Postapokaliptyczny kraj - Łukasz Okoński - ebook + książka

Postapokaliptyczny kraj ebook

Łukasz Okoński

2,8

Opis

W dwudziestym pierwszym wieku świat zmienił się nie do poznania. Doszło do trzeciej wojny światowej oraz wybuchu pandemii – grypy radiologicznej. Ludzkość niemal została zgładzona, a pozostali przy życiu próbowali ocalić resztki znanej nam cywilizacji. Nie inaczej było na terenach niegdysiejszej Rzeczypospolitej Polskiej. Przez ponad trzy stulecia ludzie próbowali odbudować miasta i wprowadzać swoje rządy. Ostatecznie tylko nieliczni osiągnęli ten cel, aczkolwiek nowy porządek był kruchy i trudny do utrzymania.

ROK 2347. Przez Morzywin – niewielką osadę położoną nad Morzem Bałtyckim – przetacza się potężny orkan. W efekcie dochodzi do sporych zniszczeń oraz utraty elektryczności. Powoli nadciąga zima i trzeba szybko przywrócić zasilanie.
Przywódca społeczności tworzy zespół mający na celu odnalezienie i przywiezienie jedynego człowieka, który jest w stanie rozwiązać problem z brakiem prądu. Do długiej i trudnej wyprawy namawia Krzyśka i Edytę. Oboje wraz z pomocą towarzyszących im osób będą próbowali pokonać wszelkie przeciwności oraz jak najszybciej wypełnić powierzone im zadanie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 517

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (4 oceny)
0
1
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
raf_kon
(edytowany)

Z braku laku…

Ciekawa historia całkowicie zniszczona infantylnym stylem powieści. Doczytałem do końca z trudem. Jeśli masz więcej niż 15 lat i szukasz dobrej powieści postapo to raczej z tą daj sobie spokój.
00

Popularność




PROLOG

Wtorek, 7 października 2347 roku, wieczór, Morzywin

Tegoroczna jesień nas wyjątkowo rozpieszcza. Kilka dni temu do miasta sprowadzono ostatni zbiór owoców. Każdy, jak zawsze, otrzymał sporo jedzenia, dzięki czemu bez problemu przetrwamy do, co najmniej, późnej zimy. Dorzucając do tego resztę zapasów, mogę być spokojna onajbliższą przyszłość.

À propos… od miesiąca nie mieliśmy pogrzebów inadal wMorzywinie żyje prawie czterysta osób. Podejrzewam, że to po części dzięki dobrej pogodzie. Szkoda, że dni są coraz krótsze, nadciągają burze iidą mrozy…

Pisząc tę notkę, spoglądam na Krzyśka Karwieskiego. Czuję, że od dawna onim nie wspomniałam. Siedzimy sobie spokojnie na kutrze, pływając po morzu, iłapiemy dorsze… Praca jak każda inna, ale Krzysiek mógłby wkońcu ogolić te wąsy, bródkę iod czasu do czasu zmienić ciuchy…

Znowu marudzę, apowinnam docenić fakt, że facet przynajmniej się myje. Jednak ta szara koszula, czarna, skórzana ramoneska, spodnie wkolorze marengo ite trapery… ech, sama nie jestem lepsza. Flanelowa czarno-czerwona koszula wkratę zaczyna mnie mocno irytować… ile ją mogę nosić? Dodatkowo włożyłam czarne, skórzane spodnie ikozaki… co we mnie, do cholery, wstąpiło, aby tak wypłynąć na morze? Durna ze mnie blondyna… ale mniejsza…

Tydzień temu obchodziłam dwudzieste ósme urodziny. Krzyśkowi wczerwcu strzeliło trzydzieści jeden… Wkażdym razie zdobył dla mnie cudowny, srebrny łańcuszek zsekretnikiem. Umieściłam wnim zdjęcie rodziców…

Kochana mamo itato… może od pięciu lat Was nie ma na tym świecie, ale… jeśli życie po śmierci istnieje, to czuwajcie nade mną, Edytą Kowalczycką inad Krzyśkiem Karwieskim, moim najwspanialszym przyjacielem…

 

– Powiesz, co tam naskrobałaś? – spytał z uśmiechem Krzysztof, wyciągając na pokład kutra do połowy wypełnioną rybami sieć.

– Mogłabym, ale najpierw musiałbyś coś zrobić z tymi twoimi szatynowymi, zachodzącymi na oczy kudłami – odparłam, zamykając pamiętnik i poprawiając swoje uczesane do tyłu, długie do ramion, proste blond włosy.

– Jeszcze nie czas na tego typu eksperymenty – stwierdził mężczyzna, siadając przy mnie i wyciągając paczkę papierosów. – Idzie zima, a ja nie mam co na głowę włożyć.

Następnie wyciągnął z opakowania skręta i za pomocą zapalniczki go odpalił.

– Mógłbyś też przestać kopcić – oświadczyłam, kładąc głowę na jego ramieniu.

– To silniejsze ode mnie. Wiesz, jak to u mnie w życiu bywało… W tej chwili nie mam zamiaru rzucać.

– Nie jesteś sam. Dobrze wiesz, przez co ja musiałam przechodzić.

– Ech… wiem… przepraszam…

– Nic się nie stało – odrzekłam, odbierając Krzyśkowi papierosa.

Następnie wciągnęłam w płuca dym, po czym oddałam mu używkę.

– Nigdy nie wspominałeś, jak to było u ciebie – powiedziałam, puszczając dymka. – Oboje jesteśmy pozostawieni sami sobie…

– Nie chcę o tym rozmawiać.

– Ech… no dobrze… może kiedyś wrócimy do tego tematu, skoro teraz jest na to zły moment…

– Mądra Edź – odparł Krzysztof, całując mnie w policzek. – Teraz będzie najlepiej, jeśli szybko wrócimy do domu. Wiatr się wzmaga.

Po tych słowach mężczyzna dopalił papierosa, wyrzucił peta za burtę, wstał i spojrzał na północny horyzont.

– Musimy zawracać – oznajmił, niemal od razu wchodząc do kabiny sternika.

– Coś tam zobaczył? – spytałam, chowając długopis, następnie wstając, biorąc pod pachę pamiętnik, po czym spojrzałam za siebie.

Ujrzałam czarne chmury, z których niemal nieustannie trzaskały pioruny, a stopniowo przybierający na sile wiatr zaczął tworzyć trąby powietrzne. Nie minęła minuta, a na morzu uformowało się ponad dwadzieścia tornad. Dodatkowo oddalona o półtorej mili od naszej pozycji żaglówka została wkręcona przez jeden z powietrznych wirów. Po kilku sekundach nic z niej nie zostało.

– Edyta, wbiegaj do kabiny! – krzyknął Krzysztof, włączając silnik kutra i od razu ruszając w stronę Morzywinu. – Niedługo będziemy w domu!

– Pieprzone bałtyckie orkany… – wymamrotałam, słuchając się mężczyzny.

ROZDZIAŁ I

Morzywin był odciętą od świata osadą. To ukryte pośród bagien miejsce stanowiło azyl dla niemal czterystu jego mieszkańców. Założono je tuż nad Morzem Bałtyckim, na terenach niegdysiejszej Rzeczypospolitej Polskiej, w rejonie dawniej określanym jako Pomorze Zachodnie. Założono je na wyspie śródlądowej pod koniec dwudziestego trzeciego wieku. Wschodnią granicę Morzywinu opływała szeroka na kilkadziesiąt metrów, po części zarośnięta sitowiem, rzeka. Południe i zachód odgradzał od lądu niewielki, o długości półtora kilometra, kanał. Osłonięty od osady drewnianym trzymetrowym płotem ciek wpływał do rozlewiska, które kilkaset metrów dalej łączyło się z morzem. Tuż przy ujściu ostatnie pozostałości po dawnej cywilizacji stanowiły niszczejące ruiny kilkupiętrowych hoteli i wciąż czynna latarnia morska. Wzmocnioną betonowymi płytami budowlę obsługiwał latarnik, a słabe, migoczące z obiektu światło pomagało pływającym po morzu w nocy lub w trudnych warunkach atmosferycznych łatwo odnaleźć drogę do portu.

Ku temu światłu kierował teraz naszą łódź Krzysztof Karwieski.

Pogoda szybko się pogarszała. Mocny wiatr tworzył coraz to większe fale, które z ogromną siłą uderzały o wybrzeże. Woda zaczynała podmywać i tak zniszczony przez wiele sztormów brzeg, ściągając w morskie odmęty słabsze olsze i naruszała fundamenty zrujnowanych i pozostawionych na pastwę losu budynków. Był to dopiero początek tego, co miało nadciągnąć nad Morzywin…

Krzysztof, w pełni skoncentrowany na prowadzeniu kutra, z trudem utrzymywał obrany kurs. Po dłuższej walce z potęgą natury ominął wystające ponad wodę pozostałości po falochronach i wpłynął do portu. Kiedy szukał miejsca na przybicie do brzegu, przypadkowo dostrzegł znajdującego się na lądzie, machającego w naszym kierunku, ubranego w żółty płaszcz przeciwdeszczowy latarnika.

– Zawijaj tam, gdzie wołają – rozkazałam, przytulając towarzysza.

– Bądź przygotowana na szybki desant i cumowanie.

– No co ty nie powiesz? – zapytałam retorycznie z lekką ironią w głosie.

Następnie podniosłam z podłogi niewielką czerwoną torebkę i do jej środka włożyłam pamiętnik.

– Skoro latarnik spierdzielił ze stanowiska, to znaczy, że nadciąga do nas coś mocnego. Zaraz nadejdą pioruny, spadnie deszcz i wszystko szlag trafi – stwierdził zaniepokojony Krzysiek.

– Nie bądź takim pesymistą – oznajmiłam, otwierając kabinę i wpuszczając do środka silne podmuchy wiatru. – Poza tym nie urodziłam się wczoraj!

Wyszłam na zewnątrz, a następnie udałam się na lewą burtę, chwyciłam linę cumowniczą i cisnęłam nią w kierunku stojącego na brzegu mężczyzny. Potem, używając całej siły, wrzuciłam niewielką kotwicę do wody. Następnie wzięłam głęboki oddech i przeskoczyłam na stały ląd.

W tym czasie mój przyjaciel wyłączył silnik kutra i pobiegł do leżącej na pokładzie sieci rybackiej.

– Chrzań te ryby i uciekaj! – wrzasnął latarnik, szybko przywiązując statek do stalowego zbrojenia nabrzeża.

Krzysztof momentalnie porzucił połów, wyskoczył na brzeg i upadł na beton. Zanim zdążył się zorientować, postawiłam go na nogi i pchnęłam do przodu.

– Spieprzać! – krzyknął latarnik, omijając mężczyznę, po czym wbiegł w las na mokradłach.

– Musimy natychmiast wracać do domu! – oznajmiłam, spoglądając na ruiny oddalonego o kilkaset metrów siedmiopiętrowego budynku, który został niemal od razu zniszczony przez wiatr i zapadł się pod swoim ciężarem.

