Po kręgosłupie Europy. Rowerem z Paryża do Santiago de Compostela - Dariusz Lipiński - ebook

Po kręgosłupie Europy. Rowerem z Paryża do Santiago de Compostela ebook

Dariusz Lipiński

4,0

Opis

Wbrew temu, co mógłby sugerować podtytuł, książka nie jest jedynie relacją z rowerowej wyprawy z Paryża do Santiago de Compostela, choć – oczywiście – jest nią również. Nie jest przewodnikiem turystycznym po trasie pielgrzymkowej, choć zawiera jego elementy. Jest – pisaną z nietypowej perspektywy siodełka rowerowego – próbą publicystycznej analizy niektórych problemów współczesnej Europy (tożsamość Europy, chrześcijaństwo, islam, średniowiecze, źródła i mechanizm działania współczesnej poprawności politycznej itd.), którymi w innych formach autor zajmował się wcześniej jako poseł na Sejm RP i wiceprzewodniczący Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy. Oprócz tego: trochę rozważań religijnych i filozoficznych, a także garść napisanych w lekkim stylu osobistych wspomnień, jak to z tą Europą dawno temu (a przecież tak niedawno) bywało.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 218

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (19 ocen)
8
6
3
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pkbook

Nie polecam

Wykład o tym, że Europa nie wie czym jest. Za dużo suchej historii, za mało relacji z podróży
00

Popularność




Dariusz Lipiński Po kręgosłupie Europy Rowerem z Paryża do Santiago de Compostela ISBN Copyright © by Dariusz Lipiński, 2018All rights reserved Redakcja Hanna Kossak-Nowocień Projekt okładki i stron tytułowych Agnieszka Herman Opracowanie graficzne i techniczne Dymitr Miłowanow Wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum Autora Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 faks 61 852 63 26 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.
Tomkowi, bez którego bym się nie zdecydował, i Klaudii

Dlaczego?

Spędziłem na Szlaku Świętego Jakuba siedemnaście dni, ale tak naprawdę moje Camino trwało o wiele dłużej. Pomysł przejechania rowerem trasy z Paryża do Santiago de Compostela przyszedł mi do głowy w okolicach moich sześćdziesiątych urodzin, w którymś momencie lata 2015 roku, a pierwsze impulsy były — może z wyjątkiem samego celu wyprawy, czyli odwiedzenia Grobu Świętego Jakuba Apostoła — najzupełniej świeckie: sportowe (ciekawość, czy dałbym radę, czy „sprawdziłbym się”), turystyczne (zwiedzanie atrakcyjnych regionów dwóch krajów z niepraktykowanej dotychczas perspektywy rowerowej), a nawet szpanersko-autoreklamiarskie. Ten typ motywacji zadziałał mocno, lecz — na szczęście — bardzo krótko. Po pierwsze, niemal natychmiast trochę się zawstydziłem. Wprawdzie żadna trasa pielgrzymkowa sama w sobie nie należy do sfery sacrum, co najwyżej „okołosacrum”, jednak koncept aż tak zeświecczony wydał mi się w tym przypadku straszliwie niestosowny. Po drugie, oprócz wiary odezwał się też rozum, który podpowiedział mi, że wyruszenie w taką trasę bez przygotowania musiałoby się skończyć, i to szybko, całkowitą kompromitacją.

