Podróż różowych delfinów. Wyprawa do Amazonii - Sy Montgomery - ebook

Podróż różowych delfinów. Wyprawa do Amazonii ebook

Sy Montgomery

4,2

Opis

Naukowcy nazywają je Inia geoffrensis i wywodzą ich początki z pradawnego gatunku lądowych ssaków, które przed milionami lat wróciły do wody. Dla mieszkańców Amazonii różowe delfiny rzeczne to „boto”, zmiennokształtni, którzy pod ludzką postacią i znając ludzkie pragnienia, wychodzą z wody, aby skraść duszę człowieka, a jego samego zaprowadzić do Encante, podwodnego świata cudów.

Podróż różowych delfinów przeplata ze sobą starożytne mity i współczesną naukę. Opisuje fascynację autorki, szukającej tych nieuchwytnych stworzeń. Podczas czterech osobnych podróży Sy Montgomery podąża za delfinami – śledzi ich mityczną, historyczną i naturalną przeszłość, teraźniejszość i przyszłość. Nie waha się przy tym wspinać na trzydziestometrowe drzewa, kąpać w wodzie, w której roi się od piranii, zażyć ayahuaski, bardzo silnego halucynogenu, dzięki któremu szamani porozumiewają się z delfinami, ani sterczeć na słońcu kilkanaście godzin tylko po to, żeby zobaczyć skrawek płetwy grzbietowej.

Starożytne legendy mówią, że delfiny od tysiącleci wskazują ludziom właściwą drogę. Sy Montgomery zabiera nas do tego pełnego cudów miejsca, w którym Amazonka stapia się z lasem, delfiny pływają wśród wierzchołków zatopionych drzew, a XXI wiek miesza się z początkami czasu.

Sy Montgomery jest przyrodczniką, pisarką, autorką scenariuszy telewizyjnych, która pisze zarówno dla dzieci, jak i dla dorosłych. Jej książki były wielokrotnie nagradzane. Podczas innych wypraw gonił ją w Zairze rozwścieczony goryl srebrnogrzbiety, ugryzł ją nietoperz wampir na Kostaryce, rozebrał orangutan w Borneo i polował na nią tygrys w Indiach. Pracowała także w Manitobie przy jamie wypełnionej osiemnastoma tysiącami węży pończoszników, pielęgnowała tarantulę w Gujanie Francuskiej oraz pływała z piraniami, strętwami i delfinami w Amazonce. Mieszka w New Hampshire, gdzie swego czasu poznała Christophera Hogwooda, świnię, o którym napisała bestsellerową książkę Dobra świnka, dobra (Marginesy 2015).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 370

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (20 ocen)
10
4
5
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: JOURNEY OF THE PINK DOLPHINS
Przekład: ADAM PLUSZKA
Redaktor prowadzący: ADAM PLUSZKA
Redakcja: KAROLINA IWASZKIEWICZ
Korekta: MAŁGORZATA KUŚNIERZ, JAN JAROSZUK
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne: ANNA POL
Opracowanie typograficzne, łamanie: | manufaktu-ar.com
Zdjęcie na okładce © Andy Caulfield
Mapy © 2000 by Libby Hubbell
Journey of the Pink Dolphins Copyright © 2000, 2008 by Sy Montgomery Wydawnictwo Marginesy edition published by arrangement with Chelsea Green Publishing Co, White River Junction, VT, USAwww.chelseagreen.com Copyright © for the translation by Adam Pluszka Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2016
Warszawa 2016 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65282-35-4
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a, 01-540 Warszawa tel./faks: 48 22 839 91 27, 48 696 451 127 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Pamięci mojego ojca, generała brygady A.J. Montgomery’ego

Amazońskie wyprawy autorki

Wstęp do nowego wydania

Choć moją twórczość uważa się zwykle za naukową, wszystkie moje książki są historiami miłosnymi. A ta jest z pewnością najbardziej namiętna, jaką napisałam do tej pory.

Zakochałam się w Amazonii na długo przed tym, jak postawiłam w niej stopę. W dzieciństwie śniłam o jej rozległych niezbadanych dżunglach pulsujących nieznanym życiem. Mój ojciec, żołnierz i podróżnik, opowiadał mi o sprytnych i podstępnych jaguarach, stadach krzykliwych papug, rybach ludożerczyniach, wężach, które potrafią połknąć człowieka w całości. Dla małej dziewczynki oczarowanej dziką przyrodą i zafascynowanej potęgą zwierząt Amazonia była ekscytującą ponad wszelkie wyobrażenie krainą, gdzie strętwy są długie jak limuzyny, a w gorącym powietrzu na skrzydłach większych niż ptasie latają lśniące niebieskie motyle.

Ani mój ojciec, ani ja nie wiedzieliśmy wtedy o różowych delfinach. Mało kto o nich słyszał. Oczywiście znali je miejscowi, a naukowcy wyodrębnili poszczególne gatunki, ale większości ludzi różowe delfiny musiały wydawać się równie prawdopodobne co różowe słonie. Kto umiałby wyobrazić sobie coś podobnego? Jestem jednak pewna, że jako dziecko bez problemu uwierzyłabym, że jeśli takie zwierzęta istnieją, to żyją w Amazonii, której cuda zawładnęły moją młodą duszą.

Ćwierć wieku później, osiem lat po śmierci ojca, wyruszyłam na swoją pierwszą wyprawę do amazońskiego lasu deszczowego. Nie mogłam się oprzeć wołaniu psotnych różowych waleni z największej dżungli świata.

Chcąc znaleźć odpowiedź na kilka z wielu naukowych pytań dotyczących tych dziwnych stworzeń, wyruszyłam w podróż, o której opowiada niniejsza książka. Z początku próbowałam podążać za różowymi delfinami dosłownie, tak jak tropi się zwierzę, zmierzając za nim z punktu A do punktu B. Delfiny okazały się jednak bardziej nieuchwytne, niż sobie wyobrażałam. I bardziej fascynujące. Zaprowadziły mnie do znacznie głębszej tajemnicy: pokazały mi wilgotne, tętniące serce świata moich snów.

Odkrywały mi je w irytująco przelotnych mgnieniach. Różowe delfiny nie wyskakują z wody jak morskie, przeważnie są niewidoczne, ukryte w ciemnej rzecznej toni. Ale choć były niewidzialne, wabiły mnie. Drażniły się ze mną, dokuczały mi, frustrowały mnie i uwodziły.

Oczywiście zakochałam się w nich bez pamięci. Nie mogłam na to nic poradzić. Wiedziałam, że tak się stanie; mówią o tym wszystkie legendy. W Amazonii na każdym kroku słyszy się opowieści o uwodzicielskiej i czarodziejskiej mocy tych zwierząt. To, co przeczytacie, jest historią o tym, jak różowe delfiny mnie uwiodły. Myślę, że was także uwiodą.