Zaczęło padać. Rzęsisty deszcz jedynie pogorszył i tak fatalne warunki pogodowe. Nie czekając na przyjaciela, rozpoczęłam bieg, zmierzając w stronę Morzywinu. Krzysiek próbował dotrzymać mi kroku i po chwili również opuścił teren portu.

Potężny orkan dosięgnął lądu. Z maksymalną siłą uderzył w opuszczone już od dawna, z wolna rozsypujące się betonowe konstrukcje. Odłamki budynków, drzew, stali i metalu unosiły się w powietrzu, narażając na utratę życia mnie, Krzyśka i latarnika. Temu ostatniemu szczęście nie dopisało, gdyż ruiny jednego z hoteli zostały zmiecione, przykrywając go kilkumetrową warstwą gruzu. Jednak my zdołaliśmy odbić w boczną ścieżkę i dobiec do brzegu rzeki. Z tamtego miejsca mogliśmy już dostrzec północną część Morzywinu.

Kiedy przebiegliśmy kilkaset metrów, znaleźliśmy się tuż przy drewnianym moście łączącym osadę z wschodnią częścią bagien. Na środku konstrukcji postawiono punkt kontrolny, a przerdzewiały, wysoki na dwa metry blaszany płot odgradzał cywilizację od reszty świata.

Przed ogrodzeniem stał ubrany w zimowy płaszcz mężczyzna, który miał zawieszony na ramieniu karabin.

– Chyba nic nam nie będzie – stwierdziłam, zwalniając tempo i powoli podchodząc do strażnika na moście. – Zaraz będziemy w domu.

– T-twoim? – dopytywał Krzysztof, opierając się o prowizoryczną drewnianą barierkę mostu i próbując złapać oddech.

– Nie dyskutuj… i pozwól mi teraz mówić.

Po tych słowach stanęłam przed strażnikiem północno-wschodniej bramy Morzywinu.

– Połów szlag trafił, latarnik nie żyje i tornado wciągnęło żaglówkę! – wykrzyczałam. – Będziesz tak stał jak kretyn czy wrócisz do swojej żony, dzieci i nas przepuścisz?!

– Eee…? – wydukał mężczyzna, przy okazji obrywając w twarz niesioną przez wiatr niewielką gałęzią.

– Nie zadawaj zbędnych pytań i spieprzaj do swoich! – wrzasnęłam, odpychając mężczyznę i przechodząc przez niewielką drewnianą budkę. – A ty, Krzysiek, skarbie, nie bądź męską cipą i rusz dupę!

Mój przyjaciel powoli i w milczeniu przeszedł przez punkt kontrolny na drugą stronę mostu. Następnie kiwnięciem głowy zasugerował stojącemu na posterunku człowiekowi, aby ten uciekał. Widząc wymijającego i rozumiejącego go strażnika, uśmiechnął się, a następnie do mnie dołączył.

Wznowiliśmy bieg. Kiedy pokonaliśmy około sto metrów, dotarliśmy do skrzyżowania dróg. Po mojej prawej zauważałam boczną uliczkę, a przy niej kilka metalowych, sporych rozmiarów baraków, w których magazynowano sprzęt rybacki i czasem naprawiano kutry. Naprzeciwko nas znajdował się niewielki park. Nieliczne ceglane alejki zbudowano w otoczeniu wysokich topól. Aktualnie drzewa, uginane przez porywisty wiatr, traciły liście, a ich korzenie z trudem pozostawały w ziemi.

Nie zwalniając tempa, skręciliśmy w lewo, wbiegając na główną ulicę Morzywinu.

Po chwili nieco zwolniliśmy bieg, aktualnie mijając dwupiętrowe kamienice i niewielkie boczne alejki. Budynki sprawiały wrażenie niedawno odrestaurowanych i pomalowane w przeróżnych kolorach kontrastowały z nastrojowością obecnie panującej pogody. Tuż przy głównej ulicy znajdowały się ogródki, w których, zważywszy na porę roku, nie było zbyt wielu warzyw i owoców. Dodatkowo przy drodze rosły ponadośmiometrowe olchy, które regularnie przycinano nie tylko ze względów estetycznych, ale także dla bezpieczeństwa i pozyskiwania niewielkich ilości drewna.

Po pokonaniu niemal pół kilometra dotarliśmy do następnego skrzyżowania. W dalszej części osady przeważało budownictwo drewniane, co świadczyło o pogarszającym się standardzie życia tamtejszych mieszkańców. Z kolei najbliższe boczne drogi tworzyły coś na wzór miejsc parkingowych przeznaczonych dla samochodów. Paradoksalnie na terenie Morzywinu zobaczenie teraz pojazdów graniczyło niemal z niemożliwością.

– Już zapomniałeś, gdzie mieszkam? – cynicznie zapytałam, zatrzymując się przy najbliższej, wyglądającej nowocześnie, kamienicy.

– Czyli jednak mnie przenocujesz?

– W taką pogodę najbezpieczniej będzie u mnie. Nie darowałabym sobie, gdybyś miał lecieć na drugi koniec miasta. To co… zainteresowany?

– Tobie nie sposób odmówić – oznajmił, nie kryjąc entuzjazmu, Krzysiek, podążając za mną pod drzwi najbliższej klatki schodowej.

Kiedy oboje przekroczyliśmy próg kamienicy, weszliśmy po drewnianych schodach na drugie piętro i podeszli do mojego mieszkania. Znajdujące się przed nami solidne, obite dębowym drewnem drzwi kontrastowały z sąsiedzkimi – skorodowanymi i metalowymi.

Bez słowa sięgnęłam do kieszeni, wyciągnęłam klucz, a następnie przekręciłam go w zamku i weszłam do mieszkania, a Krzysztof ruszył tuż za mną.

Moje lokum składało się z trzech pomieszczeń. Dokładniej z salonu połączonego z aneksem kuchennym i przedpokojem, sypialnią i niewielkiej łazienki tuż przy drzwiach zewnętrznych.

W wystroju mieszkania upodobałam sobie kolorystyczną mieszankę beżu i bieli. Jasne meble kontrastowały z ciemną podłogą. Wszystkie półki, blaty, elektryczna kuchenka, stół, krzesła, kanapa stojąca naprzeciw wypełnionej po brzegi książkami biblioteczce, dywan, doniczki z paprociami i nawet parapety były dobrze wyeksponowane na tle dębowych paneli.

Krzysiek, zaraz po zdjęciu butów, wszedł do salonu, po czym podszedł do jednego z kilku okien i wyjrzał na zewnątrz.

Ujrzał zachodni fragment osady. Wysoki na dwa metry drewniany płot odgradzał kamienice od niewielkiego kanału, po którego obydwu stronach rosły głównie wierzby. Niewielki ciek wodny tworzył naturalną granicę między cywilizacją a wielką dziczą. Od strony Morzywinu mieszkańcy dbali o swoje drzewa. Drugim brzegiem rządziła jedynie natura. Dodatkowo w nieposkromionym przez człowieka lesie rosły także olchy, gęste szuwary i zarośla.

– Przyssałeś się do tej szyby czy będziesz chciał coś zjeść? – spytałam, przerywając chwilową ciszę, a następnie poszłam do kuchni.

– Na pewno nie sprawię ci kłopotu, aby mnie dzisiaj przenocować? – odparł Krzysiek siadając na kanapie.

– Żadnego – odpowiedziałam. Otworzyłam jedną z szafek i wyciągnęłam z niej niewielką patelnię. – Zawsze lepsze to, niż miałabym pozwolić ci gnić u siebie. Przypomnisz mi może, jak żyjesz?

– Lepiej nie… – odrzekł Krzysztof, zdejmując kurtkę i kładąc ją oparciu krzesła. – Nie ma co gadać o tym pieprzonym mieszkaniu w kamienicy, łóżku polowym, sraczu i „turystycznej” lodówce.

– Co znaczy „turystycznej”? – dopytywałam. Wyciągnęłam z jednej z szafek sześć jajek i olej, a następnie włączyłam gaz w kuchence.

– To takie małe badziewie na baterie. W ogóle nie chłodzi, nie idzie w tym cokolwiek przechować i korzystają z tego jeszcze trzy rodziny. Poza tym całe życie mieszkam w slumsach Morzywinu. Czasem myślę, że wolałbym żyć na ulicy… Pieprzyć tę moją przybazarową melinę.

– Oj… nie przejmuj się tym, Krzysiu… – westchnęłam, rozbijając skorupki jaj, wlewając ich zawartość na patelnię i miksując widelcem. – U mnie zawsze możesz zagrzać łóżko, wziąć kąpiel i czuć się jak u siebie w domu.

– Dzięki, Edź, ale tylko marzę, aby zapracować na własny kąt. Czekam tylko na okazję, aby udowodnić przywódcy, że jestem wart, aby przywrócić mnie do myślistwa.

– O ile dobrze pamiętam… minęło już kilka lat, odkąd cię oddelegowali… nadal brakuje rąk do pracy na morzu. Poza tym wiesz, jak ważne jest rybołówstwo w Morzywinie…

– Gówno mnie to obchodzi – powiedział mężczyzna, wstając i do mnie podchodząc. – Czasem czuję, że jestem tu zbędny. Gdyby nie ty, już dawno bym stąd spieprzył i szukał szczęścia na zachodzie. Ponoć w Szczecinie żyje się lepiej.

– Albo gorzej… – odparłam, przewracając na drugą stronę smażoną na patelni jajecznicę. – Tego na razie nie wiemy. Póki co, mieszkamy tutaj i nie pozostaje nam nic innego jak wszamać kolację i odpocząć.

– Heh… lekko mnie poniosło – stwierdził Krzysztof, przeszukując szafki w celu znalezienia sztućców i talerzy.

– Tuż nad zlewem.

– Po prostu chciałbym coś więcej dać od siebie – oznajmił mężczyzna, odnajdując, a następnie rozkładając zastawę na stole. – Kiedyś polowałem, miałem przyjaciół w leśnictwie i widziałem, że mieszkańcy są szczęśliwi. Chociażby wtedy, gdy postrzelę dla nich pieprzonego jelenia lub dzika. Teraz, gdy wracamy z rybami, nikt nie zwraca na to uwagi… Czuję, jakby nas odstawiono na boczny tor.

Kiedy usłyszałam te słowa, wyłączyłam kuchenkę, podeszłam do Krzysztofa i mocno go objęłam. Po krótkiej chwili odgarnęłam włosy z jego twarzy.

– Słuchaj, słonko… – szepnęłam, patrząc mu w oczy. – Może to tak wygląda, jakby wszyscy mieli nas gdzieś… Zapominasz jednak o tym, co nasi sąsiedzi jedli ostatniej wiosny. Kutry ruszyły w morze i dzięki takim ludziom jak my dożyliśmy do lata. Nie myśl, że jesteś gorszy od reszty, tylko bądź dumny z tego, kim jesteś.