Tak więc zarówno wiara, jak i rozum, owe dwa „skrzydła, na których duch ludzki unosi się ku kontemplacji prawdy” (Jan Paweł II, encyklika Fides et ratio), zgodnie wybiły mi z głowy zamiar w jego pierwszej, pospiesznej, wersji. Ale ziarno zostało posiane i zaczęło kiełkować. Stopniowo obkładałem się lekturami: kupiłem kilkanaście książek o Camino, przeczytałem sporo artykułów, przestudiowałem kilkaset haseł z — głównie francuskiej i hiszpańskiej — Wikipedii. Zaproponowałem udział w eskapadzie mojemu synowi Tomkowi, a on — ku mojej wielkiej radości — szybko zapalił się do pomysłu. Wreszcie, na wiele miesięcy przed 14 lipca 2016 roku, kiedy z Paryża wyruszyliśmy do Santiago, rozpocząłem przygotowania fizyczne. Jeżdżę wprawdzie rowerem o każdej porze roku, również — jeśli tylko nie ma grożących połamaniem oblodzeń — zimą, lecz czym innym jest jazda dla przyjemności, nawet jeśli od czasu do czasu bywa intensywna, a czym innym wielodniowa wyprawa zawierająca przynajmniej trzy czynniki dotychczas w takim stopniu nie sprawdzane: długotrwałość, upał i góry. Nie mam kłopotów z przejechaniem na rowerze stu czy więcej kilometrów w ciągu jednego dnia, co roku biorę udział w organizowanych w Poznaniu maratonach rowerowych, ale przecież codziennego przejeżdżania takich maratonów przez siedemnaście dni z rzędu (tyle wyszło ostatecznie ze starannie przygotowywanych planów naszej wyprawy) nigdy nie praktykowałem. Na obawę przed tą długotrwałością nie znalazłem lepszego remedium od solidnego treningu fizycznego. Przewidywane upały stanowiły drugą niewiadomą; tu nawet żadnych przygotowań nie można było poczynić poza oczywistym postanowieniem pochłaniania dużych ilości płynów oraz elektrolitów, mikroelementów, witamin i wszystkiego, do czego w takich okolicznościach namawiają lekarze. Gór zaś obawiałem się dlatego, że na co dzień jeżdżę po płaskim terenie w okolicach Poznania, po górach natomiast sporadycznie i niezbyt forsownie. Ale przynajmniej do gór można było przygotować się konkretnie. Zaplanowaliśmy sobie z Tomkiem częściowo porównywalne z hiszpańskimi (na przykład pod względem różnicy wzniesień pokonywanej w ciągu jednego dnia) trasy w okolicach Jeseníka na Śląsku Morawskim, gdzie wiele razy spędzaliśmy wakacje. Pojechaliśmy tam na przełomie maja i czerwca. Traktowałem ten wyjazd jako ostateczny test: jeśli będę miał problemy z podjazdami, to trzeba będzie całą rzecz jeszcze raz przemyśleć. Ale pod Jeseníkiem poszło lepiej, niż się spodziewałem. Pozostało więc jedynie zaopatrzyć się w niezbędny sprzęt, do tego typu wyprawy bowiem konieczny jest nie tylko rower, lecz także mnóstwo specjalistycznych drobiazgów, w moim wypadku włącznie z pojemnikiem termoizolacyjnym, chroniącym przed wysokimi temperaturami insulinę. Zaplanowanie wyprawy pod kątem potrzebnego ekwipunku technicznego przypadło Tomkowi.

Ewolucji motywów wyjazdu (jako że z biegiem czasu pobudki religijne stawały się dla mnie coraz ważniejsze) towarzyszyła ewolucja planowanej trasy mającej doprowadzić nas z Paryża do Santiago. Początkowo chcieliśmy jedynie jak najprościej dotrzeć do celu. Im bardziej motywacja stawała się historyczno-pielgrzymia, tym bliżej trasy opisanej już przez żyjącego w XII wieku mnicha Aimery’ego Picauda biegła planowana przez nas droga przejazdu: wzdłuż tak zwanej Via Turonensis we Francji i Camino francés w Hiszpanii. Ostatecznie pociąg do historyczno-pielgrzymiej wierności osiągnął takie rozmiary, że nawet miejscowości, w których zatrzymywaliśmy się na noclegi, były pod tym względem starannie dobrane. Powody jedynego — zamierzonego i niewielkiego — odstępstwa od trasy opisanej przez Picauda, na terenie Landów francuskich i Kraju Basków wyjaśniam w książce.

