Poligon - Henryk Derus - ebook

Poligon ebook

Henryk Derus

0,0

Opis

Kuciapa, Pomietlarz, Pindak i Ciemięga to stali rezydenci „poligonu” – sadu za sklepem pani Kazi, jedynym wielobranżowym w Badziejowicach. To tutaj wśród drzew mężczyźni toczą boje z alkoholem, dyskutują o wielkiej polityce, załatwiają mniej lub bardziej legalne interesy, jedzą, a często i śpią. Jak na prawdziwym poligonie.

 

Wszyscy czterej są nałogowymi alkoholikami i poprzez pryzmat ich lichej egzystencji w komiczny sposób opisane zostały wydarzenia, jakie miały miejsce we wsi. Głównym czynnikiem sprawczym opisanych zdarzeń był alkohol – remedium na wszelkie zło i kwintesencja człowieczeństwa. Towarzyszy bohaterom od rana do wieczora i stanowi przyczynek zarówno dla wydarzeń, które wzbudzą śmiech, jak i dla tych, przy których za gardło chwyci współczucie, żal, a nawet paraliżujący strach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 149

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Strona tytułowa

Henryk Derus

POLIGON

Strona redakcyjna

Redakcja / Ilona Turowska

Korekta / Katarzyna Juszyńska

Projekt okładki / Przemysław Ławniczak

Skład / Krzysztof Szymański

© Henryk Derus i Novae Res s.c. 2014

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Wydanie pierwsze

ISBN 978-83-7942-248-7

NOVAE RES – WYDAWNICTWO INNOWACYJNE

al. Zwycięstwa 96/98, 81-451 Gdynia

tel.: 58 698 21 61

e-mail: [email protected], http://novaeres.pl

Wydawnictwo Novae Res jest partnerem Pomorskiego Parku Naukowo-Technologicznego w Gdyni.

Konwersja do formatu EPUB:

Legimi Sp. z o.o. | Legimi.com

BADZIEJOWICE

Historia Badziejowic sięga czasów panowania pierwszych królów elekcyjnych. Na akcie lokacyjnym wsi widnieje data, która jest zbieżna z datą koronacji na króla Polski księcia siedmiogrodzkiego Stefana Batorego. Wraz z aktem lokacyjnym wieś przypisano do parafii Koziemłoty, w której mieścił się kościół i szkoła.

Ulokowanie miejscowości na terenach południowo--wschodniej Polski, z dala od głównych dróg i traktów handlowych, zapewniało jej spokój i stabilny rozwój. O tym, jak szczęśliwe było to położenie, niech świadczy fakt, że w zachowanych dokumentach nie znajdziemy żadnej wzmianki o poważniejszych zniszczeniach spowodowanych wojnami, powstaniami czy choćby buntami chłopskimi.

Dodatkowych korzyści przysparzało wsi sąsiedztwo wiekowej puszczy, a także przepływająca południową stroną rzeka.

To wszystko razem przyczyniło się do tego, że w ciągu zaledwie kilkudziesięciu lat Badziejowice stały się największą wsią w promieniu dwudziestu kilometrów. Uświadomienie sobie tego faktu wyzwoliło w mieszkańcach Badziejowic chęć wybudowania kościoła, szkoły, a także powołania do życia własnej parafii. Dodatkowym impulsem do takiego działania było to, iż dziewięćdziesiąt procent mieszkańców wsi nie chodziło ani do kościoła, ani do szkoły, ze względu na odległość dzielącą obie miejscowości. Szerzyło się natomiast pijaństwo i rozpusta, a przyczyn tego zjawiska upatrywano w istnieniu we wsi pięciu karczm.

Jednak wszystkie zabiegi badziejowiczan o przeprowadzenie secesji spotykały się z bardzo silnym sprzeciwem proboszczów parafii Koziemłoty. Ich wpływy były na tyle silne, że przez trzysta lat nie udało się odłączyć Badziejowic od sąsiedniej parafii. Stało się to możliwe dopiero na początku dwudziestego wieku.

