Podróże z Agatą - Paweł Wagner - ebook + książka

Podróże z Agatą ebook

Wagner Paweł

0,0

Opis

Jakie przygody mogą spotkać turystę w dzisiejszych czasach? Próba wywiezienia za miasto w Bangkoku?
Ta niezręczna sytuacja, kiedy zamiast do salonu masażu wejdziecie z żoną do burdelu…?
Kieszonkowiec przyłapany na gorącym uczynku w mediolańskim metrze…?
Co zrobić z Sycylijczykiem, którego strzała Amora ugodziła tak niefortunnie, że zakochał się w twojej własnej żonie?
Te wizje, kiedy pierwszy raz w życiu zjarasz się w Amsterdamie…  
Te i inne przygody zebrane w formie książeczki na jeden wieczór w zabawny sposób ukazują nie tylko niebezpieczeństwa czyhające na podróżującą parę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 209

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




WSTĘP

WOW!!! Drogi czytelniku, serio kupiłeś moją książkę? Naprawdę dzięki, niemniej już na wstępie pragnę ci przypomnieć, że zrobiłeś to dobrowolnie, tak że uprzedzam cię uczciwie, że zabierasz się za Podróże z Agatą na własne ryzyko i ja jako autor nie ponoszę żadnej odpowiedzialności za próby ewentualnego naśladownictwa i ewentualne urazy psychiczne spowodowane lekturą zamieszczonych tutaj treści. Czytasz dalej? Żeby nie było, że nie ostrzegałem… No to do roboty.

Gwoli wprowadzenia: tytułowa Agata jest kobietą dojrzałą, reagującą emocjonalnie na… w zasadzie na wszystko, matką trójki i pół dziecka, z czego to pół to oczywiście ja – narrator, osoba wiecznie zagubiona, wiecznie czegoś szukająca, potrafiącą się zgubić nawet z GPS-em. Jeśli jest skrzyżowanie dwóch ulic, ja na pewno skręcę w tę złą, więc często gęsto Agata robi też za GPS, a raczej wspomaga to urządzenie, kierując mnie na właściwe tory… W sumie jesteśmy razem już tak długo, że w zasadzie nie jestem pewny, czy ona wyszła za mnie za mąż, czy mnie adoptowała… Wspólne hobby – podróże, wycieczki, urlopy z pominięciem biur podróży wszelakich. Dziką satysfakcję przynosi nam wynajdowanie tanich lotów, noclegów czy atrakcji, gdzie nie goni nas czas, nikt nam nie krzyczy, że „za 5 minut zbiórka przy autokarze”, „śniadanie o 8.00” czy „tutaj mamy 20 minut, robimy zdjęcia i idziemy dalej” – to zdecydowanie nie dla nas, spędzamy w danym miejscu tyle czasu, ile chcemy, aż się nasycimy tym miejscem, nacieszymy oczy widokami, porozmawiamy z ludźmi. Jesteśmy panami swojego czasu, ograniczonego jedynie długością urlopu. Który oczywiście zawsze jest za krótki, zwłaszcza jak się podróżuje. Każdy dzień się liczy i z każdego dnia wyciskamy, ile się da. Przechodząc do sedna – zebrałem tu opisy wycieczek i wypraw, które odbyliśmy na przestrzeni kilku lat do różnych krajów i miejsc, gdzie jedynym wyznacznikiem celu naszej podróży była cena biletów lotniczych. Wyszliśmy z założenia, że tanie zakwaterowanie zawsze się znajdzie, a jest tyle miejsc, w których nie byliśmy, że zasadniczo nie ma dla nas większego znaczenia dokąd, przy czym za każdym razem staramy się wybrać lokalizację, której jeszcze nie odwiedziliśmy, dzięki czemu zawsze jest to coś nowego. Chociaż zdarzyło nam się wracać w te same okolice. Można tę książkę potraktować również jako poradnik. Jeżeli ktoś skorzysta z zawartych tu treści i okażą się one dla niego pomocne, będzie to dla mnie dodatkowa satysfakcja.

ROZDZIAŁ 1TAJLANDIA, 20.01–4.02.2020

DZIEŃ PIERWSZY

Już samo planowanie podróży jest w sumie fascynujące. Przeszukiwanie różnych stron, wyszukiwanie okazji, porównywanie… Taka ciekawostka i rada, jak szukać: gdy sprawdzaliśmy z Agatą te same loty czy hotele na tych samych stronach w tym samym czasie na różnych urządzeniach – Agata na komputerze, ja na telefonie – zauważyliśmy, że cena potrafi się różnić nawet o kilkadziesiąt euro. Dlatego też ostatni miesiąc spędziliśmy, przekopując internety do samego dna. Nieraz dochodziło do burzliwych dyskusji, bo jak cena fajna, to ja już bym kupił i idziemy do przodu, ale nie Agata, ona jednego hotelu potrafi szukać tydzień, aż w końcu wykopie jakąś superofertę. A czasami po tygodniu szukania wracamy do pierwszej opcji… Ale same przygotowania są ekscytujące. A co do podróży…