Książek o Camino jest sporo, ale zdecydowana ich większość poświęcona jest pielgrzymowaniu pieszo, w dodatku niemal wyłącznie (jeśli nie liczyć przygranicznego francuskiego Saint-Jean-Pied-de-Port) na terenie Hiszpanii. Nie znalazłem relacji książkowych z rowerowego pielgrzymowania Szlakiem Świętego Jakuba, które by w tak dużym stopniu jak nasze przebiegało przez Francję, na dodatek tak dokładnie odwzorowując historyczny przebieg trasy, którą pierwszy opisał Picaud. Nasz pomysł jazdy rowerami z Paryża do Santiago był więc z jednej strony oryginalny i nietypowy, a z drugiej — w blisko 90% odwzorowywał stary szlak pielgrzymi znany co najmniej od XII wieku. W czasach, w których ludzie, niekiedy przesadnie, podejmują rozmaite formy wysiłku fizycznego, najczęściej bez żadnej głębszej refleksji, tylko po to, by zmierzyć swe osiągi przy użyciu jednej z dostępnych aplikacji internetowych, wyzwanie takie jak Camino nadaje temu wysiłkowi dodatkowy wymiar. Oczywiście, dla osób wierzących najważniejszy będzie aspekt religijny. Sądzę jednak, że wymiar duchowo-intelektualny Camino jest dostępny dla wszystkich, niezależnie od wyznawanego światopoglądu. Niewiele jest na naszym kontynencie szlaków, które równie czytelnie i dynamicznie ukazywałyby oś, wokół której ukształtowała się europejska cywilizacja i kultura. To historyczny i kulturowy kręgosłup Europy, i to naprawdę jest interesujące. Wydaje mi się, że z powodów zarówno geograficznych, jak i chronologicznych sprawy te są w Polsce znane w stopniu mniejszym, niż na to zasługują.

Z całkiem praktycznego punktu widzenia rowerowe Camino jest możliwe dla osób niemal w każdym wieku i niemal na każdą kieszeń. Nasza wyprawa akurat nie była tania, bo przyjąłem pokorne założenie, że w moim wieku i stanie zdrowia samo „robienie” średnio ponad stu kilometrów dziennie w upale i często w górach wymaga regeneracji sił na należytym poziomie, a więc przyzwoitych noclegów i właściwego odżywiania się; zresztą swój limit nocy spędzanych w namiotach na kempingach bądź w szczerym polu wyczerpałem dawno temu. Lecz, w razie takiej potrzeby, Camino można przejechać czy przejść za naprawdę niewielkie pieniądze. W Hiszpanii tanie albergues znajdują się w prawie każdej, nawet najmniejszej miejscowości, a i we Francji działa sporo „stowarzyszeń jakubowych” ułatwiających znalezienie niedrogiego lub zgoła bezpłatnego noclegu; takie schronisko funkcjonuje na przykład przy bazylice św. Eutropiusza w Saintes. Ceny żywności też nie powinny stanowić bariery, bo nie odbiegają radykalnie od polskich. Nie napisałem przewodnika turystycznego, lecz informacje o możliwościach i cenach są powszechnie dostępne. I starszych, i młodszych, głęboko religijnych, letnich wyznaniowo i całkiem niewierzących zapewniam, że z wyzwaniem pod nazwą Camino de Santiago warto się zmierzyć. To coś niepowtarzalnego. Warto jednak solidnie się przygotować. Oczywiście trening fizyczny jest niezbędny, ale teoretyczny, poprzez lektury i przemyślenia, też jest ważny, bo pobudza wyobraźnię, ciekawość i refleksję, a w konsekwencji wyzwala niezbędną determinację. Jeśli się zdecydujecie — nie będziecie żałowali.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Dzień pierwszy: Paryż–Orlean (122,30 km)

Psoty świętego Jakuba

© 2018 Google

Przygotowując się do naszej wyprawy, przeczytałem gdzieś, że święty Jakub lubi płatać psoty pielgrzymom zmierzającym do jego grobu w Santiago de Compostela. Takie pouczające psikusy, które ustawiają sprawy we właściwej skali i chronią człowieka przed popadnięciem w którąkolwiek z dwu skrajności: pychę bądź przesadną skromność, nadmierną pewność lub niewiarę w siebie. Przewidujesz, że coś pójdzie łatwo, jesteś już blisko celu, na przykład blisko mety kolejnego etapu pielgrzymki i już nic niespodziewanego nie powinno się zdarzyć? Pstryk, i właśnie coś niespodziewanego się przydarza. (Niejeden raz będziemy mieli do czynienia z tym problemem). Lub przeciwnie: przeżywasz kryzys, czujesz, że nie dasz z czymś rady, może nawet chcesz zrezygnować? Pstryk, i następuje coś, co całkowicie zmienia tak zwaną postać rzeczy. (Też będziemy to przerabiali). Podobno tego typu sytuacje przytrafiają się często, można by je wręcz uznać za zjawisko typowe dla Camino. Jeśli tak, to byliśmy szybsi od średniej arytmetycznej dla takich przypadków, bo pierwszych psikusów doświadczyliśmy, zanim jeszcze oficjalnie znaleźliśmy się na Szlaku.

