Pomóż mi kochać - Kamila Mitek - ebook + książka

Pomóż mi kochać ebook

Mitek Kamila

4,4

Opis

Dorota jest zawodową strażaczką. Kocha tę pracę, jednak czuje się dyskryminowana przez swojego dowódcę Ryśka. Mężczyzna pomija ją przy delegowaniu odpowiedzialnych zadań i najwyraźniej nie podoba mu się konieczność współpracy z kobietą. Dorota również nie ma łatwego charakteru – jest impulsywna i wybuchowa, co prowadzi do wielu konfliktów.

Kiedy sytuacja pomiędzy Dorotą i Ryśkiem staje się coraz bardziej napięta, zostają razem wysłani na obóz dla trudnej młodzieży w charakterze opiekunów. Tam dowiadują się nowych rzeczy o sobie…

Czy dzięki temu ich relacje ulegną poprawie?

Czy za ich wzajemną niechęcią kryje się coś więcej?

I jaką tajemnicę skrywa rodzina Doroty?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 339

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (64 oceny)
38
16
9
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wioolcia

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
RodzinkaP

Nie oderwiesz się od lektury

Pani książki czyta się jednym tchem!!! Dziękuję i proooszę o więcej . Pozdrawiam 😃
00
zksiazkaprzykawie

Nie oderwiesz się od lektury

Za mną kolejna książka autorstwa Kamili Mitek, i kolejne pozytywne wrażenia. "Pomóż mi kochać" to odświeżona wersja książki pod tytułem " Pożar w mojej głowie". Główna bohaterka jest strażaczką i to właśnie część akcji dzieje się w remizie i na akcjach, co ja odebrałam bardzo dobrze. Autorka super się przygotowała do napisania tej powieści co widać gołym okiem. Dorota nasza bohaterka bardzo kocha to co robi, lecz jak by nie było jest kobietą, na co jej przełożony nieprzychylnie patrzy i powstają częste konflikty po między nimi, a Dorota trzeba przyznać to prawdziwy żywioł 🔥. Pomimo napiętej atmosfery pomiędzy tą dwójką, to właśnie oni zostają wysłani na obóz dla trudnej młodzieży w charakterze opiekunów... Czy to będzie dobra okazja do wzajemnego poznania się dla tej dwójki, a może wręcz przeciwne, konflikt na rośnie? Książkę czytałam z ogromnym zaciekawieniem, autorka ma bardzo lekkie pióro, czas z książką spędziłam bardzo przyjemnie, ta książką będzie idealna na podróż, osobiście ba...
00
Aneczka02

Nie oderwiesz się od lektury

Super
00
Weronnn

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka i przyjemna.
00

Popularność




Redakcja: Aleksandra Marczuk

Korekta: Katarzyna Barcik

Skład: Izabela Kruźlak

Konwersja do ePub i mobi: mBOOKS. marcin siwiec

Projekt okładki: Aleksandra Bartczak

Zdjęcia na okładce: Shutterstock © Africa Studio, © Vibrant Image Studio, © Eugene Alexandrov; Hania Procner (zdjęcie autorki)

Redaktor prowadzący: Katarzyna Bury

Wydanie I

© Copyright by Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

Bielsko-Biała 2022

Książka ukazała się w 2020 roku pod tytułem Pożar w mojej głowie.

Niniejsza powieść jest fikcją literacką. Odniesienia do realnych osób, wydarzeń i miejsc są zabiegiem czysto literackim. Pozostali bohaterowie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki i jakakolwiek zbieżność z rzeczywistymi wydarzeniami, miejscami lub osobami, żyjącymi bądź zmarłymi, jest całkowicie przypadkowa.

Wydawnictwo Dragon Sp. z o.o.

ul. 11 Listopada 60-62

43-300 Bielsko-Biała

www.wydawnictwo-dragon.pl

ISBN 978-83-8172-942-0

Wyłączny dystrybutor:

TROY-DYSTRYBUCJA Sp. z o.o.

ul. Mazowiecka 11/49

00-052 Warszawa

tel. 795 159 275

Oddział

ul. Legionowa 2

01-343 Warszawa

Zapraszamy na zakupy: www.fabulo.com.pl

Znajdź nas na Facebooku: www.facebook.com/wydawnictwodragon

Mojemu mężowi Arturowi

Rozdział 1

Dym był widoczny z odległości kilku kilometrów. Pędziliśmy na sygnale ulicami miasta, zastanawiając się, co zastaniemy na miejscu. Tego dnia autem kierował Rudy. Był najlepszym kierowcą w naszej dziewięcioosobowej grupie.

Siedziałam z tyłu obok Poety, obserwując profil Ryśka, naszego dowódcy. Wydatny orli nos i mocno zarysowany podbródek pasowały do jego zdecydowanego charakteru. Niewątpliwie był zwierzchnikiem świetnym, lecz zarazem trudnym. Nie cieszył go fakt, że musi dowodzić kobietą. Dał mi to niejednokrotnie odczuć, sypiąc złośliwościami jak z rękawa. Zawsze w takiej sytuacji zagryzałam wargi lub klęłam cicho pod nosem, a potem brałam się w garść i wracałam do swoich zadań. Przychodziło mi to bez trudu, bo swoją pracę kochałam ponad wszystko, bardziej niż życie prywatne… Chyba między innymi dlatego odszedł Norbert.

Rudy wykonał gwałtowny skręt w lewo, w wyniku czego przylgnęłam na moment do Poety. Jego wielkie, prawie dwumetrowe ciało emanowało spokojem. Ten krótki dotyk sprawił, że wyciszyłam myśli i odwróciłam wzrok od orlego nosa i ostro zarysowanego podbródka dowódcy. Byliśmy na akcji i tylko to się teraz liczyło.

Po dziesięciu minutach dotarliśmy do miejsca zdarzenia i wyskoczyliśmy z auta. Z drugiego pojazdu wyłonili się koledzy, którymi zwykle dowodził Cichy. Dziś jednak funkcja dowodzenia przypadła Ryśkowi i to jego rozkazy miała wykonywać cała grupa. Nasz niewielki zastęp zamykał prowadzony przez Mariana wóz z podnośnikiem.

– Okej, ludzie! – zawołał ostro dowódca. – Robimy rozpoznanie!

Pobiegliśmy w kierunku płonącego budynku. Był to obdrapany, niewielki trzypiętrowy blok. Dostaliśmy zgłoszenie, że pożar wybuchł w piwnicy. Z półotwartych piwnicznych okienek wydobywały się kłęby dymu, a przez pokryte sadzą szyby widać było szalejące w środku żółtozłote płomienie. Wejście do budynku stało otworem i było kompletnie zadymione.

Zerknęłam w górę. Na balkonach dostrzegłam kilka osób, które widząc nas, zaczęły krzyczeć i wymachiwać rękami.

– Proszę zachować spokój! – krzyknął w ich stronę Rysiek – i pozostać na miejscach! Ile osób jest w budynku?

Omiotłam wzrokiem balkony, odruchowo licząc widoczne na nich osoby i w duchu dziękując Bogu, że blok był niewielki.

– Na parterze jest staruszka. Mieszkanie po prawej! – rozległ się głos jakiegoś mężczyzny.

– Na drugim piętrze po lewej stronie mieszka kobieta z dzieckiem. Nie widzę ich na balkonie! – krzyknęła z wysokości pierwszego piętra niewysoka osoba, tuląca w ramionach czarnego kota.

Rysiek wyjął zza pasa krótkofalówkę.

– Marian, rozpoczynamy ewakuację mieszkańców. Podjedź najbliżej jak się da.

Odwrócił się do nas.

– Rota pierwsza, wyłączyć prąd i sprawdzić mieszkanie na parterze! Rota druga, oddymić klatkę wentylatorem!

Poeta wyjął z auta skrzynkę z narzędziami i wyszukał w niej nożyce do przecinania metalu. Nałożyliśmy aparaty oddechowe, zsunęliśmy w dół przyłbice hełmów i pobiegliśmy do wnętrza budynku, zostawiając w tyle kolegów z drugiej roty.

Na parterze bloku udało nam się zlokalizować szafkę energetyczną z głównym wyłącznikiem prądu. Poeta przeciął nożycami kłódkę, a następnie opuścił wajchę w dół, odcinając tym samym zasilanie. Obróciliśmy się i załomotaliśmy w drzwi mieszkania po prawej stronie. Nikt nie odpowiadał. Kłęby dymu docierały na klatkę schodową, znacznie ograniczając widoczność. Odruchowo sięgnęłam dłonią do czujnika bezruchu zamocowanego na taśmie ramiennej mojej kurtki. Był na miejscu.

