Podziemia - Don DeLillo - ebook + książka

Podziemia ebook

Don DeLillo

4,6
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

„Historię tworzą masowe tęsknoty”.

„Podziemia” to monumentalna wielowątkowa narracja, która jest próbą zmierzenia się Dona DeLillo, uznawanego za Oceanem za jednego z najciekawszych współczesnych pisarzy, z mitem wielkiej amerykańskiej powieści. Jej akcja rozpoczyna się w Nowym Jorku w 1951 roku podczas legendarnego meczu baseballa. Radość ze wspaniałego wyniku New York Giants mąci wiadomość o próbnym wybuchu bomby atomowej przeprowadzonym w ZSRR. Symbolicznym przewodnikiem w tej postmodernistycznej odysei jest pamiątkowa piłka baseballowa z legendarnego finału, przekazywana z rąk do rąk przez kolejne dekady. W tle prawdziwa esencja Stanów Zjednoczonych drugiej połowy XX wieku: błysk fleszy i medialny szum, kultowe chevrolety, prezerwatywy symbolizujące rewolucję seksualną i strony internetowe jako znak drugiej wielkiej rewolucji – technologicznej – oraz ikoniczne postacie jak J. Edgar Hoover, Mick Jagger czy Lenny Bruce. Jednak głównym bohaterem pozostaje amerykańskie społeczeństwo, bacznie obserwowane i punktowane z sarkazmem przez autora, który bezlitośnie odziera je z patosu i narodowych mitów.

DeLillo jest pisarzem na miarę Steinbecka, a jego przełomowe dzieło ukazujące całą złożoność amerykańskiego świata drugiej połowy XX wieku dziś nabiera nowych znaczeń. To, co kilka dekad temu było codziennością Ameryki, dziś jest dniem powszednim zglobalizowanego świata i może stać się jego trudnym dziedzictwem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 1257

Oceny
4,6 (5 ocen)
3
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: Un­der­world
Opieka re­dak­cyjna: MO­NIKA SZEW­CZYK
Ko­rekta: MI­CHAŁ GNIAZ­DOW­SKI, EL­WIRA WY­SZYŃ­SKA
Pro­jekt okładki: WI­TOLD SIE­MASZ­KIE­WICZ
Zdję­cie na okładce: © Spen­cer Platt/Getty Ima­ges
Co­py­ri­ght © Don De­Lillo, 1997 For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2024, Noir sur Blanc, War­szawa
Wy­da­nie II Po­przed­nie wy­da­nie uka­zało się na­kła­dem Domu Wy­daw­ni­czego RE­BIS
ISBN 978-83-7392-895-4
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pa­mięci Matki i Ojca

PRO­LOG

TRIUMF ŚMIERCI

.

Mówi twoim gło­sem, ame­ry­kań­skim, a w oku błysz­czy mu nie­pewna na­dzieja.

Jest dzień po­wsze­dni, ow­szem, ale on nie sie­dzi w szkole. Woli być tu, stać w cie­niu tej sta­rej, za­rdze­wia­łej lan­dary, no i trudno mieć mu za złe, że wy­brał aku­rat to me­tro­po­lis – stal, be­ton, łusz­cząca się farba, strzy­żona trawa i ogromne paczki che­ster­fiel­dów wy­sta­jące sko­sem z ta­blic wy­ni­ków, a z każ­dej paczki ster­czy kilka pa­pie­ro­sów.

Hi­sto­rię two­rzą ma­sowe tę­sk­noty. Ten tu­taj, zwy­kły chło­piec tra­wiony ści­śle kon­kret­nym łak­nie­niem, jest jed­nak czę­ścią gro­ma­dzą­cego się tłumu, bez­i­mien­nych ty­sięcy, które wy­sia­dają z au­to­bu­sów i po­cią­gów, jed­nym z lu­dzi, któ­rzy kro­czą wą­skimi ko­lum­nami po ob­ro­to­wym mo­ście nad rzeką i na­wet je­śli nie są for­pocztą mi­gra­cji ani re­wo­lu­cji, ja­kie­goś po­tęż­nego wstrzą­śnie­nia du­szy, to przy­no­szą ze sobą cie­le­sny żar wiel­kiego mia­sta i wła­sne drobne mrzonki i roz­pa­cze, coś nie­wi­dzial­nego, co wisi nad tym dniem: męż­czyźni w pil­śnio­wych ka­pe­lu­szach i ma­ry­na­rze na prze­pu­stce idą obej­rzeć mecz, a w gło­wach kłę­bią im się my­śli pusz­czone sa­mo­pas.

Niebo jest dziś ni­skie i szare, sza­ro­mętne jak po­su­wi­sty przy­bój.

Ra­zem z in­nymi stoi przy kra­węż­niku. Jest naj­młod­szy, ma rap­tem czter­na­ście lat i płótno w kie­szeni – po­znać po tej spię­tej, po­chy­lo­nej po­zie, którą obar­cza wła­sne ciało. To bę­dzie jego pierw­szy raz, nie zna ni­kogo z po­zo­sta­łych, zresztą chyba tylko paru z nich zna się mię­dzy sobą, ale w po­je­dynkę ani pa­rami nie mają szans, więc po­ro­zu­mieli się za po­mocą tych śli­skich spoj­rzeń, które wy­szu­kują w tłu­mie brat­nie du­sze, in­nych ry­zy­kan­tów, no i stoją ra­zem – czarni chłopcy, biali chłopcy, jedni przy­je­chali me­trem, inni przy­szli z po­bli­skich ulic Har­lemu, chude cie­nie, ban­di­dos, w su­mie pięt­na­stu, a fama głosi, że może tylko co piąty da się przy­ła­pać, a reszta ma szanse się prze­drzeć.

Cze­kają, zde­ner­wo­wani, aż przejdą przez tur­ni­kiety ci z bi­le­tami: ostat­nia luźna grupka ki­bi­ców, opie­sza­łych ma­ru­de­rów. Pa­trzą, jak ze śród­mie­ścia w ostat­niej chwili nad­jeż­dżają tak­sówki, a wy­bry­lan­ty­no­wani męż­czyźni zwin­nym kro­kiem pod­cho­dzą do okie­nek: buk­ma­che­rzy, ele­ganci z pry­wat­nych klu­bów i grube ryby z Broad­wayu try­skają ener­gią i sku­bią far­focle z rę­ka­wów swo­ich mo­he­ro­wych swe­trów. A tamci stoją przy kra­węż­niku i pa­trzą, niby to nie pa­trząc, ze skwa­szo­nymi mi­nami obij­bru­ków wy­sta­ją­cych na rogu. Ucichł cały har­mi­der, zwy­kła przed me­czem ga­da­nina i za­mie­sza­nie; prze­kup­nie, któ­rzy prze­ci­skali się w tłu­mie na chod­ni­kach, wy­ma­chu­jąc pro­gra­mami i pro­por­czy­kami, rzu­ca­jąc śpiew­nym to­nem od­wieczne za­wo­ła­nia, cher­lawi sprze­dawcy pa­miąt­ko­wych znacz­ków i cza­pek – wszy­scy oni już się ro­ze­szli, wró­cili do swo­ich kli­tek na pod­upa­dłych uli­cach.

A ci stoją przy kra­węż­niku i cze­kają. Oczy im po­sęp­nieją, wy­sy­łają co­raz mniej świa­tła. Któ­ryś wyj­muje ręce z kie­szeni. Cze­kają, a po­tem ru­szają na­gle, naj­pierw je­den, Ir­land­czyk, pod­rywa się z okrzy­kiem: „Hura!”.

Tur­ni­kiety są cztery, tuż za dwiema ka­sami. Naj­młod­szy chło­piec jest też naj­wą­tlej­szy, nie­jaki Cot­ter Mar­tin, wy­soki chu­dzie­lec w ko­szulce polo i w far­mer­kach, stara się prze­zwy­cię­żyć po­czu­cie klę­ski, gdy tak bie­gnie w ogo­nie, bie­gnie i krzy­czy ra­zem z resztą. Wszy­scy krzy­czą, dla ku­rażu albo na do­wód bra­wury. Swoim twa­rzom nadali wy­raz roz­wrzesz­cza­nych ma­sek – oczy jak szparki, usta z gumy – i bie­gną, gnają co sił w no­gach; pró­bu­jąc się wci­snąć przez prze­smyki mię­dzy bud­kami bi­le­te­rów, obi­jają so­bie bio­dra i łok­cie, a ich krzyk ani na chwilę nie milk­nie. Twa­rze ka­sje­rów za­wi­sły za okien­kami jak ce­bule na sznur­kach.

Cot­ter wi­dzi, że pierwsi skocz­ko­wie prze­sa­dzają ba­rierki. Dwaj zde­rzają się w po­wie­trzu i pa­dają jak dłu­dzy, cali po­wy­krę­cani. Jed­nego chwy­tem za głowę przy­trzy­muje bi­le­ter, któ­remu czapka spada i zjeż­dża po ple­cach, a on ła­pie ją, na oślep się­ga­jąc za sie­bie drugą ręką, i jed­no­cze­śnie – wszystko na­raz – ze­zuje na resztę skocz­ków, żeby go nie stra­to­wali. A oni da­lej bie­gną i ska­czą. Bez­ro­zumny wy­ścig, ścisk ciał, skok na bramkę staje się fak­tem. Ska­czą za wcze­śnie albo za późno, za­wa­dzają o słupki i o po­ziome pręty, jak po­staci z ko­mik­sów wspi­nają się na plecy tym z przodu, ależ mu­szą głu­pio wy­glą­dać w oczach lu­dzi, któ­rzy je­dzą hot dogi przy budce za tur­ni­kie­tami, mu­szą wy­glą­dać jak ostatni po­je­bańcy: cały rząd klien­tów, pra­wie sa­mych męż­czyzn, za­czyna spo­glą­dać w ich stronę, mo­zol­nie żu­jąc prze­po­cone mięso, aż im się na ję­zy­kach mnożą ba­nieczki tłusz­czu, a ten naj­dal­szy znie­ru­cho­miał i tylko bez­wied­nie ma­cha ręką, pędz­lu­jąc hot doga musz­tardą.

Krzyk wie­lo­barw­nej zgrai chłop­ców od­bija się echem w be­to­no­wej studni.