Nocujemy w Paryżu w pobliżu Place de Clichy. Wiem, że — oględnie mówiąc — nie jest to najbardziej elegancka dzielnica stolicy Francji, ale zawsze się tam zatrzymuję. Z trzech powodów. Po pierwsze, blisko stąd na Montmartre i do bazyliki Sacré-Coeur, a to jest mój ulubiony fragment Paryża. Po drugie, mam do tej okolicy sentyment sprzed lat, gdy dawno temu, podczas mojego paryskiego stypendium, mieszkałem niedaleko stąd, w ówczesnej siedzibie Stacji Naukowej Polskiej Akademii Nauk przy rue Lamandé — budynek przekazano później polskiej szkole. Po trzecie, przy Place de Clichy jest knajpa Léona z Brukseli, w której serwują małże lepsze niż u oryginalnego Léona w Brukseli. Tak więc w przeddzień wyruszenia w trasę jemy kolację u Léona przy Place de Clichy, a plan na następny dzień mamy prosty. Chcemy wyruszyć spod Wieży Świętego Jakuba około dziewiątej rano, by w połowie drogi zjeść posiłek w Étampes, a po południu dotrzeć do Orleanu i mieć czas na odpoczynek, zwiedzanie miasta i dobrą kolację. (Jeśli chodzi o kwestie gastronomiczne, to przed wyjazdem przygotowałem się, najlepiej jak umiałem, od strony teoretycznej. Sporo poczytałem na temat tego, co i gdzie warto zjeść i wypić wzdłuż całej planowanej trasy. I chociaż informacje kulinarne dotyczące pierwszego dnia nie brzmią szczególnie intrygująco — specjalnością Étampes ma być czerwona dynia, a Orleanu galaretka z pigwy — to skoro te smakołyki są tamtejszymi spécialités de la région, przyjmuję, że warto ich skosztować). Plan wydaje się dobrze pomyślany, prosty i — z uwagi na przewidywaną względną łatwość etapu — realny, nawet uwzględniając standardowe problemy, jakie mogą pojawić się przy wyjeździe z tak dużej aglomeracji jak Paryż, na przykład konieczność częstego zatrzymywania się na światłach czy ewentualne lawirowanie w ulicznych korkach. Czujemy optymizm i pewność siebie. Grubo przedwcześnie.

Bo niemal natychmiast po tym, jak z drobnym, mieszczącym się w granicach tolerancji opóźnieniem i z owym dużym ładunkiem optymizmu opuszczamy hotel, jakiś kilometr od niego, przy Boulevard de Rochechouart, stajemy w obliczu pierwszego — jak się okaże — z serii psikusów: Tomek łapie „laczka” na tylnym kole. Następuje szybka wymiana dętki. Nadal pełni optymizmu ruszamy dalej i przy sąsiednim Boulevard de Magenta Tomek ponownie łapie „laczka”. Następują prace przy wymianie, ale z niewiadomych powodów w trakcie pompowania trzecia dętka wybucha Tomkowi w dłoniach. W ten sposób w ciągu kwadransa pozbywamy się trzech dętek. Przy okazji stwierdzamy, że zdeformowała się opona, więc nasze zapasy materiałów wulkanizacyjnych drastycznie stopniały, zanim jeszcze znaleźliśmy się na starcie, to znaczy pod Wieżą Świętego Jakuba.

