Ptakologia - Sy Montgomery - ebook + książka

Ptakologia ebook

Sy Montgomery

4,5

Opis

 

 

Mądre kury (czasem mądrzejsze od ludzi), gołębie (których heroizm podczas wojen nieraz został doceniony, a odnajdywanie drogi do domu wciąż pozostaje niezbadane), błyskotliwe wrony (doskonale przystosowane do życia w mieście, bywa, że wykorzystują nas do swoich celów), nieustraszone sokoły (ich wzrok i precyzja nie mają sobie równych), papugi (nie tylko mają świetne wyczucie rytmu, ale także potrafią mówić, liczyć i… kłamać), kolibry (najmniejsze ptaki, które jako jedyne umieją latać do tyłu) oraz kazuar, zabójczo żywy dinozaur (gdy się zdenerwuje, wyskakuje na półtora metra i może rozpłatać człowieka swoim szponem).

Ptaki są znacznie dziwniejsze i bardziej wspaniałe, niż moglibyśmy przypuszczać, a zarazem zaskakująco do nas podobne.

Sy Montgomery – o której mówi się, że jest połączeniem Emily Dickinson i Indiany Jonesa zgłębia tajemnice stworzeń, które widujemy codziennie, lecz które wydają się z innego świata. Kiedy opisuje zetknięcia z siedmioma gatunkami ptaków – dzikimi, oswojonymi, egzotycznymi i pospolitymi – korzysta z najnowszych odkryć naukowych, aby przedstawić nam siedem prawd o mądrości ptaków.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 424

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (47 ocen)
29
14
2
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Pawelshoppinguk

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra ksiazka, dla laikow. Polecam rodzial o papugach.
00

Popularność




Tytuł oryginału BIRDOLOGY
Przekład ADAM PLUSZKA
Redaktor prowadzący: ADAM PLUSZKA
Redakcja JOANNA KUŁAKOWSKA-LIS / ExLibro
Korekta TOMASZ POWYSZYŃSKI / ExLibro, BEATA WÓJCIK
Projekt okładki, opracowanie graficzne i typograficzne ANNA POL
Łamanie | manufaktu-ar.com
Copyright © 2010 by Sy Montgomery First published by Atria Books, a Division of Simon & Schuster, Inc. Copyright © for the translation by Adam Pluszka Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Marginesy, Warszawa 2018
Warszawa 2018 Wydanie pierwsze
ISBN 978-83-65780-87-4
Wydawnictwo Marginesy ul. Forteczna 1a 01-540 Warszawa tel. 48 22 839 91 27 e-mail:[email protected]
Konwersja:eLitera s.c.

Ponownie, i jak zawsze, dla doktora Millmossa.

Wstęp

Bardzo długo nosiłam tę książkę w sercu.

Od czasów, gdy miałam przywilej żyć wśród dzikich emu i prowadzić nad nimi badania w Australii Południowej w 1984 roku, chciałam napisać książkę o ptakach. Chociaż o emu wspominałam tu czy tam, nie udało mi się stworzyć całej książki o ptakach głównie dlatego, że ssaki wyskakiwały przed szereg: a to szympansy, a to goryle czy orangutany. A to tygrysy ludojady. A to delfiny z Amazonki. A to znów irbisy śnieżne. Drzewiaki. Nasza cudowna świnia Christopher Hogwood. Odkładanie tej książki nie było celowe, ale kto wie, może i dobrze się złożyło. Łatwiej zrozumieć bliskich nam ssaczych krewnych; ptaki są znacznie odleglejsze i bardziej enigmatyczne. W zasadzie cały czas starałam się zgłębić ich tajemnicę.

Ptaki kształtowały mnie od czasów dzieciństwa. Zawsze lubiłam je oglądać, czytać o nich i uczyć się od nich. Co jednak ważniejsze, ptaki zawsze zjawiały się w moim życiu w krytycznych momentach, aby podnieść mnie na duchu i uspokoić skołatane serce.

Pierwszy mężczyzna, który się do mnie kiedykolwiek zalecał – byłam tylko dzieckiem, ale bardzo go kochałam – był ptakiem. Miałam siedem lat, a on nazywał się Jerry. Ten samiec szmaragdolotki meksykańskiej wrócił ze mną pewnego dnia ze sklepu, w którym sprzedawano mydło i powidło. I chociaż cieszyłam się, kiedy po raz pierwszy zdecydował się przysiąść mi na dłoni i gdy wreszcie sam do mnie przyleciał, poczułam się zaszczycona wtedy, gdy zwymiotował na mój palec. Mimo że nigdy nie widziałam, aby jakieś inne stworzenie robiło coś podobnego, zrozumiałam, co się dzieje: on mnie karmił. Pokazywał w ten sposób swoje głębokie zaufanie i miłość. I robił tak tylko mnie. Uznał mnie za swoją partnerkę.

Byłam urzeczona i zaszczycona wszystkim, co się z nim wiązało. Uwielbiałam sposób, w jaki wykorzystywał swój zakrzywiony dziób, by rozłupywać okrągłe ziarnka prosa. Przekłuwał łupinkę dolną częścią dzioba, zdejmował ją, przykładał ziarno do prążkowanego podniebienia i dociskał je silnym, umięśnionym językiem. Jerry był ekscytująco inny od wszystkiego, co znałam. Nawet jego system trawienny radykalnie się różnił od układu trawiennego ssaków, co wyraźnie widziałam na przykładzie jego odchodów, które wystrzykiwał jednym otworem, a dwukolorowy pakiecik zawierał oba rodzaje skutków przemiany materii. I oczywiście uwielbiałam to, że Jerry mógł latać. Pozwalałam mu na to bardzo często, co doprowadzało moją matkę do rozpaczy. Lubił bowiem przesiadywać na kryształowym żyrandolu wiszącym nad jej ukochanym mahoniowym stołem. Konsekwencje możecie sobie sami wyobrazić.

Ludzie pytali, czy chcę nauczyć Jerry’ego mówić. Nie chciałam. Miałam już znajomych, którzy mówili. Chciałam, żeby to on nauczył mnie tego, co wie. Zdawałam sobie sprawę, że to on jest mistrzem, a ja – uczniem. Wśród wielu rzeczy, które mi pokazał, było to, że ptaki trącają w nas czułe struny i zmieniają tym samym nasze życie.

Nasi praprzodkowie wiedzieli o tym doskonale. Wizerunki ptaków zdobią ściany jaskiń w Lascaux, towarzysząc prehistorycznym ludziom na polowaniu. Łatwo sobie wyobrazić, dlaczego ludzie rzeźbili sylwetki ptaków na grobowcach już w 2600 roku przed naszą erą. Ptaki latają w powietrzu, unoszą się w żywiole, którym oddychamy; symbolizują duszę. Od poezji sufickiej po mity rdzennych Amerykanów, od egipskich grobowców po tapiserie z motywami biblijnymi widać, że ptaki nas fascynują. Swoim pięknem, pieśniami, lotem i obcością pobudzają nasze najskrytsze dążenia. Nawet te spotykane na co dzień (pamiętacie nowelę Mewa Richarda Bacha?) mają moc wywołania silnych emocji i inspirowania.