Cot­ter wi­dzi przed sobą wolną drogę do pra­wego tur­ni­kietu. Wy­ma­zuje z pa­mięci wszystko, co nie jest mu nie­zbędne do skoku. Ci jesz­cze ska­czą, tamci do­piero się przy­mie­rzają, in­nym przy­dałby się fry­zjer, nie­któ­rzy mają dziew­czyny w swe­trach z pu­szy­stej wełny, a reszta całą kupą wy­lą­do­wała po dru­giej stro­nie i te­raz zbiera się z ziemi, żeby czym prę­dzej się roz­pierzch­nąć. Dwaj gli­nia­rze ze sta­dionu bie­gną cięż­kim kro­kiem po ram­pie. Cot­ter eli­mi­nuje wszyst­kie te ele­menty, w miarę jak się po­ja­wiają, od­trąca ty­siąc fal in­for­ma­cyj­nych, ra­żą­cych go w skórę. Wbił spoj­rze­nie w sta­lowe pręty tur­ni­kietu. Roz­pę­dza się i na­gle tak jakby zo­sta­wił za sobą całą swoją nie­zdar­ność, roz­la­złą zgrozę hor­mo­nów i nie­przy­na­leż­ność, całą tę za­ją­kli­wość, która przy­pie­czę­to­wuje jego sta­tus na­sto­latka. Jest tylko chłop­cem w biegu, le­d­wie wi­doczną po­sta­cią z ulicy, ale bieg za­wsze ujaw­nia coś z sa­mego je­ste­stwa, a bie­gacz ob­naża się przed świa­do­mo­ścią, więc i ten ciem­no­skóry chło­pak zdaje się otwie­rać przed świa­tem, a po dzie­się­ciu su­sach po­na­glony krwio­bieg czyni go bar­dziej wy­ra­zi­stym.

A po­tem Cot­ter od­rywa stopy od ziemi i fru­nie, zgrabny i nie­ska­lany we wła­snym od­czu­ciu, i jakby za­afe­ro­wany: wła­śnie przy­le­ciał sa­mo­lo­tem z Kan­sas City, z teczką pełną pie­nię­dzy pod­ję­tych z banku. Głowę wcią­gnął w ra­miona, lewą nogą się­gnął już za tur­ni­kiet. I oto w jed­nej prze­wle­kłej, wy­nio­słej i nie­cią­głej chwili wi­dzi do­kład­nie, gdzie wy­lą­duje i któ­rędy po­bie­gnie, a cho­ciaż wie, że rzucą się na niego, skoro tylko do­tknie stopą chod­nika, cho­ciaż na naj­bliż­sze kilka go­dzin pa­kuje się w nie­bez­pieczną sy­tu­ację i bę­dzie mu­siał mieć się na bacz­no­ści, mimo wszystko tro­chę mniej się te­raz boi.

Lekko lą­duje na ziemi i swo­bod­nym bie­giem mija bi­le­tera, który wciąż jesz­cze pró­buje zła­pać czapkę, i na­gle chło­piec czuje, wie w so­bie aż do dna, głę­biej, niż w ogóle co­kol­wiek można wie­dzieć – czuje, jak w jego sercu bie­ga­cza za­czyna ło­mo­tać ta wie­dza, że nikt nie zdoła go schwy­tać.

Nad­cho­dzi gli­niarz w ca­łym swoim mu­ni­cy­pal­nym ogro­mie, u pasa dynda mu re­wol­wer, kaj­danki, la­tarka i pałka, a blo­czek z man­da­tami wy­py­cha kie­szeń. Cot­ter robi zwód, aż o mało nie pada na ko­lana, a zja­da­cze hot do­gów gną się w pa­sie, żeby le­piej się przyj­rzeć, jak chło­pak bie­rze wi­raż i od­dala się z ła­god­nym przy­spie­sze­niem, na po­że­gna­nie ki­wa­jąc gli­nia­rzowi ma­łym pal­cem.

Nie­kiedy sam sie­bie w ten spo­sób za­ska­kuje: ja­kimś śmia­łym, śmi­głym czy­nem, zro­dzo­nym z nie­prze­wi­dzia­nego ka­prysu.

Wbiega po za­cie­nio­nej ram­pie w plą­ta­ninę dźwi­ga­rów, fi­la­rów i strug świa­tła. Sły­szy, jak na­ra­stają ostat­nie akordy hymnu pań­stwo­wego, wi­dzi ogromną, roz­wartą pod­kowę try­buny i rap­tem traw­nik roz­ta­cza przed nim ten wi­dok, który chłopcu za­wsze po­zwala od­czuć, że wy­do­stał się z ram wła­snego ży­cia: znów ma przed sobą to wy­mu­skane lśnie­nie, które od gra­nicy we­wnętrz­nego pola wy­sy­pa­nego równo ugra­bio­nym pia­skiem ściele się i gnie aż po wy­so­kie zie­lone par­kany. Prze­szywa go dreszcz ob­ja­wie­nia. Cot­ter bie­gnie truch­tem i wy­ciąga szyję, za­pusz­cza żu­ra­wia mię­dzy rzędy ła­wek, szu­ka­jąc dys­kret­nego za­kątka za któ­rymś z fi­la­rów. W sek­to­rze trzy­dzie­stym pią­tym skręca w przej­ście mię­dzy ław­kami i scho­dzi pro­sto w żar i za­duch bi­jący od stło­czo­nych ki­bi­ców, w dym wi­szący pod gór­nym po­mo­stem, sły­szy roz­mowy, za­nu­rza się w głę­boki po­mruk tłumu, sły­szy, jak piłki rzu­cane na roz­grzewkę tra­fiają w rę­ka­wicę ła­pa­cza, roz­brzmie­wa­jąc se­rią de­to­na­cji, za któ­rymi po­głos wle­cze się ni­czym ogon ko­mety.

A po­tem tra­cisz go z oczu w tłu­mie.

Ra­diowcy w swo­jej ka­bi­nie roz­ma­wiają wła­śnie o tłu­mie. Chyba ja­kieś trzy­dzie­ści pięć ty­sięcy, no i co po­wie­cie? Wziąw­szy pod uwagę barwne dzieje obu dru­żyn, wiarę i pa­sję ki­bi­ców oraz to, jak wszyst­kie te siły opla­tają całe mia­sto, a choćby sam dzi­siej­szy mecz, kwe­stia ży­cia i śmierci, fi­nał po dwóch spo­tka­niach, a kiedy czło­wiek wy­mówi te na­zwy, Giants i Do­dgers, uwzględni szczerą, wza­jemną nie­na­wiść ich za­wod­ni­ków i przy­po­mni so­bie, jak po­to­czył się cały ten rok, jak walka o pro­po­rzec wpra­wiła mia­sto w zdła­wioną eks­tazę, w ago­nalne kon­wul­sje, które na­zwać można tylko sło­wem za­po­ży­czo­nym z nie­miec­kiego, bo żadne inne nie odda traf­nie tej mie­sza­niny roz­ko­szy, zgrozy i wy­cze­ki­wa­nia, a kiedy jesz­cze po­my­śli się o lo­jal­no­ści ple­mien­nej, tak wła­śnie mó­wią w ka­bi­nie – o mi­ło­ści do klubu, która prze­nika dziel­nice i przy­tulne przed­mie­ścia, się­ga­jąc aż w oko­lice sa­dów jabł­ko­wych, na nie­okrze­saną pół­noc – no to skąd te dwa­dzie­ścia ty­sięcy pu­stych miejsc?

– Od rana wy­gląda, że bę­dzie pa­dać – po­wiada tech­nik. – Lu­dzie tracą hu­mor. Ni cho­lery im nie za­leży.

Pro­du­cent wie­sza koc w po­przek ka­biny, żeby od­gro­dzić swoją ekipę od tych z KMOX-u, któ­rzy wła­śnie przy­je­chali z St. Lo­uis. Nie ma gdzie ich ulo­ko­wać, więc trzeba się dzie­lić miej­scem.

– Pa­mię­taj, że nie było przed­sprze­daży – mówi do tech­nika.

A na to tech­nik:

– W do­datku Giantsi wy­soko wczo­raj prze­grali, a to po­ważna sprawa, bo dru­zgo­cąca po­rażka po­trafi zdo­ło­wać kilka dziel­nic. Wierz mi. Tam gdzie miesz­kam, nie­raz coś ta­kiego wi­dzia­łem. Lu­dzie tracą za­pał. Cał­kiem jakby umie­rali, dzie­siąt­kami ty­sięcy.

Russ Hod­ges, który pro­wa­dzi trans­mi­sje z me­czów dla WMCA, jest gło­sem Giant­sów; ma prze­mę­czoną krtań i po­czątki cięż­kiego prze­zię­bie­nia, więc nie po­wi­nien te­raz za­pa­lać pa­pie­rosa, ale co mu tam!

– Niby ra­cja – mówi – tylko że wcale nie je­stem pe­wien, czy jest tu ja­kieś lo­giczne wy­tłu­ma­cze­nie. Kiedy ma się do czy­nie­nia z tłu­mem, ni­czego nie da się prze­wi­dzieć.

Rus­sowi twarz za­czyna już się wy­peł­niać, ale w oczach, w uśmie­chu, we wło­sach ob­cię­tych jak pod gar­nek, w bez­kształt­nym gar­ni­tu­rze, który mógłby być pra­wie czyj­kol­wiek, za­cho­wał jesz­cze to i owo z pro­sto­dusz­nego chłopca. Bo czy można ko­men­to­wać me­cze, za­gra­nie po za­gra­niu, nie­mal dzień w dzień, przez całą peł­nię lata, i nie uwię­znąć w ja­kiejś wer­sji prze­szło­ści?

Pa­trzy na bo­isko, na cia­sne na­roż­niki, sze­ro­kie alejki mię­dzy za­po­lami i śro­dek pola. Na wielki, kwa­dra­towy ze­gar Lon­gi­nes’a, wy­sta­jący nad pa­wi­lon. Wszę­dzie smugi barw, fresk z cza­pek i twa­rzy, zie­lona try­buna, brą­zowe ścieżki wo­kół baz. Russ czuje, że wi­dać ma fart, skoro tu jest. Że aku­rat w tym nad­zwy­czaj­nym dniu pro­wa­dzi trans­mi­sję, i to wła­śnie na Polo Gro­unds – uwiel­bia samą tę na­zwę, dro­go­cenne echo daw­nych spraw, daw­nych cza­sów, za­nim całe stu­le­cie po­szło na wojnę. Uważa, że wszy­scy na sta­dio­nie po­winni czuć się jak szczę­ścia­rze, bo za­nosi się na coś wiel­kiego, coś na­ra­sta. No, może to po pro­stu sa­memu Rus­sowi ska­cze go­rączka. Tak czy owak, przy­po­mina mu się ten dzień, kiedy oj­ciec za­brał go do To­ledo i ra­zem obej­rzeli walkę Demp­seya z Wil­lar­dem, to do­piero był nu­mer, zdrowa por­cja na­boż­nego lęku, Czwarty Lipca, upał po­nad czter­dzie­ści stopni, tłum męż­czyzn w ko­szu­lach z krót­kim rę­ka­wem i w słom­ko­wych ka­pe­lu­szach, wielu pod ka­pe­lu­sze pod­ło­żyło chu­s­teczki do nosa spa­da­jące aż na ra­miona, wy­glą­dali jak prze­brani za Ara­bów, i ja­kie mo­nu­men­talne manto ze­brał duży Jess na ringu roz­grza­nym do bia­ło­ści; ależ mu z twa­rzy pa­ro­wał krwawy pot przy każ­dym cio­sie Demp­seya.

Oglą­da­jąc ta­kie zda­rze­nie, scenę, która tra­fia po­tem do kro­nik fil­mo­wych, czło­wiek czuje, że nosi w so­bie ja­kiś do­stojny okruch hi­sto­rii.