Pytam pana z kiosku z gazetami, czy nie ma przypadkiem kleju do gumy. Nie ma, ale kieruje nas kilka kilometrów dalej, na Place de la République, do dużego sklepu sportowego. Zostawiam Tomka, wsiadam na rower i jadę. Z tego dużego sklepu wysyłają mnie jeszcze dalej, do specjalizującej się w rowerach filii. Ale najważniejsze, że jest ta filia, nawet stanowisko serwisowe mają. A przede wszystkim: że to wszystko jest czynne; trochę się obawiałem, wszak dzisiaj tu święto narodowe, jest 14 lipca, rocznica zdobycia Bastylii. Dostarczamy rower Tomka do serwisu. Spece oglądają, orzekają, że rowerowi nic nie dolega, Paryż jest po prostu zaśmiecony gigantyczną ilością potłuczonego szkła butelkowego. Robimy nowe zapasy materiałów wulkanizacyjnych i ruszamy ponownie — częściej już teraz prowadząc rowery niż nimi jadąc — w stronę Wieży Świętego Jakuba. Zamiast planowanej godziny dziewiątej docieramy tam o… trzynastej.

Wieża Świętego Jakuba z dzwonnicą jest pozostałością dawnego kościoła Świętego Jakuba od Rzeźników (Saint-Jacques-de-la-Boucherie), których dzielnica znajdowała się wokół świątyni, pochodzącej z XI lub XII wieku, a według niektórych źródeł jeszcze starszej, ufundowanej przez Karola Wielkiego. W kościele, będącym znanym miejscem pielgrzymek, znajdowała się relikwia świętego Jakuba Apostoła. W czasie rewolucji francuskiej kościół został rozebrany, a kamienie, z których był zbudowany, sprzedano. Spod wieży wyruszały pielgrzymki do Santiago de Compostela, tak przynajmniej głosi płyta pamiątkowa podarowana Paryżowi przez Hiszpanię w roku 1965. Tu miał rozpoczynać się jeden z czterech historycznych szlaków wiodących z Francji do Grobu Świętego Jakuba, Via Turonensis, czyli droga wiodąca przez Tours. Będę ją nazywał Drogą Tureńską. Trzy pozostałe to Via Tolosana (zaczynająca się w Arles i przechodząca przez Tuluzę), Via Lemovicensis (z Vézelay przez Limoges) i Via Podiensis (od łacińskiej nazwy Puy-en-Velay w Owernii, gdzie miała swój początek). Trzeba jednak podkreślić, że przez stulecia pielgrzymi zmierzali do Santiago wieloma szlakami, odwiedzając po drodze rozliczne sanktuaria, a powyższy podział jest trochę — dziś powiedzielibyśmy — książkowy. Wprowadził go w XII wieku mnich Aimery Picaud, autor Przewodnika pielgrzyma, będącego ostatnią, piątą częścią powstałej na polecenie papieża Kaliksta II Księgi świętego Jakuba, czyli Kodeksu Kalikstyńskiego (Codex Calixtinus). Picaud, który sam odbył pielgrzymkę do Santiago konno, chciał zastąpić rywalizację między różnymi sanktuariami ich wzajemnym uzupełnianiem się. Jego pierwszy w dziejach przewodnik turystyczny rozpoczyna się od słów: „Istnieją cztery drogi, które, wiodąc do Santiago, zbiegają się w jedną w Puente la Reina, na terytorium hiszpańskim. […] inna jeszcze przebiega przez Świętego Marcina w Tours, Świętego Hilarego w Poitiers, Świętego Jana w Angély”[miasteczko Saint-Jean-d’Angély w pobliżu Saintes — przyp. D.L.], Świętego Eutropiusza w Saintes i przez miasto Bordeaux. […][trzy] zbiegają się w Ostabat i po przekroczeniu przełęczy Cize łączą się w Puente la Reina z tą, która przebiega przez le Somport; odtąd jedna droga prowadzi do Santiago”. Wydaje się, że przed wynalezieniem druku praktyczne znaczenie klasyfikacji Picauda nie było zbyt wielkie, wszak pierwsze drukowane wydanie jego Przewodnikapielgrzyma ukazało się w roku… 1882. Jakkolwiek rzecz się miała historycznie, planujemy z Tomkiem, z jednym odstępstwem w Kraju Basków, przebyć właśnie Via Turonensis.