Ale bądźcie, proszę, przygotowani: miłości jak brat bliźniak towarzyszy strach – strach, że ktoś zrani albo odbierze nam to, co kochamy. Ta książka jest także o tym, ponieważ Amazonka i różowe delfiny zmagają się dziś z zagrożeniami jeszcze większymi niż te, o których dowiedziałam się pod koniec XX wieku, gdy byłam tam po raz pierwszy.

W ciągu ośmiu lat od wydania tej książki szereg wydarzeń na świecie sprawił, że ochrona Amazonii stała się sprawą rozpaczliwie pilną. Do dziś zniszczono jedną piątą regionu.

W Brazylii, w granicach której znajduje się większość Amazonii, między majem 2000 a sierpniem 2005 roku wycięto 131 960 kilometrów kwadratowych lasu – to obszar większy niż powierzchnia Grecji. Kurczenie się Amazonii, w coraz większym stopniu dostosowywanej do potrzeb agrobiznesu, dramatycznie przyspiesza groźne zmiany klimatyczne na całym świecie.

Skutki tych zmian już teraz są zdumiewająco dobrze widoczne w samej Brazylii. W marcu 2004 roku dziwny huragan – jedyny jak dotąd zarejestrowany na południowym Atlantyku – spustoszył wschodnie wybrzeże kraju. W 2005 roku niespotykana susza zniszczyła plony, wstrzymała turystykę, spowodowała pożary i epidemie. W 2007 roku nadeszła kolejna. Ryby konały w mulistych kałużach, które kiedyś były jeziorami, ludzie dusili się od dymu pożarów, a szpitale wypełniły się chorymi na cholerę, malarię i inne choroby, które szerzą się, gdy woda jest brudna i nieruchoma i gdy jej brakuje.

Obecnie Brazylia jest czwartym na świecie producentem gazów cieplarnianych odpowiedzialnym za zmiany klimatyczne. Trzy czwarte produkowanych przez Brazylię gazów powstaje wskutek wycinki i palenia lasów. Jak na ironię, Amazonię wycina się obecnie po to, by na wykarczowanych terenach posadzić rośliny, z których robi się biopaliwa – czyli po to, by walczyć z globalnym ociepleniem. A oczywiście im mniej drzew, tym słabsza jest uzdrawiająca zdolność Amazonii do pochłaniania gazów cieplarnianych.

Cierpi także Peru, którego władze, podobnie jak rząd Brazylii, rozdają koncesje na wycinkę drzew i wydobycie ropy jak cukierki. Światowy kryzys paliwowy sprawia, że pogoń za ropą przypomina gorączkę złota. Ropa osiąga dziś tak wysokie ceny, że żaden obszar nie jest bezpieczny, wszędzie szuka się złóż. Przemysł paliwowy zapewnia miejscowym pracę, co ich czasami cieszy, ale przede wszystkim przysparza im zmartwień: doprowadza do zagrażających populacji zwierząt polowań, powoduje zanieczyszczenie, straty kulturalne, rozprzestrzenianie się chorób przenoszonych drogą płciową. Kilka organizacji zajmujących się ochroną przyrody włożyło wiele wysiłku, by pomóc peruwiańskim władzom w ustaleniu ograniczeń dotyczących przyznawania koncesji na wycinkę drzew i wydobycie ropy, ale te obostrzenia istnieją tylko na papierze. Firmy zajmujące się pozyskiwaniem surowców nie przejmują się koncesjami. Mało tego – nie ograniczają swojej działalności do terenów, które im przyznano. A peruwiański rząd nie ma żadnych narzędzi, aby to regulować.

Ale wciąż jest nadzieja. Brazylijscy politycy przez długi czas żyli w przekonaniu, że projekty ochrony przyrody są w gruncie rzeczy źle zamaskowanym zachodnim spiskiem mającym na celu podbicie Amazonii i kradzież jej bogactw, ale w końcu zaczęli rozważać spowolnienie wycinki lasu deszczowego. Zmiany klimatyczne są dziś w Brazylii tak dobrze widoczne, że nawet prezydent się niepokoi: jeśli „amazońska maszyna deszczowa” ulegnie zniszczeniu, południowy spichlerz kraju zostanie skazany na zagładę. Amerykańscy i brazylijscy ekolodzy mają nadzieję, że ze względu na to zagrożenie w Brazylii zmieni się polityka ochrony przyrody.

Przepisy obowiązujące w Peru, choć martwe, są znacznie bardziej rozsądne. Tu przynajmniej istnieją obszary chronione; wprawdzie tylko na papierze, ale lepsze to niż nic. Zgodnie z opublikowanymi w 2007 roku badaniami przeprowadzonymi na podstawie zdjęć satelitarnych przez wydział ekologii światowej w Carnegie Institution redukcja deforestacji na peruwiańskich obszarach chronionych przebiega osiemnaście razy bardziej efektywnie niż na niechronionych. Według tego raportu system ochrony lasów sprawia, że Peru ma jeden z najniższych w krajach tropikalnych wskaźników wylesiania. (Niemniej te same badania wykazały, że między 1999 a 2005 rokiem co roku wycinano 645 kilometrów kwadratowych lasu, a dodatkowych 630 naruszano).[1]

W 2007 roku rezerwat Tamshiyacu-Tahuayo, gdzie miała miejsce większość zdarzeń opisanych w tej książce, został znacząco powiększony dzięki wieloletniej współpracy Rainforest Conservation Fund [Fundacji Ochrony Lasów Tropikalnych] z lokalnymi społecznościami. Popieram te działania całym sercem. Zostałam jedną z dyrektorek RCF, a kiedy zmarła moja matka, przekazałam fundacji wpływy ze sprzedaży wyposażenia jej domu. Adresy i informacje dotyczące RCF oraz innych ważnych ośrodków walczących o lasy deszczowe można znaleźć na końcu książki.

Nie wszystko jest stracone. Jeszcze nie. Za bardzo kocham delfiny i Amazonię, żeby się poddać. Różowe delfiny dały mi wiele nadziei. W końcu, jak wszystkie walenie, te zwinne cetacea były kiedyś ociężałymi zwierzętami lądowymi. Miejscowi mówią, że zdarza się im jeszcze wychodzić na ląd. Z amazońskich opowieści wynika, że jeśli chcą, potrafią przybrać postać człowieka. Różowe delfiny stanowią dowód na to, że cudowna przemiana jest możliwa – być może nawet dla nas.

Sy Montgomery

26 kwietnia 2008

Hancock, New Hampshire

I. Kobiecy deszcz

Dni są pełne wody. Pora deszczowa podtopiła wiejskie boiska do piłki nożnej, bananowe gaje i grządki manioku, zalała nawet mniej rozważnie umiejscowione domy na palach stojące wzdłuż rzeki. Młode drzewka znalazły się pod powierzchnią, a ryby śmigają między ich gałęziami jak ptaki. Masywne, muskularne starsze drzewa stoją po pachy w wodzie; gdy podniesiesz się w swoim kanu, rosnące na konarach storczyki i wydrążone w pniach dziuple papug i szczurów bambusowych znajdą się na wysokości twojego wzroku. Na grubych gałęziach przycupnęły bromelie, zaliczane do ananasowatych rośliny ze spiczastymi, mięsistymi liśćmi, łączącymi się w czasze, w których powstają małe jeziora. W tych deszczowych miniświatach żyje jakieś pięćset gatunków zwierząt – stonogi, skorpiony, rzekotki, mrówki, pająki, komary, salamandry, jaszczurki.