W dru­giej zmia­nie Thom­son tra­fia śli­zga­cza i po­syła piłkę wzdłuż li­nii trze­ciej bazy.

Lock­man pę­dzi po łuku do dru­giej, pa­trząc na lewe pole.

Pafko pod­cho­dzi do ściany, żeby zgar­nąć piłkę z bandy.

Na obu po­zio­mach try­buny po le­wej lu­dzie wstają z miejsc, ci z pierw­szych rzę­dów aż się wy­chy­lają, nie­któ­rzy rzu­cają przez ba­rierę pa­pierki, po­darte pro­gramy, strzępy ksią­że­czek z za­pał­kami, lecą zgnie­cione kubki, im­pre­gno­wane ser­wetki od hot do­gów, jed­no­ra­zowe chu­s­teczki sprzed wielu dni, sfil­co­wane na dnie głę­bo­kich kie­szeni i pełne za­raz­ków, a wszystko to spada na zie­mię wo­kół Pafki.

Thom­son sa­dzi wiel­kimi su­sami, aż się po­chyla, zgrab­nie okrą­ża­jąc pierw­szą.

Pafko spryt­nie rzuca do Coksa.

Thom­son głową na­przód daje nura w stronę dru­giej, wcho­dzi śli­zgiem i na­gle wi­dzi, że Lock­man stoi na po­duszce i pa­trzy na niego jak za­uro­czony, z lekko py­ta­jącą miną.

Całe dni pod że­la­znym nie­bem i tyle czasu przy mi­kro­fo­nie przez ze­szły ty­dzień, ból gar­dła, ka­szel, Russ go­rącz­kuje, wy­gląda nie­chluj­nie – po­dróże po­cią­gami, nerwy, brak snu, a te­raz opo­wiada mecz tym swoj­skim, po­czci­wym to­nem ga­wę­dzia­rza, tym szorst­kim gło­sem, dziś tro­chę za­chryp­nię­tym.

Cox ły­pie spod daszka czapki i po­syła pła­ską piłkę do Ro­bin­sona.

Tym­cza­sem wi­dzimy, jak Mays pod­cho­dzi spa­cer­kiem do bazy do­mo­wej, wlo­kąc kij grub­szym koń­cem po ziemi.

Ro­bin­son przyj­muje po­da­nie i ob­raca się na pię­cie w stronę Thom­sona, który stoi nie­całe dwa me­try od dru­giej, jakby onie­śmie­lony.

Lu­dzie z ra­do­ścią pa­trzą, jak pa­pier lą­duje przy bu­tach Pafki, zsuwa mu się po ra­mie­niu albo przy­wiera do czapki. Ściana ma po­nad osiem me­trów wy­so­ko­ści i nikt, choćby się nie wiem jak da­leko wy­chy­lił, nie da rady do­tknąć za­wod­nika, więc musi im wy­star­czyć, że spra­wili mu pa­pie­rową ką­piel.

Na stop­niach przy bok­sie dru­żyny wi­dzimy Du­ro­chera – to me­na­żer Giant­sów, twardy Leo, knaj­piany roz­ra­biaka, twarz pro­sto z wo­jen ga­lij­skich. Mówi z pię­ścią przy ustach:

– A niech to grom z ja­snego nieba jeb­nie!

Nie­da­leko budki re­zer­wo­wych dru­żyny Giant­sów czte­rej męż­czyźni pa­trzą z pry­wat­nej loży Du­ro­chera, naj­lep­szej z naj­lep­szych, jak Ro­bin­son robi Thom­so­nowi sku­chę. Trzej z nich pra­cują w roz­rywce – Frank Si­na­tra, Jac­kie Gle­ason i To­ots Shor, z da­wien dawna kum­ple od kie­liszka, a to­wa­rzy­szy im do­brze ubrany męż­czy­zna z mordą bul­doga, nie­jaki J. Ed­gar Ho­over. Co robi na­ro­dowy taj­niak nu­mer je­den wśród tych ob­szczy­mu­rów? No cóż, sie­dzi przy sa­mym przej­ściu i wy­gląda na to, że cał­kiem mu tam do­brze, uśmie­cha się, słu­cha­jąc gru­biań­skich przy­ty­ków, któ­rymi bez prze­rwy czę­stują się ci trzej: re­fre­ni­sta, bła­zen i knaj­piarz. Wo­lałby wpraw­dzie być te­raz na wy­ści­gach, ale ten ro­dzaj to­wa­rzy­stwa za­wsze wpra­wia go w nie naj­gor­szy na­strój, nie­za­leż­nie od sce­ne­rii. Ed­gar lubi za­da­wać się z fil­mo­wymi sła­wami i wy­bit­nymi spor­tow­cami, z ta­kimi ar­cy­plot­ka­rzami jak Wal­ter Win­chell, który też jest dziś na me­czu i sie­dzi ze star­szy­zną Do­dger­sów. Sława i taj­ność to górny i dolny skraj tej sa­mej fa­scy­na­cji, elek­tro­sta­tyczny szum ja­kie­goś ero­ty­zmu, który prze­syca świat, a Ed­gar żywo re­aguje na lu­dzi pod­łą­czo­nych do źró­dła tego ro­dzaju ener­gii. Pra­gnie im być szcze­rze od­da­nym przy­ja­cie­lem, pod wa­run­kiem, że za­mknie w swo­ich pry­wat­nych ar­chi­wach całą se­kretną stronę ich ży­cia, złowi i skla­sy­fi­kuje wszyst­kie po­gło­ski, nada cie­niom fak­tów uchwytną po­stać.

– Mó­wi­łem wam, głąby jedne, że Do­dgersi będą dzi­siaj nie do przej­ścia. Czuję to w ko­ściach sta­rego bro­okly­niaka.

– W ja­kich znowu ko­ściach? – pyta Frank. – Dawno ci wy­gniły od go­rzały.

Thom­son cały na­gle oklapł, stra­cił wi­gor i od­por­ność, a Ro­bin­son prosi o czas i z piłką w ręku idzie na górkę tym swoim ko­so­ła­pym kro­kiem, jakby zyg­za­kiem.

– Giantsi będą mu­sieli wziąć do składu tego kra­sno­ludka, jak mu tam, je­żeli chcą wy­grać, bo ich je­dyna na­dzieja to ja­kiś wy­bryk na­tury – mówi Gle­ason. – Trzę­sie­nie ziemi albo kra­sno­lud. A po­nie­waż nie je­ste­śmy w Ka­li­for­nii, le­piej się po­módl o elfa we fla­ne­lo­wych por­t­kach.

– A tom się uśmiał – od­po­wiada Frank.

Ed­gara de­ner­wuje ta roz­mowa. Jest draż­liwy na punk­cie wła­snego wzro­stu, cho­ciaż nie­wąt­pli­wie trzyma się w oko­li­cach śred­niej. W ostat­nich la­tach przy­było mu na wa­dze, a kiedy, ubie­ra­jąc się, prze­gląda się w lu­strze, krępy, z głową Buddy, stoi oko w oko z ni­skim, kor­pu­lent­nym męż­czy­zną. Krzy­ka­cze z prasy twier­dzą, że istot­nie jest ni­ski, jak gdyby czło­wiek mógł samą siłą za­klę­cia drę­czące go uro­je­nie po­dać do druku. A swoją drogą agenci wy­żsi niż śred­nia kra­jowa rze­czy­wi­ście nie mają wiel­kich szans na przy­dział w kwa­te­rze głów­nej. Trudno też nie za­uwa­żyć, że kra­sno­lu­dek wspo­mniany przez Gle­asona, kum­pla Ed­gara, wy­soki rap­tem na metr spor­tif, ten, co ja­kieś pół­tora mie­siąca temu mach­nął ki­jem w dru­ży­nie St. Lo­uis Browns w ra­mach po­pisu, który był za­ra­zem, jak po­dej­rzewa Ed­gar, pro­wo­ka­cją po­li­tyczną – otóż fa­cet na­zywa się Ed­die Ga­edel, a je­śli Gle­ason przy­po­mni so­bie to na­zwi­sko, na­tych­miast sko­ja­rzy Ed­diego z Ed­ga­rem i ka­wały o kur­du­plach za­czną krą­żyć ni­czym przy­sło­wiowe gówno, co tra­fiło w wen­ty­la­tor. Jac­kie wy­star­to­wał w branży, od­gry­wa­jąc obe­lżywe ske­cze, i do­tąd je od­sta­wia – za friko, dla frajdy – ruj­nu­jąc lu­dziom ży­cie.

– Gle­ason, nie bądź wiecz­nie ma­toł – mówi To­ots Shor. – Na ra­zie jest tylko je­den–zero. Giantsi nie po to wy­szli na swoje z trzy­na­stu i pół me­czu, żeby aku­rat ostat­niego dnia schrza­nić sprawę. Mamy prze­cież rok cu­dów. Na to, co stało się w tym se­zo­nie, lu­dziom po pro­stu słów brak.

Twarz jak pla­ster mię­cha, rzeź­nic­kie łapy. W oso­bie To­otsa wi­dzisz we­te­rana spe­lun, fa­ceta zwię­złej bu­dowy, z wło­sami gładko za­cze­sa­nymi do tyłu, z oczami jak szparki, które z lada po­wodu bły­skają ostrze­gaw­czo. To były wy­ki­dajło – ile­kroć so­bie po­pije, wy­rzuca nie­win­nych lu­dzi ze swo­jego klubu.

– A do­kona tego Mays – oświad­cza.

Na to Frank:

– Wil­lie ma dziś swój dzień. Mu­ro­wane, że przy­rą­bie. Leo mó­wił mi przez te­le­fon.

Gle­ason w miarę wia­ry­god­nie pa­ro­diuje bry­tyj­ski ak­cent, mó­wiąc przez zęby:

– Nie za­mie­rzasz chyba wma­wiać mi, że po tym je­go­mo­ściu, co aku­rat pod­cho­dzi do bramki, na­leży spo­dzie­wać się ja­kichś nie­zwy­kłych czy­nów.

Ed­gar nie­na­wi­dzi An­gli­ków, więc ze śmie­chu zgina się wpół, a Jac­kie bez chwili od­de­chu wgryza się w hot doga i za­czyna krztu­sić się i ka­słać, aż we wszyst­kie strony lecą ka­wałki mięsa i bułki, grudki i okruszki, fleg­ma­tyczna salwa.

Ale Ed­gara naj­bar­dziej prze­ra­żają formy ży­cia nie­do­strze­galne go­łym okiem, więc od­wraca się od Gle­asona i wstrzy­muje od­dech. Naj­chęt­niej czym prę­dzej po­szedłby do ubi­ka­cji, gdzie wśród ocyn­ko­wa­nych ścian leży nie­tknięty owal my­dła, try­ska ka­skada go­rą­cej wody i wisi nie­uży­wany przez ni­kogo in­nego ręcz­nik, miękki jak puch ła­bę­dzi. Ale w po­bliżu nie ma oczy­wi­ście ta­kiej to­a­lety. Nic, tylko fale za­raz­ków, wszech­obecne me­dium czyn­ni­ków cho­ro­bo­twór­czych, mi­kroby, lotne ko­lo­nie kręt­ków, które łą­czą się, dzielą, wy­dłu­żają, zwi­jają w spi­rale i wza­jem­nie po­chła­niają, całe wa­gony ma­te­rii wy­ka­sły­wa­nej przez lu­dzi, pry­mi­tyw­nej i za­bój­czej.