– Jest tam kto?! – krzyknął Poeta tubalnym głosem, szarpiąc za klamkę, która jednak nie ustąpiła. Musieliśmy wyważyć drzwi.

– Tu stoper jeden do dowódcy, odbiór.

– Mów, stoper jeden.

– Drzwi na parterze są zamknięte.

– Stoper jeden, wyważamy – odpowiedział natychmiast Rysiek.

Poeta skinął głową w moim kierunku. Bez słów zrozumiałam, o co mu chodzi. Rzuciłam się po schodach w dół i wybiegłam z budynku.

Na zewnątrz trwała ewakuacja ludzi z balkonów. Marian manewrował z wozu podnośnikiem, a Cichy stał w koszu i pomagał pogorzelcom wchodzić do jego wnętrza. Dowódca kierował z dołu całą akcją. Wszystko to zarejestrowałam, biegnąc do naszego auta, z którego następnie wyciągnęłam metalowy łom do wyważania drzwi. Koło mnie pojawił się Rudy i podał mi jeszcze maskę z pochłaniaczem. Pobiegłam z powrotem. Poeta od razu przejął ode mnie sprzęt i wsunął łom między framugę a skrzydło drzwi od mieszkania staruszki. Z zewnątrz słyszałam głos Adriana i Małego z roty drugiej, którzy ustawiali wentylator.

Przez chwilę mocowaliśmy się z drzwiami, które na szczęś­cie szybko ustąpiły. Zobaczyłam ją od razu. Staruszka leżała na podłodze w pomieszczeniu na końcu korytarza. Wnętrze było wypełnione dymem.

Podbiegliśmy do niej. Kucnęłam i delikatnie nałożyłam jej na twarz maskę z pochłaniaczem. Poeta podniósł ją z podłogi, kierując się do wyjścia. Za oknami słychać było sygnał karetki pogotowia.

Sprawdziłam pozostałe pomieszczenia. Były puste.

– Rota pierwsza, wracajcie i rozwijajcie sprzęt do natarcia! – Z przenośnego radia rozległ się głos Ryśka. – Z mieszkania na drugim piętrze udało nam się wyprowadzić kobietę, ale brakuje trzyletniego dziecka. Rota druga, przejmiecie przeszukiwanie mieszkań!

W nieco oddymionej klatce schodowej pojawili się Adrian i Mały, a my wybiegliśmy na zewnątrz. Od razu zauważyłam szarpiącą się w ramionach Cichego matkę zaginionego dziecka. Krzyczała i chciała się wyrwać, ale Cichy trzymał ją w żelaznym uścisku, próbując uspokoić i tłumacząc, że zrobimy wszystko, by odnaleźć jej córeczkę.

Pożar w piwnicy szalał już na dobre. Rysiek podszedł do nas i powtórzył rozkaz, aby rozwijać sprzęt.

– Poeta jako przodownik, ty, Dora, będziesz pomocnikiem.

Cholera, zawsze to samo! Pracowałam w straży od ponad dziesięciu lat, a Rysiek zawsze ustawiał mnie na pozycji pomocnika. Zagryzłam wargi, klnąc w duchu, i zaczęłam przygotowywać węże, rozdzielacz oraz prądownice. Pracowaliśmy sprawnie i szybko jak roboty.

Z budynku wybiegli Adrian i Mały, wołając, że wszystkie mieszkania są puste. Matka małej dziewczynki wydała z siebie straszny krzyk.

– W budynku jest otwarte poddasze. Może tam schowała się Lilka? – Usłyszałam głos starszego mężczyzny. Pospiesznie podszedł do Ryśka i wskazał ręką na niewielkie okno w dachu. Nie mieliśmy szans przedostać się tam klatką schodową. Na czole Ryśka pojawiła się głęboka kreska.

– Marian, wchodzę do kosza – powiedział po sekundzie do krótkofalówki i podbiegł do wozu z podnośnikiem.

Poeta i ja byliśmy gotowi. Usunęliśmy wentylator, założyliśmy z powrotem aparaty oddechowe i postanowiliśmy spróbować oddymić wejście do budynku, lecz tym razem przy użyciu prądów wodnych. Ścisnęłam mocniej trzymaną w dłoniach prądownicę.

– Woda naprzód! – krzyknął Poeta do Rudego.

Pracowaliśmy w pocie czoła. Po chwili pojawiły się zarysy schodów i otwarte drzwi od piwnicy.

– Woda stop!

Skierowaliśmy się do wnętrza budynku – najpierw Poeta, a za nim ja. Ostrożnie, krok za krokiem, zeszliśmy w dół. Czułam żar na policzkach i na czole. Temperatura mogła przekroczyć nawet 500 stopni! Nic dziwnego, że przenikała przez nasze specjalne ubrania.

Zajęliśmy pozycje.

– Tu stoper jeden, woda naprzód! – krzyknął Poeta do krótkofalówki.

Znów z całych sił zacisnęłam dłonie na prądownicy i skierowałam strumień wody w dół, próbując rozpoznać miejsce żarzenia. Przesuwaliśmy się powoli w głąb piwnicy, zagaszając kolejne ogniska pożaru.

Płonęły drewniane drzwi od poszczególnych boksów, kartony i jakiś plastik. Najgorsze było to, że zapalił się też kiepskiej jakości węgiel, składowany w jednej z piwnic. Czarny dym wypełniał pomieszczenia i niski korytarz, co utrudniało nam pracę. Nie przerywaliśmy jednak natarcia i po jakimś czasie udało nam się zagasić największe ogniska.

– Woda stop! Źródło ognia ugaszone! – krzyknął Poeta.

Ostrożnie przemieszczaliśmy się korytarzem piwnicy w kierunku wyjścia. Po chwili pojawił się w nim Cichy, a za nim Adrian. Ten ostatni niósł czujnik wielogazowy i kamerę termowizyjną. Wszystko było w porządku. Wyszliśmy na zewnątrz. Rozejrzałam się po podwórzu i za okalającą go siatką zauważyłam mieszkańców i kilku gapiów, którzy wpatrywali się uparcie w jakiś punkt na dachu. Zerknęłam w górę. Z okna wyłoniła się wysoka, szczupła postać, trzymając w ramionach trzyletnią dziewczynkę i wsiadła z nią do kosza ratowniczego. Matka dziecka wydała z siebie krzyk ulgi, a ja głęboko odetchnęłam. Tym razem obyło się bez rodzinnego dramatu.

Rysiek zjechał na dół i podszedł do kobiety, oddając jej ubraną na różowo dziewczynkę. Tuliła ją do siebie, nadal głośno szlochając. Taki widok zawsze mnie poruszał…

– Zwijamy sprzęt – powiedział Rysiek. Nie lubił zgrywać bohatera. Tylko proste rozkazy i realizacja zadań. Może właśnie dlatego został dowódcą już w wieku dwudziestu ośmiu lat?

– OSP z Paszowic zajmie się oczyszczeniem i zabezpieczeniem terenu – dodał i podszedł do Cichego. Omawiali przyczynę pożaru, którą mogła być prowizoryczna kuchnia, jaką jeden z mieszkańców urządził sobie po cichu w piwnicy. Dowodem miała być nadpalona kuchenka turystyczna, którą znalazł Cichy.

Razem z Poetą zajęłam się rozpięciem i odwodnieniem węży, a potem zwinęliśmy je w kręgi i schowaliśmy do auta. Można było wracać.

***

Po powrocie do remizy wyszłam z auta na miękkich kolanach. Dopiero teraz puszczała adrenalina. Od dźwigania ciężkich węży strasznie bolały mnie ramiona, a podkoszulek pod kurtką był kompletnie przepocony. Z ulgą zdjęłam hełm i zaczerpnęłam głębiej powietrza. Włosy miałam przylepione do czaszki, a na twarzy utworzył się film z potu i kurzu. Potrzebowałam prysznica i gorącej herbaty. Najpierw jednak musieliśmy rozłożyć sprzęt do wysuszenia i uzupełnić węże na wypadek kolejnego wezwania.

– Rudy, wyskakuj i pomóż! – zawołał Poeta do kierowcy. – Siedziałeś dziś na tyłku, to bierz się za konkretną robotę!

Uśmiechnął się szelmowsko i puścił do mnie oko. Rudy bez słowa protestu zaczął rozwijać mokre węże. Poeta, po Ryśku i Cichym, był najbardziej doświadczonym strażakiem w naszej grupie. Naprawdę nazywał się Michał Zawadzki. Uwielbiał rymować, w wolnym czasie pisał wiersze i był w tym naprawdę niezły. Po czterech latach wspólnej pracy dostąpiłam zaszczytu przeczytania kilku jego utworów. Ten sporej postury facet, który na pierwszy rzut oka wydawać się mógł tylko zwykłym osiłkiem, miał duszę wrażliwca. Potrafił przelać na papier uczucia, których ja nie byłam nawet świadoma.

