Libra - Don DeLillo - ebook

Libra ebook

Don DeLillo

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 632

Data ważności licencji: 12/31/2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Li­bra
Opieka re­dak­cyjna: MO­NIKA SZEW­CZYK
Opra­co­wa­nie re­dak­cyjne: MI­RO­SŁAW GRA­BOW­SKI
Współ­praca re­dak­cyjna: PA­WEŁ PIE­STRZE­NIE­WICZ
Ko­rekta: MA­CIEJ KOR­BA­SIŃ­SKI, ELŻ­BIETA JA­RO­SZUK, JA­NINA ZGRZEMB­SKA, AGATA NO­CUŃ
Pro­jekt okładki: OL­GIERD CHMIE­LEW­SKI
Co­py­ri­ght © Don De­Lillo, 1988, 2006 First pu­bli­shed in the USA by Vi­king Pen­guin Inc., and si­mul­ta­ne­ously in Ca­nada by Le­ster & Or­phen Den­nys Ltd, 1988 Pu­bli­shed in Great Bri­tain by Vi­king 1988 Pu­bli­shed in Pen­guin Bo­oks 1989
For the Po­lish edi­tion Co­py­ri­ght © 2024, Noir sur Blanc, War­szawa
Wy­da­nie II
ISBN 978-83-8403-037-0
Ofi­cyna Li­te­racka Noir sur Blanc Sp. z o.o. ul. Fra­scati 18, 00-483 War­szawa
Za­mó­wie­nia pro­simy kie­ro­wać: – te­le­fo­nicz­nie: 800 42 10 40 (li­nia bez­płatna) – e-ma­ilem: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl – księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.noir.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Chło­pa­kom z 607:

Tony’emu, Dic­kowi i Ro­nowi

Część pierw­sza

Szczę­ście od ni­kogo nie za­leży; nie jest ma­łym dom­kiem, bra­niem i da­wa­niem. Szczę­ście to udział w walce tam, gdzie nie ma gra­nicy mię­dzy świa­tem wła­snym i świa­tem jako ta­kim.

Lee H. Oswaldlist do brata

Na Bronk­sie

To był rok, kiedy jeź­dził me­trem aż po krańce mia­sta, po­nad trzy­sta ki­lo­me­trów to­rami. Lu­bił stać na przo­dzie pierw­szego wa­gonu, z dłońmi roz­płasz­czo­nymi na szy­bie. Po­ciąg pruł przez ciem­ność. Lu­dzie cze­kali na pe­ro­nach, ga­piąc się w pustkę z tą wy­ćwi­czoną przez lata miną. Śmi­ga­jąc tuż obok nich, za­sta­na­wiał się cza­sem, kim tak na­prawdę są. Na naj­szyb­szych od­cin­kach dy­go­tało mu całe ciało. Pę­dzili wtedy na łeb na szyję i miał wra­że­nie, że po­ciąg lada chwila wy­pad­nie z szyn. Prze­ni­kliwy ha­łas ocie­rał się o gra­nicę bólu, a on zno­sił ten ból, trak­tu­jąc to jak swego ro­dzaju próbę. Ko­lejny zwa­rio­wany za­kręt. W zgrzy­cie, z ja­kim je po­ko­ny­wali, było tyle że­laza, że nie­mal czuł jego smak, tak jak czuje się smak wło­żo­nej do ust za­bawki, kiedy jest się ma­łym.

Wzdłuż są­sied­nich to­rów cho­dzili ro­bot­nicy z lam­pami. Nie­ustan­nie wy­pa­try­wał szczu­rów. Żeby coś do­strzec i obej­rzeć to od po­czątku do końca, wy­star­czyła le­d­wie dzie­siąta część se­kundy. A po­tem były sta­cje, pisk ha­mul­ców i hordy stło­czo­nych jak uchodźcy lu­dzi. Prze­ci­skali się przez drzwi, obi­jali o wy­ło­żone gumą kra­wę­dzie, po­woli prze­su­wali się do przodu i przy­gwoż­dżeni przez współ­pa­sa­że­rów szybko uty­kali w tłu­mie, spo­glą­da­jąc po­nad gło­wami są­sia­dów z tą wy­ćwi­czoną przez lata miną.

Ale to go nie do­ty­czyło. On je­chał, żeby po pro­stu je­chać.