Tłum, nie­ustanny zgiełk, od­dech i po­mruk, ba­sowy ło­skot na­ra­sta­jący raz po raz i ta sam­czość, z jaką męż­czyźni wspól­nie prze­ży­wają mecz, spo­sób, w jaki ten czy ów po­dra­pie się w nad­gar­stek albo wy­mo­de­luje frazę klątw. I ło­pot okla­sków, szybko za­mie­ra­ją­cych i za­wsze zbyt ską­pych. Lu­dzie cze­kają, kiedy wresz­cie po­niosą ich skan­do­wane okrzyki i ryt­miczne brawa, usta­lone formy i re­freny: moc, którą trzy­mają w od­wo­dzie na sto­sowną chwilę. Siła spraw­cza, która coś spo­wo­duje, zmieni prze­bieg me­czu, po­de­rwie ich z miejsc, aż wzbiją się wszy­scy ra­zem swo­bod­nym grzmo­tem, a sta­dion za­drży jak sza­lony.

– Chyba wy­raź­nie ci mó­wi­łem, Jack, że­byś zo­stał w au­cie, póki nie zjesz – po­wiada Si­na­tra.

Mays bie­rze po­rządny za­mach, ale tra­fia tro­chę spod spodu i piłka ba­nal­nym łu­kiem wzbija się w ni­skie paź­dzier­ni­kowe niebo. Cot­ter Mar­tin sły­szy stu­kot je­sio­no­wego kija o piłkę, gdy tak sie­dzi na try­bu­nie z le­wej strony bo­iska, zgar­biony, aż mu ster­czą ko­ści­ste ra­miona. Za­miast na piłkę pa­trzy na Wil­liego, który okrąża pierw­szą, jak gdyby lekko wzru­sza­jąc ra­mio­nami, a po­tem zgar­nia z mu­rawy swoją rę­ka­wicę i bie­gnie truch­tem na po­zy­cję.

Cot­ter jest za­sko­czony, kiedy za­pa­lają się lampy łu­kowe; od tej chwili ina­czej się czuje, nowy po­smak ma dla niego bez­czel­ność wła­snej eska­pady, ten bez­tro­ski błysk: że się od­wa­żył i go nie zła­pali. Dzień jest od­tąd inny, po­nury i brze­mienny groźbą, na­glący desz­czem, a Cot­ter pa­trzy na Maysa, który stoi na środ­ko­wym polu i w ca­łym tym bez­mia­rze wy­gląda jak z wagi ko­gu­ciej, nie­wy­ro­śnięty ma­ło­lat, więc chło­piec się za­sta­na­wia, ja­kim cu­dem Wil­lie po­trafi tak rzu­cać, bie­rze roz­mach i fru, z taką siłą. Lubi pa­trzeć na bo­isko w bla­sku re­flek­to­rów, cho­ciaż aku­rat dziś tro­chę się boi, że spad­nie deszcz, a w do­datku jest do­piero po­po­łu­dnie i nie ma peł­nego efektu, nie to co wie­czorny mecz, kiedy bo­isko i za­wod­nicy two­rzą osobną, wy­od­ręb­nioną spo­śród ciem­no­ści prze­strzeń. Raz w ży­ciu był na me­czu wie­czo­rem: ra­zem z naj­star­szym bra­tem zszedł po po­chy­ło­ści, pro­sto w misę pełną ko­lo­ro­wego świa­tła. Wy­da­wało mu się, że z wież z re­flek­to­rami bu­cha w dół ja­kaś nie­znana ener­gia, że Zie­mia w każdy ob­rót wkłada wię­cej mocy, od­dzie­la­jąc gra­czy, mu­rawę i wy­zna­czone na niej kredą li­nie od wszyst­kiego, co kie­dy­kol­wiek przed­tem wi­dział czy so­bie wy­obra­żał. Że wszystko na bo­isku ema­nuje od­kryw­czą, pier­wo­rodną świe­żo­ścią.

Jak wtedy, kiedy bie­gacz ha­muje z po­śli­zgiem, skrę­ca­jąc przy pierw­szej.

Na długo przed świa­tłami zdu­miały Cot­tera pustki na sta­dio­nie. Idąc przez try­bunę, raz po raz na­po­ty­kał wolne miej­sca, zbyt wiele wol­nych miejsc, aby można było są­dzić, że ci, co je zaj­mują, po­szli aku­rat ku­pić piwo albo się od­lać, i w końcu po­sta­no­wił usiąść mię­dzy dwoma fa­ce­tami w gar­ni­tu­rach i już tylko dzię­ko­wał lo­sowi, że tak ła­two zna­lazł miej­sce, mniej­sza o to, czemu jest aż tyle wol­nych.

Męż­czy­zna z le­wej pyta:

– Ty, masz chęć na fi­staszki?

Znowu nad­cho­dzi sprze­dawca fi­stasz­ków, mniej wię­cej osiem­na­sto­letni, czarny i smu­kły, ten, co tak cu­dow­nie ła­pie bi­lon w po­wie­trzu. Lu­dzie znają go z mi­nio­nych me­czów, z nie­gdy­siej­szych zmian, więc oży­wiają się i za­czy­nają szu­kać drob­nych po kie­sze­niach. Wo­łają, że chcą fi­stasz­ków: „Hej, tu­taj to­rebkę!”, i pusz­czają w jego stronę mo­nety pstryk­nię­ciem kciuka albo łu­kiem dys­ko­bola, a on chwyta je, jakby dłońmi wręcz wdy­chał la­ta­jący me­tal. Ma ma­gne­tyczną skórę, ni­czym cyr­ko­wiec łowi w lo­cie mie­dziaki i rzuca lu­dziom to­rebki, mie­rząc w pierś. Fa­scy­nu­jące wi­do­wi­sko, ale Cot­ter nie­ja­sno wy­czuwa gro­żące nie­bez­pie­czeń­stwo. Sprze­dawca zwraca na niego uwagę lu­dzi, de­ma­skuje ga­po­wi­cza w ja­mie, którą ten so­bie wy­szu­kał. Czy to nie dziwne, że wspólny ko­lor skóry ni­we­luje dzie­lącą ich prze­strzeń? Nikt nie do­strze­gał Cot­tera, póki nie nad­szedł sprze­dawca o dło­niach sie­ją­cych czarne pro­mie­nie. Z jed­nej strony młody Mu­rzyn, ulu­bie­niec tłu­mów. Z dru­giej – mały cwa­nia­czek, który wo­lałby, żeby go nie za­uwa­żono.

– Co po­wiesz? – nie daje za wy­graną męż­czy­zna.

Cot­ter ge­stem od­mowy pod­nosi rękę.

– Chcesz to­rebkę? No, co się cza­isz?

Cot­ter prze­chyla się w prawo, za­sła­nia­jąc dło­nią splot sło­neczny na znak, że już jest na­je­dzony, że po fi­stasz­kach za­wsze boli go brzuch albo że matka za­bro­niła mu opy­chać się byle czym, bo po­tem nie ma ape­tytu na ko­la­cję.

– No to po­wiedz cho­ciaż, komu ki­bi­cu­jesz – na­lega są­siad.

– Giant­som.

– Ale mają se­zon, co?

– Przy tej po­go­dzie, czy ja wiem, chyba kiep­sko jest być na mi­nu­sie.

Męż­czy­zna spo­gląda w niebo. Ma koło czter­dziestki, jest gładko wy­go­lony i wy­bry­lan­ty­no­wany, ale swo­bodny w obej­ściu, wy­lu­zo­wany: Cot­te­rowi wy­daje się, że zna ten styl z ma­łych mia­ste­czek, które wi­dy­wał w fil­mach.

– Mają tylko je­den bieg do tyłu. Od­kują się. Taka passa nie może się skoń­czyć przez ja­kieś tam chmury. Na­pi­jesz się coli?

Męż­czyźni kur­sują do ubi­ka­cji i z po­wro­tem, za­pi­nają su­waki w roz­por­kach, od­cho­dząc od ko­ryta, a inni już się zbli­żają do tego dłu­giego na­czy­nia, my­śląc, gdzie by tu sta­nąć, przy kim tak, a przy kim nie, w stę­żo­nym, za­sta­rza­łym odo­rze i stę­chliź­nie sta­dionu, wśród wie­lo­po­ko­le­nio­wych fal piwa, gówna, pa­pie­ro­sów, fi­stasz­ko­wych łu­pin, środ­ków de­zyn­fe­ku­ją­cych i szczyn nie­zli­czo­nych mi­lio­nów, a my­ślą przy tym zwy­czaj­nie, ot tak, żeby ła­twiej prze­śli­znąć się przez ży­cie, snują my­śli bez związku ze zda­rze­niami – to tylko ten kurz, któ­rym sami są, tak szumi, więc to­rują so­bie drogę w za­tło­czo­nej ubi­ka­cji, mecz trwa, a oni wcho­dzą, wy­cho­dzą, wyj­mują chuje i w za­du­mie szczą.

Męż­czy­zna z le­wej tro­chę się wierci i na­gle pyta Cot­tera przez ra­mię, szczwa­nym szep­tem:

– A co ze szkołą? Masz in­dy­wi­du­alne wa­ka­cje? – I prze­lot­nie się uśmie­cha.

– Tak jak i pan – mówi Cot­ter, a od­po­wiada mu śmiech jak z ar­maty.

– Na ten mecz wy­rwał­bym się choćby i z wię­zie­nia. A wiesz, że dla więź­niów też trans­mi­tują. W ca­łym mie­ście po­wsta­wiali im ra­dia, w każ­dym bloku.

– Przy­sze­dłem tu wcze­śnie – cią­gnie Cot­ter. – Mo­głem rano pójść do szkoły i do­piero po­tem zwa­ga­ro­wać, ale chcia­łem zo­ba­czyć wszystko od po­czątku.

– Ra­sowy ki­bic. Aż miło po­słu­chać.

– Chcia­łem po­pa­trzeć, jak lu­dzie się scho­dzą. Jak gra­cze wcho­dzą osob­nym wej­ściem.

– A tak w ogóle to się na­zy­wam Bill Wa­ter­son. I chęt­nie bym się urwał z biura, ale nie mu­sia­łem. Mam wła­sną małą firmę. Bu­dow­laną.

Cot­ter my­śli, co by tu po­wie­dzieć.

– To wła­śnie my sta­wiamy te domy, w któ­rych faj­nie się mieszka.