– Chciałbym być kimś więcej…

– Jeszcze mamy na to czas – oświadczyłam z uśmiechem, całując Krzysztofa w usta. – Poza tym jajecznica już nam doszła. Jedyne, co trzeba, to trochę pieprzu.

– Jakoś nie jestem głodny.

– A na co masz ochotę? – dopytywałam, powoli rozpinając guziki swojej koszuli.

– Jedyne, co dzisiaj chcę, to zaliczyć ten dzień do udanych, pójść spać i obudzić się jutro z tobą i dachem nad głową.

– Wiesz… możesz zaliczyć coś więcej – oświadczyłam, zdejmując Krzysztofowi koszulę. Niezwłocznie rzuciłam ją w kąt, a potem zaprowadziłam mężczyznę do sypialni.

Oboje weszliśmy na łóżko i powoli zdejmowaliśmy z siebie ubrania. Następnie wskoczyliśmy pod pachnącą bzami lekko spraną białą kołdrę, po czym rozpoczęliśmy grę wstępną. Krzysztof początkowo obcałowywał moją szyję, stopniowo schodząc do piersi i niżej aż do wzgórka łonowego. Po wstępnym zaspokojeniu mnie przeszedł do klasycznych form seksualnych, rozpoczynając trwający ponad pół godziny seks.

Kiedy już było po wszystkim, oboje zasnęliśmy w swoich objęciach…

ROZDZIAŁ II

Otworzyłem oczy krótko po siódmej, zaraz po tym, jak wzeszło słońce. Przeczuwałem, że na ulicach Morzywinu można było zauważyć destrukcyjne efekty wczorajszego orkanu. Obecnie jego siła zupełnie osłabła i nastał pogodny poranek. Zgadywałem, że nie obeszło się jednak bez znacznych strat materialnych. Pewno większość okien domostw została stłuczona przez niesione przez wiatr fragmenty gałęzi, cegieł i reszty lekkich przedmiotów. Podejrzewam, że przez noc wiatr zerwał także dużą część dachówek z okolicznych domów i rozrzucił je po okolicy.

Gdy tylko na ulice wyszli mieszkańcy, rozległ się głośny gwar i dźwięk pił spalinowych. Był to znak, że Morzywin rozpoczął usuwanie szkód po żywiole. To wystarczyło, aby obudzić leżącą obok mnie Edytę.

W pewnym momencie poczułem lekkie ukłucie na lewej łopatce.

– Wstałeś już? – spytała Edyta, lekko drapiąc paznokciami po moich plecach.

– Daj chwilę… Dopiero co zacząłem kontaktować.

– Zimno mi… Wietrzyłeś w nocy?

Ospale zerknąłem w okno, zauważając, że tkwiła w nim niewielka gałąź.

– Trzeba będzie powiedzieć o tym szklarzowi – stwierdziłem, obracając się na drugi bok i całując kobietę w czoło.

– Szlag by to… – wymamrotała Edyta mocniej mnie przytulając. – Dobrze, że w nas nie rąbnęło.

– Tak w ogóle to czemu jeszcze nie jesteśmy oficjalnie parą? – Po kilkunastu sekundach zapytałem, muskając palcem kobietę po jej mostku.

– Potrzebna ci ta formalność? Nie wystarczy, że żyjemy chwilą?

– Wiesz… chciałbym…

– Nie, nie chciałbyś.

– Niby czemu? – dopytywałem, całując w usta Edytę.

– Bo to już pierwszy krok, aby wszystko szlag trafił.

– Boisz się odrzucenia?

– Jak oficjalnie będziemy razem, to zaczniemy od siebie wymagać różnych niestworzonych rzeczy. Na przykład wierności…

– Przecież z nikim nie sypiasz – wtrąciłem, kierując wzrok na zniszczoną szybę.

– No tak… ale być dla siebie a tworzyć coś to wyraźna różnica.

– Nie chcesz, abym miał prawo cię kontrolować?

– Ech… nie męcz mnie z rana, słonko. Chcesz coś zjeść?

– Czy to zbywanie?

– I tak, i nie – odparła z uśmiechem kobieta, powoli wstając i przeciągając się, przy okazji ukazując mi swoją nagość. – Zostawiliśmy jajka na patelni. A ja jestem głodna i chcę oprzytomnieć.

– No tak… jajka… – westchnąłem, drapiąc się po kroczu. – Dosmaż i zostaw coś dla mnie.

– To idę – oznajmiła Edyta z lekkim uśmiechem, zmierzając do kuchni. – A ty pościel łóżko i wpadnij za chwilę.

– Ok… – westchnąłem, ziewnąłem, powoli wstając, i podszedłem do okna. – A miało być tak pięknie… a jednak jest.

Za stłuczonym oknem rozciągał się widok na zachodnią granicę Morzywinu. Grzejące od wschodu słońce rozświetlało klony i wierzby po drugiej stronie kanału, podkreślając barwę ich czerwonych i złotych liści. Pochłonięty przez mokradła niezamieszkany brzeg był przykładem tego, że natura nawet bez ingerencji ludzi potrafi być piękna i wywoływać zachwyt.

W pewnym momencie usłyszałem pukanie do drzwi.

– Otworzysz, Krzysiu? – zapytała kobieta, wkładając na siebie schowany w kredensie, różowy szlafrok, a następnie poprawiła włosy i zaczęła odgrzewać wczorajszą kolację.

– Ech… moment. Tylko się ubiorę.

Po tych słowach założyłem rzucone zeszłej nocy w kąt spodnie i powoli podszedłem do drzwi wyjściowych.

– Nie można było nieco później – ospale powiedziałem, otwierając drzwi, momentalnie przytomniejąc, gdy zobaczyłem stojącą w progu osobę.

Na klatce schodowej stał nie kto inny jak przywódca osady, znany wszystkim mieszkańcom Morzywinu – Adam Bażyński. Okołopięćdziesięcioletni mężczyzna drapał się po przerzedzonych włosach, nie odrywając wzroku od trzymanego w dłoni szkicownika. Ubrany w długi wełniany, szary płaszcz, czarne spodnie i półbuty, niosący skórzaną teczkę, początkowo nie zwracając na mnie uwagi, zapytał:

– Edyta Kowalczycka?

– Jest w domu – odparłem, nieśmiało zerkając do kuchni. – Czemu pan do nas zagląda?

Lider osady, nie ukrywając zaskoczenia, skierował na mnie wzrok.

– Ty musisz być… czekaj…

– Karwieski.

– Ano tak, Krzyś. Dobrze cię widzieć. Przeszkadzam?

– W żadnym wypadku. Dopiero co mieliśmy usiąść do śniadania.

– Ok, w takim razie załatwimy to szybko. Porządkuję spis mieszkańców, żeby wiedzieć, ile mamy grobów do wykopania.

– Dość… optymistyczne zajęcie. A umarł ktoś, że potrzeba to robić?

– Chwilowo naliczyłem osiemnaście trupów i sądzę, że czeka mnie jeszcze sporo roboty – westchnął Bażyński, ponownie drapiąc się po głowie. – Ale przynajmniej was odhaczę z listy. Powiedz mi lepiej, co po wczorajszej wichurze zostało u Edyty zniszczone.

– Na razie dostrzegłem rozbite okno w sypialni – odparłem, szukając wzrokiem przyjaciółki. – A ty zauważyłaś coś jeszcze, do czego trzeba wzywać?!

– Nie, wszystko gra! – odpowiedziała kobieta, wyłączając gaz i przekładając jajka na talerze. – Śniadanie gotowe!

– Tak więc wszystko, oprócz okna, jest u nas w porządku. Panie Bażyński, nie ma tu zbyt wiele do naprawy. A tak poza tym to mocno miasto oberwało przez pogodę?

– Straty są dość znaczne – odrzekł lider osady, ponownie zerkając w szkicownik. – Głównie w ludziach, flocie rybackiej, elewacjach i oknach… a, i nie mamy prądu.

Zaskoczony tą informacją zacząłem klikać najbliższym od niego przełącznikiem światła.

– Faktycznie… – stwierdziłem, muskając swoją brodę. – To jakim cudem, Edyta, mamy śniadanie?!

– Kuchenka gazowa! – odkrzyknęła kobieta, grzebiąc w szafie i dobierając sobie ubrania do założenia. – Chodź już żreć, bo ci wystygnie!

– Widzę, że jednak nic tu po mnie – oznajmił Bażyński, chowając dokumenty w teczkę i pomału zmierzając w stronę schodów. – A właśnie, Krzysiu, będzie ci się za jakiś czas nudzić?

– Chyba nie, ale jeśli jest coś do zrobienia, to spróbuję pomóc.

– Brakuje mi ludzi do kompleksowego oszacowania strat. Odruchowo wysłałem wszystkich w teren do sprzątania, a nie mam chwilowo nikogo do odbioru sprawozdania przy wiatrakach… posłałem tam braci Brzeszewskich, ale potrzebuję ich skontrolować. Ruszysz się… znaczy, czy zerkniesz, jak chłopaki pracują, a potem wrócisz do mnie i zdasz raport?

– Nie ma problemu – niechętnie oznajmiłem, kiwając twierdząco głową. – Tylko po śniadaniu; na czczo nie zamierzam wychodzić za próg tych drzwi.

– Jak sprawdzisz, co trzeba, i wrócisz do miasta, to znajdziesz mnie pod swoją kwaterą… wiesz, na bazarze. Prawdopodobnie cały dzień będę tam rozliczał wszystkich i nie skończę papierkowej roboty aż do wieczora.

– A po co pan to tak właściwie robi? – dopytywałem, mocniej ściskając klamkę od drzwi.

– Warto wiedzieć, co się w Morzywinie dzieje, spisywać wszystko i mieć w przyszłości wgląd w dokumentację. Ale nie będę ci tym przynudzał. Zmiataj do Edyty i przekaż ode mnie pozdrowienia.

– Obowiązkowo – odparłem, zamykając drzwi i głośno wzdychając. – Edź, nasz wielki przywódca cię pozdrawia i dał mi na dziś zajęcie!

– Lepiej właź do kuchni, bo ci jajka wystygną! – krzyknęła, skończywszy się ubierać, po czym rozpoczęła swoje śniadanie.

– Heh… ty już dobrze wiesz, jak człowieka nawet do zwykłego śniadania zachęcić… – stwierdziłem zrezygnowany, podszedłem do stołu i, jak gdyby nic, zacząłem swój posiłek.

Od razu po śniadaniu Edyta zajrzała do jednej z kuchennych szafek i zaczęła czegoś w niej szukać. Po chwili wyjęła termos, dwie szklanki i postawiła wszystko na stole.

– Polej sobie, w środku jest mrożona kawa – oznajmiła, napełniając sobie szklankę czarnym płynem. – Nie chce mi się parzyć nowej, a ty chyba musisz zaraz wychodzić.

– Niekoniecznie, ale lepiej robić to, o co Bażyński prosi. Pomyślałem, że może jak będę z nim szedł na układ, w przyszłości to zaprocentuje.