Nic dziwnego, że obserwacja ptaków staje się coraz częstszym sposobem spędzania wolnego czasu w Stanach Zjednoczonych i jednym z najpopularniejszych hobby na świecie. Na szczęście istnieje kilkaset wspaniałych książek o ptakach i ich rozpoznawaniu. Ptakologia do nich nie należy. Zamiast tego na kolejnych stronach natkniecie się na dylemat, o którym pisze brytyjski autor Tim Dee w A Year on the Wing [Roku na skrzydle]: „Szukamy prawdy o ptakach poprzez kolekcjonowanie ich i klasyfikowanie”. Prawda o nich nam się jednak wymyka. Tak wspomina słonkę, którą w wieku trzynastu lat rozpoznał i opisał w swoim notatniku: „Byłem pewien naszego rozpoznania [...], lecz dawało nam to tak mało, że czułem, jakby pokazano mi ptaka i jednocześnie ukryto go przede mną”. Nazywa to „trwałym stanem obserwacji ptaków”. Możemy znać ptaka, możemy go sklasyfikować i przez obserwację dodać go do swojej „osobistej listy życiowej”, ale wciąż umyka nam jego istota.

Mimo że ptaki tłoczą się wokół nas, większość z nich jest obca. Nie znamy ich jako jednostek. Bardzo mało wiemy, jak by to było stać się ptakiem. Gdybyśmy wiedzieli, oniemielibyśmy. Taki jest cel tej książki: sprawienie, abyśmy znów czuli zarówno podziw, jak i więź z tymi żyjącymi wśród nas skrzydlatymi odmieńcami.

Ptaki są jedynymi dzikimi zwierzętami, które człowiek widuje każdego dnia. Nieważne, gdzie mieszkamy, one są tuż obok. Zbyt wielu z nas bierze jednak ich obecność za pewnik. Nie doceniamy tego, jak bardzo są dziwne, jak odmienne. Nie zdajemy sobie sprawy, że one naprawdę są z innego świata.

Ich serca wyglądają jak serca krokodyli. Ptaki są pokryte zmodyfikowanymi łuskami – nazywamy je piórami. Ptaki mają pneumatyczne kości. Wypełniają je worki powietrzne. Nie mają rąk. Wykluwają się z jaj.

Z naukowego punktu widzenia gromada ptaków (Aves) – istot, na które w większości nie zwracamy uwagi – nie może bardziej się od nas różnić. Nie myślimy nawet o ptakach jako o „zwierzętach” (choć rzecz jasna nimi są – tak jak i ludzie). Za „zwierzęta” uważamy ssaczych pobratymców, z którymi łączy nas oczywiste pokrewieństwo. Łatwo zobaczyć bratnią duszę, gdy spojrzy się w oczy szympansowi, w końcu dzielimy ponad dziewięćdziesiąt osiem procent DNA. Każdy z nas może mieć transfuzję krwi od szympansa. Łączy nas wspólny przodek sprzed pięciu milionów lat. Właściwie wszystkie żyjące obecnie ssaki (z wyjątkiem niektórych torbaczy, takich jak kangury, składające jaja dziobaki i kolczatki) dzielą z ludźmi co najmniej dziewięćdziesiąt procent materiału genetycznego. Nie dalej jak sto milionów lat temu żył nasz wspólny przodek – ten, od którego pochodzimy my i nawet najbardziej się od nas różniące ssaki łożyskowe. Ostatni przodek, który łączy nas z ptakami, żył 325–350 milionów lat temu.

Ptak jest od nas tak odległy jak dinozaur. W przeciwieństwie do wymarłych bestii jury i kredy ptaki są jednak wszędzie – na naszych chodnikach, w karmnikach, na talerzach części z nas. I pomimo odmiennych ścieżek ewolucyjnych naukowcy coraz częściej zaczynają głośno mówić o tym, w jak niesamowitym stopniu emocje i zdolności intelektualne ptaków są podobne do naszych.

Aby zrozumieć ptaki, należy docenić zarówno ich skrajną odmienność, jak i podobieństwo. Co sprawia, że ptak jest ptakiem? Aby odpowiedzieć na to pytanie, opisuję tu swoje przygody z siedmioma różnymi gatunkami. Każdy rozdział omawia inny aspekt ptasiej istoty. Oto siedem podstawowych prawd o ptakach.

Pierwsze, co moim zdaniem musicie wiedzieć o ptakach, to że każdy z nich ma osobowość. Dlatego zaczynam tę książkę od Dam, moich czułych, inteligentnych i niezwykle oryginalnych kur, które przychodzą na zawołanie, uwielbiają odwiedzać sąsiadów i przyjaźnią się lub walczą z innymi kurami. Chociaż stado to przede wszystkim społeczność, każda kura jest inna, a osobowość każdej z nich okazuje się niezwykle istotna dla dynamiki stada. Ludzie, którzy rzadko stykają się z kurami, zawsze są zdziwieni, kiedy się o tym dowiadują – pamiętajcie więc, że gdy traficie między ptaki, musicie być przygotowani na spore zaskoczenie.

Druga podstawowa prawda jest taka, że ptaki są dinozaurami. Zapewne trudno to dostrzec, kiedy patrzycie na puszystą sikorkę w karmniku, ale staje się oczywiste, kiedy przedzieracie się przez australijski las deszczowy w stanie Queensland w poszukiwaniu siedemdziesięciokilogramowego kazuara, ptaka wielkości człowieka, mającego na czaszce kostną narośl w kształcie hełmu i po zabójczym pazurze na każdej stopie. Idąc po śladach ptaka, które jako żywo przypominały ślady tyranozaura, podróżowałam w czasie ku erze cudownych przemian.

Linia dinozaurów, które stały się ptakami, zostawiła ziemię na rzecz nieba. W ten sposób ptaki całkowicie zmieniły swoje ciała – i wewnątrz, i na zewnątrz. My, ssaki, składamy się głównie z ciężkich płynów, ale, jak podkreślam w jednym z rozdziałów: ptaki są zrobione z powietrza. Ich kości są puste, pióra ważą więcej niż szkielet. Ciała są pełne worków powietrznych, a pióra, także wydrążone, są stworzone do łapania powietrza i poruszania nim. Ptaki to w zasadzie pokryte piórami bąbelki powietrza – niezwykle frustrujący fakt dla ptasich rehabilitantów, ponieważ ich trud polega na leczeniu lub wychowywaniu istot, których kruchość jest konieczna do zdobywania nieba. Miałam ogromne szczęście poznać kobietę, której praca jest znacznie trudniejsza niż większości ptasich rehabilitantów. Specjalność Brendy Sherburn to odchowywanie osieroconych piskląt kolibrów, ptaków wykluwających się z jaj wielkości ziarna fasoli i mających po wykluciu gabaryty trzmiela. Są spowitym w światło powietrzem – najlżejszymi ptakami na niebie.

O czym jeszcze musimy wiedzieć, zanim zaczniemy rozumieć, co czyni ptaka ptakiem? Przede wszystkim o jego dzikości. Nawet papużka falista czy kura na podwórku jest dziksza od większości ssaków. Postanowiłam więc zgłębić tajniki sokolnictwa, ponieważ jastrzębie i sokoły są kwintesencją genialnego instynktu, który najpełniej ukazuje dzikość wszystkich ptaków.

Ptaki umieją patrzeć na świat w sposób, który nam jest obcy. Mogą zobaczyć polaryzację światła i ultrafiolet. Widzą kolory, o których nam się nawet nie śniło. Wyczuwają pole magnetyczne Ziemi, kierują się subtelnymi zmianami zapachu i ciśnienia atmosferycznego. Chłoną obce nam aspekty tego świata i używają ich do okrążania kuli ziemskiej. Dopiero teraz zaczynamy pojmować, jak ptakom udaje się dokonywać tych niezwykłych wyczynów, a pomagają nam w tym jedne z najzwyczajniejszych i najbardziej niedocenianych ptaków, gołębie – bohaterowie piątego rozdziału.