Pracowaliśmy w skupieniu. Kiedy skończyliśmy, z ulgą podreptałam w kierunku niewielkiej kanciapy, w której znajdowała się moja szatnia z łazienką. Była to kolejna sól w oku Ryśka. Gdy przyjmowano mnie do straży, w remizie nie było oddzielnego pomieszczenia sanitarnego dla kobiet, ponieważ żadna tu wcześniej nie pracowała. Należało więc znaleźć jakieś miejsce i wyremontować je pod moje potrzeby. Nasz komendant kazał dla mnie przerobić niewielkie pomieszczenie socjalne. Rysiek był wściekły, bo chłopaki przyzwyczaiły się do spędzania tam wolnego czasu. Wielkim plusem była też bliskość garażu z bezpośrednim dostępem do niego. Teraz mogli korzystać tylko z kuchni na pierwszym piętrze. Prawie wszyscy szybko zaakceptowali ten fakt – ale nie on.

W mojej szatni wisiało niewielkie lustro. Spojrzałam w nie i przeczesałam dłonią włosy w kolorze platynowego blondu. Przed akcją upięłam je w dwa ciasne, dobierane warkocze. Teraz niesforne kosmyki sterczały we wszystkie strony, a twarz była szara od kurzu. Wyglądałam okropnie, lecz wcale mi to nie przeszkadzało. Robiłam to, co kochałam.

***

Odświeżona i w czystym ubraniu poszłam do kuchni. Koledzy siedzieli przy stole i rozmawiali na temat akcji. Zawsze wspólnie omawialiśmy zdarzenie z minionego dnia. Służyło to nie tylko analizie efektywności pracy zastępu, lecz także rozładowaniu napięcia. Rysiek siedział rozparty na krześle i przysłuchiwał się relacji Poety z naszego natarcia w piwnicy. Zerknęłam w kierunku aneksu kuchennego. Cichy kroił i smarował masłem kanapki, przy nim krzątał się Mały. Zastanawiałam się, czy kupili tę smaczną wędlinę, co ostatnio. Na samą myśl o niej zaburczało mi w brzuchu.

– Dora, a co ty o tym sądzisz? – Usłyszałam nagle ostry głos i obróciłam się do kolegów przy stole. Wszyscy wpatrywali się we mnie, oczekując odpowiedzi na pytanie, którego mój mózg w ogóle nie zarejestrował.

Rysiek patrzył na mnie z wyrazem dezaprobaty. To on je zadał.

– Sądzę… o czym? – zapytałam, lekko się czerwieniąc.

– Jak zwykle uważna i skupiona – prychnął, a ja poczułam, że szczerze go nienawidzę. Ten facet potrafił doprowadzić do wrzenia nawet lód w zamrażalniku.

– Możesz powtórzyć pytanie? – wycedziłam przez zęby.

– Jaka mogła być przyczyna pożaru w piwnicy? – powtórzył łaskawie.

– Zaimprowizowana przez jednego z mieszkańców kuchnia i iskra z niesprawnej kuchenki elektrycznej – odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy i gratulując sobie w duchu, że udało mi się wcześniej podsłuchać jego rozmowę z Cichym.

Na twarzy dowódcy odmalowało się rozczarowanie, ale skinął potakująco głową i powiedział:

– Po kolacji macie czas wolny. A teraz jemy, trzeba uzupełnić kalorie.

Mały postawił na stole dwa wielkie talerze z kanapkami, na które rzuciliśmy się jak wygłodniałe wilki. Marian i Cichy rozdali wszystkim kubki z parującą herbatą.

– Ta akcja z dziewczynką to było coś. Już dawno nie czułem takiej ulgi, kiedy was zobaczyłem w oknie na dachu – oznajmił Poeta z pełną buzią, patrząc z uznaniem na Ryśka.

– Racja. Sam też najadłem się strachu, gdy przez dłuższą chwilę nie mogłem jej znaleźć. – Dowódca sięgnął po następną kromkę.

– Gdzie ta mała się schowała? – zapytał Cichy z zaciekawieniem.

– Na poddaszu była drewniana skrzynia, i do niej weszła. Na szczęście usłyszałem dobiegający z niej stukot. Lepiej nie myśleć, co by się stało, gdyby to tam wybuchł pożar…

Praca stała się dla nas rutyną na tyle, że mogliśmy o niej rozmawiać przy jedzeniu, jak gdyby nigdy nic. Z drugiej strony każda akcja była inna i towarzyszyły jej inne emocje. Podczas niej nie zastanawialiśmy się nad tym, skoncentrowani tylko na zadaniach. Po fakcie siadaliśmy wspólnie przy stole i dopiero wtedy zdawaliśmy sobie sprawę z tego, co się wydarzyło i jak wielkie było ryzyko. Każde z nas inaczej radziło sobie ze stresem. Poeta pisał wiersze. Cichy czytał. Rysiek robił niezliczone okrążenia na bieżni. Mały uprawiał wspinaczkę, a ja zakładałam słuchawki na uszy i zatracałam się w muzyce lub znikałam na godzinę w siłowni.

– Dora, podaj mi sól! – Przede mną pojawiła się dłoń z owłosieniem w miedzianym odcieniu. Podsunęłam Rudemu solniczkę, a on zerknął na mnie nieśmiało.

– Będziesz miała chwilę po kolacji? – zapytał. – Chciałem pogadać.

– Wal śmiało! – zachęciłam go.

– Nie teraz. Wolałbym… na osobności.

Spiekł raka i umknął wzrokiem w bok. To musiała być jakaś gruba sprawa, skoro nie chciał uzewnętrzniać się przy grupie. Z reguły nie mieliśmy przed sobą tajemnic.

– Okej. – Kiwnęłam głową, a na jego twarzy odmalowała się ulga.

Wypiłam duszkiem herbatę i dźwignęłam się z krzesła.

– Będę u siebie.

– „U siebie…” – powtórzył cierpko Rysiek.

Zignorowałam go, nie chcąc wchodzić w niepotrzebną dyskusję, i zeszłam na dół. Potrzebowałam chwili samotności. Po kilkunastu minutach rozległo się pukanie.

– Proszę!

Najpierw pojawiła się ruda głowa, a za nią reszta długiego i trochę patykowatego ciała.

– Można?

– Wchodź! To nie biuro komendanta, nie musisz się czaić.

– Czaję się tak na wypadek, gdybyś była… wiesz… tylko w bieliźnie. – Rudy poczerwieniał jak burak, co stworzyło interesujący dodatek do jego marchewkowej grzywki.

– Jesteśmy wyszkoleni w błyskawicznym ubieraniu się, więc luz. – Przygryzłam wargi, żeby powstrzymać uśmieszek. Lubiłam faceta. Był trochę nieporadny i nieśmiały. Czasem wyglądał tak, jakby przeszkadzały mu jego własne ręce i nogi, ale na akcjach i jako kierowca był niezastąpiony.

– Dorota, bo ja… – Przysiadł na krześle i zacisnął dłonie między udami, być może chcąc powstrzymać je przed samowolnym, dzikim pląsem. Potem przerzucił nogę na nogę i podrygiwał nerwowo kolanem. Obserwowałam go w milczeniu.

– Ja się chyba zakochałem! – wypalił w końcu.

Otworzyłam szerzej oczy.

– Ale chyba nie we mnie?! – zapytałam z przestrachem.

– Nie, no coś ty! Jak w tobie?! – Rudy zarechotał i pokręcił głową. – Przecież ty jesteś jak facet.

Wiedziałam, że nie powiedział tego złośliwie, ale jego uwaga trochę zabolała. Chłopaki starali się traktować mnie jak kumpla, nie wchodziliśmy w żadne damsko–męskie układy, ale nie musieli od razu nazywać mnie facetem. Oczywiście, miałam świadomość posiadania większej liczby męskich cech niż przeciętna kobieta, ale nadal bezsprzecznie reprezentowałam płeć piękną, a przynajmniej próbowałam.

– No… to chyba dobrze – rzuciłam ogólnikiem i spojrzałam na niego pytająco, bo nie bardzo wiedziałam, do czego zmierza.

– Tak, bardzo dobrze – odparł bez przekonania. – A właściwie to nie wiem, czy dobrze… Ona w ogóle nie zwraca na mnie uwagi!

Zachłysnął się powietrzem i jeszcze bardziej poczerwieniał.

– I właśnie chciałem cię zapytać, co robić… – wysapał i wlepił we mnie bladoniebieskie, niewinne oczęta, w których błyszczała nadzieja.

– Ja mam ci powiedzieć, co masz zrobić?!

– Tak, no wiesz, doradzić jako kobieta.

Do licha, mógłby się w końcu zdecydować, czy jestem facetem, czy dziewczyną!

– Czyli jednak kobieta – powtórzyłam cynicznie. – Nie znam sytuacji, więc nie wiem, co mogłabym ci doradzić.

Moja uwaga zbiła go z tropu. Odchrząknął i przez chwilę kręcił się na krześle. Wewnętrznie nastawiłam się na rzewną opowieść o niedostępnej cud piękności, która w nosie miała zakusy Rudego na jej dziewictwo.

– Bo wiesz… – zaczął, a ja świadomie powstrzymywałam się od ucieczki z pomieszczenia. – Ona jest świetna. Po prostu… świetna – wyznał z rozanieloną miną i wypiekami na policzkach.

Wpatrywałam się w niego, oczekując kontynuacji, ale najwyraźniej to byłoby na tyle.

– No… a coś więcej?

– I chciałbym ją bliżej poznać.

– Hmm… A kim ona jest?

– Siostrą mojego kolegi. Właściwie sąsiada. Niedawno przeprowadzili się do naszego bloku. Mieszkają razem. Ona jest kosmetyczką, a on jeździ ciężarówką.

– Aha.

– Czasem widuję ją na klatce schodowej i… – Rozmaślił się w tęsknym uśmiechu. – I sama wiesz.

– Nie wiem, ale spoko. Rozumiem, że ona ci się podoba i chcesz ją poznać.

Spojrzał na mnie i skinął głową z uznaniem, że tak sprawnie pojęłam jego kwestię.

– Wiedziałem, że zrozumiesz.

Wielkiego wysiłku umysłowego to nie wymagało, ale jego uwaga sprawiła mi przyjemność. Oznaczało to, że jednak drzemał we mnie kobiecy pierwiastek i mogłam się wykazać bazowym zrozumieniem dla czyichś romantycznych uczuć.

– To może lataj do niej co rusz po jakieś cukry, ziemniaki. Wiesz, taka sąsiedzka pomoc. Zaproponuj coś w zamian, na przykład że naprawisz kran. I zacieśniaj znajomość.

Przez chwilę wpatrywał się we mnie w milczeniu, po czym zerwał się z krzesła i wrzasnął:

– Dora, jesteś geniuszem!

Wybiegł z kanciapy, pozostawiając mnie w stanie kompletnego osłupienia. Najwyraźniej najprostsze rozwiązania też zasługiwały na miano geniuszu. Uśmiechnęłam się pod nosem. Jeśli Rudy zdobędzie serce tej dziewczyny, to nie będzie wynik genialnego pomysłu, tylko cud.

***

Nazajutrz wieczorem stałam przed drzwiami mieszkania mojej najlepszej przyjaciółki, Zochy, dzierżąc w dłoni torbę z butelką winą i miską sałatki z tuńczykiem. Pod pachą ściskałam dwie bagietki. Ledwo udało mi się uruchomić dzwonek. Na szczęście otworzyła niemal natychmiast. Cmoknęłam ją w policzek i podałam ciężką torbę. Skrzywiła się.

– Coś ty tu przydźwigała, kobieto?

– Same pyszne rzeczy!

– Mówiłam ci tyle razy, żebyś mnie nie cmokała.

Jeśli ja posiadałam żeński pierwiastek tylko w ograniczonym stopniu, to ona nie miała go wcale. Od dziecka była typową chłopczycą i upływ czasu tego nie zmienił. Może właśnie dlatego przyjaźniłyśmy się od lat.

Sprężystym krokiem ruszyła do kuchni, a ja podążyłam za nią, odłamując po drodze kawałek bagietki. Ciamkałam głośno, wiedząc, że Zocha nie zwróci na to uwagi. Usiadłam na krześle, obserwując, jak rozpakowuje przyniesione przeze mnie smakołyki. Jak zwykle miała na sobie stare, wysłużone bojówki i podkoszulek w burym kolorze. Pracowała w sklepie militarnym, a po godzinach jeździła za miasto i oddawała się swojemu ulubionemu hobby – strzelaniu. Była w tym cholernie dobra. Myślała nawet o służbie wojskowej, ale porzuciła ten plan, kiedy jej mama zachorowała na stwardnienie rozsiane. Zocha zajęła się nią i robiła to, co pozwoliło jej zrealizować chociaż część marzeń. Sprawiała wrażenie szczęśliwej. Przynajmniej nigdy nie słyszałam, żeby się nad sobą użalała.

– Coś ty tu nawymyślała, dziewczyno – rzuciła ostro, odwracając się do mnie. Postawiła miskę z sałatką na stole i sięgnęła po talerze. – Norbert się odzywał?

Brzmienie tego imienia jak zwykle wywołało we mnie kaskadę uczuć. Oszukiwałam się, że głównie rozczarowanie.

– Nie. Nie miałam z nim kontaktu, odkąd się wyprowadził. To już koniec – stwierdziłam ponuro.

– Definitywnie?

– Tak. Raczej… tak.

– Raczej?

– Na pewno tak – przyznałam, czując, że nadal trudno mi się z tym pogodzić.

– A właściwie to dlaczego cię zostawił?

– Przecież wiesz…

– No właśnie nie wiem. Kłóciliście się tyle razy, że trochę się już w tym pogubiłam.

– Norbert chciał mieć dzieci, rodzinę i kobietę w fartuszku, czekającą na niego w domu z obiadem.

– To dlaczego z nim byłaś?

Zmarszczyłam czoło, zastanawiając się nad odpowiedzią. Wspomnieniami wróciłam do początków tej znajomości.

– Zakochałam się w nim, bo bardzo przypominał mi ojca.

– Którego ojca? – zapytała z przekąsem, a ja rzuciłam jej ostre spojrzenie.

– Nie bądź wredna! Mojego prawdziwego ojca.

– Andrzeja?

– Tak. Norbert… – Znowu się zamyśliłam. – Norbert był tak samo serdeczny, opanowany. Traktował wszystkie moje wyskoki ze stoickim spokojem. Zupełnie jak tata.

– I nie wyczułaś, że ma inne cele niż ty? Nie rozmawialiście o tym?

– Na początku nie. Zachłysnęliśmy się uczuciem i odnosiłam wrażenie, że podziwia to, co robię.

– Ale?

– Ale z czasem zaczęło go to drażnić. Ta ciągła obawa o mnie niszczyła go od środka. I jeszcze…

Zastanawiałam się, czy kolejne słowa przejdą mi przez gardło. To był najtrudniejszy temat, z jakim przyszło mi się zmierzyć, poza śmiercią taty. Podniosłam wzrok na Zochę. Wzięła do ręki butelkę wina, otworzyła i nalała nam po kieliszku.

– Zośka, ja nie chcę mieć dzieci. To był największy punkt zapalny naszego związku.

Pokiwała głową ze zrozumieniem. Jeśli ktokolwiek mógł się wczuć w moją sytuację, nie oceniając negatywnie tej decyzji, to właśnie ona. Nigdy nie kryłam się ze swoimi przekonaniami na temat posiadania potomstwa, a raczej jego nieposiadania. Często spotykałam się ze zdziwieniem, a nawet pogardą – szczególnie ze strony kobiet. Mało kto pytał, dlaczego zdecydowałam się na bezdzietność. Prawda była taka, że zrobiłam to ze strachu. Z obawy, że kiedyś mogłabym nie wrócić z akcji do domu i…

– Okej, kobieto, nie rozklejaj się! Miałyśmy urządzić sobie wesoły wieczór, a nie imprezę typu stypa.

– Czy myślisz, że jestem przez to skazana na samotność? – Odważyłam się zapytać, przełykając gulę, która urosła w moim gardle.

– Nie wiem, mała – odparła szczerze i poklepała mnie po dłoni, co w jej przypadku było najwyższą formą serdeczności, zarezerwowaną tylko dla nielicznych. Nie zwykła też owijać w bawełnę ani upiększać rzeczywistości, żeby ktoś lepiej się poczuł. – Niewykluczone, że taki może być finał twojej decyzji i będziesz musiała z tym żyć.

– Przynajmniej mam pracę, którą kocham. – Próbowałam się pocieszać.

– No, właśnie. Niektórzy nie mają nawet tego. – Wypiła duszkiem swoje wino. – À propos facetów, wspominałam ci, że ten koleś ze strzelnicy się do mnie odezwał?

Pokręciłam głową.

– Wyobraź sobie, że zaprosił mnie na randkę – zaśmiała się gardłowo i dolała sobie wina.

– I co? Pójdziesz?

– Chyba tak.

– Dokąd się wybieracie?

– Jeszcze nie wiem. Może spotkamy się u mnie. Wyjdzie taniej.