Wieża Świętego Jakuba jest pozostałością dawnego kościoła Świętego Jakuba od Rzeźników (Saint-Jacques-de-la-Boucherie)

W późniejszych niż średniowiecze czasach Wieża Świętego Jakuba (jeszcze jako kościelna) była miejscem ważnego w historii nauki eksperymentu. To właśnie tu, w roku 1648, Blaise Pascal wykazał doświadczalnie zależność ciśnienia atmosferycznego od wysokości. Mówiąc ściśle, Pascal wymyślił ten eksperyment i najpierw poprosił o jego przeprowadzenie mieszkającego w Clermont-Ferrand w Owernii męża swojej siostry, Florina Périera. Ten wykonał, według wskazówek szwagra i bardzo starannie, stosowne pomiary najpierw na terenie klasztoru minimitów w mieście, a następnie na szczycie wygasłego wulkanu Puy de Dôme (1464 metry n.p.m.) i przesłał wyniki pomiarów do Paryża. Były tak jednoznaczne, że podniecony Pascal postanowił niezwłocznie zweryfikować je na mniejszej wysokości nad otoczeniem niż wygasły wulkan w Masywie Centralnym. Swoje doświadczenie przeprowadził właśnie na Wieży Świętego Jakuba.

W związku z tym pod Wieżą nie sposób oprzeć się refleksji. Blaise Pascal umarł w wieku trzydziestu dziewięciu lat. W ciągu swego krótkiego życia zdołał wywrzeć znaczący wpływ na różne dziedziny ludzkiej myśli i ducha: matematykę (szczególnie rachunek prawdopodobieństwa i geometrię), filozofię matematyki, metodologię nauk, hydrostatykę i hydrodynamikę (znane z lekcji fizyki w szkole prawo Pascala). Filozof; teolog biorący istotny udział w polemikach religijnych swej rozpolemizowanej epoki związanych z jansenizmem; mistyk, który przeżył nawrócenie; wybitny prozaik i mistrz języka francuskiego; wreszcie wynalazca różnych urządzeń mechanicznych, od maszyny do dodawania po współczesną ruletkę, której skonstruowanie było wynikiem jego dociekań matematycznych i probabilistycznych. Trudno się nie zdumiewać, jak jeden człowiek mógł tego wszystkiego dokonać w tak niedługim czasie. Zagadka geniuszu.

O trzynastej dziesięć (cztery godziny opóźnienia!) robimy sobie pamiątkowe zdjęcia pod Wieżą i ruszamy. Przejeżdżamy przez Île de la Cité, zostawiając po lewej stronie katedrę Notre-Dame, później, już na lewym brzegu Sekwany, przecinamy Boulevard Saint-Germain i wzdłuż rue Saint-Jacques kierujemy się na południowy zachód. Jedziemy ostrożnie, licząc na to, że limit złapanych „laczków” już wyczerpaliśmy i że (o czym Tomek głośno marzy) wkrótce znajdziemy się „na francuskiej prowincji”, gdzie nie będzie już rozbitego szkła na ulicach. Kiedy wreszcie wyjeżdżamy z centrum Paryża i odzyskujemy pewność siebie, bo stłuczka szklana już nam nie zagraża, nagle… Gwałtownie skręcam z jezdni w zauważoną w ostatniej chwili ścieżkę rowerową, wciskam się na sporej szybkości pomiędzy dwa metalowe słupki i… trach! Nie zmieściłem się, zapomniałem, że jestem dużo szerszy niż zazwyczaj, bo po obu stronach roweru mam sakwy. Siła uderzenia była tak duża, że wyłamała z okropnym trzaskiem jeden z dwóch metalowych zaczepów przy lewej sakwie. Kolejny psikus.