Nie dość, że ptaki zostały obdarzone instynktami i zmysłami, których nam brakuje, ich potencjał intelektualny bywa szokująco zbieżny z naszym. Niektóre doceniają sztukę i są w stanie nauczyć się rozróżniać obrazy Moneta i Maneta. Inne lubią tańczyć – i podczas zbierania materiałów do tej książki tańczyłam z jednym z nich. Wokalne zdolności ptaków są oczywiście tak legendarne, że w wielu kulturach mówi się, że to ptaki nauczyły ludzi muzyki. Są ptaki, które potrafią z sensem rozmawiać z nami w naszym języku – coś, czego, zdaniem wielu naukowców, zapewne nie byliby w stanie zrobić nasi bliscy człowiekowaci kuzyni, neandertalczycy. Ptaki jednak umieją i piszę o tym, co nam mówią.

I wreszcie, aby zrozumieć prawdę o ptakach, musimy uznać ich wszechobecność: ptaki są wszędzie. Ostatni rozdział opowiada o wyprawie do zimowiska wron, gdzie można spotkać dziesiątki tysięcy ptaków, kolonie, które niegdyś mieszkały na terenach wiejskich, lecz – podobnie jak większość ludzi na całym świecie – przeniosły się do miast. Jak mieszkańcy miasta reagują na nowych sąsiadów? I czy to mówi nam coś o przyszłości ludzi i ptaków mieszkających razem na tej pięknej, zielonej ziemi?

Kiedy zaczęłam zbierać materiały do książki, zadzwoniła do mnie z niezwykłą propozycją moja przyjaciółka Gretchen Vogel: powinnyśmy wybrać się razem do kościoła. Wychowałam się w rodzinie metodystów, ona – katolików, ale miała na myśli Pierwszy Uniwersalistyczny Kościół w West Chesterfield w stanie New Hampshire, około godziny jazdy samochodem od mojego domu i dwudziestu minut od jej. W lokalnym dzienniku przeczytała o kazaniu, które miało zostać wygłoszone w tym tygodniu. Jego tytuł brzmiał: Ptakologia. Jak mogłam się oprzeć?

W małym kościółku z 1830 roku w prezbiterium nie wisiał krzyż, a sufit pomalowano na jasnoniebiesko, w kolor nieba. Tamtej niedzieli Gretchen i ja dołączyłyśmy do grupki sześciu wiernych. Mszę odprawiała wizytująca pastorka, wielebna Elaine Bomford.

Uśmiechnięta, elokwentna kobieta w okolicach pięćdziesiątki przywitała nas wyznaniem, że słowo „ptakologia” to jej wynalazek. Wymyśliła „ptakologa”, aby opisać osobę, która – w przeciwieństwie do ornitologa, człowieka z fikuśnym stopniem naukowym – nie ukończyła żadnych studiów kierunkowych. Aby zostać ptakologiem, powiedziała, „musisz po prostu cenić ptaki i w jakiś sposób być za nie wdzięczny”. Wszyscy możemy stać się ptakologami, dodała – i powinniśmy do tego dążyć. Ponieważ oglądanie ptaków „wzmacnia duszę”.

Ptakolog, wyjaśniła, „doświadcza widocznej w ptakach boskości stworzenia”.

To w dużej mierze odpowiada temu, co zawsze czułam na widok ptaka – jakiegokolwiek. Starożytni wierzyli, że ptaki zsyłają wiadomości od bogów: czy bitwa zostanie wygrana czy nie, czy miasto spłynie dostatkiem czy też dotknie je głód. Ptaki przynoszą nam wieści, ale niekoniecznie takie, jakich szukali starożytni. Przez wzgląd na odmienny rodowód, ponieważ zbudowane są z innych materiałów niż my, z racji mocy, które posiadają, a my nie, i ponieważ – mimo zasadniczych różnic – w dużym stopniu łączy nas doświadczenie umysłowe i emocjonalne, ptaki przynoszą nam wiadomości o wiele ważniejsze niż te dotyczące ludzkiego życia. Przynoszą wieści o ważniejszym i cudowniejszym życiu, o świecie, który my, ograniczeni ludzkimi zmysłami, ledwie zaczęliśmy dostrzegać.

Ptaki uczą nas szacunku – cnoty, która, jak pisze klasyk i filozof Paul Woodruff, „zaczyna się od dogłębnego zrozumienia ludzkich ograniczeń”. Żadne istoty nie uświadamiają nam naszych ograniczeń lepiej niż ptaki. Kiedy widzimy ptaka w locie lub pozwalamy sercu roztopić się w dźwiękach ich pieśni, wzbiera przed nami tajemnica świata – tajemnica, którą chcemy objąć, a nie posiąść.

Tamtego dnia w kościele wielebna Bomford poprosiła nas, abyśmy przeczytali z nią na głos fragment książki Terry Tempest Williams Refuge [Schronienie].

– „Modlę się do ptaków” – czytaliśmy – „ponieważ wierzę, że uniosą wieści mojego serca...”.

Och, tak – pomyślałam. Nadszedł właśnie czas migracji i na widok każdego „V” nad głową modliłam się o ich bezpieczną podróż.

– „Modlę się do ptaków” – kontynuowaliśmy – „ponieważ przypominają mi bardziej to, co kocham, niż to, czego się boję...”.

Pomyślałam o czasie spędzonym z emu. Od pierwszego wejrzenia zakochałam się w nich dziko, namiętnie i całą sobą. Pracowałam wtedy sama na terenie rezerwatu wombatów w outbacku[1] i zbierałam próbki roślinne. W pewnej chwili podniosłam głowę i je zobaczyłam: trzy ptaki wielkości wyprostowanego człowieka, zbliżające się do mnie na długich, pełnych gracji, wyginających się do tyłu nogach – tak silnych, że mogłyby zakończyć moje życie jednym kopnięciem. Nagle poczułam, że choć są takie dziwne, doskonale je znam. Nie było miejsca na strach. Moje serce wypełnił podziw.

Czytając słowa Terry Tempest Williams, podziękowałam wszystkim ptakom, które w życiu kochałam: mojej szmaragdolotce meksykańskiej Jerry’emu, nimfie Kokopelli, która lubiła siedzieć mi na głowie i gwizdać motyw przewodni z National Geographic, gdy rozmawiałam przez telefon, moim ukochanym Damom. Wtedy oczywiście nie wiedziałam, że dzięki pracy nad tą książką pokocham znacznie więcej ptaków: tańczącego kakadu Śnieżka, myszołowce o imionach Jazz, Ogień i Dym, umiejącego mówić żako, Griffina, dwa osierocone kolibry, które – kiedy piszę te słowa – mogą dzięki Bogu wychowywać własne dzieci gdzieś w Kalifornii.

– „...I na koniec moich modłów” – czytało kilkoro z nas zgromadzonych tego ranka w kościele, ptaki – „uczą mnie słuchać”.

To była moja modlitwa, kiedy zaczęłam pracę nad książką. Mam nadzieję, że ptaki, które spotkacie na kolejnych stronach, nauczą tego również was.

Sy Montgomery

19 maja 2009

Hancock, New Hampshire

Typowe rasy kur.

1

Kury

Ptasie osobowości

– Dzień dobry, Damy!

Nawet jeśli żadnej nie ma w zasięgu wzroku, wołam je, gdy tylko zza stosu drewna wchodzę na podwórko. Choć krzątają się na kilku hektarach trawy, lasów i krzaków – polują na pryzmie kompostu, patrolują plantację borówek sąsiada, grzebią w liściach pod kamiennym murkiem – wiem, że przybiegną. Kilkanaście sięgających łydki czarnych i czarno-białych postaci, rozkładających skrzydła jak dzieci rączki, aby utrzymać równowagę, lub bijących skrzydłami powietrze, aby przyspieszyć, biegnie do mnie na czteropalczastych, pokrytych łuskami nóżkach, zachowując się jak oszalałe z entuzjazmu fanki na widok gwiazdy rocka. Dzięki temu powitaniu czuję się popularna jak Beatlesi – nawet jeśli mój osobisty fanklub składa się wyłącznie z drobiu.