– W co się ubierzesz? – odezwał się mój kobiecy pierwiastek w recesji.

Wybałuszyła na mnie oczy.

– W to, co zwykle.

Obrzuciłam wzrokiem jej bury podkoszulek i stare bojówki. Wydęła pogardliwie wargi, bo nie uszło to jej uwadze.

– Dora, jeśli koleś zniesie laskę w bojówkach i starych trepach, to znaczy, że będą z niego ludzie i że jest godzien mojego czasu – oznajmiła z niewzruszoną miną.

Pożyczyłam w duchu odwagi nieznanemu mężczyźnie, który porwał się na randkowanie z Zochą.

– I kiedy ta randka? – zapytałam i ugryzłam bagietkę.

– Pojutrze. Trzymaj kciuki.

– Jasne!

– Nie za mnie, głupia. Tylko za to, żeby koleś przeżył to spotkanie – zarechotała, wlała sobie do gardła kolejny kieliszek i wepchnęła do ust wielki kawał bułki.

Z trudem przełknęłam kęs bagietki. Z drugiej strony Zocha miała rację. Albo wszystko, albo nic.

Rozdział 2

W piątek rano od razu po przyjęciu służby dostaliśmy wezwanie do wypadku samochodowego. Zawsze mieliśmy dziewięćdziesiąt sekund na wejście w stan gotowości, ale z reguły uwijaliśmy się z tym w niecałą minutę. Byłam na dzisiaj rozpisana jako kierowca, więc wskoczyłam do auta i włączyłam nawigację. Rysiek usiadł obok i podał adres. Rudy i Poeta zajęli miejsca z tyłu. Uruchomiłam syrenę alarmową i wyjechaliśmy z remizy. Miałam nadzieję, że ten piękny, majowy dzień rozpocznie się inaczej, ale w naszej pracy musieliśmy liczyć się z szybką zmianą planów.

Do wypadku doszło na skrzyżowaniu dwóch ruchliwych ulic. Po zderzeniu jedno z aut wypadło z trasy i utknęło na chodniku w wąskim przesmyku między słupkiem ulicznych świateł a ścianą budynku. Kierowca był uwięziony w środku i skarżył się na ból szyi i głowy.

W rekordowym tempie dotarliśmy na miejsce. Z oddali zauważyłam światła zaparkowanego ambulansu. Ratownicy nie mogli jednak pomóc mężczyźnie bez nas. Jeden z nich łagodnie przemawiał do poszkodowanego.

Zaparkowałam wóz. Ratownik natychmiast podszedł do Ryśka, prosząc o pomoc z zachowaniem szczególnej ostrożności, bo u kierowcy nie można było wykluczyć urazu kręgosłupa. Podeszliśmy do zablokowanego w przesmyku auta, najnowszej klasy mercedesa, w którym siedział pobladły mężczyzna w eleganckim garniturze. Krople potu spływały mu po skroniach – był w szoku. Jeden z ratowników usiadł na tylnym miejscu i próbował go uspokoić. Rysiek odruchowo potarł dłonią podbródek i zmarszczył brwi.

– Nie możemy wypchnąć samochodu siłą mięśni, bo jeśli faktycznie doszło do urazu kręgosłupa, moglibyśmy tym zaszkodzić kierowcy – powiedział.

Obszedł wóz i sprawdził odległość drzwi pasażera od ściany budynku.

– Mamy tu jakieś czterdzieści centymetrów zapasu. Spróbujemy odsunąć auto jak najdalej od słupka sygnalizacji świetlnej. Poeta, przynieś rozpieracz hydrauliczny.

Michał podbiegł do wozu i wyciągnął z niego ważące prawie dwadzieścia kilogramów urządzenie, które w jego rękach wyglądało jednak jak zabawka. Po kilku minutach udało nam się powiększyć przestrzeń między drzwiami auta a masztem świateł. Nadal jednak nie byliśmy w stanie bezpiecznie wydobyć kierowcy.

Zerknęłam w jego kierunku. Mężczyzna wydał mi się jeszcze bledszy, pocił się obficie, jego dłonie drżały. Z ogromnym wysiłkiem przenosił wzrok z jednej osoby uwijającej się przy mercedesie na drugą, choć miałam wątpliwości, czy świadomie rejestruje, co się wokół niego dzieje.

– Musimy jak najszybciej wydostać go z auta. Jego stan się pogarsza! – oświadczył z mocą ratownik zajmujący się mężczyzną.

– Dobra! Nie mamy innego wyjścia, odcinamy dach – zdecydował nasz dowódca.

Usłyszałam jęk kierowcy, który poruszył się na fotelu. Widać było, że ból stawał się nie do zniesienia. Ratownik skinął głową na zgodę.

– Proszę z powrotem podnieść wszystkie szyby w aucie! – rozkazał Rysiek. – Rudy, leć po sprzęt! Poeta, odetnij zasilanie w samochodzie!

Jak dotąd dowódca nie zaszczycił mnie ani jednym spojrzeniem. Poczułam złość. Nic się nie paliło, więc jako kierowca nie musiałam pozostawać w wozie. Chciałam włączyć się do akcji, ale Rysiek nie wydał mi żadnego rozkazu, a przecież ja też mogłam przynieść koce antyodłamkowe i przecinarkę spalinową czy choćby młotek.

Kiedy Rudy wrócił ze sprzętem do wozu, wzięłam od niego złożony w kostkę ciemny materiał, podeszłam do auta od strony kierowcy i uchyliłam drzwi.

– Będziemy odcinać dach. Nakryję pana teraz specjalnym kocem, który chroni przed odpryskami szkła – oznajmiłam powoli i wyraźnie, choć nie byłam pewna, czy mężczyzna mnie zrozumiał. Nadal błądził wokół wzrokiem, ale nie wykonywał gwałtownych ruchów, więc zarzuciłam mu materiał na głowę i opatuliłam z każdej strony najlepiej, jak potrafiłam. Drugi koc podałam ratownikowi, który chciał pozostać w środku, na wypadek gdyby poszkodowany wpadł w panikę, słysząc dźwięki tłuczonego szkła i używanych przez nas urządzeń.

Rudy powybijał od środka szyby, a potem odpalił sprzęt. Rysiek, Poeta i ja wraz z drugim ratownikiem ustawiliśmy się wokół auta.

– Uwaga, przecinam – powiedział Rudy głośno i ostrożnie przesunął piłę wzdłuż przedniej szyby samochodu. Potem delikatnie odłożył przyrząd i podniósł nożyce hydrauliczne, którymi musiał wykonać sześć nacięć, aby można było odłączyć dach od reszty wozu i go unieść. Cała operacja zajęła nam dwadzieścia minut.

Ratownik przyniósł deskę ortopedyczną i podał ją górą. Delikatnie ułożyliśmy na niej jęczącego mężczyznę i zanieśliśmy do ambulansu. Odetchnęłam z ulgą. Może akcja nie wiązała się z bezpośrednim niebezpieczeństwem dla nas, ale fakt, że zagrożone było inne życie, wywoływał duży stres.

Oparłam się o bok naszego wozu, podczas gdy Poeta i Rudy układali sprzęt na miejscach. Przede mną znienacka pojawił się Rysiek.

– Zawieziesz nas łaskawie z powrotem do remizy?! – rzucił ostro.

„To się skończy u komendanta”, pomyślałam, ale skinęłam tylko głową i usiadłam na miejscu kierowcy.

***

Następnego dnia po zakończeniu służby pojechałam do domu trochę się przespać. Cichy obchodził dziś urodziny i zaprosił wszystkich do naszego ulubionego baru, gdzie zwykle świętowaliśmy. Mieliśmy się spotkać wieczorem. Wcześniej chciałam jeszcze podjechać po Zochę, którą ciągałam wszędzie ze sobą dla towarzystwa. Gdybym tego nie robiła, spędzałaby cały czas wyłącznie w sklepie lub na strzelnicy.

Położyłam się, ale nie mogłam usnąć. W nocy mieliśmy jeszcze jedną interwencję, więc powinnam była czuć zmęczenie, sen jednak nie przychodził. Wiedziałam, co było tego przyczyną: Rysiek. Mój dowódca po raz kolejny udowodnił mi, że w jego zastępie nie ma miejsca dla kobiet. Powoli docierało do mnie, że w ostateczności będę musiała to zgłosić komendantowi. Ale nim sprawy zaszłyby tak daleko, postanowiłam z nim dzisiaj porozmawiać.

Ta myśl trochę mnie uspokoiła. Wtuliłam twarz w poduszkę i w końcu usnęłam.

Zbudził mnie dźwięk telefonu. Zerknęłam nieprzytomnie na budzik stojący na szafce nocnej. Było po piętnastej.

– Halo – sapnęłam do słuchawki, tłumiąc ziewnięcie.

– Dorotko, tu mama.

Zerwałam się z łóżka.

– Mamuś, co się dzieje? – zapytałam nerwowo. Zawsze tak reagowałam, kiedy dzwoniła, tłumacząc to zboczeniem zawodowym.

– Nic, kochanie. Spokojnie, to nie wezwanie na akcję.

– Hmm… jasne. To co słychać?

– Chciałam tylko zapytać, czy wpadniesz do nas jutro na obiad. Dawno cię nie widzieliśmy. Stęskniłam się za tobą.

Szybko obliczyłam w myślach grafik. Następną służbę miałam w poniedziałek, więc mogłam jechać.

– Dobrze. Coś przywieźć?

– Nie trzeba, ale tak między nami, mogłabyś częściej do nas zaglądać.

– Tak… Może powinnam częściej wpadać. – Ociągałam się z odpowiedzią. – Ale wiesz, jakie mam relacje z twoim… mężem.

Zdawałam sobie sprawę, że mówiąc tak, robię jej przykrość. Wprawdzie ja również tęskniłam, ale unikałam częstych wizyt w jej domu przez wzgląd na Romana, mojego ojczyma. Miałam piętnaście lat, kiedy straciłam ojca, a już rok później wprowadził się do nas nowy partner mamy. Nigdy do końca go nie zaakceptowałam.

– Kochanie, masz trzydzieści dwa lata i jesteś już dorosła – powiedziała mama ugodowo. – Po co wracać do starych czasów?

Moje myśli z automatu właśnie tam powędrowały. Odżyły dawne wspomnienia. Kiedy mieszkał z nami mój prawdziwy ojciec, nasze życie płynęło spokojnie i harmonijnie. Rodzice dogadywali się bez słów, a że oboje byli pogodni i niekonfliktowi, w domu rzadko zdarzały się kłótnie. Ewentualne spory toczyły się o mnie, bo zawsze szłam pod prąd. Rodzice potrafili jednak wyciszyć moje emocje tak, by w domu znowu zapanowała zgoda. Mama żartowała, że wojowniczą naturę odziedziczyłam po dziadku, zawodowym żołnierzu i strasznym choleryku.

Kiedy zabrakło taty i w domu pojawił się Roman, moje życie zostało wywrócone do góry nogami. Nie było dnia, żebyśmy nie stoczyli słownej bitwy. Miałam szesnaście lat. Hormony buzowały, w głowie roiło mi się od najdzikszych pomysłów, a Roman na wszystkie moje wyskoki reagował złością. Mama starała się łagodzić nasze spory, ale na niewiele się to zdało. I tak jest do dziś.

– Może kupię po drodze ciasto i pączki, które tak lubi Roman? – zaproponowałam, chcąc wykazać dobrą wolę.

– I to jest moja dziewczynka! Możesz przywieźć coś słodkiego, Roman na pewno się ucieszy.

– W takim razie do jutra!

Odłożyłam komórkę i opadłam na poduszkę. Westchnęłam głośno na myśl o jutrzejszym obiedzie. Jak zwykle musiałam zacisnąć zęby i zmierzyć się z kolejnym facetem o ciężkim charakterze i wrażliwości betonu. To było moje fatum. Jakkolwiek bym się nie starała, nie mogłam się od niego uwolnić.

***

Kiedy dotarłam z Zochą do baru, panował tam ruch jak w ulu. Wszystkie stoliki były zajęte, piwo lało się strumieniami, a z głośników dudniła muzyka. Rozejrzałam się po wnętrzu, szukając wzrokiem Cichego i pozostałych kolegów. W ręku ściskałam owinięty w kolorowy papier prezent dla jubilata: najnowszą książkę Paula Coelho.

W końcu udało mi się odnaleźć znajome twarze w obszernym boksie po lewej stronie. Wszyscy siedzieli wokół dużego stołu, zastawionego kuflami z piwem i plastikowymi kubeczkami. W tych drugich ktoś poupychał paluszki. W centrum siedział Cichy i zapewne opowiadał dowcip, bo po chwili rozległ się zbiorowy rechot kolegów. Zocha i ja ruszyłyśmy w ich stronę. Rysiek podniósł się i przez gwar dotarły do mnie jego słowa:

– Cholera, Dora z Zochą tu są. Idę do baru, bo w „doppelpacku” znoszę je tylko po trzech piwach.

Mijając nas, wykonał prawie niewidoczny ruch głową. Powitanie godne królów… Odniosłam wrażenie, że lekko się zataczał. Zastanawiałam się, jak w tych warunkach uda nam się porozmawiać, ale nie zamierzałam odpuścić.

– Cześć dziewczyny! – zawołał Cichy, wyrywając mnie z zamyślenia.

– Hej. Wszystkiego naj! – Podałam mu kolorowy pakunek. Od razu się domyślił, że to książka, bo jego oczy zajaśniały żywszym blaskiem.

– Najlepszego! – Zocha klepnęła Cichego w plecy i opadła ciężko na krzesło. – Jest tu jakieś wolne piwo?

– Nie. Przynieść ci coś z baru? – zapytał Poeta.

– Siedź na dupie, sama pójdę! – odparła, nie grzesząc kurtuazją, ale zanim zniknęła, obróciła się jeszcze w moją stronę. – Chcesz coś?

– Jasne z sokiem, dzięki!

Usiadłam na wolnym krześle, a Zocha poczłapała w stronę baru, postukując ciężkimi butami. Kątem oka zauważyłam, że Poeta odprowadza ją zdegustowanym wzrokiem. Komentowanie nie miało jednak sensu, więc włączyłam się do ogólnej rozmowy. Po dłuższej chwili usłyszałam stukot odstawionego na blat kufla. Zocha usiadła koło mnie i w milczeniu siorbała piwo. Znała chłopaków od lat, ale nie zwykła, jak mawiała, mleć jęzorem trzy po trzy. Poeta utkwił w niej znużony wzrok. Na jej reakcję nie trzeba było długo czekać.

– Co się gapisz, Misiek?

– Misiek? – zdziwił się. – A ty dalej to samo! Jesteś jedyną osobą, która tak się do mnie zwraca. Wszyscy mówią do mnie „Poeta”.

– Z ciebie taki poeta, jak z koziej dupy trąba – odcięła się.

Michał zmrużył oczy, ale nic nie odpowiedział. Wiedziałam, że Zocha nie ma racji. Potrafił pisać i niejednokrotnie namawiałam go, żeby wydał tomik wierszy. On jednak uważał, że to tylko hobby i że nie będzie się tym afiszował.

– Okej, panowie i…ekhm… panie! – Za moimi plecami rozległ się głos Ryśka. – Poznajcie nową koleżankę.

Obejrzałam się za siebie i zobaczyłam wysoką sylwetkę mojego dowódcy, na którego ramieniu uwieszona była na oko dwudziestoletnia, szczupła blondyna w mini i butach na dwunastocentymetrowych obcasach. Rysiek lekko chwiał się na nogach, rozchlapując piwo z kufla. Bez słowa wpatrywaliśmy się w niego i jego blond towarzyszkę.

– No co? – wycedził na wyraźnym rauszu. – Nie po to rozstałem się z żoną, żeby teraz wieść życie pustelnika.

Zarechotał, ale nikt mu nie zawtórował. Słyszeliśmy o jego rozwodzie i o tym, że zostawił żonę po dziesięciu latach małżeństwa. Nie mieliśmy jednak prawa oceniać jego decyzji i mieszać się w prywatne sprawy.

– Zdrowie pięknych pań. – Rysiek pociągnął wielki łyk piwa. – I tych tu obecnych, he, he, he!

Spojrzałyśmy z Zośką po sobie, a blondyna zachichotała piskliwie, niepomna faktu, że po prawdzie jej również dotyczyła druga część wypowiedzi. Nadal chichocząc, dziewczyna zaciągnęła Ryśka na parkiet. Zdążył tylko odstawić kufel, rozlewając przy tym sporą ilość trunku. Wiedziałam, że ten nadęty bufon nie cierpi tańczyć, ale tym razem musiał się poświęcić. Wił się przy niej jak piskorz. Ona też nie radziła sobie za dobrze na obcasach dłuższych niż jej łydka.

– Jak na kolesia po czterdziestce to mógłby trochę spoważnieć – rzuciła Zocha cynicznie.

– À propos kolesi, jak tam twój amant ze strzelnicy? – zapytałam, bo uświadomiłam sobie, że miała randkę, a ja nie znam szczegółów.

– Obiecująco – odpowiedziała z tajemniczym wyrazem twarzy.

– Rozumiem. Przełknął bojówki i zgniły podkoszulek?