Każdego dnia pada rozrzutny deszcz, który wszystko zmienia. Czasami burza przetnie niebo błyskawicą, połamie gałęzie, wypędzi zwierzęta z drzew i odchodzi. To męski deszcz, mówi Moises. A ten, co leje godzinami, szlochając i wzdychając, to deszcz kobiecy, „ponieważ kobieta potrafi płakać cały dzień”.

Dni są pełne wody, noce wypełnia dźwięk. Jakby wszystko, co widać za dnia – drzewa zasłonięte lianami niczym panny młode welonem, liście wielkości wioseł, gniazda ptaków, mrówek i termitów wiszące jak nowotwory, jak wola, jak piersi – z nadejściem zmierzchu zmieniało się w dźwięk. Z drzew, ziemi i rzeki wznoszą się głosy podobne do grania dzwoneczków i flecików: trele, wrzaski, ostrzeżenia, lamenty. Tutejsze zwierzęta mówią językiem wody. W porze deszczowej nocne nawoływania perkołyski amerykańskiej brzmią jak krople wpadające do blaszanego kubka. Lelkowiec widłoogonowy wykrzykuje nazwę rzeki: „Ta-łaj-jo! Ta-łaj-jo!”. Wielogłosy rzekotek o oczach podobnych do klejnotów brzmią jak bąbelki wznoszące się z głębin i niczym oddech przebijające powierzchnię wody.

Rzeka jest lustrem prowadzącym do innego świata. Za dnia jej szklista tafla odbija drzewa i niebo jak idealne zwierciadło, choć porusza się tak szybko, że gdyby ktoś wszedł w nią bez kamizelki ratunkowej, prąd natychmiast ściągnąłby go na dno. Ludzie znad rzeki opowiadają o Encante, cudownym podwodnym mieście, którym władają encantados. Ten, kto odwiedzi to miejsce, nie będzie chciał wracać, ponieważ wszystko jest tam piękniejsze niż tu.

Nocą nawet gwiazdy zdają się jaśniejsze w wodzie niż na niebie. Gwiazdozbiory lśnią w górze, ich odbicia na dole, a w drzewach połyskują oczy wilczych pająków, boa psiogłowych, rzekotek. Można się poczuć tak, jakby w swoim kanu przemierzało się nieskończone przestrzenie kosmosu.

A jeśli się zatrzymasz i poczekasz, zjawią się encantados. Z początku poczujesz skwierczenie bąbelków pod dnem łódki, efuzję perełek wydobywających się z głębin jak czarodziejska sieć. Jeśli noc jest bezksiężycowa, usłyszysz tylko oddech. Ale przy pełni księżyca masz szansę zobaczyć postać wynurzającą się z wody i przybierającą kształt delfina. Kilka centymetrów od twojego kanu z rzeki może wyłonić się jej twarz – jednocześnie nie z tego świata i zadziwiająco znajoma. Z wyraźnie zarysowanym czołem, jak u człowieka. Z długim dziobem sterczącym jak nos. Pokryta delikatną skórą, zupełnie taką jak nasza. Czasami szarawą lub białą – a czasami oszałamiająco, wręcz niemożliwie różową. A potem zwierzę odwróci głowę, spojrzy na ciebie, otworzy nozdrze na czubku głowy i westchnie: „Kaaahhhhhh!”.

W Brazylii mówią na tego delfina boto. Mówią, że boto może stać się człowiekiem i że przychodzi na zabawy, aby uwodzić kobiety i mężczyzn. Mówią, że trzeba być ostrożnym, bo w przeciwnym razie boto zabierze cię na zawsze do Encante. W Peru nazywają go bufeo colorado – farbowany delfin. Szamani utrzymują, że każdy jego oddech ma moc i że wydychając powietrze, może wypuścić zatrutą strzałkę, jak z dmuchawki. Naukowcy używają nazwy gatunkowej: Inia geoffrensis. Twierdzą, że inie są przedstawicielkami bardzo starej linii uzębionych waleni – słodkowodnych delfinów uwięzionych przez zakrzywioną czasoprzestrzeń w miocenie od czasów, gdy w płyciznach czaiły się aligatory większe od tyranozaura, a przerażające dwumetrowe mięsożerne nieloty chwytały ofiary w trójpalczaste łapy z pazurami ostrymi jak szable.

Każdy, kto zetknął się z encantado, jest poruszony jego urokiem. Każdy mówi o swoim spotkaniu z boto co innego, posiłkując się tym, czego dowiedział się ze snów, od duchów i z tego, co szepcze gorący oddech deszczu na rzece. Ponieważ tutaj, w Amazonii, gdzie niezbadane tragedie zderzają się z niezaspokojonymi pragnieniami, najbardziej absurdalna niemożliwość staje się prawdą.

Inia w duisburskim zoo

Spotkanie Wód

Manaus. Kurtyna w górę

Mniej więcej półtora tysiąca kilometrów od ujścia w górę Amazonki, w środku największego na świecie lasu deszczowego wznosi się opera.

Budynek przywożono zza oceanu parowcami, po kawałku. Stalowa konstrukcja przybyła z Glasgow, marmur z Werony i Carrary, kryształy z Wenecji, cedr z Libanu, jedwab z Chin, sto skrzyń z misternie rzeźbionymi meblami obitymi aksamitem przypłynęło z Londynu. Tylko drewno na parkiet – dwanaście tysięcy kawałków dębu, brezylki i jakarandy – pochodziło z Brazylii. Ale i ono przyjechało z Europy, gdzie je obrobiono, a klepki, bez użycia gwoździ i kleju, kładli portugalscy rzemieślnicy, także sprowadzeni zza oceanu.

Ściany we wnętrzu zostały pomalowane przez wybitnego włoskiego twórcę malowideł o tematyce sakralnej Domenica de Angelisa w stylu przywodzącym na myśl wielkie europejskie katedry. Freski na sufitach przedstawiają cztery wielkie sztuki w otoczeniu aniołów i aniołków: Taniec na prawo od sceny, Muzyka na lewo, z tyłu Tragedia, a z przodu sztuka najwyższa – Opera, która łączy trzy pozostałe. Kopułę teatru zdobi lśniąca błękitno-złoto-zielona mozaika z trzydziestu sześciu tysięcy szkliwionych płytek ceramicznych z Alzacji i Lotaryngii. Kopuła wznosi się nad podobną do tortu weselnego masą wijących się neoklasycystycznych schodów, balustrad i portyków o pomalowanych na biało krawędziach. Budowla, pastelowa, dystyngowana i delikatna, żarzy się w środku dżungli jak orchidea. Fasada jest różowa – jak delfiny zamieszkujące wody, które przyniosły temu miastu jego niewyobrażalne bogactwo.

Budowa Teatro Amazonas trwała ponad piętnaście lat i pochłonęła ponad dwa miliony dolarów. Otwartą w 1896 roku operę okrzyknięto najpiękniejszą na świecie. Mówi się, że postawiono ją, aby przyciągnąć Enrica Carusa. Ale Caruso nigdy tu nie przyjechał. Niedługo po tym, jak go zaproszono, szesnastu członków włoskiego zespołu operowego, który występował gościnnie w Teatro Amazonas, zabiła epidemia żółtej febry. Co roku mniej więcej trzystu mieszkańców Manaus umierało w tamtych czasach na malarię. Gazety reklamowały eliksiry przeciw ukąszeniom jadowitych węży. Podobnie jak w osadach na dalekim Dzikim Zachodzie, w mieście musiano wprowadzić zakaz (przeważnie ignorowany) strzelania na ulicach z broni palnej i łuków.

Opera w środku dżungli – Teatro Amazonas

Ale na spektaklach w przypominającym kształtem harfę budynku opery zbierało się po tysiąc sześciuset widzów w diamentach i jedwabiach. Na przełomie wieków diamenty stanowiły tutaj nieoficjalną walutę w handlu kauczukiem. W szczytowym okresie zapotrzebowania zmotoryzowanego świata na opony tysiącami dopływów Amazonki wywożono z lasów deszczowych lateks, mleczną krew kauczukowca, aby Manaus mogło pławić się w bogactwie. Mieszkańcy miasta stali się największymi na świecie kupcami diamentów. Niektóre kobiety robiły sobie z nich zęby, diamenty pobłyskiwały zza czarnych koronkowych wachlarzy. Kelnerki podające klientom kanapki podczas lanczu dostawały diamenty w charakterze napiwku, najlepsze prostytutki w ramach zapłaty obdarowywano diamentowymi naszyjnikami. Ceny w Manaus czterokrotnie przewyższały nowojorskie, aptekarze potrafili zażądać dwóch funtów brytyjskich za wartą szylinga dawkę chininy. Kauczukowi baronowie gasili pragnienie swoich koni francuskim szampanem, krany w łazienkach mieli ze szczerego złota, a pościel i bieliznę wysyłali do prania do Portugalii.

Niektórych plam nie da się jednak sprać. Aby zebrać i przerobić lateks, zakuwano w kajdany amazońskich Indian i torturami zmuszano ich do posłuszeństwa. Júlio César Arana, jeden z kauczukowych potentatów z Manaus, w ciągu dwunastu lat spławił Amazonką cztery tysiące ton lateksu, które osiągnęły na londyńskim rynku wartość siedmiu i pół miliona dolarów i kosztowały życie trzydziestu tysięcy Indian. „W gruncie rzeczy”, pisze historyk Richard Collier, „lateksowi baronowie zbudowali swoje niegodziwe bogate miasto na kościach Indian – i szalony sposób ich życia sugeruje, że doskonale o tym wiedzieli”.

Widzowie gromadzili się więc w gmachu opery jak wierni w kościele, aby usiąść wśród muz, aniołów i nazwisk największych artystów Europy. Na dwudziestu dwóch marmurowych kolumnach przed lożami dla najbogatszych znajdują się greckie maski tragiczne, a pod nimi zwoje z nazwiskami Goethego, Rossiniego, Molière’a, Shakespeare’a, Mozarta, Wagnera, Beethovena, Lessinga, Verdiego...

Maski patrzą na Amazonię z europejskich wyobrażeń. Chlubą opery jest namalowane na kurtynie Spotkanie Wód. Stworzył je Crispin de Amaral, mieszkający w Paryżu Brazylijczyk, scenograf Comédie Française. Kurtynę podnosi się aż pod kopułę jednym płynnym ruchem, bez składania czy zwijania, aby malowidło się nie zniszczyło. Naga, jasna bogini Amazonka leży na wznak na łożu z jedwabnej sieci, bierna i bezwolna, unosząc kolano, jak gdyby chciała rozewrzeć uda dla Solimõesa i Negra, dwóch brodatych rzecznych bogów stojących z girlandami kwiatów po jej bokach, wynurzających się niczym delfiny z wód błękitnych jak Dunaj.

Spotkanie Wód

Prawdziwe Spotkanie Wód znajduje się dziewięć kilometrów od Manaus. Nie są błękitne – to raczej niesamowite połączenie jasności i mroku. Kremowa Rio Solimões spotyka się tu z ciemną jak kawa Rio Negro, zlewają się w Amazonkę i wspólnie pokonują dzielące je od Atlantyku półtora tysiąca kilometrów. Spotkanie Wód to zderzenie przeciwieństw. Ciemna Rio Negro spływa z pradawnych brazylijskich gór, z których miliony lat temu wypłukała wszystkie osady. Ponieważ te piaszczyste ziemie są zbyt jałowe, by rozłożyć związki organiczne, Rio Negro jest nasycona kwasami i taninami i niemal sterylna. Z kolei bagnista Rio Solimões zawdzięcza swój jasny kolor bogatemu w składniki odżywcze mułowi zbieranemu z kolejnych strumieni w stosunkowo młodych Andach. Roi się w niej od piranii, strętw, ryb z kościanymi językami i wybałuszonymi oczami. Różowe delfiny przypływają tu na polowania, bo skonfundowane nagłą kolizją rzek ryby są łatwą ofiarą.

Ze względu na różnicę gęstości wód przez sześć kilometrów Rio Solimões i Rio Negro płyną razem, ale się nie mieszają. Płyną ramię w ramię, a ciemne pasma splatają się z jasnymi jak kochankowie, którzy nie mogą się połączyć. Z takiego związku – konfluencji oddzielnych historii i odmiennych tożsamości, spotkania piękna i okrucieństwa, rozpaczy i namiętności, życia i śmierci – rodzi się Amazonka.

Jutro będę spała nieopodal Spotkania Wód na podłodze drewnianego domu, który unosi się na kłodach z drzew assacú, uwiązany do potrójnego pnia drzewa. Ale w tej chwili komary tną mnie po kostkach, a ja spoglądam na czerwone aksamitne dywany, po czym podnoszę wzrok i widzę, jak Mozart i Molière otaczają francuski żyrandol ze złota i kryształu, a Taniec i Tragedia uderzają z flanki.

Kurtynę podniesiono i widać tylko dół malowidła. Wody Amazonki sprawiają wrażenie, jakby wylewały się zza namalowanej złotej ramy wprost na widownię. Stroi się orkiestra. Kotły brzmią jak nadciągająca burza.

Pierwszej nocy w Brazylii obudził mnie grzmot. Poczułam eksplozję w kościach. Błyskawica rozświetliła pokój. Była tak jasna, że widziałam ją przez zamknięte powieki. Deszcz uderzał w ściany i dach jak oszalały demon. Nie mogłam wstać, żeby wyjrzeć przez okno; deszcz unieruchomił mnie swoją siłą.

Na drugim łóżku leżała Dianne Taylor-Snow, końcówka jej papierosa żarzyła się pomarańczowo.