Można mnie też porównać do jeżdżącej po okolicy furgonetki z lodami, choć preferuję zdrowszą żywność. Często bowiem przychodzę z jedzeniem – przynoszę z domu obierki, skrawki surowego ciasta, a czasem opakowanie wiejskiego serka, który kupuję tylko dla nich. Moje kury, jak wiele zwierząt domowych, szczególnie lubią karmienie z ręki. Szefowa stada, stojąca tuż przede mną, pochyla głowę, żeby obejrzeć dokładnie moje dary jednym, pełnym sceptycyzmu pomarańczowym okiem. Potem chwyta pierwszy kęs w twardy czarno-bursztynowy dziób – a wtedy reszta dostaje korby. Wszystkie dziobią z dzikim zapałem, wystarczająco mocno, żeby skaleczyć mnie w dłoń. Jeśli w bufecie, który im serwuję, znajdzie się jakiś szczególnie łakomy kąsek – ogryzek jabłka, pieczona skórka kabaczka – w pewnym momencie któraś z pewnością go złapie. Zwyciężczyni, ścigana przez swoje siostry, będzie uciekać tak długo, aż smakołyk zostanie jej skradziony albo zdąży go połknąć. Wiąże się to zwykle z dziesięcioma minutami niezłej zabawy.

Często jednak nie przynoszę jedzenia. Zjawiam się tylko z wizytą. Takie momenty są najprzyjemniejsze, bo Damy nie wyglądają na rozczarowane. Kręcą się przy moich stopach, radosne i podekscytowane, wiedzą bowiem, że mogą liczyć na inne przyjemności. Czekają, aż każdą z nich podniosę, zmierzwię pióra i pocałuję w ciepły, czerwony, gumowaty grzebień.

Lubią też, kiedy przebiegam dłonią po gładkiej powierzchni ich grzbietów. Przysiadają, unoszą lekko skrzydła, stroszą pióra z tyłu głowy, poddając się pieszczocie. Zaczynam od karku, a gdy moja ręka znajduje się w połowie drogi, kura wygina grzbiet w łuk. Na koniec delikatnie zamykam dłoń wokół piór na ogonie, aż wyślizgną mi się spomiędzy palców – w podobny sposób można głaskać kota. Potem całą operację zaczynam od nowa i trwa to do chwili, aż kura ma dość i osiąga stan, na który mówimy „przegłaskanie”. Stroszy się, otrząsa i − upewniona co do moich uczuć – odchodzi, żeby zająć się swoimi kurzymi sprawami.

Kiedy przykucam, żeby pogłaskać jedną z nich, innej zdarza się wskoczyć mi na udo i cierpliwie czekać na swoją kolej. Rozmawiam z nimi. „Drogie Damy! Jak się macie? Znalazłyście dziś jakieś przepyszne robaczki? Co było w kompoście?” Podejmują rozmowę swoimi śpiewnymi kurzymi głosikami.

Goście, którzy widzą to po raz pierwszy, są zaskoczeni. „Nigdy nie widziałem czegoś podobnego!”, mówią. „Zawsze myślałam, że kury są głupie!” „Czy to możliwe”, dziwią się, „że one cię znają?”

Oczywiście, że mnie znają. Znają również sąsiadów. W ciągu ponad dwudziestu lat życia z kurami przekonałam się, że z niektórymi ludźmi i zwierzętami tworzą głębokie więzi, a z innymi nie. Kilka uwielbiało naszą świnkę, Christophera Hogwooda, który mieszkał z nami przez czternaście lat i miał swoją zagrodę obok ulokowanego w stodole kurnika. Niektóre wolały nawet nocować z nim, nie ze swoimi siostrami, i mościły się na jego ogromnym boku. Co ciekawe, żadna z kur nigdy nie zaprzyjaźniła się z naszymi border collie. Nigdy też nie odwiedzają sąsiadów po drugiej stronie ulicy, za to uwielbiają wpadać do mieszkającej obok pary emerytów. Kiedy słyszą trzask drzwi wejściowych u Bobbie i Jarvisa Coffinów, przeskakują niski kamienny murek oddzielający nasze podwórka i biegną się z nimi przywitać. Jarvisowi zdarza się w letnie dni odpoczywać w hamaku rozciągniętym między drzewami na podwórku, a wtedy Damy gromadzą się pod nim, niektóre nawet podskakują, próbując zdrzemnąć się razem ze swoim ludzkim znajomym (jak dotąd bez powodzenia). Kurom zdarza się nachodzić Coffinów i utrudniać im wsiadanie do samochodu. Zwykle Bobbie i Jarvis rzucają im wtedy łuskaną kukurydzę, którą kupują na podobne okazje i trzymają w szopie, i wymykają się, gdy ptaki jedzą. Bobbie wyznała mi, że czasami, kiedy jej się spieszy, cichutko skrada się do samochodu, żeby uniknąć przeciągającej się wizyty naszych kur.

Jarvis Coffin z Damami.

Czasami Damy nie czekają, aż Coffinowie wykonają pierwszy ruch. Kilka śmielszych zasłynęło lotem nad drewnianymi schodkami prowadzącymi na werandę Bobbie i Jarvisa – tę na piętrze. Niezły wyczyn, biorąc pod uwagę, że kury to prawie nieloty. Zazwyczaj jednak zbierają się na werandzie na parterze i cicho omawiają swoje plany, zerkając co jakiś czas przez szybę i starając się przyciągnąć uwagę ludzkich przyjaciół, a tym samym zachęcić ich do wyjścia i do zabawy.

Czasami kury przychodzą, kiedy Coffinowie mają gości. Ich znajomi niezmiennie są pod wrażeniem.

– Nie wiedzieliśmy, że macie kury! – wołają, a potem są w szoku, że nasze kury, podobnie jak oni sami, po prostu lubią odwiedzać swoich miłych sąsiadów.

Niektórzy używają słów takich jak „zdumiewające”, aby opisać przyjaźń między ludźmi a drobiem. Ale bardziej zdumiewające jest co innego: nie to, że ptaki tak dużo wiedzą o nas, ale że ludzie mają tak skąpą wiedzę o żyjących tuż obok ptakach – nawet o tak powszechnych i łatwo rozpoznawalnych, jakimi są kury.

Człowiekowi się wydaje, że sporo o kurach wie, i można pomyśleć, że faktycznie powinien: na Ziemi jest około dwudziestu procent więcej kur niż ludzi, a ponieważ kura z definicji jest ptactwem domowym (wszystkie podgatunki mają wspólnego przodka, kura bankiwę z Azji Południowo-Wschodniej), zazwyczaj żyje wśród ludzi. W Stanach Zjednoczonych są co najmniej cztery miejsca nazwane na cześć kur, w tym miasta Chicken na Alasce i Chickentown w Pensylwanii. W 1939 roku władze stanu Delaware wybrały na ptaka stanu błękitną kurę, lokalną odmianę (choć nie osobną rasę) bojowca, odpierając sprzeciw członkiń Stanowej Federacji Klubów Kobiet Delaware (które chciały kardynała szkarłatnego).

Mimo to nasza kultura rzadko opiewa zalety kur, a jeszcze rzadziej obdarza je szacunkiem, na który zasługują. Kiedyś w samolocie siedziałam obok mężczyzny, który szczegółowo opisywał mi cechy gatunku: są głupimi, obrzydliwymi, brudnymi, tchórzliwymi, czasem kanibalistycznymi automatami. Jak wyrobił sobie tę opinię? Okazało się, że pracował na fermie drobiu – w jednym z przedsiębiorstw, gdzie w celach konsumpcyjnych hoduje się większość kur w Stanach Zjednoczonych – w cuchnącym, przepełnionym magazynie przypominającym więzienie.