Sto Czter­dzie­sta Dzie­wiąta – Por­to­ry­kań­czycy. Sto Dwu­dzie­sta Piąta – Mu­rzyni. Na Czter­dzie­stej Dru­giej, po za­krę­cie tak prze­szy­wa­jąco zgrzy­tli­wym, że aż nie do wy­trzy­ma­nia, roz­po­czy­nał się naj­więk­szy szturm: teczki, torby na za­kupy, tor­ni­stry, ślepcy, kie­szon­kowcy, pi­jacy. W tym, że w me­trze jest dużo cie­ka­wiej niż w słyn­nym mie­ście na gó­rze, nie wi­dział nic dziw­nego. Bo tam, na gó­rze, na­wet w biały dzień nie wy­pa­trzyłby ni­czego ta­kiego, czego nie zna­la­złby w czyst­szej for­mie tu­taj, w tych bie­gną­cych pod uli­cami tu­ne­lach.

Oglą­dali te­le­wi­zję w su­te­re­nie, matka i syn. Matka ku­piła ko­lo­rowy filtr do ich czarno-bia­łej mo­to­roli. Górna część fil­tra była za­wsze nie­bie­ska, środ­kowa za­wsze ró­żowa, a pas na dole za­wsze mi­go­tał na zie­lono. Po­wie­dział jej, że znowu był na wa­ga­rach, że po­je­chał me­trem aż na Bro­oklyn, gdzie wi­dział męż­czy­znę w płasz­czu bez rę­kawa. Ze­rwał się z lek­cji, tak tu mó­wili. Mar­gu­erite uwa­żała, że od czasu do czasu można tro­chę po­wa­ga­ro­wać, że nie ma w tym nic strasz­nego. Cią­gle do­ku­czali mu ko­le­dzy, miał kło­poty z na­uką i, jak każdy pół­sie­rota, by­wał cza­sem agre­sywny. Jak choćby wtedy, gdy za­mach­nął się scy­zo­ry­kiem na żonę Johna Edwarda. Wy­bu­chła słynna awan­tura, cho­ciaż Mar­gu­erite uwa­żała, że nie­po­trzeb­nie, że sy­nowa nie była tego warta. Nie na­le­żała do osób z klasą, poza tym po­szło tylko o zwy­kłe wióry, któ­rymi za­śmie­cił pod­łogę miesz­ka­nia, gdzie pró­bo­wali miesz­kać jako ro­dzina. No i stało się. Już ich tam nie chcieli, a po­nie­waż nie chcieli, prze­pro­wa­dził się z matką do su­te­reny na Bronk­sie – wszystko na jed­nej ku­pie, kuch­nia, sy­pial­nia i cała reszta – gdzie z ekranu te­le­wi­zora prze­ma­wiały do nich nie­bie­skie głowy.

Kiedy ro­biło się zimno, wa­lili czymś w rury, żeby za­wia­do­mić cie­cia. Mieli prawo do cie­pła.

Mar­gu­erite sie­działa i słu­chała na­rze­kań syna. Nie mo­gła usma­żyć mu na za­wo­ła­nie ko­tleta z ko­ścią, nie ską­piła za to na lunch, a na­wet da­wała mu pie­nią­dze na ko­miksy czy prze­jażdżkę me­trem. Przez całe ży­cie mu­siała sta­wiać czoło nie­spra­wie­dli­wo­ści. Edward od­szedł od niej, kiedy była w ciąży z Joh­nem Edwar­dem, bo nie chciał dziecka. Ro­bert umarł pew­nego par­nego let­niego dnia na Alvar Street w No­wym Or­le­anie, gdy no­siła w brzu­chu Lee, więc mu­siała po­szu­kać pracy. Po­tem był wiecz­nie uśmiech­nięty Ek­dahl, naj­lep­szy ze wszyst­kich, ich je­dyna na­dzieja, star­szy męż­czy­zna, in­ży­nier, który za­ra­biał pra­wie ty­siąc do­la­rów na mie­siąc. Ale Ek­dahl oka­zał się pod­stęp­nym cu­dzo­łoż­ni­kiem i w końcu przy­ła­pała go na go­rą­cym uczynku, gdy prze­ku­pio­nemu chło­pa­kowi z fał­szy­wym te­le­gra­mem drzwi otwo­rzyła ko­bieta w ne­gliżu. Co wcale nie po­wstrzy­mało Ek­dahla przed wy­ro­lo­wa­niem Mar­gu­erite z przy­zwo­itej ugody roz­wo­do­wej. Jej ży­cie stało się pa­smem nie­ustan­nych prze­pro­wa­dzek do co­raz to gor­szych miesz­kań.

Lee wi­dział w „Da­ily News” zdję­cie Gre­ków ska­czą­cych do wody z mola w śród­mie­ściu; pró­bo­wali wy­ło­wić święty krzyż czy coś ta­kiego. Ich księża no­sili brody.

– Nie wiem, co ja tu wła­ści­wie ro­bię.

– Cały dzień by­łam na no­gach.

– Za­wa­dzam ci, wszę­dzie mnie ze sobą cią­gniesz.