Podróże są strasznie stresujące. A szczególnie czas przed ich rozpoczęciem. Jak dla mnie to masakra, jestem wtedy chodzącym kłębkiem nerwów. Do czasu, aż usadzę dupsko w samolocie, wtedy wszystko ze mnie spływa i staję się oazą spokoju. Niektórzy dostają trzęsawki po wejściu na pokład, a ja odwrotnie, tak już jakoś mam. Tym razem, jako że była to nasza najdłuższa wycieczka w życiu, byłem kłębkiem nerwów do kwadratu. Już dzień przed wylotem pojechaliśmy przenocować w hotelu w okolicy lotniska, lot był rano, o 8.35, tak więc, żeby wszystko na spokojnie ogarnąć i nie telepać się samochodem po nocy, postanowiliśmy jak wyżej. Rano dotarliśmy na lotnisko o 6.30 i Agata powiedziała:

– Chodź, zobaczymy, może już na tablicy wyświetlili, która bramka.

Podeszliśmy do tablicy, zaczęliśmy szukać Abu Zabi, jest… o 6.45… Serce mi stanęło… zbladłem… Jak to o 6.45??? Miał być o 8.35… „W życiu nie zdążymy, przecież jeszcze mamy bagaże do zdania” – przemknęło mi przez myśl. Czułem, że mdleję, kiedy Agata stwierdziła:

– A nie, to tablica przylotów…

Myślałem, że ją zabiję. Ona to chyba zrobiła celowo… Na tablicy odlotów wszystko już było wyświetlone tak, jak być powinno. Poszliśmy zdać bagaże główne. Długo mi zajęło przemawianie Agacie do rozsądku, żeby naprawdę spakowała tylko niezbędne rzeczy, bo będziemy cały czas w ruchu, w razie czego na miejscu się odda do pralni i już. Agata ma tak, że jak można mieć 10 kilogramów bagażu, to ona pakuje 12–14, jak można 20 kilo, to upcha 25… Tym razem mogliśmy zabrać 23 kilo głównego plus 7 kilo podręcznego, tylko się zastanawiałem, kto to będzie dźwigać… Postraszyłem ją, że nawet nie dotknę jej walizki, i chyba poskutkowało. I tak mój bagaż główny ważył 6,7 kilo, a Agaty 15,6 kilo. Ponad dwa razy więcej niż mój. Nawet nie chciałem wiedzieć, co tam upchała. Do tego mały plecaczek z aparatem, ładowarkami, przejściówkami, książką i paroma drobiazgami. Wystarczy.

Lecieliśmy Etihadem, pierwszy raz takim dużym samolotem, podzielonym na ponumerowane strefy: 2, 3, 4, 5 i biznes. Staliśmy już w kolejce i tam się okazało, że nie tylko ja jestem taki panikarz, są lepsi ode mnie. Na bilecie były wydrukowane numer bramki, numer strefy w samolocie i numer siedzenia, ale zauważyłem, że kilka osób łazi w tę i z powrotem z paniką w oczach, parę stoi już w kolejce i nerwowo się rozgląda, bo okej, są przy bramce, ale gdzie jest ta strefa, przecież oni nic nie widzą. Trochę się dowartościowałem, poczułem się normalnie jak światowiec i wyjaśniłem im, że wszystko w porządku, że bramka okej, że właśnie wołali strefę 3 do samolotu, a strefy 4 i 5 muszą jeszcze czekać.