Sprze­dawca fi­stasz­ków idzie pod górę przej­ściem mię­dzy ław­kami, zmie­rza­jąc do na­stęp­nego sek­tora, kiedy na­gle za­uważa Cot­tera i po­syła mu zna­czący uśmiech. Oho, będą kło­poty – my­śli Cot­ter. Ten ga­duła za­raz go syp­nie, spali. Sprze­dawca wcho­dzi po scho­dach i chłopcy na mo­ment spo­ty­kają się wzro­kiem. Nie zwal­nia­jąc kroku, star­szy bły­ska­wicz­nie sięga po to­rebkę i non­sza­lancko ci­ska ją Cot­te­rowi, który chwyta paczkę jedną ręką, ru­chem tak szyb­kim, że kon­tury dłoni za­ma­zują się, po­dob­nie jak przed se­kundą roz­mył się w po­wie­trzu za­ma­szy­sty gest sprze­dawcy. Wszystko to dzieje się w jed­nej cu­dow­nej chwili, a Cot­ter szcze­rzy zęby, bły­ska­jąc re­kor­do­wym uśmie­chem ty­go­dnia, aż fala życz­li­wo­ści roz­lewa się na kilka są­sied­nich rzę­dów.

– Czyli jed­nak ci wpa­dła paczka – za­uważa Bill Wa­ter­son.

Cot­ter od­wija górny brzeg pa­pie­ro­wej to­rebki i pod­suwa ją Bil­lowi. Sie­dzą so­bie, łu­skają fi­staszki, ko­li­stym ru­chem kciu­ków i pal­ców wska­zu­ją­cych ście­rają brą­zową błonkę i zja­dają tłu­ste, słone ją­dro, a łu­piny upusz­czają na zie­mię, nie od­ry­wa­jąc oczu od bo­iska.

– Jak ci kie­dyś ktoś po­wie, że jest w siód­mym nie­bie, to przy­po­mnij so­bie tę chwilę – mówi Bill.

– Żeby tak jesz­cze parę bie­gów!

Znowu pod­suwa Bil­lowi to­rebkę.

– Za­li­czą punkt. Tylko pa­trzeć. Spo­kojna głowa. Do­pil­nu­jemy, że­byś nie ża­ło­wał tych wa­ga­rów.

Wi­dzimy Ro­bin­sona, który stoi na skraju za­pola, pa­trzy, jak pał­karz wy­cho­dzi na po­zy­cję, i my­śli od nie­chce­nia: Jesz­cze je­den ćwok, Szwab ze stajni Leo.

– Zgod­nie z mę­skim ko­dek­sem – oświad­cza Bill – skoro ty mnie czę­stu­jesz fi­stasz­kami, to ja mam psi obo­wią­zek ku­pić nam po flaszce coli.

– To chyba spra­wie­dliwy układ.

– Do­bra. Umowa stoi. – Bill ob­raca się w miej­scu i pod­nosi rękę. – Je­ste­śmy so­bie dwaj wy­lu­zo­wani ki­bice.

Stanky, ten pią­charz, sie­dzi w bok­sie dru­żyny.

Mays z tą swoją blu­esową, dziś lekko obrzmiałą twa­rzą usi­łuje się uwol­nić od ja­kiejś ry­mo­wanki, chwy­tli­wej me­lo­dyjki, która mu cho­dzi po gło­wie, bo ostat­nio wciąż ją na­daje ra­dio.

Chło­piec od po­da­wa­nia ki­jów scho­dzi po schod­kach, tro­chę roz­tar­gniony, i wsuwa do sto­jaka ten czarny, któ­rym gra Dark.

W trak­cie środ­ko­wych zmian mecz tak jakby za­padł się w sie­bie. Za­wod­nicy wy­cze­kują, ogar­nięci nie­okre­ślo­nym nie­po­ko­jem, który na­pina im mię­śnie bar­ków i spra­wia, że co chwila cho­dzą do po­jem­nika z chło­dzoną wodą, po­pi­jają i plują.

Po dru­giej stro­nie bo­iska na wy­biegu dla re­zer­wo­wych mio­ta­czy Do­dger­sów roz­grzewa się Branca, po­tęż­nie zbu­do­wany fa­cet o spi­cza­stych uszach elfa i pręż­nych ra­mio­nach: rzuca ze swo­bodą, ot tak, dla roz­luź­nie­nia.

Pchnij-ciąg, pstryk-pstryk, zmień ży­letkę, raz, dwa, trzy – chcąc nie chcąc, my­śli Mays.

A tym­cza­sem na try­bu­nie agent spe­cjalny Raf­ferty idzie w dół po scho­dach w stronę lóż za budką re­zer­wo­wych dru­żyny go­spo­da­rzy. Ten zwa­li­sty męż­czy­zna z ru­dawą czu­pryną – z bu­rzą ru­dych wło­sów, ma­wiają nie­któ­rzy – pa­trzy pro­sto przed sie­bie, jakby nie chciał się roz­pra­szać. Żwawo, lecz bez po­śpie­chu zmie­rza ku loży Dy­rek­tora.

U stóp Gle­asona stoją dwa spie­nione kubki, a z za­ci­śnię­tej pię­ści ster­czą mu dwa końce hot doga, o któ­rym już zdą­żył za­po­mnieć. Mówi do sze­ściu osób na­raz, a słu­cha­cze śmieją się i do­py­tują – ci, co wy­ku­pili loże na cały se­zon, stara gwar­dia ki­bi­ców z chu­dymi żo­nami. Wi­dzą, że jest zdrowo na­rą­bany, i po­dzi­wiają kla­row­ność jego dow­cipu, ciętą pre­cy­zję obelg i drwin. Sami się pro­szą, żeby ich ob­ra­żał, a on chęt­nie to robi i wzno­sząc się po­nad wła­sne opil­stwo, od­sta­wia z de­ta­lami pa­ro­dię pi­jaka. Opa­dają mu po­wieki, gdy beł­ko­cząc gar­dłowo, wy­śmiewa roz­wi­chrzony tu­pe­cik na gło­wie jed­nego ze słu­cha­czy i łaty na łok­ciach twe­edo­wej ma­ry­narki dru­giego. Ko­biety są za­chwy­cone, bła­gają o jesz­cze. Pa­trzą na Gle­asona, spo­glą­dają na Si­na­trę, żeby zo­ba­czyć, co on na to, po­pa­trują w stronę bo­iska, słu­chają, jak Jac­kie wsta­wia tek­sty ze swo­jego pro­gramu te­le­wi­zyj­nego, wi­dzą, że musz­tarda spływa mu po kciuku, ale nie śmią go ostrzec.

Kiedy Raf­ferty staje wresz­cie przy fo­telu pana Ho­overa, nie po­chyla się nad Dy­rek­to­rem, lecz osten­ta­cyj­nie kuca w przej­ściu i do­piero wtedy za­czyna mó­wić. Od nie­chce­nia za­sła­nia usta dło­nią, żeby nikt inny nie usły­szał. Ho­over słu­cha. Mówi coś do swo­ich to­wa­rzy­szy, po czym on i Raf­ferty wcho­dzą po scho­dach, znaj­dują ustronne miej­sce w po­ło­wie dłu­giej rampy i agent spe­cjalny szcze­gó­łowo prze­ka­zuje wia­do­mość.

Otóż we­dle wszel­kich oznak Zwią­zek Ra­dziecki prze­pro­wa­dził w nie­usta­lo­nym miej­scu gdzieś na swoim te­ry­to­rium próbę ato­mową. Mó­wiąc po pro­stu, bez ogró­dek, So­wieci zde­to­no­wali bombę. A na­sze urzą­dze­nia wy­wia­dow­cze wska­zują cał­kiem wy­raź­nie, co to ta­kiego: bomba, broń za­czepna, na­rzę­dzie kon­fliktu; skut­kami jej wy­bu­chu są żar, po­dmuch i wstrząs. Nie żadne tam po­ko­jowe za­sto­so­wa­nie ener­gii ato­mo­wej, na przy­kład do ogrze­wa­nia do­mów. Praw­dziwa czer­wona bomba, która bu­cha wielką białą chmurą niby ja­kieś gro­mo­władne bó­stwo sta­ro­żyt­nej Eu­ra­zji.

Ed­gar od­no­to­wuje w pa­mięci datę. Trzeci paź­dzier­nika 1951 roku. Re­je­struje ją. Wstem­plo­wuje.

Wie, że nie stało się to cał­kiem nie­spo­dzie­wa­nie. To już ich drugi wy­buch ato­mowy. Ale wia­do­mość jest mimo wszystko bo­le­sna. Ed­gar po­mału ją so­bie przy­swaja i za­raz my­śli o szpie­gach, któ­rzy prze­ka­zali tajne dane, i o tym, że ko­mu­ni­styczne woj­ska w Ko­rei mogą te­raz do­stać gło­wice bo­jowe. Już czuje, jak tamci nad­cią­gają, do­pę­dzają, prze­ści­gają. Świa­do­mość ta wsiąka w niego, wręcz zmie­nia go fi­zycz­nie: na­pina mu się skóra twa­rzy, spoj­rze­nie staje się her­me­tyczne.

Raf­ferty stoi na ram­pie nieco ni­żej od pana Ho­overa.

Tak, Ed­gar od­no­to­wuje w pa­mięci datę. My­śli o Pe­arl Har­bor, nie­całe dzie­sięć lat wcze­śniej, wtedy też był w No­wym Jorku, gdy tamta no­wina nie­omal mi­go­tała w po­wie­trzu, wszystko wy­glą­dało jak w bla­sku fle­sza, a naj­po­spo­lit­sze przed­mioty aż pa­rzyły, na­ła­do­wane elek­trycz­no­ścią.

Wy­bu­cha nad nimi zgiełk tłumu, skle­piony grzmot to­czy się przez za­głę­bie­nia w pod­brzu­szu sta­dionu.

A te­raz to – my­śli Ho­over. Słońca wła­sny żar, co po­łyka mia­sta.

Gle­ason w ogóle nie ma prawa tu być. W pew­nym śród­miej­skim stu­diu trwa wła­śnie próba, w któ­rej po­wi­nien brać udział, próba ske­czu pod ty­tu­łem Mio­dowy mie­siąc, pierw­sza emi­sja do­kład­nie za dwa dni. Jest to hi­sto­ryjka bli­ska jego sercu, o kie­rowcy au­to­busu, nie­ja­kim Ral­phie Kram­de­nie, który wraz z żoną Alice gnieź­dzi się w nędz­nym miesz­kanku w Bro­okly­nie. Gle­ason nie wi­dzi nic dziw­nego w tym, że urwał się z próby i za­ba­wia ki­bi­ców na try­bu­nie. Ale Si­na­tra czuje się nie­swojo, kiedy ci lu­dzie wi­szą im nad gło­wami. Przy­wykł do zry­tu­ali­zo­wa­nego dy­stansu. Woli spo­tka­nia w za­wczasu za­aran­żo­wa­nych oko­licz­no­ściach. A dziś nie ma przy so­bie tej swo­jej taj­nej gwar­dii ma­ka­ro­nia­rzy. I cho­ciaż z jed­nej strony osła­nia go Jac­kie, a z dru­giej To­ots – dwóch gru­ba­sów, dwie żywe za­pory – lu­dzie wciąż na­pie­rają, i to z po­czu­ciem mi­sji. Frank wi­dzi, jak je­den po dru­gim po­sta­na­wiają ko­niecz­nie z nim po­ga­dać. Sztywne uśmie­chy pod­pły­wają co­raz bli­żej. W do­datku Si­na­tra jest punk­tem od­nie­sie­nia dla wszyst­kiego, co się aku­rat dzieje. Któ­ryś za­wod­nik ład­nie za­grał i za­raz wszy­scy pa­trzą, co Frank na to. Roz­no­si­ciel piwa po­tknął się na scho­dach, więc upew­niają się, czy Frank za­uwa­żył.