– Ni­gdy cze­goś ta­kiego nie mó­wi­łam.

– My­ślisz, że lu­bię go­to­wać?

– Ja pra­cuję. Pra­cuję. Może nie pra­cuję?

– Le­dwo star­cza nam na je­dze­nie.

– Nie leżę do góry brzu­chem, to nie w moim stylu.

W czwartki wie­czo­rem oglą­dał pro­gramy kry­mi­nalne. Rac­ket Squad, Dra­gnet i tak da­lej. W świe­tle la­tarni za za­kra­to­wa­nym oknem uko­śnie za­ci­nał śnieg. Było zimno i wil­gotno. Wró­ciła do domu i po­wie­działa, że znowu się prze­pro­wa­dzają. Zna­la­zła trzy po­koje na Sto Któ­rejś, gdzieś koło zoo na Bronk­sie, w sam raz dla do­ra­sta­ją­cego chłopca, który in­te­re­suje się zwie­rzę­tami.

– Tok wspak – po­wie­dzieli w te­le­wi­zji.

Było to miesz­ka­nie na czwar­tym pię­trze ko­le­jo­wej czyn­szówki przy ulicy peł­nej po­nu­rych ty­pów. Kuś­ty­kał tam nie­do­ro­zwi­nięty umy­słowo chło­pak w jego wieku z ży­wym kra­bem, któ­rego ukradł na wło­skim targu i któ­rego pod­ty­kał pod nos mniej­szym dzie­ciom. Ty­powy wi­dok. Albo rzu­ca­nie się ka­mie­niami, to też było ty­powe. Ty­powi sta­wali się rów­nież chłopcy ze splu­wami, które ro­bili na pra­cach ręcz­nych w szkole. Pew­nego wie­czoru wi­dział z okna, jak dwóch ta­kich wkłada do worka kota ze spo­żyw­czego i jak roz­trza­skuje go o słup la­tarni. Pró­bo­wał do­sto­so­wać plan dnia do rytmu ulicy. Trzy­mać się od niej z dala mię­dzy dwu­na­stą a pierw­szą i mię­dzy trze­cią a piątą. Cha­dzał za­uł­kami, wy­ko­rzy­sty­wał ciem­ność. Jeź­dził me­trem. Dużo czasu spę­dzał w zoo.

Wśród star­szych byli tacy, co to ni­gdy nie usie­dli na ka­mien­nych scho­dach, do­póki sta­ran­nie nie roz­ło­żyli na nich chustki do nosa.

Matka była ni­ska i szczu­pła i tro­chę już si­wiała. Czę­sto mó­wiła, że jest fi­li­gra­nowa, ale to był tylko taki żart. Je­dząc, ob­ser­wo­wali się na­wza­jem. Na­uczył się grać w sza­chy z książki, przy ku­chen­nym stole. Ku­po­wała różne fi­gu­rynki i bi­be­loty i opo­wia­dała mu o swoim ży­ciu.

Usły­szał kroki, po­tem szczęk klu­cza w zamku.

– We­zwa­nie – po­wie­działa. – Znowu nam grożą. To już ko­lejne. Czy ty je przede mną ukry­wasz? Mam sta­wić się na prze­słu­cha­nie w spra­wie wa­ga­rów, to ostat­nie ostrze­że­nie. Pi­szą tu, że nie było cię w szkole, od­kąd się prze­pro­wa­dzi­li­śmy. Ani jed­nego dnia. Nie wiem, dla­czego mam do­wia­dy­wać się o tym pocztą. To dla mnie cios, wstrząs dla or­ga­ni­zmu.

– Po co mam cho­dzić do szkoły? Oni nie chcą mnie, ja nie chcę ich. Wszystko jest tak, jak trzeba.

– Przy­ci­sną nas. Tu jest ina­czej niż w domu. Po­sta­wią nas przed są­dem.

– Do sądu mogę pójść sam, bez two­jej po­mocy. Ty idź do pracy, tak jak co dzień.

– Da­łam słowo, że zo­stanę w domu i będę wy­cho­wy­wała dzieci. Do­brze o tym wiesz. To mój czuły punkt. Nie za­po­mi­naj, że ja też je­stem pół­sie­rotą. I wiem, co to zna­czy. Pra­co­wa­łam w skle­pie, by­łam kie­row­niczką.

Za­czyna się. Za­raz za­po­mni, że nie jest sama. Bę­dzie tak ga­dała przez dwie go­dziny tym swoim pi­skli­wym gło­si­kiem, jakby czy­tała książkę ma­łemu dziecku. Wbił wzrok w ob­raz kon­tro­lny na ekra­nie te­le­wi­zora.

– Ko­cham Stany Zjed­no­czone, ale sąd wcale mi się nie uśmie­cha, tak jak nie uśmie­chał mi się, kiedy Ek­dahl oskar­żał mnie o wy­bu­chy nie­kon­tro­lo­wa­nego gniewu. Po­wie­dzą, że ofi­cjal­nie nas ostrze­gli. Wtedy ja po­wiem, że je­stem osobą bez for­mal­nego wy­kształ­ce­nia, że za­wsze uwa­żam, z kim się za­daję, i że mam za­dbany dom. Je­ste­śmy ro­dziną woj­sko­wego. To bę­dzie moja li­nia obrony.

Zoo było trzy ulice da­lej. Przy brze­gach stawu dla dzi­kiego ptac­twa skrzył się jesz­cze lód. Lee scho­wał ręce do kie­szeni i po­szedł do pa­wi­lonu dla lwów. W pa­wi­lo­nie ni­kogo nie było. Od razu ude­rzył go ten za­pach, za­pach cie­pła i siły, odór su­ro­wej wo­ło­winy, sier­ści i dymny fe­tor zwie­rzę­cego mo­czu.

Gdy usły­szał, jak otwie­rają się cięż­kie drzwi, gdy do­bie­gły go głosy, wie­dział, czego ocze­ki­wać. Dwóch ma­ło­la­tów z P.S. 44. Krępy gno­jek imie­niem Scalzo w zie­lo­nej kurtce i kla­pią­cych bu­tach i wy­głup, któ­rego Lee znał tylko z ulicz­nej ksywki, nie­jaki Black, Nicky Black. Przy­szli, żeby po­draż­nić zwie­rzęta, tro­chę po­roz­ra­biać, bo na roz­ra­bia­niu upły­wały im całe dnie. Gdy go zo­ba­czyli, ści­snęło go w gar­dle i nie­mal po­czuł, jak się cie­szą.

W wy­so­kim pa­wi­lo­nie za­dud­nił głos Scalza.

– Co­dzien­nie wy­czy­tują twoje na­zwi­sko w kla­sie. Lee. Co to za imię? Dziew­czyń­skie czy jak?

– On ma na imię Tex – rzu­cił Nicky Black.

– I jest pa­stu­chem – do­dał Scalzo.

– Tex, chyba wiesz, co ro­bią pa­stu­chy? Wiesz?

– Pa­stu­chy ru­chają krowy – od­parł Scalzo.

Lee wy­szedł dru­gimi drzwiami ze sła­bym uśmie­chem na twa­rzy. Zszedł scho­dami na dół i za pa­wi­lo­nem skrę­cił w stronę zdo­bio­nych kla­tek z dra­pież­nymi pta­kami. Nie żeby nie chciał się bić. Chciał. Bił się z chło­pa­kiem, który rzu­cał ka­mie­niami w jego psa, bił się i wy­grał, stłukł go na kwa­śne jabłko, roz­kwa­sił mu nos. Ale to było na Ver­mont Street w Co­ving­ton, kiedy miał jesz­cze psa. A ta­kie do­gry­za­nie było dla niego tor­turą. Do­gry­zali mu, od­cho­dzili, wra­cali i znowu do­gry­zali, zdzie­ra­jąc strupy, roz­dra­pu­jąc rany.

Scalzo pod­szedł do kilku star­szych chłop­ców i dziew­czyn, któ­rzy pa­lili na ławce.

– Dwu­ko­lo­rowy old­smo­bil na szpry­chach – usły­szał Lee.

W klatce sie­dział sęp kró­lew­ski z nagą szyją i głową. Taki sęp po­trafi chwy­cić dzio­bem ka­mień i roz­bić nim stru­sie jajo. Obok klatki stał Nicky Black. Za­wsze Nicky Black, ni­gdy samo Nicky czy samo Black.

– Wa­ga­ro­wa­nie to jedno. Wa­ga­ru­jesz? W po­rządku. Ale ty nie po­ka­zu­jesz się w bu­dzie od mie­siąca.

Za­brzmiało to jak kom­ple­ment.

– Grasz w bi­lard, Tex? Co ty wła­ści­wie ro­bisz? Cały dzień sie­dzisz w cha­cie? Grasz w bi­lard, tak? I unik!

Za­mar­ko­wał cios w kro­cze i się cof­nął.

– Ale ja­kim cu­dem tra­fi­łeś tu­taj, na Pół­noc? Mój brat sta­cjo­no­wał w Fort Ben­ning w Geo­r­gii. Mówi, że ci z Po­łu­dnia mu­szą brać ka­myk do ręki, żeby wie­dzieć, w którą stronę mają ro­bić zwrot. To prawda?

