugi brzeg. Z tego miejsca także dostrzegłem kilka zrujnowanych warszawskich bloków. Pomimo dobrej pogody uznałem taki widok za dość upiorny. Co prawda mieszkałem tutaj od dwóch lat, ale nadal nie potrafiłem przywyknąć do zniszczonych reliktów dawnej cywilizacji.

– Lindo… – próbowałem zebrać myśli do kupy i nabrać nieco tchu. – Tutaj jest jednak niebezpiecznie. Na pewno nie chciałabyś wrócić do Zachodniej Twierdzy?

– Żartujesz sobie? – odpowiedziała mi pytaniem na pytanie Recław i mocniej chwyciła za rękojeść katany. Następnie uniosła ostrze, ukazując wszystkim ślady czarnej jak smoła krwi mutantów. – Potrafię o siebie zadbać, a te paskudztwa jeszcze mnie dobrze popamiętają.

– Ech… – westchnąłem i wzruszyłem ramionami. – No dobrze… nie będę cię więcej drażnił. Teraz muszę pomyśleć, jak wrócę z Różą i Werą do domu…