W końcu i my wsiedliśmy, a w samolocie po prostu luksus. Dziesięć siedzeń w szeregu, podzielone na trzy rzędy: trzy, cztery, trzy. Dla każdego kocyk, poduszka, słuchawki i telewizor. Z pilotem. Nie tylko telewizor, a w sumie taki komputerek, można sobie było posłuchać muzyki, pooglądać filmy, pograć w jakieś gry, obserwować lot na bieżąco z informacjami, że np. lecimy na wysokości 10 700 metrów, temperatura na zewnątrz minus 57 stopni Celsjusza, prędkość 960 kilometrów na godzinę, ile kilometrów już przelecieliśmy itp. Była nawet mapa, na której się wyświetlało, gdzie obecnie jesteśmy. Dało się też przełączyć na kamerę, ale ile można oglądać chmury z góry… I teraz najlepsze, otworzyłem słuchawki, trzeba się było podłączyć, zobaczyłem dwa bolce, ale nigdzie nie było do nich dziur. To znaczy były dziury, nawet pięć różnych rodzajów, wmontowane w ekran, ale nijak nie pasowały do słuchawek… Normalnie poczułem się jak Jaś Fasola, oglądałem ten ekran, podnosiłem to, zaglądałem od spodu, szukałem po bokach, szukałem z boku siedzenia, no kurwa, nie było! Zezowałem dookoła, w lewo, w prawo, rozglądałem się, nikt akurat jeszcze ich nie podłączył, więc nie widziałem, jak biegną kable. Trudno, zapytałem gościa z boku, gdzie to podłączyć, okazało się, że wejście na słuchawki jest w podłokietniku… To było jedyne miejsce, w które nie zajrzałem… Po godzinie lotu roznieśli ciepłe posiłki. Przy zakupie biletu była opcja, żeby zaznaczyć, na co masz ochotę: kurczak, wołowina, wegetariańskie i jeszcze kilka innych propozycji, tak że każdy mógł sobie coś wybrać. Oczywiście już w cenie biletu. Po posiłku zaczęli polewać drinki, rzecz jasna też w cenie biletu. Jak ktoś lubi, to można się było nawalić jak szpak, my również nie odmówiliśmy sobie po drineczku, oczywiście wzięli nas za Rosjan i w samolocie stewardesa przywitała nas: Zdrastwujtie. Na co my odpowiedzieliśmy „dzień dobry”. A ona na to: „O! Polska!”. Kumata babka nam się trafiła.

Muszę przyznać, że lot takim samolotem to czysta przyjemność, co prawda po 7 godzinach podróży czujesz się jak po 3 godzinach w Ryanairze, czyli też masz dość, ale komfort jest nieporównywalny. Rejestrujesz moment, jak samolot rusza, a po chwili już jesteś w powietrzu, czujesz się jak zawieszony w próżni, słychać tylko szum silników w tle… nawet turbulencje prawie są nieodczuwalne…

W Abu Zabi nie było czasu nawet na małe piwko, znowu czekała nas kontrola bezpieczeństwa, ale nie musieliśmy odbierać bagaży głównych, zostały automatycznie przetransportowane do właściwego samolotu… Przynajmniej taką mieliśmy nadzieję, wszystko miało się okazać po wylądowaniu…

DZIEŃ DRUGI

W końcu wylądowaliśmy w mieście, którego oficjalna nazwa brzmi: „Miasto aniołów, wielkie miasto [i] rezydencja świętego klejnotu Indry [Szmaragdowego Buddy], niezdobyte miasto Boga, wielka stolica świata, ozdobiona dziewięcioma bezcennymi kamieniami szlachetnymi, pełne ogromnych pałaców królewskich, równającym niebiańskiemu domowi odrodzonego Boga; miasto, podarowane przez Indrę i zbudowane przez Wiszwakarmana”, a w skrócie – po prostu Bangkok. Miasto przywitało nas koszmarnym smogiem, coś okropnego, wszystko zasnute dziwną siwą zawiesiną, nie widać chmur ani nieba, budynki oddalone o kilkaset metrów były już rozmyte. W Bangkoku żyje 9 milionów ludzi, oficjalnie jeździ 5 milionów samochodów. Przynajmniej tyle zarejestrowano. W 2018 roku sam Bangkok odwiedziły prawie 22 miliony turystów. Ale do Bangkoku wrócimy później.