Przez cały czas od­dy­chał gło­śno przez nos i prze­krzy­wiał głowę to w prawo, to w lewo, uda­jąc, że z nim spa­ruje.

– Mój brat służy w mor­skiej straży gra­nicz­nej – od­parł Lee. – Dla­tego tu przy­je­cha­li­śmy. Sta­cjo­nuje na El­lis Is­land. Straż Ochrony Portu, tak się to na­zywa.

– Mój jest w Ko­rei.

– Mój drugi brat służy w pie­cho­cie mor­skiej. Też mogą wy­słać go do Ko­rei. I to mnie mar­twi.

– Ko­re­ań­czy­kami nie mu­sisz się mar­twić – od­parł Nicky Black. – Martw się le­piej tymi pier­do­lo­nymi Chiń­czy­kami.

W jego gło­sie po­brzmie­wało coś w ro­dzaju sza­cunku, ci­cha nutka po­dziwu. Był w po­rwa­nych spodniach i woj­sko­wej kurtce, rów­nie ku­sej jak wia­trówka Lee. Ni­ski, nie­mal kar­ło­waty, wciąż po­cią­gał no­sem, a lewą po­łowę twa­rzy miał stale wy­krzy­wioną.

– Wiem, gdzie można pod­pro­wa­dzić słod­kie ziem­niaki z cię­ża­rówki. Pie­czemy je na działce pod Bel­mont. Ma­cie tam u sie­bie słod­kie ziem­niaki? I wiem, gdzie można do­stać te książki, co kiedy się szybko prze­wraca kartki, to wi­dać, jak się ru­chają. Ja się na ta­kich rze­czach znam, łeb­ski ze mnie chło­pak. Chło­pak koń­czy szes­nastkę i rzuca szkołę. Zo­ba­czy­cie.

Miał źdźbło ty­to­niu na czubku ję­zyka. Splu­nął i do­dał:

– Chło­pak rzuca szkołę i idzie do ro­boty na bu­dowę. Pierw­sza rzecz to fun­duje so­bie dzie­sięć ko­szul. Bę­dzie od­kła­dał i za­nim się spo­strze­że­cie, kupi so­bie wóz. Co mie­siąc bę­dzie po­le­ro­wał go na błysk i któ­raś da mu wresz­cie dupy, co nie? No i kto jest lep­szy ode mnie?

Scalzo pod­szedł do nich, za­wa­diacko ko­ły­sząc bio­drami. Na chro­po­wa­tym as­fal­cie ci­cho za­zgrzy­tały żabki na ob­ca­sach jego bu­tów.

– Ty, Tex, dla­czego ty ni­gdy ze mną nie ga­dasz?

– Po­wiedz coś, po­każ, jak za­cią­gasz – do­dał Nicky Black.

– Ja nie za­cią­gam.

– Po­ga­daj z nim, tak ład­nie cię prosi.

– Ale po­za­cią­gaj tro­chę, co? Kurwa, tak chcia­łem usły­szeć, jak za­cią­gasz.

Lee uśmiech­nął się i po­szedł da­lej, mi­ja­jąc po dro­dze tych, któ­rzy sie­dzieli na par­ko­wej ławce i przy­pa­lali pa­pie­rosy na wie­trze, pięt­na­sto­let­nie dziew­czyny o ja­skrawo wy­szmin­ko­wa­nych ustach i chłop­ców w na­bi­ja­nych ni­tami kow­boj­skich dżin­sach z kie­sze­nią na spluwę. Na głów­nym placu skrę­cił w alejkę pro­wa­dzącą do bramy naj­bli­żej jego ulicy.

Scalzo i Nicky Black szli dzie­sięć me­trów za nim.

– Hej, szpaczku.

– On ssie klo­retki.

– Masz cuch­nący od­dech? Weź klo­retkę. Wy­star­czy se­kunda i bę­dziesz mógł się ca­ło­wać!

– I raz, i dwa.

– Ja nie za­cią­gam...

– I raz, i dwa, i cza-cza-cza.

– To le­wus ja­kiś...

– Zna­czy, uwa­żaj.

– Ale dla­czego on nie chce ze mną ga­dać?

– Co mamy zro­bić?

– Za­pa­lić szlu­uużka!

– Na­der ła­god­ne­eego!

– Ja nie za­cią­gam.

– No to po­ga­daj z nami.

– Źle mó­wimy czy co?

– No, po­wiedz coś.

– Wy­myśl coś, Tex.

– Ja nie za­cią­gam.

Sto­jący w bra­mie męż­czy­zna w ocie­pla­nej kurtce w ja­skrawą sza­chow­nicę spy­tał go o na­zwi­sko. Lee od­parł, że nie gada z jan­ke­sami. Męż­czy­zna ka­zał mu odejść kilka kro­ków da­lej i za­cze­kać, do­póki nie wy­ja­śnią sprawy. Po­tem pod­szedł do Scalza i Nicky’ego Blacka i ga­dał z nimi przez chwilę, wska­zu­jąc go ręką. Nicky Black mil­czał. Scalzo tylko wzru­szył ra­mio­nami. Wtedy tam­ten się przed­sta­wił i oka­zało się, że jest straż­ni­kiem miej­skim, ta­kim od wa­ga­rów. Scalzo po­dra­pał się w kro­cze, pa­trząc mu pro­sto w oczy. Że niby no to co. Nicky Black scho­wał ręce do kie­szeni, wy­szcze­rzył zęby i za­czął lekko przy­tu­py­wać, jakby zmar­zły mu nogi.

Straż­nik od­pro­wa­dził Lee do zie­lono-bia­łego ra­dio­wozu. Lee był pod wra­że­niem. Za kie­row­nicą sie­dział po­li­cjant. Pro­wa­dził jedną ręką, a dło­nią dru­giej osła­niał pa­pie­rosa mię­dzy ko­la­nami.

Mar­gu­erite do późna oglą­dała ob­raz kon­tro­lny na ekra­nie te­le­wi­zora.

Lee bez­gra­nicz­nie uwiel­bia zwie­rzęta, więc zoo było praw­dzi­wym bło­go­sła­wień­stwem, tym­cza­sem wy­słali go do śród­mie­ścia, do domu, gdzie te świ­ro­łapy drę­czą chło­paka przez dwa­dzie­ścia cztery go­dziny na dobę. Schro­ni­sko mło­dzie­żowe. Na każ­dym kroku Por­to­ry­kań­czycy. Cią­gle pa­plają i traj­ko­czą, a on musi się z nimi ką­pać. John Edward pró­bo­wał na­kło­nić go do roz­mowy z le­ka­rzem, ale Lee nie roz­ma­wia z nim, od­kąd za­mach­nął się scy­zo­ry­kiem na jego żonę. Każą mu spać we wspól­nej sy­pialni. I cały czas py­tają go, czy ogryza pa­znok­cie. Czy wy­znaje ja­kąś re­li­gię? Czy prze­szka­dza na lek­cjach? On nie zna slangu, wy­soki są­dzie. A tam pełno tych no­wo­jor­skich ty­pów. Wi­dzą, że cho­dzi w le­vi­sach i mówi z ak­cen­tem. Dużo chłop­ców nosi le­visy. Co w tym dziw­nego? A oni do­ku­czają mu, wy­py­tują, czy uważa się za Bil­ly­ego Kida. Kiedy miesz­ka­li­śmy z Ek­dah­lem na Ósmej Alei w Fort Worth, ten chło­piec grał w mo­no­pol ze swo­imi braćmi i przy­no­sił ze szkoły przy­zwo­ite cen­zurki. To kwe­stia ad­ap­ta­cji, pa­nie sę­dzio. Za­mach­nął się na nią scy­zo­ry­kiem, tylko scy­zo­ry­kiem, i na­wet jej nie dra­snął, a te­raz ze sobą nie roz­ma­wiają, brat z bra­tem. On ba­dał ży­cie zwie­rząt, ich zwy­czaje, spraw­dzał, jak się od­ży­wiają i jak śpią, zwie­rząt miesz­ka­ją­cych w no­rach i ja­ski­niach. Jak się to na­zywa? W le­go­wi­skach? On jest do­brze roz­wi­nięty, wy­soki są­dzie. Już mó­wi­łam, że od wcze­snego dzie­ciń­stwa lu­bił słu­chać opo­wie­ści i oglą­dać mapy. Wie bar­dzo dużo i bez cho­dze­nia do szkoły. Z braku miej­sca spał w moim łóżku pra­wie do je­de­na­stego roku ży­cia, a kiedy jego bra­cia byli w sie­ro­cińcu, w aka­de­mii woj­sko­wej, pie­cho­cie mor­skiej czy mor­skiej straży gra­nicz­nej, miesz­ka­li­śmy w naj­nędz­niej­szych i naj­cia­śniej­szych po­ko­ikach, ja i on. Więk­szość chłop­ców uwiel­bia swo­ich oj­ców. A ten bie­dak ru­nął jak kłoda na traw­nik i sko­nał, i to był ko­niec je­dy­nego szczę­śli­wego okresu mo­jego do­ro­słego ży­cia. Od tam­tej pory je­ste­śmy sami. Mar­gu­erite i Lee. Matka i syn. I ni­gdy go nie za­nie­dby­wa­łam. Mó­wią, że wa­ga­ruje, tak tu mó­wią. Mó­wią, że ca­łymi dniami sie­dzi w domu i ogląda te­le­wi­zję. Że sąd wy­śle go do szpi­tala. Że bę­dzie mu­siał pra­co­wać u Wiel­kich Pro­te­stanc­kich Braci. On już ma du­żych braci. Po co mu wię­cej? Wspo­mi­nają o Ar­mii Zba­wie­nia. Roz­pa­ko­wują ba­to­niki, które mu przy­no­szę. Za­glą­dają mi do to­rebki. Ta­kie trak­to­wa­nie jest po­ni­ża­jące. To nie moja wina, że ubiera się nie tak, jak trzeba. O co to całe za­mie­sza­nie? U nas, w Tek­sa­sie, wa­ga­ro­wicz nie jest prze­stępcą, któ­rego za­myka się i pod­daje ba­da­niom. Mój syn jest dla nich ko­lejną sprawą w ter­mi­na­rzu. Każą mi pro­sić o po­zwo­le­nie na po­wrót do domu. Nie je­ste­śmy włó­czę­gami, jak nas przed­sta­wiają. Na li­tość bo­ską, a je­stem chrze­ści­janką, tak więc, na li­tość bo­ską, czy wy­rodna matka stwo­rzy­łaby mu taki po­rządny dom, dom ja­sny, cie­pły i schludny, który chęt­nie przed­sta­wię tu jako do­wód w spra­wie? Ja nie oszczę­dzam na je­dze­niu, ja nie skne­rzę. To nie hańba ugo­to­wać fa­solę i chleb ku­ku­ry­dziany, po­tem od­grzać to i zjeść. Sknerą to był Ek­dahl, kiedy miesz­ka­li­śmy na Gran­bury Road w Ben­brook i kiedy za­czął mnie zdra­dzać. Ale to mnie oskar­żają o eks­cesy i wy­bu­chy nie­po­ha­mo­wa­nego gniewu. Wró­ci­łam do swego pa­nień­skiego na­zwi­ska, wy­soki są­dzie. Mar­gu­erite Cla­ve­rie Oswald. Prze­pro­wa­dzi­li­śmy się wtedy na Wil­ling­ton Street, tam gdzie te tory.

Ka­zali mu ry­so­wać lu­dzi i orze­kli, że ry­sunki są za ubo­gie.

Psy­cho­log stwier­dził, że in­te­li­gen­cja ba­da­nego mie­ści się w gór­nych gra­ni­cach prze­cięt­nej.

Pra­cow­nik opieki spo­łecz­nej na­pi­sał: „Prze­słu­cha­nie ujaw­niło, że ba­dany czuje się nie­mal tak, jakby żył za za­słoną, przez którą lu­dzie nie mogą go do­tknąć, mimo to woli, żeby za­słona ta po­zo­stała nie­na­ru­szona”.

Na­uczy­ciel do­niósł, że pusz­czał pa­pie­rowe sa­mo­loty w kla­sie.

Do szkoły wró­cił pod ko­niec siód­mej klasy. La­tem, o zmierz­chu, przed ław­kami na Bronx Park So­uth krę­ciły się dziew­częta. Ży­dówki, Włoszki w ob­ci­słych spód­nicz­kach, dziew­czyny z bran­so­let­kami na ko­stce u nogi – w ich szem­rzą­cych gło­sach po­brzmie­wały imiona chłop­ców, słowa pio­se­nek i drobne uwagi, które nie za­wsze ro­zu­miał. Za­ga­dy­wały do niego, kiedy tam­tędy prze­cho­dził, a on uśmie­chał się wów­czas ta­jem­ni­czo.

I ta za­la­tu­jąca pi­wem ko­bieta w au­to­bu­sie z plaży do domu. Czuje słone pie­cze­nie w zmę­czo­nych oczach po ca­łym dniu na słońcu i w wo­dzie.

– Nie mo­głam zo­sta­wić cię u sio­stry, bo miała za dużo wła­snych dzieci – po­wie­działa Mar­gu­erite. – No i się kłó­cili, jak to w ro­dzi­nie. Dla­tego kiedy mia­łeś dwa latka, a miesz­ka­li­śmy wtedy na Pau­line Street, mu­sia­łam za­trud­nić pa­nią Ro­ach. Ale pew­nego dnia po po­wro­cie do domu zo­ba­czy­łam, że zbiła cię tak, że mia­łeś pręgi na no­gach, i od razu prze­pro­wa­dzi­li­śmy się na Sher­wood Fo­rest Drive.

Skwar wci­skał się do miesz­ka­nia przez ściany i okna, bił z kry­tego papą da­chu. W nie­dzielę lu­dzie no­sili ciastka w bia­łych pu­deł­kach. W cu­kierni za­bito ja­kie­goś Wło­cha, pię­cioma strza­łami z pi­sto­letu, i jego mózg za­chla­pał ścianę za półką z ko­mik­sami. Ze­wsząd zbie­gły się dzieci, żeby po­pa­trzeć na te sza­rawe roz­bry­zgi. Matka tego Wło­cha sprze­da­wała poń­czo­chy na Man­hat­ta­nie.

Przed wej­ściem do me­tra ja­kaś ko­bieta, zu­peł­nie nor­malna, może pięć­dzie­się­cio­let­nia, w oku­la­rach i czar­nej su­kience, wci­snęła mu do ręki ulotkę. „Oca­lić Ro­sen­ber­gów” tak tam pi­sało. Chciał ją od­dać, my­śląc, że ko­bieta za­żąda pie­nię­dzy, ale ona już się od­wró­ciła. Po­szedł do domu, sły­sząc le­niwy głos ko­men­ta­tora ra­dio­wego, re­la­cjo­nu­ją­cego ja­kiś mecz. Jest pełno wol­nych miejsc. Przyjdź­cie na resztę pierw­szej po­łowy i na całą drugą. Była nie­dziela, Dzień Matki: sta­ran­nie zło­żył ulotkę i scho­wał ją do kie­szeni, na póź­niej.

W świe­cie ist­nieje drugi świat.

Po­je­chał me­trem aż do In­wood, do She­ep­shead Bay. Pa­sa­że­ro­wie ki­wali się w mie­dzia­nym świe­tle. Byli nie­sa­mo­wici. Wi­dział Chiń­czy­ków, że­bra­ków, lu­dzi, któ­rzy roz­ma­wiali z Bo­giem, któ­rzy miesz­kali w po­cią­gach, spę­dza­jąc w nich noce i dnie, lu­dzi po­si­nia­czo­nych, z po­zle­pia­nymi wło­sami, zwi­nię­tych w cier­pliwy kłę­bek na wi­kli­no­wym sie­dze­niu. Raz prze­sko­czył bramkę. Je­chał mię­dzy wa­go­nami, trzy­ma­jąc się gru­bego łań­cu­cha. Od drgań po­ciągu dzwo­niły mu zęby. Cza­sami pę­dzili tak szybko. Na kra­wę­dzi: lu­bił to uczu­cie. Bo skąd wia­domo, czy ma­szy­ni­sta jest przy zdro­wych zmy­słach? Ile­kroć o tym po­my­ślał, prze­cho­dził go za­bawny dreszcz. Spod kół try­skały snopy błę­kit­no­bia­łych iskier, z ta­kim gło­śnym sy­kiem, jakby mieli za­raz wy­paść z szyn. I ten tłok, ci lu­dzie o wszyst­kich twa­rzach z księgi twa­rzy. Prze­py­chali się przez drzwi, za­wi­sali na por­ce­la­no­wych uchwy­tach pod su­fi­tem. A on je­chał tylko po to, żeby je­chać. Ha­łas miał moc i ludzką siłę. Moc miały ciem­no­ści. Stał na przo­dzie pierw­szego wa­gonu, z dłońmi roz­płasz­czo­nymi na szy­bie. Wi­dok to­rów też był ro­dza­jem mocy. Mocy i ta­jem­nicy. Świa­tła re­flek­to­rów wy­ła­wiały z mroku ta­jemne rze­czy. A ten wście­kle prze­ni­kliwy wizg umiej­sca­wiał się w mó­zgu i za­le­wał go falą mi­łego gniewu i bólu.

Żył krótko i już ni­gdy, ab­so­lut­nie ni­gdy wię­cej nie było mu dane po­czuć tej wzno­szą­cej się do wrza­skli­wego pi­sku we­wnętrz­nej mocy, tej taj­nej siły du­cha, jaką od­na­lazł w no­wo­jor­skich tu­ne­lach.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Na­kła­dem wy­daw­nic­twa Noir sur Blanc uka­zały sięna­stę­pu­jące po­wie­ści Dona De­Lillo:

CO­SMO­PO­LIS

2005, 2012

LI­BRA

2007, 2024

GRA­CZE

2008

SPA­DA­JĄC

2008, 2024

PER­FOR­MERKA

2009

MAO II

2010

PUNKT OMEGA

2011

NA­ZWY

2012

MECZ O WSZYSTKO

2013

ANIOŁ ESME­RALDA

2013

AME­RI­CANA

2014

GWIAZDA RAT­NERA

2016

ZERO K

2017

GREAT JO­NES STREET

2018

CI­SZA

2022

BIAŁY SZUM

2023

POD­ZIE­MIA

2024