Po­chyla się i mówi:

– Wiesz co, Jack, tu jest na­prawdę w de­chę, ale może byś tak za­krył twarz ręcz­ni­kiem, żeby pań­stwo mo­gli za­jąć się me­czem?

A lu­dzie chcą, żeby Gle­ason po­wta­rzał znane frag­menty dia­lo­gów ze swo­jego pro­gramu. Sami wy­krzy­kują żą­dane kwe­stie.

Więc Frank pyta:

– A tak w ogóle to gdzie jest Ho­over, do cho­lery? Bo jak nie wkro­czy, to te ko­bity w końcu się do­rwą do na­szych pięk­nych ciał.

Kiedy ła­pacz, który do­tąd stał w pół­przy­sia­dzie, pro­stuje nogi, wi­dać brud wżarty w zmarszczki prze­ci­na­jące jego za­czer­wie­niony kark. Pod­nosi ma­skę, żeby splu­nąć. Cały jest w ochra­nia­czach i po­dusz­kach, usta ma szorst­kie, spę­kane, spierzch­nięte od słońca. Plu­cie na oczach wszyst­kich to jego naj­bar­dziej wy­zwo­lony gest. Plwo­cina kur­czy się i drży, lą­du­jąc na ziemi, i za­raz brą­zo­wieje, przy­biera ko­lor pia­sku.

Na czas trwa­nia środ­ko­wych zmian Russ Hod­ges prze­cho­dzi na drugą stronę ka­biny, do tych z te­le­wi­zji; mniej te­raz mówi, kie­ruje się tym, co wi­dzi na mo­ni­to­rze. W prze­rwie mię­dzy zmia­nami sta­ty­styk czę­stuje go ka­wał­kiem san­dwi­cza z kur­cza­kiem, który przy­niósł so­bie na dru­gie śnia­da­nie.

– Co masz taką smętną minę? – pyta Russa.

– Nie wie­dzia­łem, że w ogóle mam minę. Żad­nej miny. Mina to coś po­nad moje siły. Mogę naj­wy­żej mieć oczy bez wy­razu.

– Wy­raz za­dumy – pod­po­wiada sta­ty­styk.

No wła­śnie. Wie, że zgadł, bo Russ rze­czy­wi­ście jest smętny, roz­ko­ja­rzony, cho­ler­nie dziwna sprawa, ten na­strój, w któ­rym trwa od rana, taki jakby prze­chył do tyłu, ze star­czym skrzy­pie­niem, i luz, jak u si­wo­wło­sego dziadka w fo­telu na bie­gu­nach.

– Z czym ten kur­czak?

– Pew­nie z ma­jo­ne­zem.

– Wiesz, głu­pia sprawa – mówi Russ – ale to chyba przez Char­lotte mam taką minę.

– Przez mia­sto czy przez ja­kąś pa­nią?

– Zde­cy­do­wa­nie przez mia­sto. Tyle lat nic tylko sie­dzia­łem w stu­diu i fin­go­wa­łem spra­woz­da­nia z me­czów za­wo­dow­ców. Gdzieś na dru­gim pla­nie kle­ko­tał klucz te­le­grafu, a Hod­ges po swo­jemu bił pianę, zmy­ślał dzie­więć­dzie­siąt dzie­więć pro­cent ak­cji. I jesz­cze coś ci po­wiem, jak słowo ho­noru. Mo­żesz so­bie my­śleć, że to ostre prze­gię­cie, ale kiedy tak tam sie­dzia­łem, ma­rzyło mi się, żeby z ka­biny na Polo Gro­unds w No­wym Jorku trans­mi­to­wać praw­dziwy ba­se­ball.

– Praw­dziwy ba­se­ball.

– Coś, co się dzieje w peł­nym słońcu.

Ktoś ci po­daje kartkę za­pi­saną li­te­rami i cy­frami, a ty mu­sisz zro­bić z niej mecz. Więc two­rzysz po­godę, ucie­le­śniasz za­wod­ni­ków, ka­żesz im się po­cić, sar­kać, pod­cią­gać spodnie, swoją drogą to nie­sa­mo­wite – my­śli Russ – ile przy­ziem­nego roz­gar­dia­szu, go­rą­cego lata i ku­rzu wy­obraź­nia po­trafi wy­krze­sać z jed­nej je­dy­nej li­tery ła­ciń­skiego al­fa­betu, ze znaku na pa­pie­rze.

– Ma­glie rzuca ra­so­wego ro­gala – mówi do mi­kro­fonu.

Kiedy jesz­cze od­sta­wiał te swoje me­cze widma, lu­bił cza­sem prze­nieść ak­cję na try­buny, zmy­ślić chłopca go­nią­cego za wy­bitą piłką, z czu­pryną jak mar­chewka, z grzywką na oczach (że też mi nie wstyd), opo­wie­dzieć, jak smar­kacz w końcu ła­pie piłkę i trium­fal­nie pod­nosi tę stu­pięć­dzie­się­cio­gra­mową, szytą zyg­za­kiem kulkę z korka, gumy, sznurka i koń­skiej skóry, pa­miąt­kową ba­se­bal­lówkę, rzecz po­nie­kąd bez­cenną, która zdaje się re­ka­pi­tu­lo­wać prze­bieg me­czu, ile­kroć ktoś ją rzuci, ude­rzy lub jej do­tknie.

Russ wkłada do ust ostatni ką­sek san­dwi­cza, ob­li­zuje kciuk i uprzy­tam­nia so­bie, że tym ra­zem wcale nie sie­dzi w po­koju bez okien, z te­le­gra­fi­stą i wia­do­mo­ściami prze­sy­ła­nymi al­fa­be­tem Morse’a.

Po stro­nie ra­diow­ców pro­du­cent pyta:

– Czy­ta­łeś w ga­ze­cie z ze­szłego ty­go­dnia ten ka­wa­łek o Ein­ste­inie?

– O ja­kim Ein­ste­inie?

– O Al­ber­cie, tym dłu­go­wło­sym. Ja­kiś re­por­ter go po­pro­sił, żeby ob­li­czył szanse w roz­gryw­kach o pro­po­rzec. No, wiesz: jedna dru­żyna zwy­cięża w iluś tam me­czach, które jesz­cze zo­stały do ro­ze­gra­nia, druga też w tylu a tylu. Ile jest mi­liar­dów moż­li­wo­ści? Kto bę­dzie górą?

– A co on się, do dia­bła, na tym zna?

– Jak wi­dać, nie bar­dzo. Na ze­szły pią­tek wy­ty­po­wał, że Do­dgersi wy­eli­mi­nują Giant­sów.

Tech­nik mówi coś przez koc do tech­nika z KMOX-u. Koc jest dla nich taką no­wo­ścią, że za­czy­nają na­wi­jać gryp­serą. Kiedy prze­cho­dzą na mu­rzyń­ską gwarę, pro­du­cent każe im prze­stać, ale oni po chwili znowu swoje, od­sta­wiają dwóch czar­nych, co się na­pa­lili trawy w za­dy­mio­nej, roz­szep­ta­nej piw­nicy. Oczy­wi­ście po ci­chu, żeby mi­kro­fon nie prze­niósł. Dźwię­kowy ko­lo­ryt lo­kalny, coś jak przy­pad­kowe szmery z budki re­zer­wo­wych – ga­da­nina, tło, do­da­tek do me­czu.

A ci na dole, przy lo­żach na skraju bo­iska, chcą, żeby Gle­ason po­wie­dział:

– Faj-faj-fa­jow­ska z was za­łoga.

Russ wraca na stronę ra­diow­ców, kiedy Giantsi w swo­jej po­ło­wie szó­stej zmiany scho­dzą, wciąż jesz­cze o je­den punkt gorsi. Cie­szy się, że nie ma ter­mo­me­tru, bo jesz­cze by go skor­ciło, żeby so­bie zmie­rzyć go­rączkę, a mógłby się wtedy pod­ła­mać. Po­goda do­syć sprzyja, chwała Bogu, cho­ciaż deszcz wisi w po­wie­trzu.

– Daj z sie­bie wszystko, Russ – mówi pro­du­cent.

– Żeby tylko głos mi nie wy­siadł! Krtań mam jak w ima­dle.

– Ra­dio to ra­dio, stary. Musi ci star­czyć głosu. Po­myśl o słu­cha­czach. Każdy z tran­zy­sto­rem przy uchu.

– A toś mnie po­cie­szył!

– Sie­dzą przy­kle­jeni do od­bior­ni­ków. Je­steś dla nich jak Mur­row z Lon­dynu.

– Dzię­kuję ci, Al.

– Oszczę­dzaj głos.

– Sta­ram się, jak mogę.

– Trans­mi­sja idzie na cały świat. Wskaź­niki Dow Jo­nesa wy­stu­kują stan me­czu ra­zem z no­to­wa­niami giełdy. Lu­dzie słu­chają we wszyst­kich ba­rach w tym mie­ście, rę­czę ci. Prze­my­cają tran­zy­story na na­rady u dy­rek­to­rów. Po­dobno u Schraf­fta wy­łą­czają tę ki­czo­watą mu­zyczkę, żeby po­dać wy­nik.

– Mi­łym pa­niom w swe­ter­kach bliź­nia­kach, pa­ła­szu­ją­cym wy­tworne san­dwi­cze.

– Oszczę­dzaj głos – mówi Al.

– Mają tam w kar­cie her­batę z mio­dem?

– Je­dzą i piją czy­sty ba­se­ball. Za­po­wia­dacz w parku Bel­monta mię­dzy go­ni­twami po­daje ak­tu­alny wy­nik. Trans­mi­sja leci w tak­sów­kach, u fry­zje­rów i dok­to­rów.

Wszy­scy cze­kają, co zrobi mio­tacz, a on stoi ze zło­wróżbną miną, po­chy­lony, zwie­siw­szy dłoń w rę­ka­wicy na wy­so­ko­ści ko­lana. Wy­trwale pró­buje od­czy­tać cynk ła­pa­cza. Pró­buje od­czy­tać cynk. Pał­karz wierci się na swo­jej po­zy­cji. Bo ten su­kin­kot po­trafi przy­ła­do­wać.

Łącz­nik z dru­giej bazy prze­stę­puje z nogi na nogę, żeby prze­rwać trans ocze­ki­wa­nia.