Chyba zakląłem. Nawet jestem tego pewien. Ale w sumie zachowuję kamienny spokój. Normalnie w takich okolicznościach denerwowałbym się; co tam „denerwował” — trafiłby mnie szlag. A tu nie. Nie mam wyjścia. Wiem, że nerwy nic nie pomogą, i staram się myśleć na zimno. (Dlaczego na co dzień nie udaje mi się zachowywać takiego spokoju, czy ten „stoicyzm” to korepetycje od świętego Jakuba?) Trzeba dokonać chłodnej analizy. Na trasie mamy zarezerwowane i opłacone noclegi. Nie możemy nigdzie przyjechać sobie ot tak, dzień później, bo wszystko się posypie, nastąpi efekt domina. Zastanawiam się, czy nie cofnąć się po samochód, który został na parkingu w Paryżu, i nie dojechać nim do Orleanu, a następnego dnia wyruszyć stamtąd rowerami. Przecież prawo serii nie może działać w nieskończoność. Sakwa wygląda, jakby nadawała się tylko do wyrzucenia, ale Tomek za pomocą zapięcia rowerowego i rzemyków od termoizolacyjnego pojemnika-apteczki jakoś ją tam mocuje. Co dalej? Hm… Przecież nie możemy wymięknąć już pierwszego dnia. Gdzieś pod Poitiers czy Bordeaux dałoby się to z zachowaniem pozorów zrobić, ale my przecież jeszcze nawet nie wyjechaliśmy z Paryża! Więc decydujemy, że nie będzie żadnego cofania się po samochód, pedałujemy dalej. (Uprzedzając bieg wypadków, dodam od razu, że na tym patencie Tomka z zapięciem i rzemykami dojechałem do samego Santiago. Też psikus).

Wreszcie wyjeżdżamy z Paryża. Jakość podparyskich ścieżek rowerowych często nas niepokoi, ale limit problemów technicznych na dzisiaj chyba już się wyczerpał. Mijamy Bourg-la-Reine, Antony i Arpajon (wcześniej w Chilly-Mazarin łapie nas deszcz, zatrzymujemy się w McDonaldzie na — hm, niech będzie — posiłek). Wszystkie te miejscowości położone są na „przepisowej” trasie Via Turonensis, ale nie możemy poświęcać im uwagi. Wyglądają na to, czym chyba w istocie są: typowymi podparyskimi banlieues. Pogoda jest nieprzyjemna i zmienna, kurtki przeciwdeszczowe to zakładamy, to ściągamy. Dopiero około siedemnastej docieramy do Étampes.

O 13:10 (cztery godziny opóźnienia!) robimy sobie pamiątkowe zdjęcia pod Wieżą i ruszamy

To około dwudziestopięciotysięczne miasteczko było w śred­niowieczu ufortyfikowanym miastem królewskim, stolicą hrabstwa, a później księstwa. Stanowiło także ważny ośrodek religijny na pielgrzymkowym szlaku do Santiago de Compostela. Ślady tego widać w wielu istniejących do dziś budowlach sakralnych powstających od XI i XII wieku, takich jak kolegiata Notre-Dame-du-Fort, kościół Świętego Marcina z renesansową krzywą wieżą i kościół Świętego Idziego. Warto też obejrzeć dwunastowieczną wieżę Guinette, pozostałość obronnego zamku królewskiego. Oglądamy z Tomkiem tylko kolegiatę, zjadamy dość obrzydliwy kebab w jedynym, jak się wydaje, miejscu, gdzie dają coś do jedzenia (o czerwone dynie nawet nie ma kogo pytać), i ruszamy dalej. Po raz pierwszy odczuwam coś, co będzie mi towarzyszyło przez całe nasze Camino: niedosyt turystyczny (że mamy zbyt mało czasu na to, by zobaczyć wszystko, co po drodze warto) i smakoszowy (że miast delektować się dziełami sztuki kulinarnej mijanych krain, często musimy zadowolić się zjadaniem byle czego). Ale — choć nie zawsze jestem z tego powodu szczęśliwy — jest to właściwa hierarchia. Naszym celem jest dotarcie do Grobu Świętego Jakuba w Santiago de Compostela, więc atrakcje turystyczne i rarytasy kulinarne muszą się znajdować na drugim planie.