– Podejrzewam, że co najwyżej postawi ci flachę za fatygę, jeśli mieszasz w to procenty. No ale opowiadaj, czego on od ciebie chce?

– Mam szukać przy wiatrakach braci Brzeszewskich i spytać o problemy z elektrycznością. Kojarzysz ich w ogóle?

– Tak, coś mi tam świta – odparła Edyta, popijając zimną kawę. – Mariusz i Kamil. Temu pierwszemu ostatnio strzeliło trzydzieści sześć lat. Uchlał się w barze i koniecznie chciał pół osady o tym poinformować. W każdym razie jest naszym łysym, na swój sposób przystojnym, energetykiem Morzywinu. Prosty chłop, ale konkretny i sporo wie.

– A ten drugi? – dopytywałem się, szybko napełniając i dopijając zawartość swojej szklanki.

– Kamil nosi okulary i jest kilka lat młodszy od brata. W sumie to z niego jakiś dziwny typ. Zawsze łazi w tej swojej czarnej koszuli, grzebienia to on w życiu na oczy nie widział i swoje włosy ścina chyba po ciemku. A maszynkę do golenia to pewno bratu podkrada, bo gębę ma co prawda tłustą, ale gładką.

– Co on ci zrobił, że go aż tak słownie sponiewierałaś?

– Po prostu koleś jest zwykle pijany albo niespełna rozumu. Zwyczajnie go nie lubię. Dziwne, że on i Mariusz są z tej samej puli genowej.

– Chyba muszę się sam przekonać, jaki on naprawdę jest… – stwierdziłem, wstając od stołu, i poszedłem do sypialni. – Aż dziwne, że do tej pory nie poznałem tych braci.

– No to dzisiaj masz okazję.

– Edź… a możesz coś dla mnie zrobić?

– Czego ty jeszcze ode mnie chcesz? – odpowiedziała z lekkim uśmiechem kobieta, idąc do łazienki.

– Buziaka i wpadnij z wizytą za kilka godzin na bazar. Będzie tam nasz pan i władca – Bażyński. Jak zdam mu raport, to fajnie, jakbyś stała w pobliżu. Będziesz świadkiem.

– A co, bierzesz z nim ślub? – parsknęła śmiechem Edyta, podchodząc do mnie, całując w usta i pomagając pozbierać ubranie z podłogi.

– Jak on cię prosi, to zawsze można na tym coś ugrać – oznajmiłem, wkładając i dopinając koszulę. – Twoja pomoc może nam coś dać.

– Dobra, nie ma problemu… i tak planowałam załatwić sobie jakieś legginsy.

– Tylko nie to, bo najbliższej zimy tyłek ci odmarznie na mrozie – stwierdziłem żartobliwie, zakładając buty i kierując się do wyjścia. – Do zobaczenia, Edź… i ostatnia sprawa…

– Niby co? – zapytała kobieta, patrząc na mnie z udawaną pogardą.

– Jesteś piękna jak zawsze – odparłem, opuszczając mieszkanie i zamykając za sobą drzwi.

Pierwsze, co zobaczyłem po wyjściu na ulicę, to pracujących w pocie czoła mieszkańców Morzywinu, usuwających z dróg połamane przez chłodny wiatr konary drzew. Ponadto na ziemi leżało mnóstwo najróżniejszych śmieci. Także rozrzucone przez naturę fragmenty szkła mieniły się różnymi kolorami, odbijając promienie słońca.

Przez krótki czas obserwowałem okolicę, jednocześnie czując na sobie powiew świeżej morskiej bryzy. Potem poszedłem w kierunku północnym, zmierzając w stronę punktu kontrolnego. Po kilku minutach marszu, przekroczeniu mostu i pozdrowieniu nieznanego sobie strażnika, podążyłem w głąb mokradeł, idąc dalej na wschód.

Po ponad dwóch godzinach marszu przez podmokłe tereny, mijając oczka wodne i gęste lasy, wkroczyłem na dzikie łąki, trafiając na wyższy grunt. Na horyzoncie, zaraz przed kolejną linią drzew, zauważyłem jeden powykrzywiany w nienaturalny sposób trzydziestometrowy wiatrak i dwa kolejne, niemal roztrzaskane. Lekko zniesmaczony tym widokiem westchnąłem, idąc w stronę, gdzie mogli przebywać bracia Brzeszewscy. Specjalnie się nie spieszyłem, wykonując zlecone mi zadanie, gdyż moją uwagę zwróciło kilka żerujących w okolicy żubrów. Zahipnotyzowany tym widokiem przystanąłem w miejscu, obserwując przez chwilę dzikie zwierzęta.

– Ach… gdybym tylko miał teraz broń, moje życie mogłoby wyglądać inaczej… – zrezygnowany mimowolnie wznowiłem marsz.

Zanim nastało południe, dotarłem do celu. Teren dookoła mnie porośnięty był drzewami, a w gęstej trawie leżała niezliczona ilość metalowych blach, kabli i śrub. Obecnie to miejsce przypominało raczej złomowisko niż główny punkt czerpania energii elektrycznej dla mojej osady.

W pewnym momencie wypatrzyłem dwóch mężczyzn, którzy przedzierali się przez porozrzucany wszędzie złom. Jeden wyglądał zupełnie tak, jak opisała go Edyta. Ujrzałem, że nosił wszystko w kolorze czerni – skórzane buty, spodnie, płaszcz i koszulkę. Drugi natomiast, wbrew temu, co moja przyjaciółka mówiła, był szczupły, w miarę zadbany i dobrze uczesany. Ponadto miał dobrze wyprasowane dżinsy, a okulary trzymał w kieszeni flanelowej, czarno-czerwonej, koszuli.

Obaj zajęci swoją pracą, sprawiali wrażenie całkowicie pochłoniętych tym, co robili.

– Kamil, kocham cię jak brata, ale to, co gadasz, jest krystalicznie czystym pierdoleniem – powiedział łysy do idącego za nim człowieka z zaczesanymi do tyłu długimi do ramion włosami.

– No ale jak mamy mu to inaczej wytłumaczyć?

– A co tu dużo mówić? Zapiszesz w papierach, że nie mamy części, dostaniemy działkę i że czekamy na inną robotę.

– No ale wiesz… Niby możemy chociaż uruchomić jedno skrzydło, przekopać i sprawdzić kable, a na końcu włączyć przekaźniki…

– Co ty mi tu będziesz chrzanił o przekaźnikach? I kto, kurwa, niby nas teraz nachodzi?!

– Adam Bażyński mnie tu wysłał – oznajmiłem, wiedząc, że mowa o mnie, i wyszedłem naprzeciw zainteresowanym. – Przyszedłem popytać, co porabiacie, zdać raport, a następnie…

– Dobra, dobra, wystarczy… – westchnął łysy. – Ja jestem Mariusz, a ten tutaj obok to mój wyrodny, Bogu ducha winny swojemu umysłowemu niedorozwinięciu, brat – Kamil. A ciebie jak zwą?

– Krzysztof Karwieski, miło poznać – odrzekłem, podchodząc bliżej, i rozejrzałem po okolicy. – Morzywin nie ma prądu i po tym, co zobaczyłem, to chyba wiem dlaczego.

– No co ty powiesz? – odparł sarkastycznie pytaniem na pytanie Mariusz. – W każdym razie przekaż Adamowi, że sprzęt zdechł, nie ma złomu na naprawę i dopóki nie załatwi zamienników, może pożegnać się ze swoim elektrycznym czajnikiem.

– No to co w końcu mam zrobić? – dopytywałem, próbując uzyskać dokładniejszą odpowiedź.

– Po prostu nagadaj mu, że nie damy rady przywrócić elektryczności, dopóki miasto nie zamówi dodatkowych części… dokładnie chodzi o kilka generatorów. O ile możemy po łebkach skonstruować resztę, to tego już nie.

– Tak szczerze, to my tylko zajmujemy się konserwacją turbin i akumulatorów – dodał Kamil. – Od tworzenia różnych podzespołów mamy przełożonego.

– Którego zwą Aleks Sznycer i wypieprzył z Morzywinu jakoś rok temu – wtrącił od siebie Mariusz. – Do teraz nie mieliśmy takiej sytuacji, żeby potrzebne było dodatkowe zaopatrzenie. Szkoda, że wcześniej nie zrobiliśmy lub zamówiliśmy całej elektroniki…

– Inaczej stałoby tu więcej elektrowni… – stwierdził Kamil. – Wiadomo, że gdybyśmy mieli dostęp do części, to Bażyński zagoniłby nas do pracy. Pazerność by wzięła górę.

– A tak to nie mamy ani materiałów, ani roboty i jedyne, co nam dotychczas pozostało, to łażenie tutaj i oględziny tego działającego do wczoraj badziewia – powiedział Mariusz i kopnął większy fragment łopaty jednego z wirników.

– Ok… to jeszcze raz mi powiedzcie, co mam Bażyńskiemu przekazać? – ponownie dopytywałem, nie za bardzo wiedząc, jaki zdać raport przywódcy osady.

– Wiesz co, chłopie… chyba lepiej będzie, jak osobiście z tobą pójdę i pomówię z szefem – odrzekł Mariusz. – Może byś wspomniał o generatorach i Sznycerze, ale za cholerę nie wiesz, jak bardzo nie chce mi się tu teraz siedzieć. Kamil, dasz sobie radę sam?

– Przecież mamy tu zrobić rekonesans…

– Raczej cieciować, bracie, cieciować – skwitował Mariusz, marszem zmierzając z powrotem w kierunku Morzywinu. – Kiedy nic tu po mnie, a ty tylko będziesz wypełniał protokół, że brakuje komponentów czy co tam nawypisujesz, aby i tak stwierdzić, że wszystko jest rozjebane, i chuj. Dobra… Krzysiek? Dobrze zapamiętałem imię?

– Znakomicie – odparłem lekko podirytowany, kierując wzrok na elektryka.

– Bez urazy, ale nudny jesteś – stwierdził Mariusz, zatrzymując się przy najbliższym drzewie. – Poza tym to co ci Bażyński obiecał w zamian za fatygę?

– Dokładnie to nic, ale jak wszyscy wiemy, bezinteresowne uczynki przynoszą największe korzyści.

– Hehe… niewątpliwie, ale nie dość, że nieogarnięty z ciebie typ, to jeszcze frajer. Za to dobrze kombinujesz. Gdy doczłapiemy do szefa, to lepiej postaw na swoim, bo inaczej on owinie cię wokół palca i wykorzysta, jakbyś był jego suką.

– Za zwykłe łażenie jeszcze nikt niczego nie osiągnął – odparłem, żegnając się z Kamilem i podchodząc do Mariusza. – A z ciebie jest dupek, ale przynajmniej nie owijasz w bawełnę i walisz prosto z mostu.

– Coś mi mówi, że to będzie początek przezajebistej przyjaźni, nudziarzu… a ty, bracie, pilnuj złomu i wracaj najszybciej do domu.