To nie jest najlepsze miejsce, żeby kogoś poznawać. Podobnie jak nie jest nim talerz z obiadem. Dla większości ludzi jednak relacje z kurami mają na ogół charakter kulinarny. Pierwsza definicja słowa „kurczak”, na którą natknęłam się w internecie, nie wspomina nawet, że to ptak. To „mięso kury przeznaczone do jedzenia”. Według Narodowej Rady Drobiu (National Chicken Council) przeciętny Amerykanin zjada prawie czterdzieści kilogramów kurzego mięsa rocznie, co oznacza, że jest to najpopularniejsze mięso w Stanach Zjednoczonych[2]. Rocznie mniej więcej 8,9 miliarda ptaków jest pieczonych, gotowanych, mielonych, smażonych i sprzedawanych w Kentucky Fried oraz przekształcanych we wszystko, od McNuggets do słynnej „żydowskiej penicyliny”, jak czasem nazywa się rosół (jedna z moich znajomych, wielokrotnie nagradzana dziennikarka i utalentowana kucharka, doznała szoku, kiedy w okolicach czterdziestki dowiedziała się, że można ugotować zupę bez kurczaka).

Niepokojący fakt, że w drodze do garnka kura po dekapitacji może nadal biegać, w nikłym stopniu zwiększa uznanie dla bardziej wyrafinowanych cech tego gatunku. Istotnie, pewien kogut żył przez osiemnaście miesięcy po tym, jak jego głowa została odcięta. Farmer Lloyd Olsen, chcąc dogodzić teściowej, która szczególnie gustowała w gotowanej kurzej szyi, nie zdołał koguta zabić – siekierka ominęła żyłę szyjną i pozostawiła jedno ucho oraz większość pnia mózgu nietknięte. Ofiara nie tylko przeżyła, ale nawet przytyła − z kilograma do prawie czterech, a także między 1945 a 1947 rokiem zdobyła sławę jako Bezgłowy kurczak Mike w objazdowym muzeum dziwnych stworzeń. W rodzinnym mieście koguta, Fruicie, w stanie Kolorado, w trzecim tygodniu maja do dziś organizowany jest doroczny festiwal Dzień Bezgłowego Mike’a – dzień wyścigów, zabaw i jedzenia, mający na celu, zdaniem organizatorów, uczczenie „godnej podziwu woli życia” ptaka. Niestety jednak także ze względu na historię Mike’a większość ludzi myśli, że o kurach „wiedzą wszystko”, zwłaszcza jedną rzecz: to automaty, zbyt głupie, by wiedzieć, czy są martwe, czy żywe.

W ciągu kilku minionych dekad, podczas których dzieliłam życie z kolejnymi stadami kochających, pracowitych i zaradnych ptaków, uświadomiłam sobie, że prawie wszystko, co ludzie „wiedzą” o kurach, mija się z prawdą.

Moją edukację zapoczątkowała Gretchen Vogel. Kiedy wraz z mężem kupiliśmy studwudziestoletnią farmę, którą wcześniej wynajmowaliśmy w południowo-zachodniej części New Hampshire, to ona podarowała nam pierwsze stado kur jako prezent mający ożywić pustą stodołę. Gretchen – mieszkająca blisko nas – uprawia warzywa organiczne i hoduje kuce connemara, a gdy kilka lat wcześniej wprowadziła się na swoją farmę, przyjaciel dał jej prezent w postaci dwunastu własnoręcznie odchowanych czarnych kur. Gretchen była zachwycona perspektywą pozyskiwania świeżych brązowych jaj w dowolnych ilościach (w dodatku codziennie), stado dało jej jednak coś znacznie cenniejszego.

– To był najbardziej niezwykły dar, jaki kiedykolwiek otrzymałam – powiedziała. – Dostałam cały kurzy wszechświat.

Oczywiście wtedy nie miałam pojęcia, o czym mówi. Ale bardzo chciałam mieć własne stado. Każde napotkane zwierzę w jakiś sposób wzbogacało moje życie. Uwielbiam ptaki – mieszkałam z ziębami i papużkami falistymi, nimfami i nierozłączkami, a także z przepiękną czerwono-niebieską papugą z Australii, rozellą królewską – ale nigdy z całym stadkiem. Co kury mi pokażą?

– Przekonasz się – obiecała Gretchen. – Nigdy wcześniej nic mnie tak nie uszczęśliwiło.

W sklepie z paszami sieci Agway Gretchen zamówiła dla nas dwanaścioro piskląt tej samej rasy, od której zaczęła się jej historia – black sex link. Nazywają się tak, ponieważ tuż po wylęgu samiczki są biało-czarne, więc łatwo można je oddzielić od zadziornych kogucików, zapobiegając tym samym kłopotom w kurniku. Odchowała pisklaki w inkubatorze na swojej farmie. Często je z mężem odwiedzaliśmy. Trzymaliśmy popiskujące kurczaczki w dłoniach, kładliśmy sobie na kolanach albo na swetrach, mówiąc cichutko do każdej kurki, żeby się z nami zapoznały. Kiedy stały się wystarczająco duże – już nie puchate kuleczki, lecz eleganckie, smukłe czarne miniaturki późniejszych Dam – zamieszkały w naszej stodole. Rozpoczęły się podróże po Wszechświecie Kur.

Początkowo bałam się, że uciekną albo się zgubią. W dolnej kondygnacji stodoły przygotowaliśmy dla nich przytulny, bezpieczny dom: podłoże wysypaliśmy trocinami, zamontowaliśmy dozownik świeżej wody i korytko na jedzenie, a także niezbyt wysoko przytwierdziliśmy żerdki. Ustawiliśmy też wyłożone sianem gniazda zrobione z klatek dla królików, dawnych mieszkańców stodoły, gdzie w przyszłości będą mogły składać jajka. Na noc kurczęta muszą być zamknięte, aby chronić je przed drapieżnikami, ale za dnia nie chcieliśmy ich ograniczać; fajnie, gdyby mogły sobie biegać wolno po podwórku. Tylko skąd będą wiedzieć, że tutaj teraz mieszkają? Czy skojarzą, że stodoła jest ich schronieniem i zechcą do niej wrócić, gdy już je wypuścimy? Kiedy byłam w siódmej klasie, moja rodzina po raz kolejny się przeprowadziła. Pierwszego popołudnia w nowym domu dosłownie zgubiłam się na własnym podwórku. Z jakiej racji sześciotygodniowe kurki miałyby sobie lepiej poradzić?

Gretchen zapewniła mnie, że to żaden problem.

– Zostaw je w kurniku na dwadzieścia cztery godziny – powiedziała. – Potem możecie je wypuścić. Zobaczysz, nie będą się oddalać. A kiedy się ściemni, same wrócą do środka.

– Ale skąd one to wiedzą? – spytałam.

– Po prostu wiedzą – odparła. – Kury zwyczajnie wiedzą takie rzeczy.

Kiedy przed zmierzchem zobaczyłam, że każda z kur siedzi spokojnie na swojej grzędzie, zrozumiałam, że Gretchen miała rację.

Kury wiedzą bowiem masę rzeczy, wiele z nich od urodzenia. Tak samo jak pozostali członkowie rzędu Galliformes (kuraków lub grzebiących), dopiero co wyklute kurczaki są zadziwiająco dojrzałe i ruchliwe; potrafią chodzić, dziobać i biegać już w kilka godzin od wyjścia ze skorupki.