– Wygląda na to, że tak. Pisze do mnie esemesy. – Uśmiechnęła się lubieżnie, a ja wolałam nie pytać o szczegóły.

– A on ci się spodobał?

– Brad Pitt to nie jest. Ale można gorzej trafić.

Odchrząknęłam nerwowo, lecz nie chciałam się uprzedzać, nim nie poznam faceta osobiście.

– Zośka, wyrwałaś kogoś? – zapytał Poeta, który najwyraźniej przysłuchiwał się naszej rozmowie.

– Żebyś wiedział! – prychnęła w odpowiedzi. – W przeciwieństwie do ciebie mam do zaoferowania płci przeciwnej coś więcej niż rzewne wierszyki o bzyczących pszczółkach w malinowym chrustniku.

– Chruśniaku – poprawił ją Poeta i pokiwał głową z politowaniem. – I huczał tam bąk, a nie bzyczały pszczoły. Ale widzę, że coś ci się tam jeszcze kołacze.

Zocha poczerwieniała, zerwała się z krzesła i poszła do baru. Po chwili wróciła do stołu z kolejnym piwem. Zajęta rozmową z Rudym i Adrianem na temat najnowszych modeli karabinków sportowych, nie odezwała się już do Poety ani słowem.

Rozglądałam się za Ryśkiem, mając na uwadze swój plan zmuszenia go do konfrontacji. Jednak on albo odstawiał jakieś dziwne pląsy na parkiecie, albo stał przy barze, wlewając w siebie niepoliczalne ilości piwa. W końcu dotoczył się z blondi do naszego stołu i wyjąkał z trudem:

– Drodzy ko… koledzy, ja i ta pię… piękna, młoda da… dama prze… przeniesiemy się teraz w inne, ba… bardziej ustronne miejsce.

Skłonił się nam teatralnie, beknął donośnie i zniknął w tłumie ludzi, ciągnąc za sobą drobiącą na niebotycznych obcasach dziewczynę. Tego wieczoru moje szanse na rozmowę z dowódcą równały się zeru.

***

Stojąc przed drzwiami rodzinnego domu, zastanawiałam się nad pozostawieniem pączków na wycieraczce i salwowaniem się ucieczką. Mimo że było to miejsce, w którym się wychowałam i z którym wiązały się miłe wspomnienia z wczesnego dzieciństwa, teraz nie lubiłam w nim przebywać.

Gdy spoglądałam na jasną fasadę i ciemnozielone drzwi, widziałam siebie biegnącą z rozwianymi włosami i krzyczącą coś do ojczyma. Słyszałam jego podniesiony głos, którym próbował przyprowadzić mnie do porządku. Nie zdawałam sobie sprawy, jak te obrazy wciąż żywe były w mojej pamięci.

Drzwi otworzyły się nagle, pozbawiając mnie możliwości ucieczki. Stanęła w nich uśmiechnięta mama. Odruchowo wyciągnęłam w jej stronę paczkę ze słodyczami. Wzięła pakunek i mocno mnie do siebie przytuliła.

– Moja kochana – szepnęła czule. – Zobaczyłam cię przez okno w kuchni. I nie pozwolę ci nigdzie uciec – dodała z szelmowskim uśmieszkiem i uszczypnęła mnie w policzek.

Poszłam za nią do salonu, gdzie stał zastawiony do obiadu stół. Roman siedział w fotelu taty i czytał gazetę. Zastanawiające, że po tylu latach to był nadal fotel mojego ojca, a nie ojczyma, choć ten drugi przesiedział w nim znacznie więcej czasu.

– Roman, Dorotka już jest – rzuciła mama lekko.

Krępy mężczyzna podniósł wzrok znad płachty zadrukowanego papieru. Wstał niespiesznie i wyciągnął dłoń na powitanie. Uścisnęłam ją, czując wewnętrzny opór, ale obiecałam sobie, że nie będę robić żadnych scen i zachowam się jak dorosła osoba. Bo przecież nią byłam! Niestety, przy Romanie czułam się zawsze jak niesforny dzieciak.

– Cześć – powiedział krótko i usiadł za stołem.

Zajęłam miejsce naprzeciwko, a mama poszła do kuchni po wazę z zupą. Siedzieliśmy w milczeniu. Żadne z nas nie chciało pierwsze rozpocząć rozmowy, uważając to za wyraz słabości. W końcu Roman uznał, że tym razem da mi fory i zapytał:

– Wszystko w porządku u ciebie?

– Tak, a tutaj… też wszystko dobrze?

– Dobrze.

Atmosfera w pokoju była tak gęsta, że można ją było kroić nożem. Na szczęście weszła mama z parującą wazą. Z piersi Romana wydarło się pełne ulgi westchnienie. Złapałam się na zabawnej myśli, że on również z całych sił próbuje stworzyć normalną atmosferę, by nie zepsuć niedzielnego obiadu. Oboje graliśmy w tej samej tragifarsie.

– A Norberta nie będzie? – zapytała mama.

– Nie. – Zagryzłam wargi, prosząc w duchu, by nie dociekali, dlaczego.

– Coś się stało?

– Nie… to znaczy, tak, ale…

Czy mogłam zatajać przed nimi podstawowe fakty z mojego życia?

– Norbert odszedł niecałe dwa miesiące temu – wyrzuciłam z siebie na jednym oddechu.

Roman uderzył dłonią w blat stołu i już wiedziałam, że zgodną atmosferę właśnie trafił szlag.

– Jak to odszedł?! – huknął.

– Kochanie, uspokój się – próbowała łagodzić mama.

– To był jedyny sensowny facet w jej życiu!

– Widocznie mieli swoje powody, żeby się rozejść.

– Swoje powody, żeby się rozejść?! – powtórzył zjadliwie. – To on miał swoje powody! Dora jak zwykle coś spieprzyła! No, powiedz nam, co nawywijałaś tym razem?!

Utkwił we mnie oskarżycielski wzrok, a ja na chwilę znowu poczułam się jak tamta zbuntowana szesnastolatka.

– Nie twoja sprawa! – wysyczałam i zacisnęłam dłonie na blacie stołu.

– Kochani, proszę – błagała mama. – Nie kłóćcie się w niedzielę. Zjedzmy obiad.

To były słowa, które słyszałam tysiące razy: „Nie kłóćcie się! Zjedzmy obiad, śniadanie, kolację… Po co te nerwy?”. Podniosłam się z krzesła i poszłam do kuchni, ciężko dysząc. Stanęłam przy oknie i próbowałam uspokoić oddech, wbijając wzrok w piękne krzewy piwonii, które mama posadziła w ogrodzie, kiedy byłam małą dziewczynką. Po chwili na ramieniu poczułam jej dłoń.

– Co się stało, kochanie? – zapytała. – Nie byłaś szczęśliwa z Norbertem?

– Byłam – odparłam szczerze. – To on nie był szczęśliwy ze mną.

Poczułam pieczenie pod powiekami. Mama głaskała mnie po włosach i nie odzywała się, czekając na to, aż będę gotowa mówić dalej.

– On odszedł, bo… ja nie chciałam założyć z nim rodziny. To znaczy, chciałam, ale nie tak, jak on to sobie wyobrażał.

– To znaczy jak, skarbie?

– Mamo! – Odwróciłam się i chwyciłam jej dłonie. – Wiesz, jaką mam pracę. I wiesz, jak bardzo ją kocham. Nie mogę z niej zrezygnować. Nigdy!

Wpatrywała się we mnie zamyślona. Jej piękne, błękitne oczy wypełniły się łzami.

– Twój ojciec też tak kochał to, co robił. Nauczyłaś się tego od niego – wyszeptała.

Odetchnęłam głęboko. Tata byłby ze mnie dumny i żaden Roman nie mógł tego zmienić. Spokojniejsza wróciłam do salonu i zajęłam miejsce przy stole. Ojczym siedział z założonymi rękami i wyrazem dezaprobaty na twarzy. W milczeniu zjedliśmy zimną zupę. Przy drugim daniu nastrój trochę mi się poprawił, bo mama podała aromatyczną pieczeń z ziemniaczkami. Poza tym myśl o tacie pomogła mi poskromić złość.

– Kupiłam twoje ulubione pączki – oznajmiłam pojednawczo i zerknęłam nieśmiało na Romana. On skrzywił się w wymuszonym uśmiechu. Raczej nie można było oczekiwać od nas niczego więcej.

– A jak tam w pracy? – zapytał, kierując rozmowę na jedyny temat, który nas łączył.