– Toto, chyba już nie jesteśmy w Kansas – dobiegł mnie z ciemności jej głos.

Jak zwykle nie spała, potrafiła godzinami tak leżeć. Bezsenność to tylko jeden z jej wielu talentów – Dianne umie także sikać z rufy płynącej łodzi i kląć po indonezyjsku – ale to ona czyni ją niezrównaną towarzyszką podróży. Pięć lat wcześniej, gdy pracowałyśmy w Bangladeszu, Dianne obudziła mnie o trzeciej nad ranem i pokazała mi pająka – jedną z niewielu rzeczy, których się boi. Pająk siedział na lustrze. Był mniej więcej wielkości pięści, ale kiedy Dianne oświetliła go latarką, gigantyczny cień z głową wielkości arbuza i czterometrowymi włochatymi nogami zakrył całą przeciwległą ścianę.

Pierwsze różowe delfiny zobaczyłyśmy w Bangladeszu, gdzie szukałyśmy tygrysów. Płynęłyśmy łodzią po mulistych wodach Sundarbanów, największych namorzynowych bagien na świecie, na których mieszka najliczniejsza na ziemi populacja tygrysów. Wyglądało jednak na to, że splątane namorzyny i mętne brązowe rzeki postanowiły wszystko przed nami ukryć.

Ale pewnego dnia muliste odmęty na chwilę się rozwarły i taflę wody przecięły duże, obłe szaroróżowe kształty. Wyłoniły się i zniknęły, zupełnie jakby bawiły się w zachód słońca na rzece – ale był przecież środek dnia, słońce stało wysoko. Gapiłyśmy się na nie. Znów pokazały się i zanurzyły, gładko jak w jedwab. W końcu dotarło do mnie, co widzimy: delfiny!

Ich widok zawsze wiązał się dla mnie z szokiem rozpoznania – jakbym zobaczyła w wodzie własne odbicie. Widywałam delfiny w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i Nowej Zelandii, dzikie i w oceanariach, a mimo to zawsze mnie zaskakują. Kształtem bardziej przypominają ryby niż ssaki, zamieszkują tereny, które dla nas, stworzeń lądowych, są jak obcy wszechświat – ale mimo to i one, i ludzie zdają się wiedzieć, że pod wieloma względami jesteśmy do siebie podobni. John Lilly, naukowiec, którego badania dotyczące ludzkiego myślenia i międzyludzkiej komunikacji doprowadziły do studiów nad komunikacją między ludźmi a delfinami, nazywa te drugie „ludźmi morza”. Kiedy widzę wyłaniającego się z wody delfina, czuję się, jakbym patrzyła na zaginionego przed laty brata bliźniaka.

To, że w mulistych wodach Sundarbanów żyją delfiny, w pierwszej chwili wydało mi się niemożliwe, ale potem przypomniałam sobie, że o nich czytałam. Pierwszych odkrywców także zdumiały te żyjące w rzece walenie i uznali (błędnie), że w tak mętnej wodzie delfiny muszą być ślepe. Późniejsze badania dowiodły, że zwierzęta te wprawdzie widzą, ale nawigują głównie za pomocą systemu sonarnego, który nawet jak na delfinie standardy jest niewyobrażalnie doskonały.

Zniknęły po kilku sekundach, rozmyły się niczym sen. Ale ich obraz jeszcze długo lśnił w mojej głowie. Jak gdyby rzeka się otworzyła, na chwilę, i złożyła mi jakąś obietnicę.

Po tym zdarzeniu odwiedziłam Sundarbany jeszcze trzy razy. Za każdym razem widziałam delfiny. Za każdym razem pojawiały się na chwilę, niespodziewanie, jak objawienie – a potem znikały. Nigdy nie pokazywały twarzy ani nawet płetw – tylko czubek głowy lub płaski łuk płetwy grzbietowej. W literaturze fachowej nie udało mi się znaleźć zbyt wielu informacji na ich temat. Prawie nic o nich nie wiadomo. Istnieją cztery gatunki delfinów rzecznych – piąty, chiński, wyginął w pierwszych latach XXI wieku – ale żaden z nich nie został dobrze poznany.

Ich obraz ze mną pozostał. W domu, w New Hampshire, przez moje sny uwodzicielsko przepływały różowe delfiny. Lata później na konferencji dotyczącej ssaków morskich poznałam człowieka, który wyjaśnił mi dlaczego: różowe delfiny chwytają dusze.

Pół świata od Sundarbanów, w Amazonii, powiedział, żyje inny podgatunek, Inia geoffrensis – inia w języku Indian Guarayo znaczy „delfin” – nazwany tak na cześć Étienne’a Geoffroya Saint-Hilaire’a, który ukradł dla Napoleona Bonapartego pierwsze szkielety z Portugalii. Inie są śmielsze od sundarbańskich delfinów i jest ich więcej, ale są nie mniej tajemnicze.

Na zdjęciach wyglądały zadziwiająco znajomo, choć ze swoimi bulwiastymi czołami i długimi cylindrycznymi dziobami nie przypominały innych delfinów, które widziałam. W końcu uświadomiłam sobie, że są podobne do nas, tyle że w nieco innej postaci. Różowy delfin z Amazonii wygląda jak ludzki płód, jak człowiek w swoich wodnych początkach.

Kilkoro obecnych na konferencji naukowców próbowało badać inie, ale z marnym skutkiem. Niewielu mogło powiedzieć, że zna liczbę osobników zamieszkujących teren, który obserwowali, czy że rozumie tworzone przez te zwierzęta struktury społeczne. Nie wiedzieli, czy inie migrują, czy nie. Nie byli nawet pewni, dlaczego są różowe. Niektórzy twierdzili, że tylko stare osobniki mają taki kolor, a młode zawsze są szare, inni utrzymywali, że delfiny różowieją z podniecenia. Nawet po wielu latach badań większość naukowców przyznaje, że nie potrafi rozpoznać poszczególnych osobników po wyglądzie.

Boto są zupełnie niepodobne do innych delfinów, ale wielu dostrzega w nich dziwne piękno – piękno istoty, która stoi na progu przemiany

Mój informator powiedział, że miejscowych znad rzeki to zamieszanie nie dziwi. Mówią, że inie są zmiennokształtne. Potrafią przyjąć kształt ludzkich pragnień, skraść człowiekowi duszę i uprowadzić go do Encante, cudownego podwodnego świata.

Jedno nie ulega wątpliwości – różowe delfiny rzeczywiście żyją w cudownym świecie: w Amazonii, którą od zawsze chciałam zobaczyć. Człowiekowi Zachodu jawi się ona jako Eldorado, koniec świata, zielone piekło, kraina mitycznych wojowniczek, raj na ziemi, raj utracony. Dla ludzi, którzy tam mieszkają, Amazonia jest źródłem odnowy i zniszczenia, mocy i inspiracji. Naukowcy mówią, że znajduje się tam połowa wszystkich rzecznych wód świata i że to pełne zieleni rozlewisko pokrywa jedną dziesiątą globalnego zapotrzebowania na tlen. Ale choć wiąże nas z nią oddech, to – podobnie jak różowe delfiny – Amazonia pozostaje wielką tajemnicą, w której szukamy zaspokojenia przyprawiających o zawrót głowy pragnień i tęsknot, z której próbujemy pozyskać bogactwo i na którą projektujemy swoje najgłębsze lęki i najmroczniejsze żądze.