– Heh… nie omieszkam, zasrańcu – odpowiedział Kamil, pokazując mężczyźnie środkowy palec, a następnie wrócił do swoich obowiązków.

– Kochany jesteś… – oświadczył Mariusz, symulując wycieranie łzy spod oka. – Dobra, Krzysiek, lecimy do miasta, to może zdążę sobie przygotować coś na obiad, jak już dogadamy się z Bażyńskim. Poza tym, sorry, że tak prosto z mostu, ale palisz?

– Palę.

– No to chyba zostaniesz moim nowym najlepszym przyjacielem, he, he… – zarechotał Mariusz, klepiąc mnie po plecach i lekko popychając w kierunku powrotnym do miasta.

Przez następne trzy godziny szedłem spokojnie przez mokradła, dyskutując z moim nowo poznanym znajomym na przeróżne tematy. Mówiąc szczerze, to z Mariusza Brzeszewskiego okazał się całkiem przyzwoity gość… z wyjątkiem jego słabości do wszystkich wykonujących najstarszy zawód świata kobiet Morzywinu. Energetyk wyjawił mi także, że w życiu jest honorowy i docenia ludzi uczciwych i realizujących swoje cele. W dodatku nie skąpił dowcipu, ale przeprosiny za nazwanie mnie frajerem chyba potraktował na poważnie. Chyba… W każdym razie uszczuplony o kilka papierosów dotarłem z nim do rogatek osady i po ponownym pozdrowieniu skojarzonego przeze mnie, stojącego od rana, strażnika poszliśmy prosto na bazar, przy którym mieszkałem…

Oj… jak ja nie cierpię mojej rudery…

Po ominięciu mieszkania Edyty wkroczyliśmy do południowej, mniej zadbanej części osady. W tym rejonie przeważało drewniane budownictwo, które mocno oberwało przez wczorajszą burzę. Tutaj nie można było uświadczyć żadnych drzew i przydomowych ogródków, a jedynie sterty gruzu, zwalone konstrukcje części domów i wszechobecną biedę. Spośród tego wszystkiego wyraźnie wyróżniała się moja zaniedbana kamienica. Wyglądająca ponuro, z wybitymi wszystkim oknami i niemal całkowicie obdarta z tynku, dawała cień na bazar.

Strefę handlową założono jakiś czas temu po wprowadzeniu przez przywódcę osady przyzwolenia na transakcje wymienne. Kiedyś to miejsce stanowiło zwykłe skrzyżowanie dróg, a obecnie wykorzystywano je do prowadzenia targów. W dodatku dzisiaj zatłoczonych i ze straganami wypełnionymi po brzegi najróżniejszymi drobiazgami. Przy tym miejscu stał także niewielki most, po którego przekroczeniu można było opuścić osadę od południowego zachodu. Wiązało się to jednak z kontrolą, którą przeprowadzał strażnik siedzący w niewielkiej ceglanej stróżówce.

– No i w końcu dotarliśmy na miejsce – powiedział dumnie Mariusz, opierając ręce na biodrach. – Szukaj wzrokiem Bażyńskiego, bo trochę mnie goni do nic nierobienia…

– Z wyjątkiem obiadu? – wtrąciłem cynicznie, słysząc, jak mężczyźnie burczy w brzuchu.

– Zaprawdę wielkie są twoje spostrzeżenia – odpowiedział mi energetyk, ostentacyjnie wznosząc ku niebu ręce. – Załatwmy to, co mamy z szefem, bo żreć mi się chce.

– Bez nerwów, stoi przy wejściu do mojej kwatery… – westchnąłem, kiwając głową w stronę lidera Morzywinu.

– Adaś! – niespodziewanie krzyknął mój kompan, wychodząc w stronę przywódcy. – Ile to już czasu minęło, odkąd rozmawialiśmy?

– Hmm, jak zgaduję, kilka godzin – odparł Bażyński, odkładając na bok wypełnionymi notatkami szkicownik i siadając na schodach do kamienicy. – Ty nie miałeś przypadkiem z bratem spisywać raportu dotyczący stanu wiatraków?

– Kamil jest dość nieogarnięty, ale do wieczora ogarnie papierkową robotę. Ja, zamiast siedzieć w dziczy i nic nie robić, postanowiłem się pofatygować, przyjść z tym oto fajnym gościem i zdać tobie bezpośrednio opinię na temat naszej sytuacji z prądem.

– Do rzeczy… – wymamrotał przywódca, przewracając oczami i zerkając ku niebu.

– Jakby to delikatnie ująć w słowa… niemal wszystko zdechło i ten szmelc pier…

– To może ja opowiem, co widziałem – wszedłem Mariuszowi w słowo. – Dwie elektrownie… cóż… przestały istnieć. Trzecia wymaga generalnego remontu. Nie ma możliwości stworzyć części do konstrukcji nowych generatorów i potrzeba nam dobrego fachowca.

– Jakim jest Aleks Sznycer – dokończył za mnie Mariusz. – Szef zdaje sobie sprawę, że ja z bratem zajmujemy się tylko sprzętem, ale nie potrafimy wszystkiego skombinować. Za to odpowiedzialny był nasz przełożony, którego ponad rok temu wysłałeś cholera wie gdzie.

– Na pewno nie poradzicie sobie bez Aleksandra? – dopytywał Bażyński, drapiąc się w podbródek i sprawiając wrażenie przejętego sytuacją. – Zdajesz sobie sprawę, że nasze akumulatory na długo nie wystarczą i będziemy skazani na siedzenie przy świecach? Mniejsza o mnie, ale nie szkoda wam mieszkańców?

– Przecież dobrze mnie znasz… – odparł Mariusz, siadając koło przywódcy osady. – Nie mam zamiaru zgrywać przy tobie chojraka i obiecywać, że wszystko toot sweet załatwimy… potrzebny nam Sznycer… Odkąd go nie ma, to roboty mamy zdecydowanie za dużo. Gdzie jest mój pracodawca?

– Rok temu wysłałem go w delegację do Krakowa – oznajmił Bażyński, z trudem powstrzymując rozgoryczenie zaistniałą sytuacją. – Dobra… z ciężkim sercem to mówię, ale musicie po niego wyruszyć.

– Że niby ja? – z niedowierzaniem spytałem.

– A co masz lepszego do roboty? Łowić ryby? Twoją i Kowalczyckiej łajbę roztrzaskało w pył. Nie można odnaleźć większości kutrów, więc do stworzenia nowych i naprawy tych w naszej stoczni, jesteście bezrobotni.

– Krzysiek, pamiętaj, co tobie wcześniej mówiłem – wtrącił Mariusz, patrząc mi w oczy.

– Dobra, niech będzie… – westchnąłem… – Ale zdaje sobie pan, panie Bażyński, sprawę, że na darmo nie będę maszerował cholera wie gdzie, bez broni i szukał kogoś, kogo w życiu na oczy nie widziałem?

– Po pierwsze… nie piechotą cię wyślę, a w zasadzie autem – odrzekł przywódca Morzywinu, odwracając wzrok na przemieszczających po placu i wymieniających towary mieszkańców. – Po drugie, dostaniesz wsparcie… Zaraz tu powinien przyjść Jerzy Kryszycki ze swoim raportem.

– Kto to niby jest? – zapytał Mariusz, zerkając w moją stronę i niewerbalnie poprosił o papierosa.

– A wypchaj się – odwarknąłem, podsuwając energetykowi paczkę.

Ten, bez skrępowania, wyciągnął skręta, zapalił go, puścił w niebo chmurę i odetchnął.

– A… już kojarzę… Kryszycki nadzoruje naszych myśliwych, ważna szycha – usłyszałem w odpowiedzi od energetyka.

– Nie nadzoruje, ale za nich odpowiada – wyjaśnił Bażyński, gestem ręki rozganiając dym tytoniowy. – Jeśli wyrazi zgodę na współpracę, to przekażę mu dowództwo nad obroną miasta, za co obecnie ja odpowiadam.

– A co my będziemy z tego mieć? – dopytywał Mariusz, ciągnąc za język przywódcę osady.

– Więc chcecie coś w zamian? W sumie nic dziwnego. Wiem, że to nie jest zadanie na jeden wieczór… Poza tym rozumiem, że wstępnie postanowicie wyruszyć z miasta?

– Ja tak, nie wiem, jak na to zareaguje mój nowy kolega – zarechotał Mariusz, zerkając na mnie i wypuszczając z ust kolejną chmurę dymu.

– Nic o nas beze mnie! – nieoczekiwanie dołączyła do dyskusji Edyta, przechodząc przez zebrany na targowisku tłum, i stanęła koło mnie.

– Nie spodziewałem się ciebie tutaj… – Nie kryjąc zdziwienia, pocałowałem przyjaciółkę w policzek.

– Ty nigdy nie wiesz, kiedy mam zamiar dojść – Udając oburzenie, odrzekła kobieta, mocno mnie przytulając. – Panie Bażyński, co to za zabieranie nam roboty? Słyszałam także, że mamy kogoś odszukać?

– Nieładnie podsłuchiwać – odparł przywódca osady, podnosząc odłożony wcześniej szkicownik, i bez skrępowania wznowił sporządzanie notatek. – I nie ty masz zajęcie, ale Krzysztof i Mariusz.

– A właśnie, cześć, przystojniaku – powiedziała Edyta, puszczając oczko w stronę energetyka.

– W każdym razie niechętnie to mówię, ale trzeba odnaleźć Aleksandra Sznycera – oświadczył Bażyński, nie przerywając sporządzania raportu. – To zadanie nie należy do najłatwiejszych i trzeba do tego odpowiedzialnych osób. I gdzie jest ten Jerzy…?

– O mnie mowa? – zapytał nieznany mi trzydziestoparoletni mężczyzna, znienacka do nas podchodząc.

Wyglądał jak przeciętny myśliwy. Ubrany na zielono, nosił typową jak na swój zawód kurtkę, buty, spodnie moro i nadszarpniętą zębem czasu czapkę z daszkiem. W dodatku na plecach zawieszony miał sztucer z zamontowaną do niego lunetą. Z tego, co kojarzę, to broń mieściła w magazynku pięć naboi plus jeden dodatkowy. Ach, jakbym chciał wrócić do dawnej pracy…

– No tak, przeczuwałem, że w końcu tu przyjdziesz – oznajmił z wytchnieniem przywódca Morzywinu. – Masz dla odmiany ochotę na wyjazd służbowy? I sporządziłeś to, o co cię wcześniej prosiłem?

– Raport mam tutaj, a w sprawie wyjazdu to chcę znać płynące z tego korzyści – odpowiedział Kryszycki, wręczając Bażyńskiemu zwiniętą kartkę papieru, i podejrzliwie zaczął się nam przyglądać. – W ogóle co to za zbiegowisko?

– Poznaj Krzyśka, Edytę i tego generującego smród Mariusza. Mam dla ciebie zadanie, abyś eskortował tych panów do Krakowa i odnalazł pewnego inżyniera energetyki. Wiem, długa to droga, ale powinieneś być zadowolony z nagrody. W zamian oferuję całkowitą samowolę nad ochroną miasta. Przestaniesz być zwykłym myśliwym i…

– Chwila! – krzyknęła Edyta, wchodząc w słowo Bażyńskiemu. – Mówi pan, że Krzysiek i Mariusz mają iść aż do Krakowa, a zapomina, że jeden z nich to mój przyjaciel. Nie zgadzam się na to, aby siedzieć w mieszkaniu i nic nie robić. Albo idę z facetami, albo Kryszycki zasuwa tylko z Brzeszewskim po tego naszego energetyka. Wolę niezliczone kolacje przy świecach niż samotność i zawodową stagnację. Poza tym umiem sobie poradzić i mam wiele zalet.

– W to nie wątpię – stwierdził Mariusz, jakby rozbierając kobietę wzrokiem i puszczając do niej oczko. – Ale poza twoją aparycją to można cię jakoś wykorzystać?

– Ej… bez takich mi tu – powiedziałem, odbierając energetykowi papierosa, dopaliłem to, co zostało i zadeptałem niedopałek na ulicy. – Szanuj ją bo oberwiesz.

– Kiedy to zwykłe flirtowanie… a szef powinien go zgnoić za zaśmiecanie!

– Nie karzemy tutaj za pierdoły – zripostował przywódca, wstając i spoglądając na nas. – Dobra, Edyta, skoro nalegasz, to dołączysz do delegacji. I nie ma co tracić więcej czasu na jałowe dyskusje, więc macie mi tu teraz powiedzieć, co w zamian ode mnie chcecie.

– Mnie zadowoli pańska oferta – bez chwili zwątpienia odrzekł Kryszycki. – Nadzorowanie ochrony miasta to chyba najważniejsza fucha, zaraz za przywództwem…

– Ja bym chciał, aby mnie w końcu przywrócić do myślistwa – powiedziałem, wyczuwając, że podobna okazja może mi się szybko nie przytrafić. – No i nie mam już ochoty mieszkać w tej pieprzonej kamienicy. Marzę o własnym domu wraz z Edytą.

– A pytał cię ktoś, co ja o tym sądzę? – spytała żartobliwie moja przyjaciółka, z trudem ukrywając radość. – Poza tym wspólny kąt byłby dla mnie czymś fajnym. Mogłabym nawet oddać swoje lokum, aby mieć choć chwilę świętego spokoju.

– Czyli, jak dobrze rozumiem, mieszkanie w zamian za dom, nową pracę dla Krzysztofa i za to sprowadzacie tutaj Sznycera? – dopytywał Bażyński. – Moim zdaniem możemy tak zrobić. Pozostała kwestia Brzeszewskiego…

– Mnie tam już teraz jest dobrze… – stwierdził krótko Mariusz spuszczając wzrok. – Gdyby jednak szef mógł mi i mojemu bratu także dać jakąś lepszą kwaterę niż spelunę, którą obecnie zajmujemy…

– To?

– Jakby to ująć… byłbym niezmiernie rad – odparł, nienaturalnie szczerząc zęby, energetyk.

– Dobrze, to zrobimy tak: jeśli… to znaczy, jak wrócicie z tym, który rozwiąże problemy z elektrycznością, to ulokuję was wszystkich w sąsiedztwie. Karwieski dostanie pracę, którą obecnie wykonuje Kryszycki, a ten z kolei zostanie szefem ochrony. Coś pominąłem?

– W żadnym wypadku – stwierdziłem, z zadowoleniem przystawając na propozycję. – Zrobimy, co pan każe, tylko prosimy o dotrzymanie słowa.

– Jesteś pierwszym, który we mnie zwątpił – zaśmiał się Bażyński. – W każdym razie teraz urywam dalsze dyskusje. Idźcie do domów, weźcie prysznic, zjedzcie coś, a po zmroku przyjdźcie do mojej kwatery. Tam otrzymacie niezbędny ekwipunek. Tymczasem nic tu po mnie. Do zobaczenia niedługo.

Po tych słowach przywódca osady schował raport myśliwego do kieszeni i po chwili opuścił teren targowiska.

Nastała niezręczna cisza. Nie wiem nawet, jak długo patrzyliśmy w milczeniu na siebie, wiedząc, że przez jakiś czas będziemy współpracować. Mnie i Edytę bardzo to cieszyło, gdyż nie dość, że Bażyński pozwolił nam działać razem, to jeszcze mamy szansę otrzymać nagrodę moich marzeń. Zawsze chciałem posiadać własny dom i uciec od miejskiego zgiełku, sąsiadów, hałasu i wszystkiego, od czego można oszaleć. Edyta prawdopodobnie myślała podobnie, gdyż życie też dało jej ostro w kość i nie szczędziło przykrości. Sądzę, że tak jak ja odczuwała czasami chęć, aby gdzieś zniknąć i po prostu skupić się na sobie. A może i na kimś więcej…

– No dobra, koniec tego dobrego – w pewnym momencie oznajmił Mariusz, strzelając głośno palcami. – To ja idę wykonywać polecenie służbowe, czyli żreć, wymyć się na zapas i zajmować swoimi sprawami aż do wieczora. Może brat wcześniej z roboty wróci, to zdążę go uprzedzić, że przez jakiś czas będzie miał spokój.

– Ech… w takim razie do zobaczenia na odprawie – westchnął Jerzy, żegnając się ozięble i spokojnym krokiem zaczął odchodzić w stronę wyjścia z Morzywinu.

– A ty co, nawet nie chcesz chwilę z nami pogadać? – spytała Edyta, patrząc wymownie w stronę myśliwego.

– Jeszcze będzie na to czas – nieoczekiwanie odparł mężczyzna, uniósł zaciśniętą w pięść dłoń i zniknął nam z oczu.

– Oj, będzie zabawnie – stwierdził energetyk, również odchodząc, ale na północ, w stronę miasta. – I, Krzysiek… dobrze to rozegrałeś z szefem. Zawsze kombinuj, a może coś z tego wyjdzie. Będę przed zmrokiem na was czekał pod domem Adasia.

– Możesz wtedy iść od razu do niego – odparłem, spontanicznie przytulając Edytę. – Bez sensu na marne marznąć na dworze.

– W sumie masz rację i za to cię coraz bardziej lubię. I fajną masz dupę…

Po czym w pośpiechu opuścił bazar, ostentacyjnie udając ucieczkę.

– Jemu chodziło o mnie czy wy coś…? – pytała Edyta uważnie, aczkolwiek komicznie badając mnie wzrokiem.

– Zabawna jesteś… Edź marzycielka – oznajmiłem, całując ją w usta. – Wracamy do ciebie, bo u mnie nie ma czego szukać.

– Jak wolisz… a ogolisz się w końcu i założysz coś nowego?

– Nie łącz tych dwóch rzeczy, bez zarostu wyglądam jak przerośnięte dziecko.

– No to chociaż cię w końcu przebiorę! – wykrzyczała Edyta, kierując na siebie uwagę kilku postronnych przechodniów. – Lecimy do mnie!

Następnie objęła moje ramię i spacerem poszliśmy z powrotem do jej mieszkania.

Kiedy dotarliśmy na miejsce, pierwsze, co zrobiłem, to wziąłem kąpiel. Oczywiście Edyta nie mogła sobie odpuścić i od razu rozebrała się do naga i do mnie dołączyła. Dość przyjemnie zleciały nam najbliższe chwile spędzone w jej łazience…

Po odświeżeniu się zostałem zaprowadzony do sypialni i musiałem dobrać sobie nowe ubranie. Przy okazji zobaczyłem, ile ta kobieta ma moich ubrań w swojej szafie. O ile wybłagałem, aby zostać przy swojej ulubionej ramonesce i traperach, musiałem założyć niebieskie jeansy i pachnącą bzem czarno-czerwoną koszulę. Ona natomiast założyła jedynie biały golf i zieloną kurtkę parka czy jak tam mi tłumaczyła. Poza tym nic więcej ze swojego ubioru nie wymieniła. Pieprzona hipokrytka. Chce mnie zmienić, a sama się nie może…

– Coś tam marudzisz, Krzysiu? – spytała nieoczekiwanie, widząc moją reakcję na jej ubiór. – Wyglądam w tym grubo?

– Skądże, Edź, skądże… – odparłem, uważnie ważąc słowa. – Wręcz wisi to na tobie. Powinniśmy teraz coś zjeść, abyś nabrała trochę… Wtedy twe biodra będą…

– Już nie kombinuj, wiem, że jestem seksowna. Udowodniłeś to wiele razy. Teraz mi powiedz, co chcesz na obiad?

– Cokolwiek zrobisz, zawsze będzie smaczne – powiedziałem, kończąc swoją błazenadę, i poszedłem do kuchni.

– Skoro to nasza ostatnia tutaj noc, to czas na naleśniki z dżemem truskawkowym!

– Tego to ja akurat nienawidzę!

– No to będzie schabowy z ziemniakami i bura…

– Sprawdzasz mnie – odrzekłem, siadając do stołu. – Wiesz, jak nie cierpię buraków.

– A cukier z nich jakoś wsuwasz – stwierdziła Edyta, podchodząc do mnie i całując w policzek. – Spokojnie, znam cię na wylot.

– Nie chciałabyś.

– W końcu się dowiem wszystkiego, ale zdaję sobie sprawę, że jeszcze nie czas… w każdym razie przygotuję również sałatkę grecką.

– I za to cię uwielbiam najbardziej– oznajmiłem wyraźnie zadowolony. – Może ci pomóc przygoto…

– Zieleninę, ziemniaki i mięcho? Wara od kuchni! Następnym razem ty coś przyrządzisz. Teraz ja tworzę!

Usłyszawszy te słowa, zamilkłem, obdarzyłem tę cudowną kobietę uśmiechem, po czym cierpliwie oczekiwałem obiadu…

Po solidnym posiłku przeznaczyliśmy do zachodu słońca czas niemal wyłącznie na odpoczynek. Dyskutowaliśmy na przeróżne, niemające większego znaczenia, tematy. Poza tym przeglądaliśmy zakurzony album z niezbyt wyraźnymi zdjęciami, gdyż nasz fotograf dysponował jedynie prostym aparatem fotograficznym, a nie tymi napędzanymi elektrycznie lustrzankami, o których kiedyś słyszałem. Ponadto Edyta zorganizowała dla nas przeróżne gry karciane, włączając w to rozbieranego pokera. Nim jednak zabawa rozkręciła się na dobre, nastał wieczór i nadszedł czas na odwiedzenie przywódcy Morzywinu.

– No cóż… – westchnęła od niechcenia Edyta, zakładając na siebie golf i poprawiając stanik. – Na nas już pora, Krzysiu.

– Jeszcze tutaj dzisiaj wrócimy – odparłem zadowolony, dopinając ramoneskę. – Chyba nikt o tej porze roku nie wychodził na tak daleką misję, więc musimy dobrze się przygotować. Dokończymy później rozgrywkę?