Oto pod­sta­wowa za­sada kon­fron­ta­cji, su­mien­nie prze­strze­gana, wy­pi­sana na twa­rzach wszyst­kich tę­pa­wych mio­ta­czy, od cza­sów dru­żyn o ta­kich na­zwach jak „Su­per­paka” czy „Ob­lu­bieńcy”. Kiedy kij trafi w piłkę, zmie­nia się cały układ. Nic nie jest już ta­kie samo. Robi się ruch, za­wod­nicy prze­stają się czaić, wszystko za­leży od pod­sko­ków piłki, od jej ob­ro­tów, wstecz­nej ro­ta­cji i prą­dów po­wie­trza. W grę wcho­dzą współ­czyn­niki ciągu. Albo za­wi­ro­wa­nia ase­ku­ra­cyjne. Od­gry­wają też rolę sprawy nie­po­wta­rzalne, pa­mięć za­warta w mię­śniach, tęt­niąca krew, kropki ku­rzu – fa­buła, która żyje w nie­for­mal­nych prze­rwach mię­dzy ko­lej­nymi za­gra­niami.

Tłum także mie­ści się w owej za­gu­bio­nej prze­strzeni, prze­mie­niony w tej jed­nej ty­sięcz­nej se­kundy, kiedy kij spo­tyka się z piłką. Sze­lest po­mru­ków i prze­kleństw, ci­che po­ję­ki­wa­nia na wy­de­chu, twa­rze zmie­nia­jące wy­raz, gdy ak­cja roz­wija się wśród prze­stworu mu­rawy. A w tłu­mie stoi John Ed­gar Ho­over. Z sze­ro­kiego przej­ścia u szczytu rampy pa­trzy na bo­isko. Po­wie­dział Raf­ferty’emu, że zo­sta­nie na me­czu. Gdyby opu­ścił sta­dion, nic by to ni­komu nie dało. Biały Dom za nie­całą go­dzinę nada ko­mu­ni­kat. Ed­gar nie­na­wi­dzi Harry’ego Tru­mana, rad by po­pa­trzył, jak pre­zy­dent wije się na par­kie­cie, po­wa­lony bó­lem w piersi, ale nie może nie przy­znać, że tam­ten zdą­żył na czas. Skoro pierwsi po­damy rzecz do pu­blicz­nej wia­do­mo­ści, nie do­pu­ścimy, żeby So­wieci na­świe­tlili zda­rze­nie po swo­jemu. I tro­chę uspo­ko­imy ogół oby­wa­teli. Zro­zu­mieją, że bomba wpraw­dzie wy­mknęła nam się z rąk, ale kon­tro­lu­jemy przy­naj­mniej wia­do­mo­ści o niej. A nie jest to by­naj­mniej błahy pro­blem. Ed­gar spo­gląda na twa­rze wo­kół sie­bie, szczere i pełne na­dziei. Pra­gnie czuć bli­skość ro­da­ków, po­kre­wień­stwo z nimi. Wszyst­kich tych lu­dzi ukształ­to­wa­nych przez wspólny ję­zyk, kli­mat, po­pu­larne pio­senki, przez to, co je­dzą na śnia­da­nie, przez opo­wia­dane ka­wały, przez auta, któ­rymi jeż­dżą, nic ni­gdy tak bar­dzo nie łą­czyło jak fakt, że sie­dzą te­raz w bruź­dzie za­głady. Ed­gar usi­łuje od­na­leźć w so­bie po­czu­cie przy­na­leż­no­ści, otwo­rzyć za­krę­cony ku­rek w swo­jej sta­rej du­szy. Cierpi jed­nak na do­kucz­liwą przy­pa­dłość, któ­rej ni­gdy nie zdo­łał na­zwać, a ile­kroć za­graża mu coś z ze­wnątrz, ze strefy mo­ral­nego upadku, któ­rego prze­jawy wi­dać na każ­dym kroku, stwier­dza, że ta ze­wnętrzna groźba rów­no­waży jego pry­watną sła­bość, przy­wraca go do zdro­wia. Wrzód żo­łądka wierzga, rzecz ja­sna. Lecz pewna strona oso­bo­wo­ści Ed­gara, pewna jego cząstka wręcz karmi się siłą wroga.

Na od­kry­tej try­bu­nie wi­dzimy męż­czy­znę, który krąży w przej­ściach mię­dzy ław­kami, ja­kiś miej­scowy wa­riat, wy­ma­chuje rę­kami i mam­ro­cze, ni­ski, przy­sa­dzi­sty, z gę­stymi, roz­czo­chra­nymi wło­sami: może to je­den z Braci Ritz lub za­gi­niony czło­nek Trzech Fra­je­rów, Czwarty Fra­jer imie­niem Flippo, Dummy, Shaky czy Ja­key, ale roz­pra­sza wi­dzów z są­sied­nich miejsc, więc krzy­czą na niego, sia­daj­pan, idź­żew­cho­lere, me­szu­gene, a on cho­dzi w tę i z po­wro­tem i mar­twi się, krę­cąc głową i ję­cząc, jakby wie­dział, że coś nad­ciąga, nad­cią­gnęło albo już prze­cią­gnęło, bo wa­riat wy­czuwa sub­tel­no­ści, które umy­kają uwagi naj­cwań­szych ki­bi­ców.

Kiedy Dy­rek­tor wraca do loży na siódmą zmianę, ma ka­mienną twarz. Oczy­wi­ście nic nie mówi. Gle­ason woła roz­no­si­ciela, bo chce za­mó­wić parę piw. Lu­dzie stoją, otrzą­sają się z na­pię­cia i fru­stra­cji. Ja­kiś czło­wiek po­mału prze­ciera oku­lary. Inny pa­trzy pro­sto przed sie­bie. Jesz­cze inny prze­ciąga się, bo ze­sztyw­niał.

– Dla mnie brandy z wodą – mówi To­ots.

– Nie bądź wiecz­nie mię­czak – upo­mina go Jac­kie.

– Miej dla czło­wieka tro­chę uprzej­mo­ści – wtrąca Frank. – Jak na pi­ją­cego Żyda i tak zro­bił po­stępy. Kum­pluje się z przy­wód­cami świa­to­wymi, o któ­rych na­wet nie sły­sza­łeś. Wszy­scy prę­dzej czy póź­niej wpa­dają do jego knajpy i oba­lają z To­ot­sem bran­dzię. Może prócz Ma­hatmy Gan­dhiego. Ale ten to aku­rat do­stał kulkę.

Gle­ason stro­szy brwi, wy­trzesz­cza oczy i rap­tow­nie pod­nosi ręce w ge­ście pół­główka, który do­znał ob­ja­wie­nia.

– Wła­śnie tego na­zwi­ska za nic nie mo­głem so­bie przy­po­mnieć. To ten kur­du­plo­waty zmien­nik pał­ka­rza.

Lu­dzie wo­kół nich sły­szą tylko piąte przez dzie­siąte, re­agują głów­nie na in­to­na­cję i ge­sty, ale wi­dzieli, jak Jac­kie ca­łym sobą zbu­do­wał ten gag, więc za­ta­czają się ze śmie­chu, nim jesz­cze zdą­żył do­koń­czyć kwe­stię.

Ed­gar też się śmieje, cho­ciaż te­mat kra­sno­ludka wró­cił na ta­petę. Po­dzi­wia szorstką butę tych męż­czyzn. Jakby wy­le­wała się po­rami skóry. Ich po­stura, ich wro­dzony ani­musz zdaje się wy­kpi­wać wy­nie­sioną ze szkółki nie­dziel­nej kin­dersz­tubę Ed­gara, choć za­ra­zem wabi go w ich ha­ła­śliwy krąg. Ed­gar, je­den z tych Ame­ry­ka­nów, któ­rzy wszystko sami so­bie za­wdzię­czają, musi usza­no­wać le­gendę ma­łego włó­czy­kija, wy­ra­sta­ją­cego z cza­sem po­nad śro­do­wi­sko czyn­szó­wek, po­nad za­ułki śli­skie od nie­bez­pie­czeństw. Stąd wła­śnie biorą się krzep­kie ego­cen­try­zmy, raźne ape­tyty. Jac­kie i Frank, ci ba­bia­rze, w obec­no­ści ko­biet za­cho­wują się z wi­do­wi­skową swo­bodą. A To­ots rze­czy­wi­ście zna każ­dego, kogo warto znać, i na­wet Gle­ason prę­dzej wsiąk­nie w dy­wan, niż do­równa mu w pi­ciu. A kiedy Shor przy­ja­zną łapą ści­śnie ci ra­mię, czu­jesz, że jest opatrz­no­ściową siłą, która zja­wiła się, aby wy­wieść cię spo­śród mro­ków za­daw­nio­nego zgnę­bie­nia.

– Ta zmiana bę­dzie na­sza – mówi Frank.

A na to To­ots:

– Oby! Bo coś mnie ci za­srani Do­dgersi de­ner­wują.

Jac­kie po­daje piwo wszyst­kim po ko­lei, tak jak sie­dzą w rzę­dzie.

– Wy­cho­dzi na to, że się za­de­kla­ro­wa­li­śmy, z kim na­prawdę trzy­mamy. Ujaw­ni­li­śmy naj­głęb­sze pra­gnie­nia. Mamy tu więc dwóch ki­bi­ców Giant­sów, wier­nych od lat. I tego mor­świna z fry­zurą od go­li­brody z Bro­oklynu. A za kim jest nasz Główny Taj­niak? Może za Giant­sami, bo oni też pi­szą się przez „G”? Przy­znaj się, Jed­gar. Kogo do­pin­gu­jesz?

J. Ed­gar. Frank mówi cza­sem na niego „Jed­gar”, a Dy­rek­tor lubi to imię, cho­ciaż ni­gdy nie daje po so­bie po­znać: śre­dnio­wieczne, ksią­żęce, prze­bie­gle mroczne miano.

Na twarz Ho­overa wy­pełza wą­tły uśmiech.

– Ni­komu spe­cjal­nie nie ki­bi­cuję. Każ­demu, kto zwy­cięży – pół­gło­sem od­po­wiada Dy­rek­tor. – Zwy­cię­ska dru­żyna to moja dru­żyna.

My­ślami jest cał­kiem gdzie in­dziej. My­śli o tym, co bę­dzie, kiedy wia­do­mość o so­wiec­kiej bom­bie do­trze ko­lejno do wszyst­kich na­szych sprzy­mie­rzeń­ców. Ta myśl na­pawa go po­sępną otu­chą. W mi­nio­nych la­tach nie­jed­no­krot­nie zmu­szony był wcho­dzić w spółkę z sze­fami wy­wia­dów kilku państw i ży­czy im, żeby so­bie te­raz troszkę umarli.

Pa­trz­cie ich, tych czte­rech. Każdy ma w gór­nej kie­szonce ma­ry­narki sta­ran­nie zło­żoną chu­s­teczkę. Każdy trzyma piwo w dłoni od­su­nię­tej da­leko od ciała, po­chy­la­jąc się, żeby ostroż­nie spić z rąbka szklanki spię­trzoną pianę. Gle­ason z kwia­tem w kla­pie, z wil­got­nym astrem zwę­dzo­nym z wa­zonu u To­otsa. A lu­dzie wciąż na­le­gają, żeby po­wta­rzał grepsy ze swo­jego pro­gramu.

Chcą, żeby po­wie­dział:

– Zdro­wie-wie-wie.

Sę­dzia główny stoi z ma­ską w ręku, w ochra­nia­czach wy­gląda jak gru­bas. Po­ka­zuje na pal­cach, ile razy mio­tacz rzu­cił na roz­grzewkę. Jest skrom­nym, wy­trwa­łym su­mie­niem me­czu. Na­wet kiedy od­po­czywa, znać po nim za­wi­kłaną prze­szłość, spę­dzoną na spo­rach z męż­czy­znami, któ­rzy tu­pią, wznie­ca­jąc kłęby ku­rzu, i wi­rują w stro­mych pro­mie­niach słońca. Zdra­dza to jego twarz, wy­su­nięty pod­bró­dek, gniewne spoj­rze­nie spod brwi. Kiedy do­li­czy do ośmiu, strzyk­nie so­kiem ty­to­nio­wym i się­gnie po szczo­teczkę, żeby nią prze­czy­ścić gu­mową płytę.

Na try­bu­nie Bill Wa­ter­son ściąga ma­ry­narkę i dynda nią w po­wie­trzu, trzy­ma­jąc za koł­nierz. Jest wy­gnie­ciona, zmię­to­szona, a on pa­trzy na nią jak na żywy or­ga­nizm, któ­remu miałby ochotę pal­nąć su­rowe ka­za­nie. Zwija ją w kłę­bek i rzuca na ławkę. Cot­ter już usiadł, ale pra­wie wszy­scy wo­kół niego stoją. Wy­daje się ma­lutki przez kon­trast z Bil­lem, po­staw­nym fa­ce­tem o wy­glą­dzie by­łego spor­towca, cho­ciaż w pa­sie tro­chę już oty­łym, w ko­szuli mo­krej pod pa­chami. Szczę­śliwa sió­demka. Cot­te­rowi pil­nie po­trzebny jest choćby je­den marny bieg, bo ina­czej chło­pak wpad­nie w roz­pacz – naj­nędz­niej­szy, mo­zolny, nie­za­słu­żony bieg, jaki kie­dy­kol­wiek wy­mę­czono w dzie­jach ba­se­balla. Bez niego Cot­ter da za wy­graną. A sam wiesz, jak to jest, kiedy dasz za wy­graną przed koń­cem me­czu, a po­tem twoja dru­żyna ła­pie drugi od­dech i do­ko­nuje wiel­kich czy­nów, cie­bie zaś z wolna za­lewa fala mdlą­cego wstydu, coś jak szlam z dna sa­dzawki.

Nad głową sły­szy głos Billa:

– Jak roz­pro­sto­wuję ko­ści przed siódmą zmianą, to się nie oszczę­dzam. Nie tylko wstaję, ale na­prawdę się prze­cią­gam.

– Za­uwa­ży­łem – mówi Cot­ter.

– Bo to już taki zwy­czaj, od po­ko­leń. Część ry­tu­ału. Pry­watna tra­dy­cja ki­bica. Czło­wiek wstaje, prze­ciąga się. To na­wet ro­dzaj przy­wi­leju.

Bill nie­źle się bawi, de­mon­stru­jąc różne wy­myślne spo­soby prze­cią­ga­nia się: jak kul­tu­ry­sta albo jak kot, a po­tem na­ma­wia Cot­tera, żeby się prze­cią­gnął jak senne dziecko w kla­sie.

– Mó­wi­łeś mi już, jak masz na imię?

– Cot­ter.

– Na tym wła­śnie po­lega ba­se­ball, Cot­ter. Ro­bisz to, co inni ro­bili przed tobą. W ten spo­sób się z nimi łą­czysz. Z po­ko­le­nia na po­ko­le­nie. Fa­cet za­biera syna na mecz i wła­śnie o tym me­czu roz­ma­wiają trzy­dzie­ści lat póź­niej, kiedy biedny stary nie­dojda do­go­rywa w szpi­talu.

Bill zgar­nia z ławki ma­ry­narkę, siada i kła­dzie ją so­bie na ko­la­nach. Po kilku se­kun­dach zrywa się na równe nogi i wraz z Cot­te­rem pa­trzy, jak Pafko za­li­cza dwie bazy. Zrywa się ci­chy ryk, pu­szy­sty i gę­sty, a ki­bice spusz­czają pod mur ko­lejną por­cję pa­pier­ków. Stare spisy spra­wun­ków, ska­so­wane bi­lety, ga­zety zgnie­cione w kulę spa­dają wo­kół Pafki w spło­wia­łym świe­tle po­po­łu­dnia. Nieco da­lej, na le­wym polu, pa­pier z rąk ki­bi­ców sy­pie się na wy­bieg re­zerwy Do­dger­sów, na La­bine’a i Brancę, któ­rzy da­lej się roz­grze­wają, na dwóch za­wod­ni­ków ła­pią­cych ich piłki, na męż­czyzn, któ­rzy sie­dzą pod sko­śnym dasz­kiem wy­sta­ją­cym z muru, żują gumę i nie mają nic do po­wie­dze­nia.

Branca z trzy­nastką na ple­cach.

– Wi­dzisz, mó­wi­łem ci – po­wiada Bill. – No, nie mó­wi­łem? Mó­wi­łem. Od­ra­biamy straty.

– Cią­gle jesz­cze nie za­li­czy­li­śmy biegu – stwier­dza Cot­ter.

Sia­dają na ławce i pa­trzą, jak pał­karz spo­gląda wzdłuż li­nii bo­iska na Du­ro­chera, który ze swo­jego tre­ner­skiego sta­no­wi­ska przy trze­ciej ba­zie daje mu nieme znaki. Bill wstaje, pod­wija rę­kawy i za­czyna do­pin­go­wać za­wod­ni­ków, rzu­ca­jąc zwy­kłe w ta­kich ra­zach słowa pro­sto z serca, pełne żaru.

Cot­te­rowi po­doba się nie­złomna de­ter­mi­na­cja tego czło­wieka, waga, jaką przy­wią­zuje on do wiary i za­ufa­nia. Bo tylko dzięki nim można oprzeć się mocy zwąt­pie­nia. Chło­piec czuje, że to chyba po­czątki przy­jaźni. Spra­wia to swo­bodny ton Billa, jego spor­towa, spo­cona, zwa­li­sta po­ufa­łość, no i fakt, że kiedy Cot­ter mówi, męż­czy­zna słu­cha, i w ogóle po­zwala mu po­czuć się tak, jakby łą­czyła ich długa i bli­ska za­ży­łość – coś, co lu­dzie na­zy­wają ko­mi­tywą. Chłopcu chwi­lami robi się tro­chę dziw­nie, bo jesz­cze nie przy­wykł, że tak so­bie roz­ma­wiają we dwóch, ale jest też w tym wszyst­kim pewna opie­kuń­czość, otu­lina, która w ra­zie czego po­może mu po­go­dzić się z prze­graną.

Lock­man staje twa­rzą do mio­ta­cza, żeby ude­rzyć skró­tem z bio­dra.

Pe­wien męż­czy­zna pię­tro wy­żej na try­bu­nie prze­gląda naj­now­szy nu­mer „Life’u”. Pe­wien męż­czy­zna na dwu­na­stej ulicy w Bro­okly­nie pod­łą­czył do ra­dia ma­gne­to­fon i na­grywa trans­mi­sję Russa Hod­gesa. Sam nie wie czemu. Ot, im­puls, za­chcianka, żeby dwu­krot­nie wy­słu­chać spra­woz­da­nia, prze­żyć jed­no­cze­śnie mło­dość i sta­rość, bę­dzie to zresztą je­dyne znane na­gra­nie słyn­nej re­la­cji Russa z ostat­nich chwil me­czu. No wła­śnie, mecz i różne jego od­pry­ski. Ko­bieta go­tu­jąca ka­pu­stę. Męż­czy­zna, który chciałby prze­stać pić. Są da­le­kim echem du­szy me­czu. Złą­czeni pul­su­ją­cym gło­sem z ra­dia, po­wią­zani z gminną wie­ścią, która na ulicy z ust do ust po­wta­rza so­bie wy­nik, zjed­no­czeni z ki­bi­cami dzwo­nią­cymi pod spe­cjalny nu­mer i z tłu­mem na sta­dio­nie, który staje się ob­ra­zem na ekra­nie te­le­wi­zora: lu­dziki wiel­ko­ści zia­re­nek mi­nia­tu­ro­wego ryżu, mecz jako plotka, do­mysł, po­ufna wer­sja dzie­jów. W Bronk­sie pe­wien szes­na­sto­la­tek wy­cho­dzi z ra­diem na dach, żeby po­słu­chać w sa­mot­no­ści – ki­bic Do­dger­sów oklap­nięty po­śród zmierz­chu – no i sły­szy opo­wieść o kik­sie pał­ka­rza i o lo­bie, dzięki któ­remu tamci do­pro­wa­dzili do re­misu, więc spo­gląda na da­chy, smo­li­ste plaże po­prze­ci­nane sznu­rami do bie­li­zny, na go­łęb­niki, na roz­płasz­czone pre­zer­wa­tywy, i prze­nika go zimny dreszcz. Od me­czu wcale nie za­leży to, jak śpisz, my­jesz twarz albo ru­szasz żu­chwą, gdy jesz. Za­leży od niego tylko twoje ży­cie.

– Na­resz­cie cho­ciaż je­den bieg – mówi pro­du­cent.

Russ jest wy­mę­czony, bra­cie, ste­rany, wy­mię­to­szony i nie­ucze­sany. Na po­czątku ósmej zmiany oznaj­mia słu­cha­czom, że te dwie dru­żyny ro­ze­grały już sto pięć­dzie­siąt cztery me­cze li­gowe, a do tego dwa spo­tka­nia w ra­mach trój­me­czu i sie­dem peł­nych zmian trze­ciego, no i utknęły na re­mi­sie, w śle­pej uliczce, w mar­twym punk­cie, dro­dzy pań­stwo, więc za­pal­cie che­ster­fielda i zo­stań­cie przy od­bior­ni­kach.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Na­kła­dem wy­daw­nic­twa Noir sur Blanc uka­zały sięna­stę­pu­jące po­wie­ści Dona De­Lillo:

CO­SMO­PO­LIS2005, 2012

LI­BRA2007

GRA­CZE2008

SPA­DA­JĄC2008

PER­FOR­MERKA2009

MAO II2010

PUNKT OMEGA2011

NA­ZWY2012

MECZ O WSZYSTKO2013

ANIOŁ ESME­RALDA2013

AME­RI­CANA2014

GWIAZDA RAT­NERA2016

ZERO K2017

GREAT JO­NES STREET2018

CI­SZA2022

BIAŁY SZUM2023