Na tamtej konferencji zrozumiałam, co powinnam zrobić. Postanowiłam podążyć za delfinami. Dianne od razu powiedziała, że jedzie ze mną.

A teraz jesteśmy w tym niemożliwym mieście, do którego inie przyprowadziły nas na początek. W tym Paryżu w środku dżungli, gdzie woda, która staje się rzeką, wypełnia nawet niebo. Powiedziano nam, że znajdziemy delfiny w Spotkaniu Wód. Nie wiedziałyśmy, dokąd nas zaprowadzą.

Ale wiedziałyśmy – po tej pierwszej brazylijskiej burzy – że gdziekolwiek to będzie, będzie tam mokro.

– Moje ponczo pachnie jak ser – powiedziałam, gdy druga fala grzmotów przeszyła nasze kości.

Liczyłam na to, że Dianne ma w swoich walizkach jakieś inne ponczo; zawsze była dobrze zaopatrzona. Raz, kiedy w Kamerunie musiała zatrzymać się w lichym hotelu z brudną pościelą, ku zdumieniu towarzyszy podróży wyjęła z bagażu zestaw satynowych poszewek. Innym razem, kiedy wiozła mnie z lotniska w Los Angeles na spotkanie z czytelnikami, zajrzałam do jej schowka na rękawiczki w poszukiwaniu mapy i znalazłam półautomatycznego colta .380.

– W schowku jest broń – powiedziałam z niepokojem, jak gdyby rewolwer znalazł się tam przez przypadek.

– Och, to tylko mój przyjaciel Puszek – wyjaśniła poufałym tonem, z którego zrozumiałam, że doskonale wie, jak się tym przyjacielem posługiwać.

Tym razem jednak, co stwierdziłam z ulgą, Puszek został w domu. Dianne jak zwykle rozwłóczyła swoje rzeczy po całym pokoju. Przypominało to wystawny bufet: miniaturowa suszarka do włosów z nową przejściówką, hamak, który po złożeniu jest wielkości grejpfruta, nadmuchiwana poduszka podróżna (z czasów, gdy Dianne pracowała jako stewardesa), cztery plastikowe kosmetyczki pełne szminek, zalotek, kredek do oczu i szamponów (z czasów, gdy pracowała jako modelka), butelki do karmienia dzieci, komplet smoczków i opakowanie specjalnego mleka w proszku na wypadek, gdybyśmy musiały się zająć jakimś osieroconym zwierzęciem (z czasów, gdy była opiekunką orangutanów), hermetycznie zapakowane rodzynki, orzeszki ziemne i napoje izotoniczne w proszku, tabletki na pasożyty jelitowe, kremy na ukąszenia, woreczki strunowe z bielizną, spodniami khaki i jedwabnymi koszulkami, podgrzewana szczotka do podkręcania włosów, apteczka pierwszej pomocy ze skalpelami i jednorazowymi strzykawkami, odsiewający bakterie i część wirusów filtr do wody za czterysta dolarów, scyzoryki i latarki na prezenty dla miejscowych, elastyczna linka do suszenia prania, urządzenie do wysysania jadu węża i kreacje do opery.

Ale myśli Dianne krążyły wokół śniadania.

– Jaki rodzaj sera? – spytała. – Feta? Gorgonzola?

– Serek wiejski – odpowiedziałam i pozwoliłam, by deszcz zabrał moją świadomość w sen pełen wody.

Do rana burza rozpadła się na szumy, kapanie i stukanie. Odgłosy deszczu mieszały się z dźwiękiem klaksonów i policyjnych gwizdków. Asfalt na mokrych ulicach Manaus lśnił niczym rzeka, samochody sunęły po nim jak kanu. Dach hotelu przeciekał, postrzępione frotowe maty łazienkowe chłonęły wilgoć z wykafelkowanych podłóg w holu, a basen na dachu przepełnił się i wylał.

Planowałyśmy kolejne etapy wyprawy w restauracji na dwunastym piętrze hotelu Monaco, patrząc z góry na lśniącą kopułę Teatro Amazonas, urząd celny z czasów wiktoriańskich i zbudowane przez brytyjskich inżynierów pomysłowe pływające pomosty, które w ciągu roku unoszą się na jakieś dziesięć metrów, a potem opadają, w miarę jak Rio Negro wzbiera i opada wraz ze zmianą pór roku.

„Paryż tropików” zrodził się z pompatycznej wizji jednego człowieka: Eduarda Gonçalvesa Ribeiry, inżyniera wojskowego, który w zadziwiająco młodym wieku został gubernatorem rozległego stanu Amazonas – miał wtedy trzydzieści lat. „Zastałem wioskę”, chwalił się później, „i zrobiłem z niej nowoczesne miasto”. Był to człowiek niewielkiej postury, ale o wielkich apetytach – na złoto, kobiety, sławę. Budowę opery planował, jeszcze zanim objął urząd. Teatro Amazonas, który był oczkiem w głowie Ribeiry, nosi jego imię. Wykuto je na różowej fasadzie literami wielkości człowieka.

Od każdej ilości opuszczającego miasto kauczuku Ribeiro pobierał dwudziestoprocentowy podatek. Dzięki temu mógł zbudować szerokie na trzydzieści metrów ulice, wybrukować chodniki sprowadzanymi z Portugalii kamieniami i posadzić wzdłuż nich strzyżone drzewa z Chin i Australii. Zlecił także konstruktorowi wieży Eiffla zaprojektowanie miejskiego targowiska na wzór paryskich Les Halles i Pałacu Sprawiedliwości na podobieństwo Wersalu. Manaus miało elektryczność wcześniej niż Londyn, linie telefoniczne wcześniej niż Rio de Janeiro. Kiedy w Nowym Jorku i Bostonie jeździły tramwaje konne, w Manaus przez całą dobę kursowały butelkowozielone tramwaje elektryczne. Dianne i ja patrzyłyśmy na miasto w dole i wyobrażałyśmy sobie damy w jedwabiach i z czaplimi piórami wpiętymi we fryzury.

Ale kiedy wyszłyśmy z hotelu, zobaczyłyśmy kobiety w obcisłych wdziankach z lycry. We włosach miały żółte plastikowe klamerki w kształcie kanarka Tweety’ego, które niestosownie podkreślały stroje tak wyzywające, że z początku wydawało nam się, że mamy do czynienia z prostytutkami. Ale w casa de câmbio, gdzie wymieniałyśmy pieniądze, w kolejce w supermercado i w autobusie, którym jechałyśmy do amazońskiego instytutu badawczego, prawie wszystkie kobiety były tak ubrane. Bluzki bez pleców wiązane na szyi, w których każda pierś bujała się jakby w osobnym hamaku, spodnie tak obcisłe, że odznaczała się pod nimi koronka przy majtkach. Nawet grubawe i pomarszczone starsze panie, nawet kobiety w zaawansowanej ciąży chodziły w krótkich obcisłych sukienkach albo bluzkach z głębokim dekoltem i spodniach, które trzeszczały w szwach – często z rozpiętym guzikiem, żeby jakoś rozłożyć to, co nie chciało się w nich zmieścić.

Po mieście przewala się potop ciał. Na targu rybnym wielkie bebzony rozebranych do pasa starszych mężczyzn wylewają się zza pasków spodni i spływają w dół jak piana po kuflu. Manaus pławi się w bujności i tłuszczu – piersiach, brzuchach, pośladkach. Każde ciało, niezależnie od kształtu i wieku, wita się tu z życzliwą aprobatą, każde cieszy niczym dzieło sztuki. To samo dotyczy muzyki. Sklepy, autobusy i restauracje dudnią od samby i rocka, muzyka boi-bumba bucha zewsząd jak woda z fontanny i płynie po ulicach. Nawet śmieci rozrzuca się tu jakby w akcie szczodrości, ku pomnożeniu dobra.

W Manaus panuje atmosfera dostatku, jak gdyby pora deszczowa spływała potokami urodzaju i płodności. Drzewa przy ulicy uginają się od jedzenia. Z gujaw, mangowców i awokadowców wprost na chodniki spadają mięsiste owoce. Powietrze pachnie gujawą, tłuszczem i grillowanym mięsem, na każdym rogu na węglach pieką się szaszłyki. Jakaś dziewczynka piecze kurze łapki. Jej uroda zapiera dech w piersiach – gęste lśniące włosy Afrykanki, wysokie kości policzkowe Indianki i zielone oczy Portugalki. Uśmiecha się do nas promiennie.

Jesteśmy w sercu kraju, który nazywa się „wiodącym producentem ludzkiego cierpienia”. Co sześć sekund jedno brazylijskie dziecko umiera na biegunkę, co pół godziny jeden Brazylijczyk zaraża się trądem, a drugi gruźlicą. W ciągu roku odnotowuje się tu milion przypadków malarii i dziesięć milionów zachorowań na schistosomatozę, wywoływaną przez pasożyta rozwijającego się w krwi i wątrobie. A mimo to w Manaus, gdzie portugalski brzmi, jakby wydobywał się z ust zdrętwiałych od pocałunków, czuje się rozkoszny smak życia. W Indiach mówią na to rasa – to słodki sok, soczysta esencja istnienia, istota satysfakcji płynącej czy to z jedzenia, czy ze sztuki, czy z seksu.

W Manaus znajdują się dwie świątynie tutejszej rasa. Jedną z nich jest opera. Drugą – targ rybny.

Pod stalowym dachem i witrażowymi oknami targu miejskiego ciemni sprzedawcy w złotych łańcuchach unoszą ryby i dumnie pozują nam do zdjęć. Półnadzy młodzi mężczyźni dźwigają z pomostów ciężkie worki, mięśnie napinają się pod spoconą skórą, zielone oczy połyskują w śniadych twarzach jak szmaragdy w świetle płomieni. To największy na świecie targ z rybami słodkowodnymi. Można tu kupić najdziwniejsze okazy z podwodnego miasta delfinów. Wielkie kawałki srebrnawych piraruku leżą na ladzie udrapowane niczym obrus. Rubinowookie cichle – drapieżniki, które gonią swoją ofiarę i nie poddają się, dopóki nie połkną jej w całości – wyglądają jak biżuteria, na ich ogonach połyskują pawie oczka. Nieopodal leżą hałdy tłustych czarnych paku – mieszkających w zatopionych lasach roślinożernych ryb o słodkim mięsie – piramidy piranii i starannie skomponowane stosy sumów z czarnymi pancerzami, jadowitymi kolcami albo długimi mięsistymi wąsami jak u chińskiego cesarza.

Co roku do Manaus trafia od trzydziestu do pięćdziesięciu tysięcy ton ryb słodkowodnych ponad dwóch tysięcy gatunków. Ale ponieważ flota rybacka wciąż się rozrasta – dziś jest tu dziewięćset łodzi o ładowności tony lub więcej i kilka takich, które mogą przewieźć nawet pięćdziesiąt ton towaru – ryby są coraz mniejsze. Powiedziano mi, że w latach siedemdziesiątych na targu w Manaus często widywało się piraruku większe niż kanu. Obecnie największa ryba, jaką można tu znaleźć, nie ma nawet metra. W mniejszych systemach rzecznych niektóre gatunki zostały całkiem odłowione. Paku występowały niegdyś tak powszechnie, że karmiono nimi więźniów. Dwadzieścia lat temu stanowiły połowę wszystkich połowów. Dziś łowi się przeważnie osobniki młode i sprzedaje po cenie najlepszej wołowiny. Między innymi dlatego na targu jest tyle sumowatych: piraruku, paku i cichle są za drogie dla zwykłego klienta.

Ale na targu w Manaus nie widać, że ryb brakuje, że ich czas się kończy. Słychać syreni śpiew dziwności i piękna, czuć dreszcz łaknienia. Dianne i ja jesteśmy tylko podglądaczkami na tym oślepiającym pokazie obfitości. Ryby z ogonami cętkowanymi jak u tygrysów, ryby z nakrapianymi złotem oczami, ryby o wielkich łuskach szorstkich jak pilnik do paznokci i ryby, których języków używa się do ścierania bulw manioku na kaszkę... W alejkach na pokrytych białymi kafelkami blatach rybacy układają swoją zdobycz tak czule, jakby to były ciała krewnych, i regularnie polewają wodą, lśniącymi wodospadami spłukując krew i łuski na ziemię.

Na stoiskach z mięsem wiszą na hakach ociekające krwią zwłoki świń, krów i jagniąt, wciąż jeszcze z głowami i racicami. Ręce rzeźników są śliskie od krwi. Na stoiskach warzywnych uśmiechnięci mężczyźni i kobiety gawędzą nad górami produktów: pachnących jak krem do rąk owoców awokado wielkości piłki do softballu, pietruszkami jeszcze oblepionymi ziemią, żółtymi melonami, lśniącymi aromatycznymi limonkami i przedziwnymi owocami o kuszących nazwach, takich jak genipapo, acerola, marakuja czy pitomba. Nie da się tu nie myśleć o seksie i śmierci. Martwe ryby z ogromnymi zębami, dojrzałe i przejrzałe owoce, drobinki krwi, które lądują na twojej skórze, gdy sprzedawca rąbie mięso, krew sięgająca po twoją krew, spojrzenia mężczyzn prześlizgujące się po twoim ciele jak język po lodach na patyku. Życie – woła targowisko – wybierz życie! Bezzębna staruszka daje nam marakuję do skosztowania: owoc ma skórkę jak papier, mnóstwo nasion, śliski gorzkawy miąższ. Nasiona wypełniają mi usta jak nasienie. Połykam je.

Światła gasną. Reflektor unosi się jak księżyc, czerwona aksamitna kurtyna rozstępuje się w burzy oklasków. Ostatnią noc w Manaus Dianne i ja spędzamy na premierze pierwszej od niemal stu lat wykonywanej tutaj opery: z okazji spóźnionych obchodów stulecia Teatro Amazonas Białoruska Opera Narodowa przedstawia Traviatę Verdiego.

Na scenie trwa pełne przepychu przyjęcie. Kobiety w falbaniastych sukniach z aksamitu i satyny trzepoczą koronkowymi wachlarzami, pobłyskują ich brylantowe tiary, mężczyźni przechadzają się dumnie we frakach i w białych rękawiczkach. To bal, na którym kurtyzana Violetta Valery spotka swojego przyszłego kochanka, przystojnego arystokratę Alfreda Germonta. Pierwszy akt sprawia wrażenie upiornego przypomnienia spotkań mecenasów sztuki, którzy zbierali się w tych ścianach dziewięćdziesiąt lat wcześniej – gdy nikt nawet sobie nie wyobrażał, że azjatyckie plantacje kauczuku powstałe z przemyconych z Amazonii nasion doprowadzą do całkowitego załamania kauczukowego boomu w Manaus.

W panice, jaka wtedy wybuchła, kobiety wciskały swoje diamenty w ręce kasjerów Booth Steamship Company, żeby opłacić podróż do Europy albo Stanów Zjednoczonych. W 1912 roku w Manaus pod młotek poszło sto czterdzieści wspaniałych posiadłości. Ludzie uciekali w takim pośpiechu, że żegnali się z przyjaciółmi za pomocą ogłoszeń w „Jornal do Commercio”. Filie paryskich sklepów o połowę ścięły ceny perfum, dywanów z lamparciej skóry, fortepianów Steinwaya. Urzędnikom państwowym wstrzymano wypłaty. Studenci zaczęli wszczynać zamieszki. Zamknięto szkoły. Na scenie opery zapadła ciemność. Na złotą erę Manaus spuszczono kurtynę.

Ale duchy wciąż się snują. Jęki skrzypiec i wznoszące się w duecie sopran i tenor przywołują utracone słodkie sny. Musieli być odważni, te kobiety i ci mężczyźni, którzy przybyli zbijać fortuny w dżungli, gdzie można było zginąć od ukąszenia komara lub od szklanki wody, choćby miało się wszystkie jedwabie, brokaty i szampany świata. Luksus nie zapewnia bezpieczeństwa. Mogli wysyłać bieliznę do portugalskich pralni, ale ich dzieci wciąż umierały im na rękach rozpalone gorączką.

Na scenie miłość Alfreda dotknęła zmysłowego serca Violetty. Heroina wie, że Alfredo nie jest bogaty, wie, że będzie musiała pożegnać się z tym domem i tymi beztroskimi przyjęciami, jeśli zdecyduje się z nim żyć. Olśniewająca jak panna młoda w długiej sukni śpiewa, sama, o przemianie, jaką przyniosła jej nowa miłość. Wszystkie zbytki dotychczasowego życia wydają jej się teraz puste. Opada czerwona aksamitna kurtyna.

Pytam Dianne, jak jej się podoba; nigdy wcześniej nie była w operze.

– Nie sądziłam – odpowiada po namyśle – że będzie taka głośna.

I idzie zapalić.

W nocy podświetlony budynek Teatro Amazonas wygląda jak fosforyzujący duch przeszłości wyłaniający się z mroku utraconych wspomnień. Kiedy znakomity etnobotanik Richard Evans Schultes po raz pierwszy zawitał do Manaus w 1944 roku, nie chciał wejść do opery, ponieważ powstała ona, jak powiedział swoim brazylijskim gospodarzom, „z krwi Indian”. Wiedział o wynaturzonych żądzach nadzorców, których kauczukowi baronowie zatrudniali, aby zapewnić sobie stały dopływ taniego lateksu. Nad rzeką nazwaną na cześć Matki Boskiej Madre de Dios jeden z kauczukowych przedsiębiorców trzymał w niewoli sześćset Indianek, które rozmnażał jak bydło domowe, by rodziły przyszłych robotników. Inni dla rozrywki krępowali indiańskich mężczyzn, zawiązywali im oczy i odstrzeliwali genitalia. W Peru pewien nadzorca, chcąc ukarać robotników, którzy nie dość się starali, zarządził masakrę indiańskich dzieci, po czym kazał je poćwiartować i nakarmić nimi psy. Inny z okazji Wielkanocy osobiście zastrzelił stu pięćdziesięciu Indian Chontaduro, Ocaina i Utiguene. Ci, których kule nie zabiły od razu, zostali ułożeni na stercie, polani naftą i spaleni wraz z trupami.

Oni także tu są. Powietrze w Teatro Amazonas jest gęste od duchów szukających pocieszenia. Są tu pewnie też dusze włoskich muzyków i śpiewaków zmarłych podczas epidemii malarii i żółtej febry. Mówi się, że duch gubernatora Eduarda Ribeiry również się tu błąka. Zgubiły go chore żądze, zmarł „w przypływie manii erotycznej” trzy miesiące przed otwarciem swojej opery.

I teraz wszystkie te duchy sprzed wieku po raz pierwszy od dziewięćdziesięciu lat słyszą muzykę.

W drugim akcieTraviaty para mieszka w wiejskim domu pod Paryżem. Violetta sprzedaje biżuterię, aby pokryć bieżące wydatki. Ale ten hojny gest nie przekreśla jej przeszłości – jako była kurtyzana przynosi wstyd rodzinie ukochanego. Ojciec Alfreda prosi ją donośnym jak huk działa barytonem, by zostawiła jego syna; Violetta w arii łagodnej niczym plusk wody zgadza się ponieść ofiarę. Wyjeżdża do Paryża, pozwalając Alfredowi myśleć, że opuściła go, aby wrócić do dawnego życia w grzechu i luksusie.

Ciepło oddechów unosi arie ze sceny na balkony i pod sufit. Moja uwaga podąża za muzyką, w górę, ku aniołom na sklepieniu. Freski przedstawiające cztery wielkie sztuki namalowano często używaną w katedrach dziewiętnastowieczną techniką, która sprawia, że oczy postaci zdają się śledzić oglądającego. Anioły miały strzec tych, którzy zbudowali teatr, ale zamiast tego stały się świadkami ich czynów. I być może tamci ludzie zdawali sobie z tego sprawę. Być może muzyka, która tu rozbrzmiewała i unosiła się jak dym z kadzidła, była ofiarą aniołów zdających się patrzeć dziś wieczorem na przedstawienie i widownię oczami, które wiedzą.

Gmach opery uosabia to, co Europa próbowała zrobić z Amazonii; jest symbolem jej starań, by zmienić brąz Rio Negro w dunajski błękit, a biały lateks w złoto. Ten wyrastający z dżungli różowy tort mógł być próbą oczyszczenia Europy z jej win, próbą sublimacji jej żądzy.

Taka