Streściłam przebieg kilku ostatnich akcji. Oboje z uwagą wysłuchali opowieści, Roman zadał kilka technicznych pytań. Zawsze wykazywał zainteresowanie zawodem strażaka i to w najgorszych chwilach ratowało naszą relację. Sam handlował silnikami hydraulicznymi. Był inżynierem, więc ciekawił go używany przez nas sprzęt i techniki pracy. Zastanawiałam się już kilka razy, czy zaprosić go do remizy, ale po kolejnym spięciu odpuszczałam temat.

Po deserze ojczym ponownie zatopił się w lekturze gazety, a mama i ja wyszłyśmy do ogrodu. Usiadłyśmy na tarasie wśród świeżej zieleni, rozkoszując się promieniami majowego słońca.

– Wszystko w porządku, kochanie? Radzisz sobie jakoś? – zapytała, nawiązując do naszej rozmowy w kuchni.

– Tak, mamuś. Nie ma tragedii.

Nadal wypierałam fakt, że bardzo tęsknię za Norbertem.

– Na pewno?

– Tak!

Gwałtownie zmieniłam pozycję na leżaku. Zerknęła na mnie z ukosa, ale nie drążyła.

– Co u Zochy?

– A właśnie! Miałam ci mówić, że spotkała faceta.

– Nie do wiary! – ucieszyła się. – Opowiadaj!

– Właściwie to nic o nim nie wiem – przyznałam szczerze. – Tylko to, że poznała go na strzelnicy i że przetrwał pierwszą randkę.

Mama zachichotała, bo dobrze znała moją przyjaciółkę.

– Nie mów, że nadal biega w bojówkach i tych dziwnych podkoszulkach?

– W tej kwestii nic się nie zmieniło – odparłam wesoło. – Zocha mówi, że ten facet zapowiada się obiecująco i że…

Chciałam dodać, że pisze do niej esemesy, ale w porę ugryzłam się w język.

– I co?

– I że… ogólnie może coś z tego będzie – wybrnęłam.

– To fajnie. Trochę złagodnieje, gdy się zakocha.

– Na to bym raczej nie liczyła.

– Ech, nie takie przypadki jak Zocha świat już widział – zakpiła mama. – A potem przychodzi ten moment i wszystkie kanty stają się obłe.

– Co?

– Zrozumiesz, kiedy naprawdę się zakochasz – wypaliła i spojrzała na mnie przestraszona. – Przepraszam, kochanie.

– Uważasz, że jeszcze nigdy się nie zakochałam? – spytałam oburzona.

– Uważam, że zbyt łatwo się poddałaś. Czyli tęsknisz za Norbertem?

– Mamo!

Nie mogłam się na nią gniewać. Wzięła mnie w dwa ognie, ale zrobiła to z troski.

– Wiesz, mamo, chciałam porozmawiać o czymś innym. Muszę wyjaśnić sprawy z Ryśkiem.

– Jakie sprawy?

– Rysiek nie traktuje mnie tak, jak pozostałych.

– Dyskryminuje cię? – Zrozumiała w lot.

– Tak. Na każdym kroku daje mi odczuć, że nie życzy sobie kobiet w zastępie.

– Ile czasu to już trwa?

– Od zawsze. Od kiedy razem pracujemy. Nie wiem, co z tym zrobić. Mam wrażenie, że jest coraz gorzej.

Spuściłam głowę. Chciałam być dorosła, a tymczasem zwierzałam się mamie ze swoich problemów. Nic dziwnego, że Roman traktował mnie jak dziecko, a dowódca nie szanował.

– Rozmawiałaś z nim o tym?

– Myślałam, że zrobię to wczoraj na urodzinach Cichego, ale się nie udało. Zastanawiam się, czy powinnam zgłosić się do komendanta.

– Zanim do niego pójdziesz, porozmawiaj z Ryśkiem. Niewykluczone, że uda wam się to załatwić między sobą.

Miałam co do tego pewne wątpliwości, ale taki był mój pierwotny plan. Może faktycznie warto jeszcze spróbować? Mama uśmiechnęła się i pogłaskała mnie po dłoni. Ułożyłam się wygodniej na leżaku, ciesząc się ciepłymi promieniami słońca. Wmawiałam sobie, że wszystko się poukłada. Przecież z każdej sytuacji jest wyjście. Tylko co, jeśli będę musiała zmienić jednostkę? Zaczynać od nowa? Przymknęłam oczy i wzięłam trzy głębokie wdechy. Cokolwiek się stanie, stawię temu czoła. Od lat ćwiczyłam to w pracy.

***

Kiedy ostatni z naszych kolegów wyszedł z kuchni i zostaliśmy z Rudym sami, wreszcie mogłam go zapytać, dlaczego jest taki markotny. Od samego rana snuł się po remizie z nieprzytomnym wzrokiem i posępną miną. Przypuszczałam, że chodzi o piękną kosmetyczkę i czekałam na dobry moment, żeby pociągnąć go za język.

Gdy tylko za Małym zamknęły się drzwi, wrzuciłam mokre ścierki do kosza na pranie.

– Rudy, co się dzieje? – zapytałam wprost.

– Co masz na myśli?

– Dobrze wiesz. Dlaczego jesteś taki przybity?

Przez chwilę się wahał, ale w końcu podniósł na mnie wzrok.

– Dora, wszystko nie tak. Zrobiłem, co mi radziłaś, ale Arleta nie miała cukru, bo jest na diecie, a kran działa – oznajmij zawiedziony.

Zrobiło mi się go żal.

– Rudy, nie łam się. Musimy wymyślić coś innego.

– Ale co? Mam pustkę w głowie.

To akurat mnie nie zdziwiło. W stanie zakochania iloraz inteligencji gwałtownie spada, a już w bezpośredniej konfrontacji z obiektem naszych uczuć może się znaleźć niebezpiecznie blisko skali ujemnej. Rudy od jakiegoś czasu przejawiał takie oznaki.

– To może spróbujmy opcji „sekretny wielbiciel”! – Zadowolona klasnęłam w dłonie.

– Myślisz, że ona ma jakiegoś wielbiciela? – Skrzywił się w grymasie złości.

– Tak, ma! – rzuciłam zniecierpliwiona. – Ciebie!

– Aha – sapnął z ulgą i klepnął się dłonią w czoło. – No tak. Tylko co ja mam robić?

Przewróciłam oczami.

– Rudy, będziesz jej robił różne niespodzianki. Zaczniemy od kwiatów. Kupujesz wiązankę lub storczyka w doniczce i podrzucasz na wycieraczkę. Dzwonisz i znikasz. Ona otwiera drzwi, znajduje kwiaty, cieszy się lub nie, ale już wie, że komuś się podoba.

– Dora, ona od razu wyczai, że to ode mnie! – zaskomlał.

– I właśnie o to chodzi! Ma widzieć, że się starasz, ale udawać, że nic nie wie, żebyś mógł się wykazać.

– To jest chyba dla mnie zbyt skomplikowane. Nigdy nie zrozumiem dziewczyn!

– Ty nie musisz ich rozumieć. Ty masz tylko je zdobywać. W sensie zdobyć Arletę.

– No dobra. Kupię te kwiaty czy coś i…

– I?

– I zrobię, co mi kazałaś.

– No. I to rozumiem.

***

Po południu siedziałam w swojej kanciapie i przeglądałam wiadomości w Internecie. W remizie panował spokój. Mieliśmy godzinę wolnego przed rozpoczęciem zajęć sportowych, więc wycofałam się do szatni i włączyłam telefon. Po chwili zawibrował w mojej dłoni. Dzwoniła Zocha.

– Hej Dora, jesteś na służbie?

– Tak, coś się stało?

– Nic się nie stało. Dzwonię, bo mój facet chce się z tobą spotkać.

– Słucham?!

– Wiesz, po tych wszystkich esemesach doszliśmy do wniosku, że powinniśmy poznać naszych przyjaciół. Przejść na wyższy poziom.

– Po tych wszystkich esemesach? – Nie mogłam uwierzyć w to, co słyszę.

– Dora, no, ile można pisać…

– Nie spotykacie się?

– Widzieliśmy się ten jeden raz. Janusz mieszka poza miastem, więc kontaktujemy się tylko przez telefon. Ciekawe doświadczenie – zarechotała.

– Dobra, to kiedy? – wtrąciłam szybko, bo temat esemesów jakoś dziwnie mnie stresował.

– Możesz w sobotę? Autobus Janusza odjeżdża o piętnastej.

– Janusz przyjedzie autobusem?

– Tak. Z jego wsi odchodzą tylko dwa autobusy dziennie. Jeden rano i jeden po południu. Masz z tym problem?

– Nie, nie – zaprzeczyłam, chociaż zdziwiło mnie, że młody facet nie ma samochodu albo motoru.

– Dobra, przyjedź do mnie na drugą. Pomożesz mi naszykować coś do żarcia i ogarnąć trochę chatę – powiedziała i się rozłączyła.