Po przejściu kontroli paszportowej i otrzymaniu wizy na miesiąc zabraliśmy bagaże, które szczęśliwie doleciały razem z nami, i przystąpiliśmy do realizacji planu: zakup karty SIM do telefonu, koszt 500 bahtów za 2 tygodnie, 6 gigabajtów zdaje się. Chodziło o to, żeby wystarczyło na ściąganie map, próbowałem odpalić ściągniętego wcześniej Graba, to taka aplikacja, coś jak Uber, tylko na Azję, ale ta uparcie, nie wiedzieć czemu, odmawiała współpracy, a czas leciał. Zrobiło się już po 8.00, a o 10.00 mieliśmy busa do Kanchanaburi. A trzeba było jeszcze dojechać na stację autobusową… Trudno, wzięliśmy taryfę, chociaż wiedzieliśmy, że okradają jeleni (czytaj: turystów) żywcem. Przyjechała taksówka, spytaliśmy, ile czasu i jakie koszty, nawet nie mieliśmy siły się targować, cena w sumie i tak była śmieszna, bo za godzinę jazdy i ponad 30 kilometrów kierowca skasował od nas 600 bahtów, czyli mniej niż 20 euro, a założę się, że pewnie legalnie byłoby 300 bahtów, ale byliśmy już tak wymęczeni lotami i zmianą czasu, że zasadniczo mieliśmy wszystko w dupie. Korki straszne, jechaliśmy ponad godzinę. Wpadliśmy na stację busów o 9.50, a tam pani nam powiedziała, że to nie tu, tylko ta druga stacja, po drugiej stronie ulicy. To my biegiem, ruszyliśmy z walizami na tę drugą stronę ulicy, zeszło z 7 minut, tak około 9.57 wpadliśmy na stanowisko, gdzie mieli nam wydać zakupione wcześniej online bilety, a pańcia stwierdziła, że musimy zapłacić. To pokazaliśmy babie, że już zapłacone, ona ma tylko wydrukować bilety, ta zawołała kierowcę, coś tam pogadali i ustalili, że nas nie wezmą, jak nie zapłacimy za bilety. Nie i chuj. I skarż się, komu chcesz, choćby do samego Buddy. Spytałem, ile za ten bilet. Za bilety za dwie osoby wyszło 7 euro… tiaaa… Dobra, kupiłem te bilety, bo jakie miałem wyjście. No i postanowiłem, że tamte będę reklamował, niech zwracają kasę. Tak że dojechaliśmy tym minibusem do Kanchanaburi, przy okazji kierowca uskuteczniał typowo włoski styl jazdy. Nie chce mi się nawet tego opisywać, ale ostatecznie jakimś cudem nas dowiózł. Wysiedliśmy z busa, a tu od razu gościu zaczął nam pomagać wyciągać walizki i zapewniać, że on nas zawiezie, gdzie chcemy. To powiedzieliśmy, gdzie chcemy, i spytaliśmy, ile to będzie kosztowało. A ten, że 150 bahtów, to ja się oburzyłem, że jak to tak, 150? Za 5 kilometrów drogi, mniej niż 10 minut jazdy? „Dam ci pięćdziesiąt” – stwierdziłem. Ten, że nie, nie, że 150… I tu akurat zawiało z pobliskiej jadłodajni. Agata to poczuła i się uparła, że ni chu-chu, idziemy najpierw coś zjeść. Powiedziałem do gościa, że jeszcze wrócimy, poszliśmy na całkiem fajne żarcie za śmieszną cenę, dokładnie 50 bahtów za porcję, czyli około 1,5 euro, i wróciliśmy do taksówkarza. Agata jeszcze chwilę się z nim potargowała (twarda sztuka) i gościu zawiózł nas za stówkę, czyli około 3 euro.

Ośrodek naprawdę fajny – domki, basen, tuż nad słynną rzeką Kwai. Do niemniej słynnego mostu mieliśmy może jakieś 500 metrów. Most rozsławiony głównie przez film, całą trasę nazywa się Koleją Śmierci lub Pociągiem Śmierci – w ciągu roku zbudowano trasę o długości 400 kilometrów, co kosztowało życie około 100 tysięcy cywilów i 16 tysięcy jeńców, czyli średnio na każdy kilometr trasy przypada 290 grobów, co jakieś 3,5 metra jeden grób przez całą drogę… Część trasy wciąż jest w użytku jako atrakcja turystyczna, cała podróż trwa około 1,5 godziny, ale to sobie odpuściliśmy. Nie odpuściliśmy sobie natomiast wizyty w przydrożnym barze czy też restauracji, jak zwał, tak zwał, chodziło głównie o lokalną kuchnię. Wzięliśmy sobie po piwku i dwa różne dania na spróbowanie: sałatkę z kalmarem i zupę z owocami morza. O ile sałatka miała w sobie zaledwie odrobinę pikanterii, chyba zrobili specjalnie wersję light dla turystów, o tyle zupka… pyszna, nawet nie wydawała się specjalnie ostra, ale okazało się, że to bomba z opóźnionym zapłonem… Jak już wystąpiły pierwsze objawy w postaci kropel potu występujących na czoło, to już było za późno. Normalnie straciłem głos. Musiałem zupę popijać piwkiem, kilka łyżek zupy, utrata głosu, dwa łyki piwa dla złagodzenia ostrości i tak do końca. Cały obiad kosztował 440 bahtów, czyli jakieś 12,5 euro, z czego dwa piwa to było 170 bahtów.

Jet lag jest straszny. Nie śpisz 34 godziny, pomijając krótkie drzemki w samolocie czy w busie, w końcu padasz na twarz o 21.00 czasu lokalnego, a twój organizm całym sobą daje ci znać, że to nie jest jeszcze właściwy sen, bo w domu jest 15.00, czyli to raczej czas na drzemkę… Nagle obudziłem się wyspany, myślę: „Wow, jak fajnie”, zerkam na zegarek, a tu 1.00 w nocy, czyli w domu 19.00, co oznacza, że… spałem całe 4 godziny… Kręciłem się, wierciłem, nie było opcji, żebym zasnął, aż tu po około półgodzinie nagle PUF – diabełek pojawił się na moim prawym ramieniu i wyszeptał: „Ty, gościu, co tak sam nie będziesz spał, weź pacnij ją w łeb, nie będziecie spać razem”… Uśmiech wykwitł na mej twarzy, już nawet podniosłem rękę, a tu znowu PUF – i na lewym ramieniu usiadł aniołek i szeptem zaczął przekonywać: „Weź się, chłopie, ogarnij, dziewczyna zmęczona, jet lag, mnóstwo wrażeń, dajże jej trochę pospać… ”. Tym razem wyjątkowo posłuchałem aniołka i tak się kręciłem samotnie do 3.00 w nocy, bo o 3.00 Agata też się obudziła i też nie mogła spać. Mało tego, ośrodek był położony na terenie zalesionym, więc w nocy jakieś – chyba – małpy zaczęły się straszliwie drzeć, nie wiem, czy się nawoływały, czy co, w każdym razie poprosiłem Agatę, żeby mi tłumaczyła, co one tam krzyczą. Nie powinienem był. Miałem nadzieję, że dwa, trzy dni i ten guz mi zejdzie… Znowu udało się zasnąć około 5.00 rano, czyli o 23.00 naszego czasu, tym razem zapadliśmy już w sen właściwy, ale co z tego, jak o 7.00 zadzwonił budzik, bo akurat dziś zaplanowaliśmy wycieczkę i trzeba było wcześniej wstać… Rety, ależ to była mordęga, normalnie pół godziny mi zajęło zwleczenie się z wyra. I byłem niemal pewien, że znowu cały dzień będę zakręcony… Jedyna nadzieja w kawie…

DZIEŃ TRZECI

Zafundowaliśmy sobie wycieczkę do Elephants World, rezerwatu dla słoni. Żyją tam słonie uratowane lub wykupione między innymi od lokalnych właścicieli, którzy używali ich do pracy w lesie lub do wożenia turystów. Ponoć taki słoń mimo swoich gabarytów nie powinien dźwigać na grzbiecie więcej niż 80 kilo, a tu sama platforma waży 50 kilogramów. Dodaj do tego jeszcze dwóch, trzech turystów i kręgosłupy biednym zwierzakom siadają. Postanowiliśmy nie męczyć słoni, a zamiast tego spędzić cały dzień w rezerwacie, pomagając je karmić, myć czy przygotowywać dla nich posiłki. Gdy tam byliśmy, w ośrodku żyły 22 słonie, najmłodszy miał rok i 9 miesięcy, najstarszy – 74 lata. Każdy słoń ma swojego opiekuna, opiekunowie mieszkają na terenie rezerwatu i cały dzień zajmują się swoimi podopiecznymi. Słonie generalnie cieszą się wolnością, czyli łażą sobie, gdzie chcą, po wyznaczonym terenie. I są bardzo pamiętliwe – opiekun naszej grupy opowiadał, że jeden z gości chciał sprawdzić, czy słoń stanie na dwóch nogach, więc drażnił się z nim, podnosząc smakołyki poza jego zasięg. Ten sam gość ponownie przyjechał do rezerwatu miesiąc później, słoniątko go poznało i pacnęło trąbą, po czym uciekło do mamy… Ot, taka historyjka na potrzeby turystów. Czy ma coś wspólnego z prawdą? Tego już nie wiem.

Na początku zapoznaliśmy się ze słoniami. Było głaskanie po trąbach, bokach, wymienianie imion, pełna kurtuazja, wstępne karmienie zwierząt bananami, marchewkami i innymi warzywami, generalnie sałatką warzywno-owocową, z tym że wszystkie warzywa i owoce były podawane oddzielnie. Oczywiście słonie się radośnie tłoczyły i każdy starał się sięgnąć trąbą jak najwięcej smakołyków, tak że ze względów bezpieczeństwa proces karmienia odbywał się z rampy ogrodzonej metalową balustradą, gdzie były wyznaczone sekcje. Przewodnik ostrzegł nas, żeby pochować telefony, bo to raczej średnia przyjemność, kiedy słoń wyrwie ci z ręki telefon i go połknie, a ty na drugi dzień musisz go szukać w słoniowej kupie – ponoć był taki przypadek. Gotowaliśmy słoniom ryż, z którego później lepiliśmy kule, a następnie karmiliśmy nimi zwierzaki dosłownie z ręki. Potem były spacer po terenie ośrodka ze słoniami, wspólna kąpiel w rzece połączona z myciem słoni – okazuje się, że słonie uwielbiają być szorowane za pomocą takich dużych ryżowych szczotek, jakich my używamy do czyszczenia twardych nawierzchni. Zwierzaki nadstawiały też boki, żeby je polewać wiadrami z wodą, czasami same nas obryzgiwały wodą, generalnie wszyscy się dobrze bawili. W przerwie zaserwowali nam regionalny obiad – w sumie taki szwedzki stół, różne tutejsze potrawy, mięsiwa, sałatki i sosy, każdy brał na talerz, co i ile chciał, naprawdę smaczne.

Odczucia niesamowite i bardzo poruszające. Po dniu pełnym wrażeń busik odwoził turystów do miejsc zamieszkania, zgadaliśmy się z parą Amerykanów. Starsi państwo, tak ponad 70 lat, ale tylko pozazdrościć im wigoru i tak zwanej energii życiowej. Poczucie humoru mieli niesamowite, tak że 40 minut jazdy minęło nam, nie wiadomo kiedy. Wymienialiśmy się doświadczeniami z podróży i opowiadaliśmy sobie zabawne historyjki.

Po słoniach zafundowaliśmy sobie masaż tajski. Wiedziałem, że jest dość bolesny, z tym że… hmmm… masaż trwał godzinę, po półgodzinie zacząłem się zastanawiać, czy ta pani aby nie chce mnie zabić, po następnych 15 minutach miałem absolutną pewność, że babka weszła w układ z lokalnym zakładem pogrzebowym, któremu podsyła wykończonych klientów. W telegraficznym skrócie: pani najpierw sukcesywnie oddziela każdy mięsień od kości, zaczynając od małego paluszka u nogi, a kończąc na czubku głowy, po czym, jak nie jesteś w stanie ruszyć ręką, próbuje ci wyrwać wszystkie cztery kończyny… O dziwo, po wszystkim czujesz nagły przypływ sił witalnych i jesteś niesamowicie rozluźniony… Później poszliśmy jeszcze na kolacyjkę do lokalnego baru i dzień mogliśmy zaliczyć do udanych. Zapomniałem jeszcze dodać: nigdy, ale to nigdy nie idź za słoniem, który akurat puszczą bąka. Pominę już opaloną i potarganą grzywkę, ale z pewnością nie jest to podmuch morskiej bryzy…

Taka ciekawostka: w Bangkoku znajduje się fabryka kawy, która odbiera z ośrodka słoniowe kupy i używa ich do produkcji. Filiżanka takiej kawy kosztuje 70 dolarów, ale ponoć daje takiego kopa, że cały dzień się zachowujesz, jakbyś miał ADHD…

Wieczorem wbiliśmy jeszcze do pobliskiego lokalu na kolacyjkę, oczywiście pikantną, i popiliśmy ją piwkiem, żeby w ogóle dać radę to zjeść. Tu nie ma opcji „łagodnie”.

Po kąpieli leżeliśmy w łóżku. Agata umyła włosy i owinęła głowę ręcznikiem. Studiowała przewodnik po Tajlandii i wyszukiwała atrakcje na następne dni. Leżałem obok i się jej przyglądałem. Zastanawiałem się, jakim cudem to w ogóle możliwe. Tyle lat jesteśmy razem, a ja ciągle kocham ją jak wariat. To chyba nie jest normalne. Śmiesznie wyglądała w tym turbanie. Jej zgrabny nosek wydawał się wyjątkowo długi i spiczasty. Patrzyłem się na nią i myślałem, że w czasach Świętej Inkwizycji sprawa byłaby prosta. Powiedziałbym, że wiedźma rzuciła na mnie urok, i już trzy dni później Agatka skwierczałaby radośnie, paląc się na stosie… A gdyby nie pomogło? Kurczę, pewnie usechłbym z tęsknoty tydzień później… to może lepiej nie.… Co prawda Święta Inkwizycja lata świetności ma już za sobą… Chociaż gdy patrzę na to, co się dzieje w Polsce, nie jestem tego aż taki pewien… No dobra, nie będę tu politykować. Uśmiechnąłem się do swoich kretyńskich myśli, gdy nagle usłyszałem:

– Czego?

Mój uśmiech stał się jeszcze szerszy.

– Spadaj, nic dzisiaj nie będzie.

Barwa głosu Agaty stanowiła dla mnie jasny sygnał, że oczywiście, że będzie, ale przecież nie powie mi wprost „Tarmoś mnie, dzikusie” ani „Dalej, do boju, żołnierzyku”. Nie, ona się najpierw musiała ze mną podroczyć, niemniej grę wstępną mogłem uznać za rozpoczętą. Nic nie powiedziałem, uśmiechałem się cały czas, a potem delikatnie wziąłem ją za rękę i zacząłem się przyglądać jej dłoni – mała, drobna, zgrabna, spracowana rączka, całowałem jej każdą wystającą kosteczkę, pomału ustami skradałem się po przedramieniu coraz wyżej, przymknąłem oczy i już dochodziłem do ramienia, kiedy nagle otrzymałem niespodziewany cios przewodnikiem w głowę i usłyszałem:

– Spadaj, mówię, rozpraszasz mnie, nie mogę się skupić…

Popatrzyłem na nią, uśmiechała się. Uwielbiam jej uśmiech. Kiedy rozjaśnia jej twarz, moje serce topnieje jak lód w lipcu.

Zrobiłbym wszystko za ten uśmiech. Gdyby kazała mi stanąć na głowie i zaklaskać uszami, nawet bym się nie zastanawiał. Co prawda nie wiem jak, ale bym to zrobił… chyba…

Agata odłożyła przewodnik i ułożyła się wygodnie, lekko przechylając głowę. Jako wampir miałbym ułatwione zadanie, a tak to tylko delikatnie pocałowałem ją w szyję, w uszko, w policzek, ustami musnąłem jej usta, chciała mi oddać pocałunek, ale wtedy odsunąłem głowę i zacząłem się przyglądać jej twarzy. Miała zamknięte oczy i lekki uśmiech błąkał się na jej ustach, otworzyła powieki, uśmiechnęliśmy się do siebie, objęła mnie bez słowa i przyciągnęła do swojej twarzy. Zaczęliśmy się wymieniać swoimi języczkami, przepychaliśmy się nimi i bawiliśmy nawzajem. Moje dłonie błądziły po jej ciele, uwielbiam dotykać jej ciała. Skórę ma delikatną jak aksamit. Całowałem jej policzki, bródkę, usta, szyję, pomału skradałem się do piersi. Mają ładny kształt, są okrągłe i proporcjonalne, mógłbym je pieścić godzinami. Pocałowałem je delikatnie, języczkiem zacząłem krążyć wokół brodawek, ustami delikatnie ściskałem sutki, czułem, jak nabrzmiewają, leciutko je podgryzałem, starałem się, żeby żadna z piersi nie czuła się zaniedbana. Przesunąłem się niżej, pocałowałem brzuszek, ustami zacząłem błądzić po bliźnie po cesarce, po chwili napotkałem też bliznę po wyrostku robaczkowym… „Rety!” – pomyślałem. „Moja żona ma więcej blizn niż jakiś szesnastowieczny pirat z mórz południowych”. Nie żebym miał jakieś porównanie, bo przecież w życiu nie pieściłem szesnastowiecznego pirata – po pierwsze, nie mam ciągotek w tym kierunku, po drugie, musiałbym chyba głęboko kopać… Ale tak jakoś mi się skojarzyło, strasznie mnie ta myśl rozbawiła, do tego stopnia, że zacząłem chichotać, na co Agata otworzyła oczy i czujnie podniosła głowę.

– Z czego się śmiejesz?

– Kochanie, ja się nie śmieję, ja się cieszę, że mnie takie szczęście w życiu spotkało.

– Łgarz… – podsumowała.

Ale się uśmiechnęła. A zaraz potem jej głowa opadła na poduszkę.

„No tak, ale ja to faktycznie dzban jestem” – stwierdziłem. „Staram się zbudować jakieś napięcie erotyczne, jakiś nastrój, a tu durne myśli galopują po mojej głowie niczym mustangi po prerii na Dzikim Zachodzie. Co tam dzban, amfora nawet…”

Nie przerywałem pocałunków, zatrzymałem się na jej wzgórku, wdychałem jej zapach, wdychałem ją całą, zapach dojrzałej kobiety, starałem się, żeby jej zapach wypełnił każdą cząstkę mojego ciała, każdy pęcherzyk płucny… Ależ ona cudownie pachniała… Zacząłem ją delikatnie pieścić, słyszałem, jak wzdycha, jej ciało unosiło się lekko i opadało z rozkoszy, nie spieszyłem się, napawałem się jej smakiem i zapachem. Kiedy poczułem, że zaraz będzie po wszystkim, Agata zaczęła drżeć w moich ramionach, próbowała mnie odepchnąć, ale przechwyciłem jej ręce, przytrzymałem ją, nie przestając jej pieścić. Wiła się w moim uścisku jak piskorz, krzyczała, piszczała i śmiała się na przemian, aż w końcu opadła z sił. Dopiero wtedy przestałem i skradłem się do jej piersi – od razu dostałem ręką po łbie.

– Nie słyszałeś, dzbanie, jak mówiłam, żebyś już przestał? – spytała ze śmiechem.

– Wybacz, kochanie, byłem troszkę zajęty…

Uśmiechnęliśmy się do siebie, ale piersi nie pozwalała mi dotknąć, tak bardzo były wrażliwe w tamtej chwili, wszedłem w nią delikatnie, przez chwilę się nie ruszaliśmy, delektując się ciepłem swoich ciał, po czym zaczęliśmy się kochać, przyglądając się sobie i całując się nawzajem… Po wszystkim wtuliliśmy się w siebie, jakby jedno chciało wchłonąć drugie, a potem scaleni, zjednoczeni i otuleni własnymi oddechami zasnęliśmy jak niemowlaki…

DZIEŃ CZWARTY

Jet lag ciągle mnie trzymał, znowu spałem ledwo 4,5 godziny, ale jakoś funkcjonowałem.

Erawan National Park – przepiękne miejsce, do przejścia jest około 2 kilometrów w górę, na wysokość 2000 metrów, ale trasa wcale nie jest łatwa, trzeba się przedzierać przez namiastkę tajskiej dżungli, przez gaj bambusowy, omijać wystające korzenie, pokonać niezliczoną ilość schodów kamiennych i drewnianych, w których nierzadko brakuje kilku stopni, jakieś chybotliwe kładki i mostki wątpliwej jakości. Przy okazji, organizując wycieczkę z Kanchanaburi do Erawan Falls, można wziąć taksówkę, która was zawiezie i potem odbierze, koszt takiej wyprawy to 1200 bahtów, czyli około 40 euro. Ale jak się skorzysta z komunikacji miejskiej, to trzeba wydać 200 bahtów, należy tylko rozkminić rozkłady jazdy i 1000 bahtów zostaje w kieszeni. A 1000 bahtów to jest 10 obiadów dla dwóch osób w street foodzie. Tak że wzięliśmy ten tajski PKS, co samo w sobie było przygodą, poznaliśmy prawdziwy smak Azji. Bus pamiętał chyba wczesnego Gomułkę, pod górę ledwo podjeżdżał, kierowca pakował pasażerów, ile wlazło. My się jeszcze załapaliśmy na miejsca siedzące, ale spora część podróżnych stała lub siedziała na podłodze. Wodospady mają siedem poziomów, można się kąpać i popływać, z tym że po wejściu do wody trzeba cały czas być w ruchu. Wystarczy, że na chwilę przycupniesz na kamieniu albo znieruchomiejesz na powierzchni wody, a momentalnie podpłyną do ciebie rybki i zaczną cię skubać, taki peeling, po prostu śmiejesz się jak dziecko, tak to łaskocze, chociaż czasami, jak jakaś rybka mocniej dziabnie, to nawet boli. Ja nie byłem w stanie wytrzymać 2 minut, zresztą Agata też nie. Wieczorem przemieściliśmy się do Bangkoku, na stacji autobusowej był rozkład jazdy, tylko w sumie nie wiadomo po co. Żeby mieć pewność, spytaliśmy, o której odjeżdża autobus. Pani powiedziała, że za 7 minut (według rozkładu jazdy miał być o 17.40, my byliśmy o 17.20). Pomyśleliśmy sobie: „Spoko, czyli ten rusza około 17.30, to nawet wcześniej i lepiej”. Tiaaa… zapomnij. Ruszył o 18.00. To tyle, jeśli chodzi o tajską punktualność.

Żeby było śmieszniej, będąc już w Bangkoku i dojeżdżając do celu, czyli do stacji autobusowej, kierowca na trasie szybkiego ruchu minął zjazd… Co robi kierowca w takim wypadku? W Tajlandii kierowca autobusu zjeżdża na pas awaryjny, włącza awaryjki, wbija wsteczny i jedzie do tyłu… A z boku samochody nas mijały ze średnią prędkością 80–120 kilometrów na godzinę.… Po chwili kierowca stwierdził, że to jednak był głupi pomysł, i z powrotem włączył się do ruchu, z tym że musiał przejechać kilka kilometrów, żeby zawrócić… Tak że zamiast być na miejscu o 21.00, byliśmy o 21.20. W autobusie poznaliśmy niesamowitego chłopaczka, na oko 25–28 lat, zagadałem do niego po angielsku, pytając się o coś. Chwilę pogadaliśmy, po czym zacząłem rozmawiać z Agatą, on to usłyszał i też zaczął z nami rozmawiać po polsku. Rodak!!! Okazało się, że chłopak pracuje online, od trzech lat siedzi sobie w Azji, przemieszczając się tylko z kraju do kraju, z miasta do miasta. Zaliczył Filipiny, Wietnam, Tajlandię, Birmę, Singapur, wymienił jeszcze kilka miejsc, ale już nie pamiętam. Miał dużo ciekawostek do przekazania, a my wykorzystaliśmy okazję i podpytaliśmy go o parę rzeczy. Zapamiętałem na przykład, że tak jak my się witamy „Cześć, co słychać, jak się masz?”, tak w Tajlandii witają się pytaniem: „Cześć, czy jadłeś już dzisiaj ryż?”. Próbowałem się nauczyć od Tajów kilku zwrotów po tajsku, np. „dzień dobry”, „dziękuję”, ale tylko powodowałem u nich wybuchy śmiechu, które za wszelką cenę usiłowali powstrzymywać, więc dałem sobie spokój. Język raczej nie do nauczania, przynajmniej dla osoby, której słoń na ucho nadepnął…

W Bangkoku zameldowaliśmy się w hotelu, szybki