Krajobraz wsi, a także status społeczny mieszkańców, zaczęły się zmieniać z chwilą poprowadzenia przez wieś linii kolejowej biegnącej do wschodniej granicy państwa. Wielu mieszkańców znalazło zatrudnienie na stacji przeładunkowej wybudowanej po wschodniej stronie Badziejowic. Inni zainteresowali się pracą w przemyśle w pobliskim mieście powiatowym. To spowodowało, że pracą na roli trudniła się już tylko połowa badziejowiczan. Kiedy we wsi wybudowano zakłady produkujące materiały budowlane, procent zatrudnionych w rolnictwie jeszcze bardziej się zmniejszył – z pracy na roli utrzymywali się praktycznie tylko najstarsi mieszkańcy Badziejowic.

Jednak niezaprzeczalne sukcesy badziejowiczan w kreowaniu pozytywnego wizerunku swojej wsi nie mogą nam przesłonić tej drugiej strony życia, ciemniejszej strony, o której istnieniu oficjalnie mówić nie wypada (i o której wstydliwie milczymy), a przecież wstydzić się nie ma czego, w każdym z nas bowiem jest taka ciemniejsza strona, determinująca czasem nasze postępowanie w sposób, jakiego wolelibyśmy uniknąć.

SKLEP PANI KAZI

W końcu lat czterdziestych dwudziestego wieku Gminna Spółdzielnia „Samopomoc Chłopska” wybudowała w Badziejowicach niewielki pawilon handlowy z przeznaczeniem na sklep wielobranżowy, w którym mieszkańcy wsi mogli zaopatrywać się w artykuły spożywcze i przemysłowe. Jego kierowniczką i sprzedawczynią zarazem została pani Kazimiera Półtorak, badziejowiczanka z dziada pradziada.

Jako osoba samotna, nieobarczona rodziną, cały swój czas i energię poświęcała na pracę w sklepie. Efektem tego były nagrody i pochwały, które otrzymywała od zarządu spółdzielni. W pawilonie przepracowała czterdzieści lat i na początku dziewiątej dekady odeszła na zasłużoną emeryturę.

Od początku sklep spełniał funkcję czegoś w rodzaju centralnego ośrodka informacyjno-­terapeutycznego. Stało się tak, ponieważ pani Kazimiera była kobietą otwartą na ludzkie sprawy. Każdego starała się wysłuchać, z każdym porozmawiać, doradzić, choć jeśli zaszła taka potrzeba, to nie bała się udzielić ostrej reprymendy. Ludzie przychodzili do niej, aby zwierzyć się z trapiących ich kłopotów, zasięgnąć rady w różnych sprawach, czasem wyżalić się na swój los, ale także, by podyskutować o bieżących wydarzeniach, a niekiedy – szczególnie kobiety – zwyczajnie poplotkować o tym, kto z kim, gdzie i kiedy... Za takie nastawienie do ludzi mieszkańcy Badziejowic bardzo cenili i szanowali panią Kazię. Nawet panowie, którzy wpadali do sklepu głównie po to, aby wychylić jedno czy dwa piwka, czuli przed nią respekt i zawsze podporządkowywali się jej decyzjom.

Pani Kazimiera dbała również o to, aby w kontaktach z klientami zachowywać pewien dystans (zanadto się z nimi nie spoufalać). Do nikogo nie zwracała się per ty i tego samego oczekiwała od innych. Jedyną formą, jaką tolerowała u klientów, był zwrot „pani Kaziu”. Kto próbował postępować inaczej, szybko spotykał się z ciętą ripostą z jej strony. Z czasem zwrot „pani Kaziu” przyjął się w odniesieniu do całego sklepu i nikt już we wsi nie mówił, że idzie do „gieesu”, ale do „sklepu pani Kazi”.

Ekspedientka lokalnego pawilonu była osobą wyrozumiałą, dlatego przez dosyć długi okres tolerowała wypicie piwka w kąciku sklepu, szczególnie w deszczowe lub mroźne dni. Kiedy jednak w sklepie zaczęli wystawać panowie, którzy przeważnie wykazywali się chronicznym brakiem gotówki i zawsze liczyli na czyjąś dobroduszność, tolerancja pani Kazimiery się wyczerpała. Zdecydowała bowiem, że wszyscy panowie chcący wychylić piwko muszą robić to na zewnątrz sklepu, niezależnie od tego, czy pogoda temu sprzyja czy nie. Jej decyzja była nieodwołalna, choć próbowano na różne sposoby nakłonić ją do jej zmiany. Czyniono to jednak bez większego przekonania o słuszności takiego postępowania, ponieważ wszyscy wiedzieli, że pani Kazia nie ustąpi. Nie pozostało im zatem nic innego, jak przenieść się na ławeczkę znajdującą się przed sklepem. Przysiadywali na niej, aby wychylić piwko czy dwa, i odchodzili do swoich codziennych zajęć, zwalniając miejsce dla następnych. Inni siadywali nieco dłużej, a byli i tacy, którzy woleli degustację na stojąco. Krótko mówiąc, wokół ławeczki codziennie panował spory ruch.

Jednak od pewnego czasu na ławeczce coraz częściej można było spotkać czwórkę dżentelmenów, którzy zaczęli przesiadywać na niej praktycznie codziennie. Początkowo byli to Alfabeta i Chrypa, do których nieco później dołączyli Kędzierzawy i – jako ostatni – Kinol. Z początku nikt na nich nie zwracał uwagi, jednak z czasem zaczęli oni budzić w ludziach mieszane uczucia. Dla jednych stanowili przedmiot kpin i żartów, dla innych przestrogę, jak nisko można upaść, a pozostali na ich widok jedynie kręcili głowami z politowaniem. Jednak spokojne usposobienie i ugodowy charakter owych panów sprawiły, że ludzie zaakceptowali ich przysklepowe pobyty i przestali na nich zwracać uwagę. Stali się stałym elementem przysklepowego krajobrazu.

Poznajmy ich nieco bliżej, będą nam bowiem towarzyszyć przez całą naszą podróż po Badziejowicach.

ALFABETA

Zagroda Apolonii i Alojzego Kuciapów znajdowała się w najdalej na południe wysuniętej części Badziejowic. Położona na niewielkim wzniesieniu i w pewnym oddaleniu od najbliższych zabudowań, wyglądem swym przypominała strażnicę strzegącą wieś przed zagrożeniami nadchodzącymi z tej strony. Choć w zachowanych dokumentach nie znajdziemy wzmianki o takim jej przeznaczeniu, to niewykluczone jest, że w zamierzchłych czasach taką właśnie funkcję spełniała.

W skład zagrody Kuciapów wchodziła jednoizbowa drewniana chata pokryta strzechą, która charakteryzowała się tym, iż zamiast podłogi posiadała klepisko. Oprócz najpotrzebniejszych w gospodarstwie domowym mebli, uwagę przykuwał wielkich rozmiarów piec, który oprócz swych podstawowych zastosowań miał jeszcze jedno dodatkowe. Posiadał on tak zwany zapiecek, czyli sporych rozmiarów miejsce, które wykorzystywano do spania w mroźne zimowe noce.

W drugim budynku – również drewnianym i krytym strzechą – znajdowało się pomieszczenie dla zwierząt, a także stodoła i komórka, w której trzymano podstawowe narzędzia rolnicze. Za tym budynkiem rósł rachityczny sad, pamiętający z pewnością czasy powstania styczniowego, jednak smak, kolor, a także zapach owoców, które jeszcze można było w nim zerwać i zjeść, w niczym nie przypominały bezsmakowych produktów dzisiejszych sadowników. Całości wyposażenia zagrody dopełniała głęboka studnia ze skrzypiącym żurawiem, latryna przylegająca do stajni i niski, rozpadający się płot, okalający całą posesję.

Bogactwa ani biedy w domu Kuciapów nie było. Ot, przeciętna chłopska rodzina utrzymująca się z trzech hektarów marnej ziemi. Apolonia na miejskim bazarze sprzedawała wszystko to, co w gospodarstwie zostało wyprodukowane, a Alojzy, jako posiadacz okazałego konia, najmował się do pracy u innych rolników. Dodatkowo zajmował się przywożeniem węgla z pobliskiego miasta powiatowego. To wszystko sprawiało, że dni i lata upływały im bez większych kłopotów.

Tylko jedna rzecz spędzała im sen z powiek, a mianowicie brak dzieci. Oboje byli już po czterdziestce i praktycznie stracili nadzieję na potomstwo. Jakież było ich zaskoczenie i radość jednocześnie, kiedy okazało się, że Apolonia jest w ciąży. Jej mąż z radości oszalał i najpierw pił przez kilka dni, a kiedy wytrzeźwiał, to tak zaopiekował się żoną, że ta, mimo zaawansowanego wieku, bez kłopotów urodziła zdrowego chłopca. Stało się to w pierwszych dniach drugiej wojny światowej. Alojzy z radości oszalał po raz drugi i pił przez tydzień, ale kiedy wytrzeźwiał, zrobił wszystko, aby synowi i żonie niczego nie brakowało.

Przez pierwsze lata opiekę nad małym Czesiem – bo takie imię dano synowi na chrzcie – sprawowała matka, ale od kiedy przestał się potykać o własne nogi, kontrolę nad synem przejął jego ojciec. I tak mały Czesio zaczął towarzyszyć ojcu w pracach polowych, w oporządzaniu i karmieniu zwierząt, a także w wyjazdach do miasta. Wszystkie te zajęcia zabierały chłopcu mnóstwo czasu, uniemożliwiając mu figle i zabawy z rówieśnikami. Czesio jednak nie miał wielkich powodów do narzekań, ojciec bowiem przynajmniej raz w tygodniu wraz ze znajomymi brał udział w wydawaniu certyfikatu jakości nocnej przemiany zacieru w bimber. Trwało to zazwyczaj dwa dni, w ciągu których ojciec nigdzie nie wyjeżdżał. W tym czasie Czesio mógł dowoli swawolić z kolegami.

Tak mijał Czesiowi rok za rokiem, aż nadszedł dzień, w którym listonosz Zdzisław Paciocha przyniósł list i wręczył go Kuciapowej. Ta, grzebiąc po kieszeniach i rozglądając się nerwowo na boki, stwierdziła, że gdzieś zapodziała okulary. Poprosiła Zdzisia o przeczytanie listu (to był rytuał, który powtarzał się za każdym razem, gdy Kuciapowie otrzymywali jakąkolwiek korespondencję. Rytuał ten wynikał z faktu, że Kuciapowie – o czym cała wieś wiedziała – byli analfabetami). Tak więc i tym razem Zdzisiek powiedział, że oczywiście rozumie, po czym otwarł list i zabrał się do czytania. Kiedy skończył, Kuciapowa podziękowała i zamyśliła się mocno nad treścią zawiadomienia. Wynikało z niego to, że wraz z synem Czesławem ma się stawić w dniu... o godzinie... w budynku szkoły podstawowej w Badziejowicach w celu dokonania zapisu syna do pierwszej klasy.

Kontakt ze szkołą jawił się dla niej czymś znacznie gorszym niż spotkanie z Belzebubem. Takie negatywne nastawienie do szkolnictwa było wynikiem narastającego w jej rodzinie od pokoleń przeświadczenia, że nikt lepiej dzieci nie nauczy i nie wychowa niż ich właśni rodzice. W tej niechęci do szkoły utwierdzał ją także mąż, który uważał, że do pracy na roli żadna szkoła potrzebna nie jest, a na głupoty tam wygadywane szkoda czasu.

Wieczorem, kiedy Kuciapa wrócił do chałupy, żona opowiedziała mu o tym, co usłyszała od listonosza. Ten najpierw walnął pięścią w stół, a potem rzekł:

– Nikt w moji rodzinie nigdy do szkoły nie chodził, to i mój syn chodzić nie bedzie. Jo nojlepi wiem, czego syna uczyć trza i żodno szkoła mi w tym szkodzić nie bedzie.

*

W wyznaczonym dniu i godzinie Kuciapa, ubrany w odświętny strój, zajechał furmanką przed szkołę. Przywiązał lejce do sztachety płotu okalającego budynek, obciągnął niemodną już marynarkę, nałożył na głowę kapelusz i dziarskim krokiem ruszył w kierunku drzwi wejściowych.

W środku w obszernym korytarzu na wystawionych krzesłach siedzieli już inni rodzice, którzy wraz z dziećmi oczekiwali na swoją kolej. Kuciapa wszedł, zdjął kapelusz i powiedziawszy zwyczajowe „dzień dobry”, przysiadł na krzesełku w końcu korytarza. Nikt na niego nie zwracał uwagi, ponieważ każdy był zajęty sobą i swoimi sprawami. Ten brak zainteresowania jego osobą bardzo mu odpowiadał, gdyż nienawykły do takich sytuacji, czuł się trochę zakłopotany i onieśmielony. Miętosząc w dłoniach kapelusz i rozglądając się niepewnie na boki, cierpliwie czekał na wezwanie.

Kiedy po pewnym czasie usłyszał, że wyczytano imię jego syna, wstał i ruszył w kierunku pokoju, w którego drzwiach stała sekretarka kierownika szkoły. Wszedł za nią do gabinetu, zamknął drzwi, ukłonił się, powiedział „dzień dobry” i zanim sekretarka zdążyła odpowiedzieć, Kuciapa wygłosił wcześniej przygotowaną mowę:

– Jo, Alojzy Kuciapa, syn Bartłomieja, i moja żona Apolonia, z domu Pierdut, zdecydowalim, że syn nasz Czesław Kuciapa do żodny szkoły chodzić nie bedzie.

Po tym oświadczeniu odwrócił się i ruszył w kierunku drzwi, jednak tym razem sekretarka wykazała się refleksem i zdążyła w dość zdecydowany sposób zareagować:

– Panie Kuciapa! Proszę nie wychodzić, bo sprawa jest poważniejsza, niż się panu wydaje – wskazując ręką krzesło, kontynuowała: – Proszę tutaj usiąść i chwilę zaczekać, a ja pójdę poprosić kierownika szkoły, aby z panem porozmawiał.

Wstała zza biurka i wyszła do pokoju obok.

Kuciapa na taką ewentualność przygotowany nie był, ale choć nieco zdezorientowała go zaistniała sytuacja, posłusznie usiadł i czekał. Po krótkiej chwili drzwi się otworzyły i sekretarka gestem zaproszenia dała mu do zrozumienia, że może wejść.

Kiedy wszedł do środka, zobaczył stojącego za biurkiem wysokiego, postawnego, około sześćdziesięcioletniego mężczyznę, który podszedł do niego, podał mu dłoń na przywitanie, po czym wskazując zapraszającym gestem krzesło, zapytał:

– Czy wie pan, panie Kuciapa, ilu ludzi umiało czytać i pisać w Badziejowicach przed pierwszą wojną światową?

– No... tego, tam... chyba paru umiało – odparł Kuciapa. – Dzieckiem jeszcze byłem, to i skąd mam wiedzieć?

– Ksiądz proboszcz, sołtys, organista i czterech najbogatszych gospodarzy we wsi. Było to jednak zrozumiałe, ponieważ najbliższa szkoła mieściła się w Koziemłotach, odległych od nas o prawie dwadzieścia kilometrów.

W tym miejscu kierownik szkoły zrobił pauzę, spojrzał na Kuciapę, po czym zadał kolejne pytanie:

– A czy wie pan, panie Kuciapa, ilu ludzi umiało czytać i pisać przed drugą wojną światową?

– No... wiency ludzi musiało, bo to przecie szkołe pobudowano... Ale tak dokładnie to nie wiem.

– Połowa ludzi czytać i pisać umiała, chociaż nauka w szkole trwała tylko cztery lata. Za kilkanaście lat tej umiejętności będzie pozbawiony tylko pański syn. Dlatego dla własnego dobra powinien uczęszczać do szkoły.

W tym momencie kierownik szkoły podniósł wskazujący palec do góry i spojrzał wymownie na Kuciapę, ale ten odzyskał już pewność siebie i odparł:

– O tym, co powinien robić mój syn i co dlo niego dobre, decyduje jo som i żodne rady mi są niepotrzebne. Czesiu do żodny szkoły chodzić nie bedzie, bo tego, co mu w życiu wiedzieć bedzie trza, naucze go som.

– Muszę pana zatem uświadomić, że władze państwowe nałożyły na wszystkie dzieci obowiązek szkolny, a więc pański syn do szkoły chodzić będzie musiał.

– A jo, panie kierowniku, powiem jeszcze roz: Czesiu jest moim synem, a nie synem władzy, i to jo nakładom na niego obowiązki.

– W takim razie będę musiał powiadomić władze zwierzchnie o pańskim stanowisku, a one zadecydują, co w tej sprawie zrobić.

– Prosze mnie władzom nie straszyć, bo jo już niejednom władze przeżyłem, a jak ktoś bez zaproszenia zajdzie na mojom zagrode, to niech pamiento, że widły w garści trzymać umiem.

Po tym oświadczeniu Kuciapa wstał, powiedział „do widzenia” i wyszedł z gabinetu kierownika szkoły, który chciał jeszcze coś powiedzieć, ale tylko z rezygnacją machnął ręką i opadł ciężko na krzesło.

Mały Czesio pozostał więc w domu i zaczął pobierać nauki od ojca, a że ojciec niewiele umiał, to i Czesio niewiele się nauczył. Owszem, pracę na roli i w zagrodzie poznał dosyć szybko, stając się niezastąpionym pomocnikiem dla ojca. Praca pochłaniała jednak tak wiele czasu, że na spotkania z kolegami zaczęło go zwyczajnie brakować. Przede wszystkim jednak od równolatków oddalały go brak wykształcenia, ogłady towarzyskiej, a także dosyć niski iloraz inteligencji. To wszystko razem powodowało jego coraz większe wyobcowanie w środowisku rówieśników i powiększało barierę odgradzającą ich od siebie.

Aby zniwelować powstałą wokół siebie pustkę, Czesio sięgnął po sprawdzony środek, który choć na chwilę pozwalał zapomnieć o coraz bardziej doskwierającej samotności. Tym cudownym antidotum na wszelkie zgryzoty był alkohol, który poprawiał nastrój i pozwalał bardziej optymistycznie patrzeć w przyszłość. Ponieważ jego ojciec był również zagorzałym zwolen­nikiem tego cudownego lekarstwa na wszelkie kłopoty i zmartwienia, częstym widokiem, jaki można było oglądać, był koń ciągnący wóz, na którym ojciec z synem spali snem sprawiedliwego. Zwierzę było tak wyszkolone, że zawsze samotnie trafiało do zagrody, niezależnie od tego, skąd Kuciapowie wracali.

Pewnego dnia, kiedy koń przywiózł ich jak zwykle śpiących do domu, Kuciapowa obudziła syna, ale męża już obudzić nie zdołała. Przeniósł się on bowiem do tego lepszego ze światów, pozostawiając ziemskie problemy synowi i żonie.

Dwudziestoletni Czesław, który popijał coraz częściej, z gospodarką radził sobie na tyle dobrze, że w domu niczego nie brakowało, a roboty zawsze były zakończone na czas. Jednak kiedy Czesio po kilku latach stracił także matkę, częściej można go było spotkać pod sklepem pani Kazi z butelką piwa lub czegoś mocniejszego w ręku niż w gospodarstwie. Taki tryb życia powodował, że środki finansowe odłożone przez Czesia na czarną godzinę malały wprost proporcjonalnie do jego zapotrzebowania na nie, a że potrzeby miał coraz większe, to i środków ubywało coraz szybciej. Po pewnym czasie okazało się, że pieniędzy w kasie po prostu nie ma. Aby jakoś tej nieprzyjemnej sytuacji zaradzić, Czesio zaczął wysprzedawać wszystko, na co tylko znalazł kupca, a że ceny dawał bardzo atrakcyjne, to na brak nabywców nie narzekał. Kiedy do sprzedania nie pozostało już nic wartościowego, Czesio zdecydował się na sprzedaż ziemi. I tak kawałek po kawałku w ciągu kilku lat jego ziemia zmieniała właściciela, zapewniając mu kruchą niezależność finansową.

Mimo pewnego kalectwa umysłowego Czesio zdawał sobie sprawę, że ta komfortowa sytuacja wiecznie trwać nie będzie, ale odrzucał myślenie o przyszłości, przedkładając nad to myślenie o dniu dzisiejszym. Jednak to, co jemu wydawało się jeszcze bardzo odległe, nadeszło szybciej, niż mógł przewidzieć.

Któregoś dnia po przeszukaniu wszystkich schowków uświadomił sobie, że żadnych pieniędzy już w nich nie znajdzie. Nie załamał się tym odkryciem, bo wyznawał prostą zasadę: „jakoś to będzie”. I było. Przez pierwsze tygodnie ratował się winem, które sam wytwarzał, a którego dwa pokaźnych rozmiarów dymiony stały przy piecu w izbie. Później ratowali go koledzy spod sklepu, ale tak naprawdę uratowało go otwarcie we wsi baru Pod Kogutem.

Właściciel baru, Remek Wylazły, zatrudnił go nieformalnie do pomocy, dając w zamian coś do jedzenia i wypicia. Taka sytuacja w zupełności Czesiowi odpowiadała, gdyż praca ani do ciężkich, ani do skomplikowanych nie należała. Ot, zebrać puste kufle, wytrzeć stoły, pomóc przy rozładunku towaru. Dodatkowym plusem tej pracy było także to, iż zawsze trafił się ktoś, kto dodatkowy kufel piwa przed Czesiem postawił.