– Raczej nie wchodzę dwa razy do tej samej rzeki – usłyszałem w odpowiedzi Edytę, która chwyciła leżącą na ziemi kurtkę i zmierzała do wyjścia. – Poza tym wymyślę coś nowego, aby urozmaicić nam czas… przecież mnie znasz.

– Skoro tak to ujęłaś, to nic tu po nas. Tylko wiesz, że co będzie, a nie jest…

– Nieznany to rejestr – ucięła, obejmując mnie za ramię, i wyprowadziła ze swojego mieszkania.

Zanim dotarliśmy do północnej części Morzywinu, było już kompletnie ciemno. Ledwo ominęliśmy niewielki park i sporych rozmiarów metalowe baraki, gdzie reperowano kutry i sprzęt rybacki, a ujrzeliśmy siedzibę Adama Bażyńskiego.

Budynek postawiono w najbardziej wysuniętej na północ części miasta. Mimo to najmniej ucierpiał od wczorajszego orkanu. Wyglądał, jakby przed kilkoma dniami oddano go do użytku. Pomalowana na czerwono elewacja i sporych rozmiarów okna nawet nie miały uszkodzeń spowodowanych potęgą natury. Nie mogłem tego powiedzieć o kutrach, które częściowo podtopione, szorowały kadłubem po dnie portu, a ich luźniejsze elementy roznosił po okolicy zimny wiatr. Mimo wszystko nie chcieliśmy tracić czasu i od razu podeszliśmy przed wejście główne kwatery przywódcy. Ku mojemu zdziwieniu czekał już tam na nas Mariusz.

Wyraźnie zadowolony na nasz widok otworzył drzwi, poświecił latarką i machnięciem ręki zaprosił do środka.

– Czy ty przypadkiem nie miałeś na nas czekać już w biurze? – spytałem, patrząc podejrzliwie na energetyka.

– Wolałem nieco ostudzić zapał na dworze. Poza tym wdepnęliśmy w polecenie szefa aż po uszy, więc równie dobrze możemy odprawę odbębnić razem. No dobra, wchodźcie już do środka, bo prawie odmarzły mi wszystkie członki.

– Doprawdy…? – zadziornie dopytywała Edyta, cynicznie patrząc mężczyźnie w oczy.

– Dokładnie dwadzieścia, ale podoba mi się twój tok myślenia – niemal wybuchł śmiechem Mariusz, gestem nas ponaglając. – A teraz won, po schodach do końca na górę i w lewo. Nasz szeryf siedzi w ostatnim pokoju.

Po przekroczeniu progu od razu poczułem ciepło. Z tego, co mi wiadomo, przywódca miał kotłownię i węglem podgrzewał instalacje wodne rozmieszczone pod podłogą. W efekcie dało to zdumiewająco skuteczny efekt przy utrzymywaniu komfortowej temperatury w całym budynku. Nie kryjąc zadowolenia, rozpiąłem ramoneskę i wraz z Edytą i Mariuszem poszliśmy wprost do gabinetu Bażyńskiego.

Kiedy dotarliśmy pod drzwi, do których przytwierdzono niewielką tabliczkę z nazwiskiem przywódcy, Mariusz pociągnął za klamkę i kiwnąwszy głową, zaprosił do środka. Bez słowa chwyciłem Edytę za rękę i weszliśmy do pomieszczenia, które wprawiło mnie w osłupienie.

Czy to możliwe, aby w dwudziestym czwartym wieku tak dobrze żyć?

Pokój Bażyńskiego zachwyciłby chyba każdego, kto widziałby to wnętrze. Wszędzie zdobione złotymi ramami malowidła i stare, aczkolwiek utrzymane w niemal idealnym stanie meble nad wyraz dobrze prezentowały się w skromnie oświetlanej przestrzeni. Sporych rozmiarów okna ukazywały piękno albo raczej stan nędzy i rozpaczy morzywińskiej floty rybackiej. Rozmieszczone na każdej ścianie świece dawały słaby blask, przez ledwo dostrzegłem siedzącego przywódcę osady na obrotowym drewnianym krześle tuż przy biurku.

Obok niego stał niedawno przez nas poznany myśliwy. Sprawiający wrażenie zamyślonego oparł dłoń o swoją twarz i zerkał w kierunku morza. Także Bażyński obserwował północny horyzont, przy okazji żonglując ołówkiem w dłoni.

– Jak uzgodniliśmy, tak przyszliśmy – oświadczyłem po kilku sekundach, nie mogąc znieść niezręcznej ciszy, i podszedłem bliżej biurka. – I przepraszam za wścibstwo, ale czy jest coś za oknem, co warto sprawdzić?

– Ależ skąd, nie ma takiej potrzeby – odparł przywódca, zerkając przez ramię. – Właśnie skończyliśmy z panem Jerzym ustalać do końca szczegóły waszego zadania. Z racji takiej, że nie zwykłem dwa razy powtarzać, może ty, przyszły nadzorco morzywińskiej ochrony, wyjawisz partnerom, co będziecie robić?

– Nie ma problemu – powiedział Kryszycki, wychodząc nam naprzeciw i opierając o krawędź biurka. – Chcecie prosty czy dokładny konspekt?

– Nie znam cię jeszcze zbyt dobrze, więc mów, co po prostu musimy wiedzieć – odpowiedział Mariusz, dopiero co wyłączając swoją latarkę i chowając ją do kieszeni płaszcza. – A właśnie, Krzysiu, mogę cię jeszcze naciągnąć na jednego skręta?

– Tu nie wolno palić – odrzekł Bażyński, obracając się na krześle i patrząc pogardliwie na energetyka. – Dobra, nie jestem specjalnie w nastroju, więc załatwmy to szybko. Później wracajcie do siebie, a teraz słuchać, co Jerzy ma wam do powiedzenia. Możecie już zaczynać.

W reakcji na te słowa momentalnie zamilkliśmy, dając myśliwemu możliwość wtajemniczenia nas w plan działania.

– Od czego by tu… – zaczął Kryszycki, gładząc dłonią swoje krótkie blond włosy. – Naszym głównym zadaniem jest odnalezienie Aleksandra Sznycera. W raportach jest adnotacja, że opuścił Morzywin w sierpniu zeszłego roku, aby zająć się centralnym zasilaniem miasta Kraków, leżącego w niegdysiejszej Małopolsce. Odkąd energetyk wyjechał, krótko później słuch o nim zaginął. Ostatni meldunek otrzymaliśmy trzynastego września, kiedy to przekazał naszym oddelegowanym przez radiołączność…

– Chwila – przerwała poirytowana Edyta, podchodząc do myśliwego. – Przepraszam, że wchodzę w słowo, ale historia nas nie interesuje. Wiemy, kogo szukamy, a przyszliśmy tutaj tylko po to, aby wiedzieć, co robić.

– Otóż wyjaśniam – odparł Jerzy, kierując wzrok na umieszczone w kącie pomieszczenia cztery ciemnozielone plecaki.

Czemu ja do tej pory ich nie zauważyłem?

– Tam stoją nasze zapasy, które powinny nam wystarczyć na najbliższe dziesięć dni – wznowił po chwili Jerzy. – Dostajemy wodę, prowiant i trochę ciernińskich złotych na dalsze zakupy. Poza tym otrzymałem od pana Bażyńskiego kluczyki do samochodu, który musimy odebrać z tamtej miejscowości, aby dojechać do Aleksandra.

– Nie za bardzo nadążam… – próbowałem wejść w słowo Kryszyckiemu, ale Mariusz ostentacyjnie uderzył pięścią o blat biurka.

– Kurwa mać, za dużo tego! – powiedział doniośle, masując nadwyrężoną dłoń. – Ciernin, samochód?! Do rzeczy!

– Ciernin to taka miejscowość położona jakieś sto sześćdziesiąt kilometrów stąd – wyjaśnił Bażyński, wstając i wyraźnie podenerwowany podszedł do okna. – Poza tym, gdybyście dali radę bez Sznycera przywrócić prąd memu miastu, nie musielibyśmy odstawiać tego przedstawienia. Co do tej drugiej kwestii… Część naszych aut stacjonuje niedaleko miejsca, gdzie macie odnaleźć Serafina Linkowiaka – naszą wtykę. Odpowiada on za handel i przy okazji melduje, co się dzieje w regionie. Zarówno tamto miasto, jak i my wiemy o sobie i jakoś nie narzekamy na współpracę. Kiedy namierzycie naszego tajniaka, po prostu pokażecie mu klucze, które ma przy sobie Kryszycki, i resztę trasy pokonacie autem.

– Czyli jednak musimy swoje wyłazić… – westchnęła Edyta, spuszczając wzrok na podłogę.

– Ech… ze mną nie zginiecie – od niechcenia zadeklarował Jerzy, wyciągając z kieszeni wspomniane wcześniej kluczyki. – Znam drogę do Ciernina i wszelkie związane z trasą niedogodności. Na pewno damy radę.

– Obyś miał rację – odparłem, chwytając Edytę pod ramię i zmierzając w stronę drzwi wyjściowych z gabinetu Bażyńskiego.

– Pozostała nam do uzgodnienia jeszcze jedna sprawa – dodał Bażyński, wyciągając z szuflady biurka pistolet MAG i położył go na blacie. – Mariusz, rozpoznajesz ten model?

– Czy znam? – odpowiedział retorycznie Brzeszewski, biorąc broń do rąk i wyciągając pusty magazynek.

Następnie zwolnił bezpiecznik, wycelował w sufit i pociągnął za spust.

– Niechętnie to mówię, ale będziesz stanowił wsparcie – oświadczył Kryszycki, wręczając paczkę naboi energetykowi.

– Co dwie spluwy, to nie jedna – zaśmiał się Mariusz, chowając krótką broń palną do kieszeni płaszcza. – I dzięki za trzydzieści sześć pocisków. Jeśli będzie trzeba, odpowiednio je zadedykuję.

– Odpukać w niemalowane – szepnęła Edyta, błądząc wzrokiem po pomieszczeniu.

– Jak wyruszymy, to dokładniej poznacie szczegóły naszej podróży – oznajmił Jerzy, podchodząc do przygotowanych dla nas plecaków, zabierając jeden z nich i szybkim krokiem opuszczając gabinet Bażyńskiego. – Zbiórka przy południowej bramie jutro o siódmej rano.

– Czyli sobie dobrze nie pośpimy… – westchnął Mariusz, usłyszawszy trzaśnięcie drzwiami i kiwnął przecząco głową. – W każdym razie wiemy już wszystko. Chyba że czegoś jeszcze nam szef nie powiedział?

– Tyle wystarczy – stwierdził Bażyński, wstając i podchodząc do okna. – Co do wynagrodzenia to uzgodniliśmy je wcześniej. A ja dotrzymuję słowa, więc, jeśli łaska, zostawcie mnie już samego.

– Nie zawiedziemy pańskiego zaufania – na zakończenie wtrąciłem, machnięciem ręki pozdrawiając przywódcę Morzywinu, po czym chwyciłem trzy pozostałe plecaki i opuściłem wraz z resztą grupy jego biuro, szybko zmierzając przed budynek.

Chyba tyle jestem w stanie obiecać…

Kiedy wyszliśmy na zewnątrz, ja i Edyta szybko pożegnaliśmy się z Mariuszem. Po wręczeniu mu jego bagażu wolnym krokiem zaczęliśmy wracać do mieszkania mojej przyjaciółki. W ciemności przemierzaliśmy główną ulicę osady. Milczący, nieniepokojeni przez nikogo, spoglądaliśmy w niebo. Dzięki awarii zasilania mogliśmy doskonale ujrzeć część Drogi Mlecznej. Dotychczas tylko na pełnym morzu lub w kompletnej leśnej głuszy było mi dane oglądać jednocześnie aż tyle gwiazd…

Gdy przekroczyliśmy próg mieszkania Edyty, odczuliśmy zimno bijące od strony przebitego niedawnym orkanem okna. Zniechęceni myślami o spędzeniu nocy w sypialni, postanowiliśmy zregenerować siły na kanapie w salonie. Kobieta, idąc po omacku w ciemności, powoli podeszła do mebla i wyjęła kilka poduszek i duży wełniany koc. Bardzo szybko umościła posłanie i zdjęła z siebie niemal całe ubranie, pozostawiając na sobie jedynie biały golf.

Równie szybko otuliła się w koc i momentalnie zamarła w bezruchu.

– Obiecałam ci wymyślić coś nowego, aby urozmaicić nam czas, ale jednak brak mi pomysłów – wyszeptała, nie patrząc w moją stronę. – No i marznę, więc może po prostu przyjdź tu do mnie i bądź dzisiaj moim grzejnikiem.

– Mogę być twoim termoforem każdego dnia – żartobliwie odparłem, zdejmując kurtkę buty i spodnie, po czym szybko dołączyłem do Edyty. – Poza tym przez jakiś czas będziesz na mnie skazana, więc to dobry moment, aby razem odpocząć, korzystając z ostatnich chwil prywatności.

– Faktycznie, trzeba spać, aby rano wstać… – Moja przyjaciółka westchnęła, ospale całując mnie w usta. – Dobranoc, Krzysiu, tym razem namiętności nadrobimy w trasie…

– Heh… śpij dobrze, Edź… uwielbiam cię.

Po tych słowach mocno objąłem kobietę, owinąłem nas mocniej kocem i po chwili zasnęliśmy, regenerując siły na następny dzień…

Nazajutrz obudziło nas mocne walenie o drzwi. Podirytowani szybko wstaliśmy i zaczęliśmy doprowadzać się do porządku. Wiedzieliśmy, że na zewnątrz z wolna zaczęło wschodzić słońce i pora niedługo wyruszać.

Jako że pierwszy byłem gotów do wyjścia, otworzyłem drzwi, przy okazji dając sposobność Edycie na szybką kąpiel. Tym samym przerwałem cykliczne pukanie, a zakłócającym spokój był nie kto inny jak Mariusz Brzeszewski.

– Witajcie, śpiochy, gotowi na przygodę? – spytał żartobliwie i z ironią w głosie energetyk, klepiąc mnie po twarzy.

– Bez takich mi tu – ospale odparłem, próbując odgonić jego rękę. – Jeśli nie masz kawy, to zaraz pójdę po nóż.

– Jurek już czeka na rogatkach – oznajmił Mariusz, ignorując moje groźby. Niespodziewanie wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i zapalił skręta. – Zaraz zaliczymy spóźnienie. Daję wam pięć minut, a potem zaczynam strzelać. Podliczymy was do strat i przypadnie nam dodatkowy procent.

– Chyba srat – odrzekłem, szybko przechwytując jego papierosa i puściłem dymka. – Edyta zaraz będzie gotowa i wychodzimy. Poza tym dzisiaj ty stawiasz mi fajki.

– To ty jeszcze nie wiesz, że dostaliśmy po wagonie od szefa? – zdziwił się Mariusz, odbierając mi swojego skręta. – Mamy plecaki pełne paczek i innych zajebistych dobroci. Kaszy, gorzkości i różnych paskudności.

– Aż tak ci spieszno, aby sobie poużywać na koszt miasta? – dopytywałem, kiwnięciem głowy zapraszając energetyka do mieszkania.

– Tak, a poza tym pozwolisz, że do was na chwilę wtargnę – powiedział Mariusz, przechodząc przed próg, siadając na kanapie i gasząc na swoim bucie peta. – Poza tym nie wierzę w to, co widzę… Na pewno chcecie pożegnać się z tym gołębim gniazdem? To miejsce wygląda po prostu zajebiście.

– Masz rację, ale bardziej cenimy sobie ciszę i spokój niż miejski gwar i bliskość pracy. Nic nie zastąpi własnego domu i skrawka ziemi.

– Aż tak wam źle z sąsiadami?

– Ostatnio nieco lepiej, bo jeden wiosną padł na zawał.

– Jakiej znowu jego kobiety?! – krzyknęła Edyta, nie kryjąc oburzenia i w pełni ubrana wybiegła z łazienki. – Poza tym, Krzysiu, co ty mi tu za element do mieszkania sprowadzasz?

– Już niedługo miasto przejmie tę kwaterę i zostaniesz z domem – stwierdził Mariusz, wstając i powoli idąc w stronę drzwi wyjściowych. – Poza tym za chwilę wybije siódma, a powinniśmy już być gdzie indziej.

– Dobra, dobra, wychodzimy… – odparłem, idąc po plecaki, i po chwili wszyscy opuściliśmy mieszkanie, udając się na miejsce zbiórki.

Przy południowo-zachodnim wyjściu z osady nie uświadczyliśmy nikogo poza doglądającym swojego sztucera Jerzym Kryszyckim i strażnikiem miejskim, który miał na sobie zimowy płaszcz, karabin i przepaskę nad jednym okiem. Obaj sprawiali wrażenie wyraźnie podenerwowanych.

Wiedząc, że czas wymarszu nadszedł, spokojnym krokiem podeszliśmy do mężczyzn.

– Hej – powitała wszystkich Edyta, podnosząc dłoń i uważnie obserwując człowieka z zasłoniętym okiem. – Czy to nie ty stałeś wtedy przy północnej bramie, kiedy nadciągnął orkan?

– Bardzo możliwe – jakby od niechcenia odparł strażnik, kalibrując umieszczony na broni celownik. – Tak wyszło, że i mnie się oberwało po ostatniej wichurze…

– Przykro mi to słyszeć… westchnęła Edyta, spuszczając wzrok.

– No dobra, pogawędzili, to może już czas iść w trasę? – zapytał Mariusz, nie dając nam chwili na niezręczną ciszę. – Jurek… znaczy Jerzy… możemy od teraz być na ty?

– Jak wolisz, tylko bez przegięć.

– No to od teraz będzie mi łatwiej z tobą gadać – odrzekł Mariusz, klepiąc po ramieniu myśliwego, i przeszedł przez punkt kontrolny i most. – Do zobaczenia po drugiej stronie!

– Musimy już iść… – nieśmiało powiedziała Edyta, czule obejmując pełniącego obowiązki protektora Morzywinu. – A powiesz, jak cię zwą?

– Od dzisiaj ślepiec – odparł jakby niechętnie mężczyzna. – Dorabianie ksyw to takie ryzyko zawodowe. Lećcie już, bo zaraz szef tu przyjdzie z kontrolą i jak was zobaczy, to nie wiadomo, co zrobi.

Po krótkiej wymianie zdań pożegnaliśmy się ze strażnikiem i wyszliśmy poza teren osady, tym samym wkraczając na mokradła. Uznałem, że od tego czasu najrozsądniej będzie milczeć i uważniej badać otoczenie. W skupieniu podziwiałem kolejne połacie podgnitych klonów i wierzb, które czerwonymi i złotymi liśćmi, moim zdaniem, upiększały okolicę. Od czasu do czasu buty grzęzły mi w błocie, co niemal wprawiało mnie w szał. W pewnym momencie Mariusz, widząc moje rozgoryczenie, usiadł na przydrożnym pniaku powalonego drzewa i bez skrępowania odpalił kolejnego papierosa tego dnia.

– Drużyna stać! – niespodziewanie krzyknął, krztusząc się dymem. – Pora pogadać.

– Zadziwiacie mnie… – odrzekł Kryszycki, kiwając przecząco głową i zajmując miejsce tuż obok energetyka. – Przecież dopiero wyszliśmy w teren. A o czym chcesz teraz rozmawiać?

– O wszystkim i niczym… po prostu chcę poznać nasz plan… no i przy okazji odpocząć.

Kiedy uporałem się z bajorem, zdyszany wypatrzyłem leżącą po przeciwnej stronie drogi spróchniałą gałąź i usiadłem na niej. Podobnie zrobiła Edyta.

– Teraz pójdziemy na południe, do Ciernina, pokażemy Linkowiakowi klucze od auta i…

– I co niby dalej? – dopytywał energetyk, spoglądając na mnie i Edytę. – A wam przypadkiem nie za dobrze?

– Jakoś sobie radzimy – odparłem, opierając głowę na ramieniu przyjaciółki.

– Czeka nas spora, kilkudniowa droga – oświadczył Jerzy. – Najpierw wyjdziemy z bagien i przejdziemy przez lasy do jeziora Drawska, a potem do ruin Wałcza i znajdziemy się w Cierninie. Jednak do tego czasu nie radzę wam nigdzie bezmyślnie chodzić. W tym rejonie, na południe od Morzywinu, odnotowywano zaginięcia mieszkańców. Po prostu idźcie za mną i nie łaźcie byle gdzie, a wszystko pójdzie dobrze. A jeśli chcesz wiedzieć, co będzie potem, to po prostu podróż autem do Krakowa. Szczegóły ustalimy z naszym łącznikiem – Linkowiakiem.

– Heh… – westchnął Mariusz, dopalając papierosa i drapiąc się po łysej głowie. – Wiadomo, że w dziczy różne rzeczy można spotkać, ale takie groźby… a może w końcu powiesz nam coś o sobie, hm?

– Jeszcze wam zdążę obrzydnąć – stwierdził myśliwy i wznowił marsz, idąc dalej w las. – Tylko nie zwalniajcie na trasie, a do wieczora dotrzemy do pierwszej bazy.

– To znaczy gdzie? – spytałem, całując w policzek Edytę, i ostrożnie ją przeprowadziłem obok bajora.

– Pobudowaliśmy w lesie specjalne ambony. Jak już wspomniałem u Bażyńskiego, ze mną nie zginiecie.

– W takim razie prowadź, mesjaszu! – krzyknął Mariusz, wyrównując krok do myśliwego. – A wy, gołąbki, nie rezygnujcie, tylko migiem do szeregu!

– Możemy, tylko nie szybko, bo wpadniemy gdzieś po uszy – skwitowałem półżartem, pomagając Edycie ominąć zagłębienia w ziemi. – Niech nam droga lekką będzie…