Ptaki, które przyjęły tę strategię rozwoju, nazywa się zagniazdownikami. I podobnie jak u ich przeciwieństwa, gniazdowników (wśród nich są takie stworzenia jak ludzie i ptaki śpiewające, które przychodzą na świat nagie i bezradne), strategie te wyrzeźbiły eony adaptacji, w której kluczowe stały się kwestie pożywienia i drapieżników. Jeśli budujesz gniazdo na ziemi, a większość grzebiących tak robi, warto zabrać swoje dzieci z tego miejsca tak szybko, jak to możliwe: zanim ktoś ci je zje. Kuraki lęgną się zatem porośnięte puchem, mają otwarte oczy i opuszczają gniazdo w ciągu dwudziestu czterech godzin od wyklucia (australijski nogal prążkowany rozpoczyna życie, wykopując się z gniazda, głębokiego dołka zasypanego butwiejącymi roślinami, i od razu ucieka do buszu – nigdy nie poznając żadnego ze swoich rodziców).

To, że wylęgające się z jaj kurczęta wiedzą, jak chodzić, biegać, dziobać i grzebać, jest bardzo dziwnie interpretowane: wielu ludzi uznaje to za dowód głupoty. A przecież instynkt nie jest głupotą (w końcu Einstein urodził się, wiedząc, jak ssać). Instynkt nie uniemożliwia przyswajania wiedzy. W przeciwieństwie do mnie, skołowanej siódmoklasistki (od tego czasu nie zrobiłam zbyt wielkich postępów), młode kury szybko zaczynają orientować się w przestrzeni. Podczas licznych eksperymentów badacze nauczyli kilkudniowe pisklęta, jak używać jako wskaźników odległych i bliskich punktów orientacyjnych, by znajdować ukryte jedzenie. Włoscy naukowcy wykazali, że piętnastodniowe pisklaki, po zaledwie tygodniowym treningu polegającym na wyszukiwaniu pożywienia ukrytego pośrodku klatki, umieją prawidłowo wskazać centrum każdego terenu – nawet w przypadku braku punktów orientacyjnych. Co jeszcze bardziej zadziwiające, potrafią to zrobić w miejscu, którego nigdy wcześniej nie widziały, niezależnie od tego, czy obszar jest okrągły, kwadratowy czy trójkątny. Jak? Pisklęta „prawdopodobnie opierały się na wizualnym szacunku odległości od ich obecnej pozycji”, napisał naukowiec z uniwersytetu w Padwie, Luca Tommasi, w „Journal of Comparative Physiology”, „[...] ale nadal należy określić, w jaki sposób pisklęta mierzą odległości”.

Nigdy nie ustaliliśmy, skąd nasze pierwsze kury wiedziały, że stodoła to ich nowy dom. Nigdy się też nie dowiedzieliśmy, w jaki sposób zdołały się domyślić, gdzie leżą granice naszej działki. Ale tak właśnie było. Początkowo lubiły przebywać w pobliżu kurnika. Gdy jednak rosły, zaczęły wszędzie za mną chodzić – najpierw popiskując jak ciche dzwoneczki, a później prowadząc między sobą ożywione i poważne dyskusje. Jeśli wieszałam pranie, sprawdzały, co jest w koszu. Jeśli pieliłam rabatkę, przyłączały się i razem ze mną rozgarniały ziemię silnymi, zrogowaciałymi łapkami, a potem cofały się, żeby zobaczyć, co wykopały. (Zakładam, że za każdym razem, gdy grzebałam w ziemi, myślały, że szukam robaków). Kiedy mój mąż Howard i ja jedliśmy obiad przy stole piknikowym pod wielkim klonem srebrzystym, Damy nam towarzyszyły. Gdy zjawił się teść, żeby pomóc mojemu mężowi zbudować kojec dla Christophera Hogwooda – wtedy jeszcze maleńkiego prosiaczka – Damy kręciły się pod nogami, nadzorując każdy ruch. Kury były wyraźnie zainteresowane budową, dziobały lśniące gwoździe, wyciągały w górę szyje, żeby lepiej widzieć, do czego służą poszczególne narzędzia i przez cały czas wymieniały się komentarzami. Zanim tata Howarda zobaczył to wszystko na własne oczy, sam był zdania, że kury nie są zbyt mądre. Sprawiły jednak, że zmienił opinię. Po kilku godzinach zauważyłam, że zaczął się do nich zwracać. Sięgając po młotek, który akurat oglądały, mówił bezpośrednio do nich, z szacunkiem: „Bardzo panie przepraszam” – jakby odzywał się do mojej teściowej i do mnie podczas mijania się w przejściu.

Kiedy ich ludzcy znajomi są w domu, a tak bywa przez większość czasu, Damy eksplorują świat na własną rękę. Kura potrafi poruszać się z prędkością czternastu kilometrów na godzinę, co sprawia, że może odejść dość daleko, a nasze wędrują sobie swobodnie, wedle ich woli. Ale Damy intuicyjnie znają granice naszej ziemi i nie wybierają się nigdzie dalej. Nigdy nie przeszły przez ulicę i przez lata nie przeskakiwały niskiego kamiennego murku oddzielającego nas od najbliższego sąsiada. To przyszło później – i nie wynikało z żadnej fizycznej zmiany w krajobrazie, tylko ze zmiany w relacjach między ich ludzkimi przyjaciółmi.

Kiedy wprowadziły się do nas Damy, po sąsiedzku mieszkał Larry Thompson, a wraz z nim Cooper, airedale terrier. Lubiliśmy się i często odwiedzaliśmy. Gdy się wyprowadził, dom przez chwilę stał pusty, mimo to kury nie podejmowały wypraw za murek. Wtedy jednak zamieszkały tam Lilla Cabot i jej dwie blondwłose i niebieskookie córeczki, siedmioletnia Jane i dziesięcioletnia Kate. Dziewczynki, zachwycone naszą przyjacielską świnią w czarne łaty (co zrozumiałe), odwiedzały ją regularnie w stodole, przynosiły smakołyki (często było to ich drugie śniadanie ze szkoły), głaskały i nie odstępowały na krok podczas codziennych rutynowych sesji rycia ziemi. Pomagały mi także wybierać jajka i rzucać frisbee Tess, naszej suczce border collie. Wkrótce razem piekłyśmy ciasteczka, czytałyśmy historie o zwierzętach i nieustannie się odwiedzałyśmy, często kilka razy dziennie. Właśnie wtedy Damy zaczęły przeskakiwać murek. W jakiś sposób zrozumiały – wcześniej niż ludzie – że nasze dwie rodziny się połączyły.

To właściwie nie powinno mnie zaskakiwać. Dla kur relacje są niezwykle ważne. Naukowcy udowodnili, że każda kura umie rozpoznać ponad sto innych kur. Jak? Potrafią zapamiętać szereg cech w budowie ciała, a także głos. Jednak to cechy twarzy wydają się szczególnie ważne. Naukowcy A.M. Guhl i L.L. Ortmann przymocowali fałszywe grzebienie na głowach kur niosek i odkryli, że przez to stały się one obce dla członków stada. Podobnie poskutkowało przebarwienie piór na głowie. Zmiana koloru na innych partiach ciała lub nawet usunięcie części piór nie wywołało podobnego efektu. Ptaki, zupełnie jak my, widocznie patrzą na twarze swoich koleżanek i kolegów. W swojej odkrywczej książce The Minds of Birds [Umysły ptaków] Alexander Skutch opowiada historię kani, niewielkiego drapieżnego ptaka, którą podczas drugiej wojny światowej, w obozie wojskowym w Egipcie, dokarmiał pewien żołnierz, Derek Goodwin. Kiedy kania kołowała nad maszerującą kolumną identycznie ubranych mężczyzn, odnajdywała Goodwina i obniżała nad nim lot tylko wtedy, gdy unosił głowę, pokazując twarz.

Ponieważ kury żyją w stadach, umiejętność identyfikacji osobników jest jeszcze ważniejsza niż wśród kani. Przynależność do stada ma zasadnicze znaczenie dla dobrostanu kur − wynika to ze skomplikowanego systemu społecznego, zwanego porządkiem dziobania. Porządek dziobania nie zawsze wynika po prostu z hierarchii. Podczas badań nad bankiwami, bezpośrednimi przodkami kur domowych, badacz z Uniwersytetu Florydy skonstruował „socjogramy” ilustrujące relacje między wszystkimi ptakami w każdym z czterech stad. Dostrzegł kilka grup, liczących nie więcej niż trzy kury, które nie tylko odnosiły się do siebie po przyjacielsku, lecz także miały tę samą pozycję.

W porządku dziobania bardziej chodzi o porządek niż o dziobanie. Kury dziobią się nawzajem – czasami na śmierć – moje jednak (przez wiele lat i w wielu stadach) robiły to z podziwu godną dyskrecją i powściągliwością; czasami wystarczało „dziobanie powietrza” lub nastroszenie piór na grzbiecie, żeby przekazać wiadomość. Taki gest przypomina kurze o jej pozycji w grupie. Ważne, aby każdy znał swoje miejsce. Kiedy przychodzi czas na sen i zajęcie miejsc na grzędach, porządek dziobania decyduje o tym, kto obok kogo i na której żerdce śpi. Nie zawsze wpływa na to, kto je pierwszy, lecz zwykle ma dość spore znaczenie, gdy pojawia się spór o co smaczniejsze kąski i wpływa na to, kto ostatecznie wygra.

Nasze stado, mając ustabilizowany porządek, jest spokojne. Ale to nie znaczy, że nie dotyczy go problem przemocy. Skunks (którego później złapaliśmy, wywieźliśmy i wypuściliśmy) w ciągu kilku nocy przekopał się przez klepisko, po czym zabił i zjadł dwie kury. Lis porwał kolejną. Bezpański pies zadusił kilka innych. Małe stado zaczynało się kurczyć. Kura domowa – o ile ma szczęście i po pięciu–ośmiu tygodniach nie wyląduje w supermarkecie – żyje średnio pięć–sześć lat (chociaż Matylda, bantamka w kolorze kości słoniowej, która mieszkała w Birmingham w Alabamie, żyła lat szesnaście, trafiając w ten sposób do Księgi rekordów Guinnessa i do programuThe Tonight Show). Pomyślałam smutno o dniu, kiedy moje stado zostanie zredukowane do garstki zasuszonych ze starości kur po menopauzie. Po raz kolejny jednak Gretchen wiedziała, co robić, i co kilka lat stosuję się do jej zaleceń: odmładzam stado, dodając kurczaczki, które odchowuję sama.

Przychodzą pocztą – jak dostawa z delikatesów albo książka z księgarni internetowej. Tyle że ta paczka popiskuje. Kiedy składam zamówienie, zawsze mówię na poczcie, żeby uważali na moją specjalną dostawę, a Mike lub Janet dzwonią do mnie w chwili, gdy trafia do nich pakunek z Cackle Hatchery w Lebanon w stanie Missouri – pudełko żywych piskląt, które wylęgły się zaledwie dwa dni wcześniej.

Z czułością podnoszę perforowaną pokrywkę wyściełanego słomą kartonowego pudełka, niewiele większego od bombonierki. Puszyste popiskujące kurczaczki wciąż są okrąglutkie jak jajeczka. Nigdy nie widziały (i nie zobaczą) kury, która zniosła jaja, z których się wylęgły. Jestem teraz ich matką i kocham je z czułością, która nigdy nie mija.

W moim gabinecie, gdzie piszę, przygotowuję kurczętom spory przycięty karton po lodówce, wyłożony gazetami i trocinami, w którym mogą swobodnie biegać. Zamontowałam też lampę grzewczą. Od pierwszego razu utarło się, że wychowuję pisklęta w gabinecie, i nie widzę w tym nic dziwnego. Brałam prysznic z papugą nimfą, spałam z psem, a w lecie spędzałam wiele słonecznych godzin, leżąc na trawie ze świnią. Dlaczego miałabym nie trzymać popiskujących piskląt w gabinecie?

Przez cały dzień co najmniej jeden kurczaczek, a często kilka po mnie łazi. Przez kolejne sześć tygodni, dopóki pióra nie zastąpią ich dziecięcego puchu, cały dzień piszę z pisklątkiem lub dwoma na kolanach, pod swetrem, na ramieniu lub na kolanie. Kiedy któreś zaczyna skubać mój złoty krzyżyk na szyi lub, co gorsza, skakać po klawiaturze, uznaję to za sygnał, aby odłożyć te pisklęta i wziąć z pudełka inne. Zdarza się, że podczas rozmowy telefonicznej z kimś nieznajomym słyszę pytanie: „Dzwonisz z zoo?”.

Tymczasem stało się coś magicznego. Konrad Lorenz – laureat Nagrody Nobla, którą otrzymał za nowoczesne badania zachowań zwierząt – nazwał to wdrukowaniem. Etologowie zwracają uwagę, że wdrukowanie to nie instynkt i że nie wiąże się ono z nauką. To coś zupełnie innego. Większość nowo wyklutych ptaków łownych, w tym indyki, kaczki, kuraki i gęsi, podąża za pierwszym zobaczonym poruszającym się obiektem, który zwykle jest − co oczywiste − ich matką. Pracując z dopiero co wyklutymi pisklętami gęsi gęgawy, Lorenz jednak odkrył, że nie uznają one dorosłej gęsi za przedstawiciela swojego gatunku instynktownie. Jeśli to człowiek jest pierwszym poruszającym się stworzeniem, które widzi gąsiątko, będzie ono podążało za człowiekiem, tak jakby był jego rodzicem. Widać to na wielu uroczych zdjęciach przedstawiających białobrodego naukowca idącego ścieżką lub płynącego po stawie w jego rodzinnym Altenbergu w Austrii − za nim zaś ciągnie rządek puszystych piskląt.

Zajmowanie się pisklętami w gabinecie wiąże się z masą sprzątania. Wątpliwej urody plamy zdobią ubrania i zasychają we włosach. A kiedy pisklętom zaczynają rosnąć pióra, wszystkie powierzchnie – książki, zdjęcia, mapy, notatniki, komputer – pokrywają się grubą warstwą pudru. (Każde nowe pióro rośnie w keratynowej osłonce, która po jakimś czasie pęka na maleńkie kawałki; chociaż pojawianie się nowych piór na miejscu starych powtarza się stosunkowo często, w żadnym innym momencie nie ma aż tyle pyłu). Ale warto się pomęczyć. Uwielbiam te nieustraszone, wiecznie czymś zajęte istotki, od maleńkości pełne życia i celów. Jestem zaszczycona, że idę po śladach wielkiego Lorenza – tak jak pisklęta pójdą po moich. Z tym mechanizmem wiążą się również zalety dostrzegalne na późniejszym etapie: pisklęta z wdrukowanym obrazem człowieka do niego będą kierować wiele wrodzonych reakcji, których odbiorcami w normalnych warunkach byliby członkowie ich gatunku. W ten sposób staję się honorową kurą.

Samiec kura bankiwy.

Samice kura bankiwy.

Kury z puszystymi czubami, kury z opierzonymi stopami, kury z turkusowymi uszami, kury, które składają zielone jajka (ale nie z szynką), kury z ogonami na sześć metrów... Kiedy składałam pierwsze zamówienie w wylęgarni, miałam wiele ras do wyboru. Kury żyją z ludźmi od bardzo dawna (niektórzy szacują, że nawet od ośmiu tysięcy lat – dłużej niż osły i konie, dłużej niż wielbłądy lub kaczki, a zdaniem innych nawet dłużej niż świnie i bydło). Zaczynając od kura bankiwy z Azji Południowo-Wschodniej (który wygląda jak kogut na opakowaniu płatków kukurydzianych Kellogg’s), dzięki hodowli selektywnej ludziom udało się stworzyć aż trzysta pięćdziesiąt odmian – kury mieniące się opalizującymi piórkami, kury z nagą szyją (zwane gołoszyjkami, ale to najprawdziwsze kury, żadne krzyżówki), kury z długimi smukłymi nogami jak u koszykarzy, miniaturowe kurki nazywane karzełkami, które mogą ważyć niecałe pół kilograma.

Każdej zimy dumamy nad katalogami wylęgarni kur, tak jak ogrodnicy rozmarzają się nad katalogami nasion. Rzucamy okiem na superoferty: w jednym z katalogów znaleźliśmy promocję pióropuszy, asortyment ras grzebieniastych, od pięciopalczastych houdanów po złote polskie czubatki − wszystkie wyglądają tak, jakby nosiły na głowach gigantyczne, wykonane z piór peruki afro. Nawet pisklęta mają małe pióropusze. Jest też zazwyczaj promocja na eleganckie opierzone skoki: wszystkie te odmiany mają porośnięte piórami nogi, co sprawia, że ptaki wyglądają, jakby nosiły złachane kapcie. Funkcjonuje nawet „supermucha” − wybór kur, których pióra mogą być wykorzystywane do tworzenia szczególnie ozdobnych much wędkarskich. Oczywiście nie zwracamy uwagi na promocje „patelnia” i „grill”. Jestem wegetarianką i z pewnością nie zjadłabym nikogo, kogo znam.

Tak naprawdę szukamy pięknych, pełnych energii kur, które dobrze sobie radzą w chłodnym klimacie. Nasze black sex linki, oprócz połyskujących czarnych piór, czerwonych prostych grzebieni i puszystych ciałek, mają każdą z tych cech. Czasami nazywamy je mniszkami, zwłaszcza gdy każdego ranka wybiegają z kurnika jak grupka gadatliwych siostrzyczek, wychodzących z klasztoru w czarnych, podwiewanych przez wiatr habitach. Ponieważ wyglądają niemal identycznie – bez widocznych drobnych różnic w kształcie grzebieni – nie umiemy ich odróżnić (naukowcy, którzy napotykają ten problem, czasem przyczepiają kurom do skrzydeł opaski z numerem).

Kupienie ptaków różnych ras okazało się ważną zmianą: teraz łatwiej było je rozpoznać, a osobowości poszczególnych osobników zaczęły wyraźniej się ujawniać.

Kate i Jane, nasze małe sąsiadki, skorzystały z okazji, żeby ponazywać kury. Nie zrobiłam tego wcześniej z powodu wojskowego powiedzonka mojego ojca, generała: „Nigdy nie nadawaj imion kurczętom”. Wiedziałam, że nie chodzi o drób, ale o obowiązki dowódcy, który musiał pozostawać obiektywny, kiedy wysyłał oddziały do walki. Nie potrafiłam jednak pozbyć się przeświadczenia, że jeśli ponazywam kury, zdarzy się coś złego. Żeby daleko nie szukać: u jedynej, która przed pojawieniem się piskląt dostała imię, wiązało się ono z cudem unikniętej tragedii: dziewczynki wołały na nią Lisiczka, ponieważ po spotkaniu z lisem została bez ogona. Wraz ze starzeniem się naszych płowożółtych nakrapianych sussexów i czarno-białych lakenvelderek pojawiły się kolejne imiona: Śnieżka dla jednej z velderek, która była wyjątkowo piękna i lubiła latać, Madonna dla głośnej i przesadnie dramatycznej nakrapianej przedstawicielki sussexów, Matylda dla jednej z ostatnich black sex linków, która na starość zaczęła chodzić tanecznym krokiem przypominającym układ walca...

Wkrótce okazało się, że jedne kury są towarzyskie, a inne nieśmiałe, jedne głośne, a inne ciche, jedne ostrożne, a inne lekkomyślne. Było to szczególnie widoczne, gdy stawały w obliczu zagrożenia – choćby kołującego jastrzębia. Jedne chowały się w krzakach, inne gnały do kurnika. Jeszcze inne pędem biegły za dużą deskę opartą o zewnętrzną ścianę stodoły. Niektóre ukrywały się dłużej niż godzinę. Były tak dobre w chowaniu się, że czasami – zaalarmowana ostrzegawczym wrzaskiem – wybiegałam na zewnątrz, żeby ich bronić, po czym spędzałam pół godziny na próbie ich odnalezienia i zachęcania do wyjścia z kryjówek. Wyzywająca Madonna często zjawiała się jako pierwsza, a Lisiczka, z pewnością pamiętająca swojego oprawcę, siedziała w ukryciu najdłużej. Wszystkie rozumiały, że chociaż jastrzębia nie widać, może czaić się gdzieś w pobliżu.

Kury pamiętają to, co było, ale też przewidują przyszłość. Wykazano to jednoznacznie w laboratorium. W badaniu, którego wyniki opublikowano w czasopiśmie „Animal Behavior”, biolożka z Instytutu Silsoe Siobhan Abeyesinghe oraz jej pomocnicy badali zachowanie kur, korzystając z kolorowych guziczków. Kiedy kury dziobnęły w konkretny przycisk, otrzymywały w nagrodę jedzenie. Dostawały jednak jeszcze większą nagrodę, jeśli powstrzymywały się od dziobnięcia. Kiedy czekały – do dwudziestu dwóch sekund – trafiała im się większa porcja. Ptaki decydowały się czekać w ponad dziewięćdziesięciu procentach przypadków.

Takie eksperymenty pokazują, że kury „świetnie umieją robić rzeczy, które, zdaniem wielu ludzi, są dla nich za trudne”, skomentowała Christine Nicol, profesor weterynarii z brytyjskiego uniwersytetu w Bristolu. „Kury zdecydowanie mają głębsze pokłady osobowości”.

W naszej próbie zgłębienia tych otchłani dziewczęta i ja zamierzałyśmy rozszyfrować język kur. Początkowo mój mąż z powątpiewaniem odniósł się do naszych wysiłków, przekonując, że kury mówią: „Jestem kurą, jesteś kurą, jestem kurą”. Ale koniec końców i tak docenił je bardziej niż większość naukowców. Mimo że ptaki mają największe wśród kręgowców możliwości wydobywania z siebie dźwięków – znacznie lepsze od każdej gwiazdy operowej zarówno pod względem głośności, jak i zasięgu – ich konkretnych zawołań i wyszukanych pieśni nie uznaje się za prawdziwe porozumiewanie się. Nawet papugi, które mówiły do swoich opiekunów sensowne zdania, lekceważono i uznawano za naśladowców. Olśniewające głosy to jedynie nieświadome, niekontrolowane odgłosy, odzwierciedlające wewnętrzne stany ptaków (które również uważa się za nieświadome).

Starożytni wiedzieli lepiej. Angielskie augury (wróżba, zapowiedź, znak) pochodzi od czternastowiecznego francuskiego słowa augure lubaugurie, oznaczającego „wróżenie z lotu ptaków”, lub od łacińskiego augurium: