Biały szum - Don DeLillo - ebook

Biały szum ebook

Don DeLillo

5,0

Opis

Główny bohater „Białego szumu”, Jack, który jest kierownikiem katedry badań nad Hitlerem, boi się śmierci. Jego żona Babette, która "gromadzi dzieci i opiekuje się nimi", także się jej boi. Ten strach dzieli z nimi syn Jacka, Heinrich Gerhardt, którego przyjaciel chce pobić rekord przebywania w klatce pełnej jadowitych węży. Mimo że Hitler, śmierć i węże tak często przewijają się przez tę książkę, jest ona jedną z najzabawniejszych, jakie DeLillo napisał. Nie oznacza to jednak, że nie jest olśniewająca, rozczulająca i jak śmierć poważna. Zatrzymuje bicie serca, jak gdyby słuchało się pękania olbrzymiego lodowca. DeLillo obnaża kondycję człowieka coraz bardziej uzależnionego od technologicznego postępu, a lęk przed śmiercią ma być zagłuszany przez symbol współczesnego społeczeństwa, nowoczesną świątynię: supermarket. Książka dalekowzroczna, pełna ironii i napisana ze zręcznością prawdziwego mistrza.

Za "Biały szum" Don DeLillo otrzymał National Book Award, czerpali z niej Zadie Smith, David Foster Wallace i Bret Easton Ellis, czyli autor "American Psycho". Często nadużywane hasło o tym, że "Biały szum" wyprzedził swoje czasy, pasuje tutaj jak ulał.

Na platformie Netflix powstała ekranizacja książki w reżyserii Noah Baumbacha, z Adamem Driverem w roli głównej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 473

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: White No­ise
Opieka re­dak­cyjna: MA­RIA RACZ­KIE­WICZ – ŚLE­DZIEW­SKA
Ko­rekta: EL­WIRA WY­SZYŃ­SKA
Pro­jekt okładki: WI­TOLD SIE­MASZ­KIE­WICZ
Fo­to­gra­fia na okładce: © Ka­trina Wit­t­kamp/Di­gi­ta­lVi­sion/Getty Ima­ges
Co­py­ri­ght © 1984, 1985 by Don De­Lillo All ri­ghts re­se­rved For the Po­lish edi­tion © 2023, Noir sur Blanc, War­szawa For the Po­lish trans­la­tion Co­py­ri­ght © by Ra­do­sław Zu­bek
ISBN 978-83-7392-872-5
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DLA SUE BUCKI LOIS WAL­LACE

I

FALEI PRO­MIE­NIO­WA­NIE

1

Sa­mo­chody kombi nad­je­chały w samo po­łu­dnie – dłu­gim, lśnią­cym stru­mie­niem na­pły­nęły przez za­chod­nią część mia­steczka uni­wer­sy­tec­kiego. Zwarta ko­lumna omi­nęła po­ma­rań­czową rzeźbę z be­lek dwu­te­owych, po czym ru­szyła w kie­runku aka­de­mi­ków. Na da­chach pię­trzyły się przy­mo­co­wane sta­ran­nie wa­lizki wy­pchane let­nimi i zi­mo­wymi ubra­niami, pu­dła pełne ko­ców, bu­tów, pan­to­fli, ze­szy­tów i ksią­żek, prze­ście­ra­deł, po­du­szek i na­rzut, zro­lo­wane dy­wany i śpi­wory, ro­wery, narty, ple­caki, sio­dła an­giel­skie i ame­ry­kań­skie, na­dmu­chi­wane pon­tony. Sa­mo­chody zwol­niły, a gdy się po chwili za­trzy­mały, wy­sko­czyli z nich stu­denci, któ­rzy na wy­ścigi rzu­cili się do tyl­nych drzwi, aby czym prę­dzej wy­ła­do­wać naj­róż­niej­sze sprzęty: ze­stawy ste­reo­fo­niczne, ra­dia, kom­pu­tery, małe lo­dówki i prze­no­śne ku­chenki elek­tryczne, kar­tony pełne ka­set i płyt, su­szarki do wło­sów i lo­kówki, ra­kiety te­ni­sowe, piłki nożne, kije do ho­keja i la­crosse’a, łuki i strzały, proszki, pi­gułki i inne środki an­ty­kon­cep­cyjne, wy­peł­nia­cze żo­łądka w skle­po­wych tor­bach: chipsy czosn­kowo-ce­bu­lowe, kra­kersy se­rowe, ro­ga­liki z kre­mem orze­cho­wym, wa­fle i płatki śnia­da­niowe, mie­szanki owo­cowe i pra­żoną ku­ku­ry­dzę o smaku toffi, dropsy i men­tosy.

Oglą­dam ten spek­takl we wrze­śniu każ­dego roku od dwu­dzie­stu je­den lat. Jest to zda­rze­nie nie­odmien­nie nad­zwy­czajne. Na po­wi­ta­nie stu­denci ry­czą ko­micz­nie albo pa­dają so­bie w ra­miona jak roz­kroch­ma­leni bi­bo­sze. Ich let­nie wa­ka­cje, jak co roku, pęcz­niały od za­ka­za­nych przy­jem­no­ści. Obok sa­mo­cho­dów stoją ośle­pieni słoń­cem ro­dzice, a gdzie­kol­wiek spoj­rzą, na­tra­fiają na swe lu­strzane od­bi­cia. Sta­ranna opa­le­ni­zna. Fo­remne twa­rze, iro­niczne spoj­rze­nia. Ro­dzi się w nich po­czu­cie od­no­wie­nia, wspól­no­to­wej więzi. Ko­biety są kon­kretne, uważne, wy­raź­nie dbają o fi­gurę, pa­mię­tają wszyst­kie na­zwi­ska. Ich mę­żo­wie cze­kają cier­pli­wie, my­ślami nie­obecni, ale bez na­rze­kań, speł­nieni jako oj­co­wie, ubez­pie­czeni, jak można przy­pusz­czać, na wszel­kie ewen­tu­al­no­ści. Nie masz rze­czy, która le­piej od tego sku­pi­ska au­to­mo­bili – do­bit­niej niż ja­kie­kol­wiek osią­gnię­cia w ciągu roku, sil­niej niż for­malne ob­rzędy czy prawa – uzmy­sła­wia­łaby ro­dzi­com, że two­rzą rze­szę lu­dzi my­ślą­cych po­dob­nie, du­chowo po­krew­nych, że sta­no­wią lud, na­cję.

Opu­ści­łem ga­bi­net i zszedł­szy zbo­czem, ru­szy­łem w głąb mia­sta. Jest tu sporo zwień­czo­nych wie­życz­kami do­mów o dwu­po­zio­mo­wych gan­kach, gdzie lu­dzie za­sia­dają w cie­niu wie­ko­wych klo­nów. Są neo­go­tyc­kie i neo­hel­leń­skie ko­ścioły, jest też za­kład dla obłą­ka­nych, z przy­kle­jo­nym doń dłu­gim por­ty­kiem, ze zdo­bio­nymi man­sar­do­wymi oknami i stro­mym da­chem zwień­czo­nym kwia­to­nem w kształ­cie ana­nasa. Ba­bette, ja i dzieci z na­szych po­przed­nich mał­żeństw miesz­kamy w domu na sa­mym końcu za­cisz­nej alejki, w oko­licy, którą nie­gdyś po­ra­stał po­prze­ci­nany głę­bo­kimi pa­ro­wami las. Dziś na ty­łach ogrodu, za wy­so­kim usko­kiem, bie­gnie w dole wie­lo­pa­smowa au­to­strada, to­też no­cami, gdy uło­żymy się w na­szym mo­sięż­nym łóżku, w na­szych snach szem­rze prze­rze­dzony uliczny ruch, od­le­gły i ryt­miczny, ni­czym baj­du­rze­nie dusz zmar­łych na gra­nicy jawy i snu.

Pia­stuję sta­no­wi­sko kie­row­nika wy­działu stu­diów nad Hi­tle­rem w Col­lege-on-the-Hill. Ame­ry­kań­skie stu­dia nad Hi­tle­rem po­wo­ła­łem do ży­cia w marcu 1968 roku. Zda­rzyło się to pew­nego chłod­nego, po­god­nego dnia, kiedy wiał prze­lotny wiatr ze wschodu. Gdy pod­da­łem rek­to­rowi po­mysł utwo­rze­nia wy­działu z praw­dzi­wego zda­rze­nia zaj­mu­ją­cego się ba­da­niami nad ży­ciem i dzia­łal­no­ścią Hi­tlera, w mgnie­niu oka do­strzegł ro­dzące się moż­li­wo­ści. Od­nie­śli­śmy na­tych­mia­stowy i za­pie­ra­jący dech w piersi suk­ces. Rek­tor pra­co­wał póź­niej jako do­radca pre­zy­den­tów: Ni­xona, Forda i Car­tera, za­nim od­dał du­cha na pew­nym wy­ciągu nar­ciar­skim w Au­strii.

Na skrzy­żo­wa­niu ulic Forth i Elm sa­mo­chody skrę­cają w lewo, kie­ru­jąc się do su­per­mar­ketu. Sku­lona w pu­deł­ko­wym po­jeź­dzie po­li­cjantka pa­tro­luje oko­licę, po­lu­jąc na sa­mo­chody za­par­ko­wane w nie­do­zwo­lo­nym miej­scu, z prze­kro­czo­nym cza­sem par­ko­wa­nia, na­klej­kami na szy­bach z nie­ak­tu­alną datą prze­glądu tech­nicz­nego. Na słu­pach te­le­fo­nicz­nych w ca­łym mie­ście wi­szą ogło­sze­nia o za­gi­nio­nych psach i ko­tach, nie­rzadko na­pi­sane ręką dziecka.

2

Ba­bette jest wy­soka i do­syć pu­szy­sta – swoje waży i swoje mie­rzy. Jej włosy to nie­ujarz­miona blond strze­cha o oso­bli­wym bru­nat­no­żół­tym od­cie­niu, nie­gdyś zwa­nym „brudny blond”. Gdyby była fi­li­gra­nową ko­bietką, włosy te wy­da­wa­łyby się na­zbyt mi­lu­sie, zbyt fi­glarne i fry­mu­śne. Ga­ba­ryty przy­dają temu roz­czo­chra­niu swo­istej po­wagi. Pu­szy­ste ko­biety nie ro­bią tego spe­cjal­nie. Brak im pod­stęp­nego wy­ra­cho­wa­nia w spra­wach cie­le­snych.

– Szkoda, że cię tam nie było – po­wie­dzia­łem.

– Gdzie?

– Dziś mamy święto kombi.

– Znów mi prze­szło koło nosa? Mia­łeś mi o nim przy­po­mnieć.

– Sznur wo­zów cią­gnął się aż do bi­blio­teki mu­zycz­nej, i jesz­cze da­lej, na au­to­stradę mię­dzy­sta­nową. Nie­bie­skie, zie­lone, ru­bi­nowe, brą­zowe. Lśniły w słońcu ni­czym pu­stynna ka­ra­wana.

– Do­brze wiesz, że trzeba mi o wszyst­kim przy­po­mi­nać.

Z wło­sami w nie­ła­dzie, Ba­bette ema­nuje nie­dbałą god­no­ścią czło­wieka, który do reszty po­chło­nięty waż­kimi spra­wami, nie ma czasu ani dbać o wła­sny wy­gląd, ani o nim my­śleć. Nie ofe­ruje ona światu by­naj­mniej ni­czego, co lu­dzie zwy­kli uwa­żać za wiel­kie do­ko­na­nia. Ota­cza się dziećmi, opie­kuje się nimi, pro­wa­dzi kursy w ra­mach pro­gramu edu­ka­cyj­nego dla do­ro­słych, na­leży do grupy ochot­ni­ków, któ­rzy czy­tają nie­wi­do­mym. Raz w ty­go­dniu udaje się do sę­dzi­wego sta­ruszka na­zwi­skiem Tre­adwell, który mieszka na skraju mia­sta. Mó­wią o nim Stary Tre­adwell, jak gdyby sta­no­wił punkt orien­ta­cyjny – for­ma­cję skał albo po­nury staw. Ba­bette czyta mu ar­ty­kuły z „Na­tio­nal Enqu­irer”, „Na­tio­nal Exa­mi­ner”, „Na­tio­nal Express”, „Globe”, „World” i „Star”. Stary do­maga się co­ty­go­dnio­wej dawki plo­tek pro­sto z ma­gla. Jego prawo. Rzecz w tym, że Ba­bette, co­kol­wiek by ro­biła, spra­wia, że czuję się wiel­kim szczę­ścia­rzem, ży­jąc w związku z ko­bietą o peł­nej du­szy, mi­ło­śniczką świa­tła dzien­nego i tre­ści­wego ży­cia, róż­no­li­tej i peł­nej ru­chu ro­dzin­nej at­mos­fery. Dzień w dzień przy­pa­truję się, jak w prze­my­śla­nym po­rządku wy­ko­nuje naj­róż­niej­sze czyn­no­ści, z wprawą, po­zor­nie bez wy­siłku, zu­peł­nie ina­czej niż moje byłe żony, które szybko ule­gały wy­ob­co­wa­niu ze świata obiek­tyw­nego – zner­wi­co­wane i za­ab­sor­bo­wane sobą osóbki, po­wią­zane ze świa­tem służb spe­cjal­nych.

– Nie sa­mo­chody chcia­łam oglą­dać. Cie­kawa je­stem, jak wy­glą­dali lu­dzie. Czy ko­biety miały kra­cia­ste spód­nice, swe­try z dzia­niny? Czy męż­czyźni mieli rajt­roki? Jak wy­glą­dają rajt­roki?

– Przy­wy­kli do bo­gac­twa – od­par­łem. – Są świę­cie prze­ko­nani, że się im na­leży. Wiara ta spra­wia, że try­skają zdro­wiem. Pro­mie­nieją.

– Trudno mi jest wy­obra­zić so­bie, że ktoś z ta­kimi do­cho­dami może umrzeć – skon­sta­to­wała.

– Może śmierć, taka, jaką my znamy, dla nich nie ist­nieje. Po pro­stu do­ku­menty zmie­niają wła­ści­cieli.

– Ale my też mamy sa­mo­chód kombi.

– Tak, ale nasz jest mniej­szy, ma ko­lor szary me­ta­lik, a jedne drzwi do­ku­ment­nie prze­żarła rdza.

– Gdzie jest Wil­der? – spy­tała w ru­ty­no­wym wy­bu­chu pa­niki, na­wo­łu­jąc jedno ze swo­ich dzieci, które na po­dwórku za do­mem sie­działo w zu­peł­nym bez­ru­chu na trzy­ko­ło­wym ro­werku.

Roz­mowy pro­wa­dzimy w kuchni. Kuch­nia i sy­pial­nia to w na­szym domu punkty cen­tralne, aku­mu­la­tory, źró­dła. Mnie i Ba­bette łą­czy mię­dzy in­nymi to, że po­zo­stałe po­miesz­cze­nia trak­tu­jemy jako skład­nicę me­bli, za­ba­wek, nie­uży­wa­nych przed­mio­tów wy­nie­sio­nych z po­przed­nich mał­żeństw, róż­nych kom­ple­tów dzieci, a także po­da­run­ków od dawno za­po­mnia­nych te­ściów, ubrań po krew­nych i zna­jo­mych oraz in­nych ru­pieci. Rze­czy, pu­dła. Czemu na tym ca­łym do­bytku ciąży ja­kieś po­sępne brze­mię? Za­lega w nim ciem­ność, zły omen. In­wen­tarz ten na­pawa mnie obawą nie przed oso­bi­stą klę­ską i prze­graną, ale przed czymś znacz­nie roz­le­glej­szym, czymś o szer­szym za­sięgu i głęb­szej tre­ści.

Ba­bette wró­ciła do kuchni z Wil­de­rem i po­sa­dziła go na ku­chen­nym bla­cie. Z góry ze­szły De­nise i Stef­fie, za­czę­li­śmy roz­ma­wiać o tym, czego będą po­trze­bo­wały do szkoły. Nie­ba­wem na­de­szła pora na dru­gie śnia­da­nie. Na­stał czas szumu i cha­osu. Po­obi­ja­li­śmy się o sie­bie, po­han­dry­czy­li­śmy co nieco, po­le­ciały na­czy­nia. Wresz­cie, ukon­ten­to­wani tym, co udało nam się po­rwać z sza­fek i lo­dówki albo też wy­drzeć so­bie z rąk, ję­li­śmy w ci­szy na­kła­dać musz­tardę albo ma­jo­nez na pstro­kate je­dze­nie. Za­pa­no­wała at­mos­fera śmier­tel­nie po­waż­nego wy­cze­ki­wa­nia, na­sza ciężko za­pra­co­wana na­groda. Przy stole zro­bił się ścisk, Ba­bette i De­nise dały so­bie kuk­sańca, cho­ciaż żadna nie pi­snęła przy tym ani słowa. Wil­der sie­dział na ku­chen­nym bla­cie po­śród otwar­tych pu­szek, ka­wał­ków zmię­tej cyn­fo­lii, po­ły­skli­wych opa­ko­wań chru­pek ziem­nia­cza­nych, ob­cią­gnię­tych pla­sti­kową fo­lią sa­la­te­rek peł­nych ma­zio­wa­tych sub­stan­cji, de­kiel­ków od pu­szek, dru­ci­ków do za­wią­zy­wa­nia wo­recz­ków, opa­ko­wa­nych po­je­dyn­czo pla­ster­ków po­ma­rań­czo­wego sera. Do kuchni wszedł He­in­rich, mój je­dyny syn, uważ­nie przyj­rzał się sy­tu­acji, po czym otwo­rzył tylne drzwi i znik­nął.

– Ina­czej wy­obra­ża­łam so­bie dzi­siej­sze dru­gie śnia­da­nie – stwier­dziła Ba­bette. – Jo­gurt i kiełki zbo­żowe, ta­kie mia­łam po­sta­no­wie­nie.

– Gdzie ja to sły­sza­łam? – za­sta­no­wiła się De­nise.

– Pew­nie w tym domu – pod­po­wie­działa Stef­fie.

– Non stop ku­puje to die­te­tyczne je­dze­nie.

– Ale na­wet go nie tknie – za­uwa­żyła Stef­fie.

– My­śli, że jak je kupi, to bę­dzie je ja­dła, żeby się go po­zbyć. Sama się oszu­kuje.

– Wala się to po ca­łej kuchni.

– I tak je wy­rzuca, bo za­nim je zje, wszystko zdąży się po­psuć – pod­su­mo­wała De­nise. – Wtedy za­czyna całą hecę od nowa.

– Gdzie­kol­wiek się czło­wiek ob­róci, cią­gle się na nie na­tyka.

– Czuje się winna, gdy go nie kupi, czuje się winna, gdy kupi, a po­tem nie zje, czuje się winna, gdy wi­dzi, jak leży w lo­dówce, i czuje się winna, gdy je wy­rzuca.

– Do­kład­nie jak z tym, że pali, ale rzu­ciła pa­le­nie – za­wy­ro­ko­wała Stef­fie.

De­nise była je­de­na­sto­let­nim, trzeźwo my­ślą­cym dziec­kiem. Nie­malże co­dzien­nie pro­wa­dziła kam­pa­nię pro­te­sta­cyjną prze­ciw tym na­ło­gom matki, które uwa­żała za nie­bez­pieczne albo kosz­towne. Sta­wa­łem w obro­nie Ba­bette. Kiedy zo­sta­wa­li­śmy sami, mó­wi­łem Ba­bette, że to ra­czej ja po­wi­nie­nem wy­ka­zy­wać się dys­cy­pliną w spra­wach diety. Po­wta­rza­łem, że bar­dzo prze­ma­wia do mnie jej uroda. Na­po­my­ka­łem, że w tu­szy tkwi szcze­rość, pod wa­run­kiem że nie prze­bie­rze się miary. Umiar­ko­wana tu­sza bu­dzi w lu­dziach uf­ność.

Jed­nak Ba­bette nie była szczę­śliwa, ma­jąc ta­kie uda i bio­dra, cho­dziła szyb­kim kro­kiem, tre­no­wała biegi na scho­dach sta­dionu obok neo­kla­sy­cy­stycz­nego bu­dynku szkoły śred­niej. Twier­dziła, że zmie­niam jej wady w cnoty, bo w mo­jej na­tu­rze leży chro­nie­nie uko­cha­nych osób przed prawdą. W praw­dzie coś się czai – po­wta­rzała.

Na pię­trze roz­dzwo­nił się czuj­nik prze­ciw­po­ża­rowy, aby oznaj­mić nam, że albo ba­te­ria się wy­czer­pała, albo pali się dom. Do­koń­czy­li­śmy dru­gie śnia­da­nie w mil­cze­niu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Na­kła­dem wy­daw­nic­twa Noir sur Blancuka­zały się na­stę­pu­jące po­wie­ści Dona De­Lillo:

CO­SMO­PO­LIS2005, 2012

LI­BRA2007

GRA­CZE2008

SPA­DA­JĄC2008

PER­FOR­MERKA2009

MAO II2010

PUNKT OMEGA2011

NA­ZWY2012

MECZ O WSZYSTKO2013

ANIOŁ ESME­RALDA2013

AME­RI­CANA2014

GWIAZDA RAT­NERA2016

ZERO K2017

GREAT JO­NES STREET2018

CI­SZA2022