Od jakiegoś czasu przemieszczamy się już nie ścieżkami rowerowymi, tylko szosą, drogą krajową N20. Teraz wszystko idzie dużo sprawniej niż poprzednio: lepsza nawierzchnia i prościutka droga, nie trzeba sprawdzać, czy dobrze jedziemy. Mijamy kolejno Angerville, Toury i Artenay — to jest wreszcie ta „francuska prowincja”, o której w Paryżu marzył Tomek po kolejnej zmianie dętki. Jak zawsze jednak obowiązuje zasada „coś za coś”. Jedzie się lepiej, ale nie za bardzo jest się gdzie zatrzymać, by odpocząć. Ta krajówka omija wszystkie leżące po drodze miejscowości, zjazd z obwodnicy do miasteczka to dodatkowe kilometry i dodatkowy czas (a przecież mamy duży poślizg), więc krótkie przerwy, aby rozprostować się i czegoś napić, robimy w szczerym polu. Nie są to zwyczajne pola, tylko trochę historyczne. Dokładnie tutaj europejski pionier lotnictwa, Louis Blériot, który w 1909 roku pierwszy przeleciał nad kanałem La Manche, przygotowywał się do swego wyczynu — rok wcześniej odbył pierwszy w historii lot między dwoma miastami w obie strony, właśnie pomiędzy Toury i Artenay. A założone w tamtych latach lotnisko Étampes-Mondésir istnieje do dziś, mijaliśmy je po wyjeździe z Étampes.

Krótko przed Artenay droga wjeżdża wreszcie do jakiejś miejscowości. To mała wioska Château-Gaillard. Przydrożna knajpa wygląda tak, jakby siedziało w niej i przed nią, więcej ludzi, niż mieszka w całej wsi. Jest sympatycznie, chyba mają jakąś uroczystość. (No tak, pewnie 14 lipca). Pozdrawiają nas, zagadują: o, Tour de France, bravo, bravo… Pijemy coś szybkiego, bo trzeba się spieszyć. Pogoda staje się coraz bardziej nieprzyjemna, na przedmieściach Orleanu kropi chłodny deszcz. Lecz wkrótce bez przeszkód trafiamy na centralny Place du Martroi. Jest już ciemno, kiedy rzucamy się na kolację w restauracyjnym ogródku. Odpoczynek, kolacja, piwo, szczęście. Czeka nas jeszcze znalezienie hotelu i pokonanie przeszkód z dostaniem się do środka. Nocleg mamy opłacony w aparthotelu. Pod właściwy adres docieramy bez problemów, ale że już późny wieczór, wejście do budynku jest zamknięte na głucho. Na szczęście (nareszcie mamy dziś szczęście) pojawia się mieszkający tam późnowieczorny spacerowicz, dzięki któremu przenikamy do wewnątrz. Już ze środka dzwonimy pod numer telefonu, jakim dysponujemy, pracownik hotelu mówi nam, gdzie jest sejf, podaje kod, w sejfie znajdujemy zaś kopertę na nasze nazwisko z numerem pokoju i kluczem. Wewnątrz jest dużo miejsca, pakujemy się do pokoju wraz z rowerami, a mnie wydaje się niewiarygodne, że dojechaliśmy, bo przecież siedem, osiem godzin wcześniej naprawdę trudno byłoby w to uwierzyć.

Ten — osiągnięty z takim trudem — sukces pierwszego dnia miał daleko idące konsekwencje, z których zdałem sobie sprawę dopiero później. Klamka zapadła: nie było już odwrotu. W Paryżu w krytycznym momencie mogłem sobie myśleć o samochodzie; wystarczyło wsiąść do metra, odebrać auto z parkingu i podjechać nim do Orleanu. W ten sposób nasza pielgrzymka zostałaby uratowana, choć skrócona o 120 kilometrów. Teraz, kiedy samochód został te 120 kilometrów za nami, definitywnie odcięliśmy pępowinę. Pozostały tylko dwie możliwości: wygrać, czyli dojechać rowerami do Santiago, albo wycofać się, ponieść klęskę. Skoczyliśmy na głęboką wodę. Od tej chwili — jeśli nie chcieliśmy w tej wodzie utonąć — nie mieliśmy innego wyjścia niż uparcie podążać naprzód. Nie wiem, czy to perypetie pierwszego dnia tak nas zahartowały, lecz ich konsekwencje psychologiczne były olbrzymie. Aż do końca naszej wyprawy — zachowując pokorę, mając świadomość, że przecież jeszcze różnie może być i że w każdej chwili coś nieprzewidzianego może się zdarzyć — ani przez moment nie pomyśleliśmy o wycofaniu się.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki