Play with Me - Mack Becka - ebook

Play with Me ebook

Mack Becka

4,6
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.

69 osób interesuje się tą książką

Opis

GORĄCY ROMANS HOKEJOWY, KTÓRY PODBIŁ TIKTOKA!

Na lodzie obowiązuje żelazna zasada: nie podchodź do siostry kapitana. Garrett Andersen doskonale wie, że zawodowy hokej to dyscyplina, ciężka praca i ścisłe reguły. Ale jest jedna, której nie potrafi przestrzegać…

Jennie Beckett, utalentowana tancerka, przywykła do rywalizacji i blasku reflektorów. Pewna siebie, bezczelnie urocza i nieustępliwa — dokładnie taka, która potrafi zawrócić w głowie najlepszemu zawodnikowi. I choć Garrett w jej towarzystwie gubi słowa, nie potrafi się od niej trzymać z daleka.

Jennie z kolei doskonale wie, że powinna unikać kolegi swojego brata. Zwłaszcza po serii kompromitujących spotkań. Tyle że los ma wobec nich inne plany — zostają sąsiadami. A bliskość szybko zamienia się w grę, której reguły ustalają sami: bez zobowiązań, bez świadków, tylko czysta przyjemność.

Tyle że w grze o uczucia nie ma bezpiecznych zasad… Co, jeśli serce zacznie domagać się więcej?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 671

Oceny
4,6 (19 ocen)
14
4
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monika_Helena

Nie polecam

Język użyty w tej książce woła o pomstę do nieba… myślałam że może z czasem będzie lepiej ale po 40 stronach się poddaję. Wydałam na nią dodatkowe pieniądze i bardzo żałuję. Nie polecam
30
Gosia8822

Nie oderwiesz się od lektury

Kocham❤️❤️❤️
00
sylwia19901

Nie oderwiesz się od lektury

✨Recenzja✨”Play with me”[współpraca reklamowa] @wydawnictwoyana@beckamack Największą fanką i miłośniczką romansów hokejowych z naszej dwójki jest Sylwia ♥️ więc dziś oddajemy Was w jej ręce! Macie czasem tak, że nie chcecie, żeby ta historia się kończyła? Bo ja właśnie to przeżyłam… 🥹 Boże, cóż to była za książka! ♥️ To wspaniała opowieść o zaufaniu, szacunku i odkrywaniu siebie na nowo. Pokazuje, jak bardzo w życiu potrzebujemy tej jednej, właściwej ulubionej osoby ♥️ Garrett Andersen zdecydowanie mój nowy książkowy mąż. Uwielbiam tego mężczyznę! 😍 Serduszka w oczach mam za każdym razem, gdy o nim pomyślę… Jennie to z kolei utalentowana dziewczyna o ogromnym sercu. Arogancka, pyskata, ale jednocześnie złamana i zagubiona 💔 I tylko przy nim pozwala sobie być tą prawdziwą… Świetny humor śmiałam się non stop! Autorka mistrzowsko prowadzi dialogi z nutą sarkazmu,ironi (czyli dokładnie w moim języku 😂), więc odnalazłam się w tej historii idealnie. I coś, co kocham najbardziej b...
00
Palma283

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna 😊 Dużo pikantniejsza od pierwszej części 🔥 Polubiłam mega bohaterów!
00
ika81ika

Dobrze spędzony czas

Cieszę się, że dałam tej książce szansę bo początek był ciężki, mocno chaotyczny, do czego bardzo przyczyniła się edycja tekstu. Często akcja dwóch różnych scen była w ogóle nie rozdzielona wprowadzając dezorientację. Natomiast bardzo podobał mi się rozwój relacji głównych bohaterów, do tego sama postać Garretha, słodziak totalny😍
00



1. Spocznij, żołnierzu

1

Spo­cznij, żoł­nie­rzu

Gar­rett

– Prze­cież, kurwa, mówi­łem.

Wycią­gam odwró­coną dłoń i trzy­krot­nie zgi­nam palce dłoni, w geście, który na całym świe­cie ozna­cza: płać, dziwko.

Adam Loc­kwood, jeden z moich naj­lep­szych kum­pli, a przy tym kolega z dru­żyny, odchyla głowę do tyłu z jękiem, nie­mal wyciem, jakby nie mógł uwie­rzyć, że to się dzieje naprawdę.

Lecz tak naprawdę ja też nie mogę uwie­rzyć.

Żeby było jasne, nie możemy uwie­rzyć, że pan młody rze­czy­wi­ście to zro­bił.

Adam wstaje więc, sięga do tyl­nej kie­szeni po port­fel, po czym siada z powro­tem na swoim miej­scu i zło­rze­czy, roz­pro­sto­wu­jąc zwi­tek bank­no­tów. Wci­ska mi setkę, a kolejną wrę­cza Emmet­towi, naszemu kum­plowi z dru­żyny.

Pod­nosi wzrok na Car­tera, kapi­tana zespołu i zara­zem pana mło­dego, czyli męż­czy­znę, któ­remu wła­śnie zabra­kło słów i tak stoi z otwar­tymi ustami przed ponad dwu­stoma gośćmi.

Dopiero co nie­umyśl­nie ujaw­nił, że narze­czona jest w ciąży.

– A ja tak w cie­bie, Car­ter, wie­rzy­łem – narzeka Adam. Wyciąga ręce nad głową i Cara oraz Jen­nie też się­gają po swoją część wygra­nej.

– Daj spo­kój!

Adam to świetny facet. Naj­lep­szy, jakiego znam. Ma nie­skoń­czone pokłady wiary w ludzi. Cza­sami jed­nak… tę swoją wiarę lokuje nie­wła­ści­wie. Tak jak teraz, gdy ulo­ko­wał ją w tym męż­czyź­nie.

A to dla­tego, że Car­ter Bec­kett jest świetny w dwóch rze­czach: w hokeju i w kocha­niu Oli­vii, swo­jej dopiero co poślu­bio­nej żony. A z czym sobie kom­plet­nie nie radzi? Z dotrzy­my­wa­niem tajem­nic.

– Jesz­cze jestem winien Oli­vii – szep­cze Adam. – Nawet ona obsta­wiała, że Car­ter to spie­przy. Czy tylko ja w niego wie­rzy­łem?

Wokół stołu prze­biega zbio­rowy pomruk: tak, a Adam prze­suwa dłońmi po twa­rzy. Myślę, że kiedy Holly, mama Car­tera i Jen­nie, kła­dzie mu rękę na ramie­niu, jest bli­ski pła­czu.

– W dwie minuty stra­ci­łem sześć­set dolców, bo facet nie potrafi utrzy­mać gęby na kłódkę przez jedną cho­lerną noc.

Holly chowa swoją wygraną.

– Kocham syna, ale wiesz, jak jest, Car­ter uwiel­bia sku­piać na sobie uwagę, a do tego nie prze­pada za mil­cze­niem. Ma to po ojcu. Nie powiem Oli­vii złego słowa, jeśli każe mu dziś spać na kana­pie.

Jak na zawo­ła­nie w sali poja­wia się panna młoda. Car­ter dep­cze jej po pię­tach.

– Nic dziś nie dosta­niesz – Oli­via wyraź­nie jest na niego cięta. Zatrzy­muje się gwał­tow­nie i nie pozo­sta­wia­jąc wąt­pli­wo­ści, wska­zuje dolną połowę swo­jego ciała. – Nic z tego.

Car­ter sapie, chwilę stoi z pół­otwar­tymi ustami, po czym gna za nią.

– Ollie! To był wypa­dek! Nie możesz mi tak odciąć dostępu! Nie możesz!

– Wie­dzia­łem, że to będzie naj­za­baw­niej­sze wesele, na jakim byłem. – Dłu­bię w cze­ko­la­do­wym cie­ście, któ­rego Adam nie zdą­żył zjeść, i wsu­wam kawa­łek do ust. Krów­kowa polewa kryje pokru­szone oreo. Prze­pyszne. – Ka…te i O…łi moliby mieś asny tele­izyjny szoł.

– Wiesz, co by nieco popra­wiło sytu­ację? – Jen­nie unosi ide­al­nie kształtne brwi, wymow­nie patrząc na moje pełne usta. – Gdy­byś, do cho­lery, prze­łknął, zanim się ode­zwiesz.

Zamie­ram w poło­wie kęsa, a kiedy nasze spoj­rze­nia się krzy­żują, czuję, że czer­wie­nią mi się uszy. O tak, Jen­nie bez wąt­pie­nia należy do rodziny Bec­ket­tów. Nie­okrze­sana mądrala, jak jej star­szy brat, z takimi samymi dołecz­kami i iry­tu­ją­cym uśmiesz­kiem, jak u niego. Ale tam, gdzie u Car­tera błysz­czą głę­boko zie­lone oczy, jej wzrok jest chłodny, nie­bie­ski, z lekka wpada w fio­let.

Jest ładna.

Czy jak tam to nazwać.

Prze­ły­kam, odkła­dam widel­czyk i odchrzą­kuję, a alko­hol pisze w moich żyłach odpo­wiedź, któ­rej zwy­kle bał­bym się udzie­lić.

– Jeśli też chcesz tro­chę, wystar­czy, że popro­sisz, mała Bec­kett.

– Nie jestem dzie­cia­kiem – odbija piłeczkę, spla­ta­jąc ręce na pier­siach.

Ści­ska przy tym parę ide­al­nych, pro­wo­ku­ją­cych cyc­ków, jakby zara­zem mówiła wypieprz mnie, i koły­sze bio­drami w tej swo­jej poły­skli­wej sukience w odcie­niu żura­winy.

Prze­ga­niam tę myśl szyb­ciej, niż się poja­wia. Cza­sem oba­wiam się, że w kwe­stiach zwią­za­nych z sio­strą Car­ter miewa nad­ludzki słuch i… w końcu usły­szy moje myśli. Dość razy oglą­da­łem na lodzie widzia­łem, co się dzieje, kiedy się z kimś ściera, aby wie­dzieć, że nie chciał­bym stać mu na dro­dze, gdy się wściek­nie. Lubię swoją twarz taką, jaka jest; i nie chcę, aby ktoś mi ją prze­me­blo­wał.

Adam przy­suwa sobie tale­rzyk, gdy się­gam po kolejny kęs, jakby mówił „To moje cia­sto”. Ma gdzieś moją obra­żoną minę i ofe­ruje go Jen­nie, zanim zdążę się poskar­żyć, że dobra, może i zja­dłem już dwa kawałki, ale skoro on nie skoń­czył jesz­cze swo­jego…

– Masz ochotę? – Zwraca się do niej.

Wzdy­cham ciężko i zostaję tak z otwar­tymi ustami.

– Gar­rett, kocha­nie. – Holly deli­kat­nie bie­rze mnie w ramiona. – A gdzie twoja dziew­czyna?

Czuję, jak fala cie­pła peł­znie przez moją szyję i twarz, aż po czubki uszu.

– Nie przy­pro­wa­dzi­łem – mam­ro­czę w odpo­wie­dzi.

Niby było parę opcji, ale nie chcia­łem żad­nej dawać złud­nych nadziei. W końcu udział w weselu coś zna­czy.

– Dla­czego nie? Jesteś takim przy­stoj­nym męż­czy­zną, kocha­nie.

Dra­pię się po wło­sach bez­rad­nie, wpa­tru­jąc się w pusty talerz.

– Dzię­kuję, pani Bec­kett. – Zer­kam spod przy­mru­żo­nych powiek na Jen­nie, która pry­cha. – A gdzie twoja miłość, mała Bec­ket­tówno?

– Z nikim się nie spo­ty­kam i nie mam na to ochoty.

Holly wzdy­cha i opada obok mnie na krze­sło.

– Szcze­rze mówiąc, Jen­nie, dopiero co roz­wią­za­łam pro­blem, który czule nazy­wam moim synem. Pro­szę, nie zamie­niaj się w kolejny. – Nagle zwraca się ku mnie z iskrą w oku. – Hej, ale skoro z nikim się nie spo­ty­kasz i ona też nie spo­tyka się z nikim…

Cara i Emmett jed­no­cze­śnie zaczy­nają pokła­dać się na stole, zano­sząc się śmie­chem, czym sku­tecz­nie zagłu­szają Holly.

– Nie – wykrztu­siła Cara, ocie­ra­jąc cho­lerne łzy, które wbrew woli płyną jej po policz­kach. – Ja chrza­nię. Wyobra­żasz to sobie? Holly, my lubimy Gar­retta. Nie chcemy go wykoń­czyć.

– A ty, Ada­mie? – Holly uśmie­cha się do niego zachę­ca­jąco. – Jesteś taki słodki. Nawet Car­ter nie chciałby cię zabić.

Jen­nie unosi ręce wysoko w powie­trze.

– Mamo! Czy możesz prze­stać naga­niać mi face­tów? Nie chcę uma­wiać się z żad­nym z tych dzba­nów. – Kle­pie uspo­ka­ja­jąco Adama po dłoni. – Prze­pra­szam, Adam. Ty nie jesteś dzba­nem.

Lekko unosi kąciki ust i mi się przy­gląda. Jej wzrok zatrzy­muje się na moim oboj­czyku, gdzie spo­czął polu­zo­wany kra­wat, guziki mam już czę­ściowo roz­pięte. Gdy patrzy mi pro­sto w oczy, dostrze­gam figlarny – dia­bel­ski – błysk, który mówi mi, że mnie na jej liście dzba­nów rów­nież nie ma.

To, co miało być prze­lot­nym gry­ma­sem, spra­wia, że gapię się na nią tro­chę za długo, śle­dzę wzro­kiem różowy cień, pod­kre­śla­jący ostre kości policz­kowe, i łuki kasz­ta­no­wych wło­sów, oka­la­jące jej twarz i opa­da­jące na smu­kłe ramiona.

Jest nie­ziem­sko pod­nie­ca­jąca. Kiedy znaj­duje się w pokoju, myślę tylko o tym, jak by to było zna­leźć się z nią sam na sam w jakimś ustron­nym miej­scu, albo nawet tu pochy­lić ją nad sto­łem i…

Lecz to ja się pochy­lam i odchrzą­kuję, doci­ska­jąc pod sto­łem pod­ska­ku­jące kolano. Patrzę na Adama:

– No co, kurwa? Po co w ogóle zaczy­nała?

Odpo­wiada niskim gło­sem, w któ­rym kryje się groźba.

– Dobrze wiesz, po co. Zrób sobie, kurwa, jej zdję­cie. Zosta­nie na dłu­żej.

Ja pier­dolę. Jaki jest sens w posia­da­niu oczu, jeśli nie wolno mi podzi­wiać nie­zno­śnie pod­nie­ca­ją­cej kobiety? Niech mi to ktoś wyja­śni.

Tyle że Adam tra­fił w sedno (bo zazwy­czaj tra­fia). Nie mam naj­mniej­szego zamiaru pie­przyć się z sio­strzyczką mojego naj­lep­szego kum­pla, więc przez resztę nocy już pil­nuję, gdzie błą­dzi mój wzrok.

No dobra, tak naprawdę nie udaje mi się go upil­no­wać, ale bar­dzo się sta­ram; przy­się­gam.

Jakimś cudem nagle stoję przy barze, w prze­no­śni ści­ska­jąc się za jaja, i patrzę, jak Jen­nie wygina się na par­kie­cie. Gęste fale spły­wają kaskadą wzdłuż krzy­wizn opa­lo­nej linii krę­go­słupa, a ja podą­żam za tą linią w dół głę­boko wycię­tej sukienki, aż do jej kosmicz­nego, krą­głego tyłka, który koły­sze się w tę i we w tę w rytm muzyki. Ma talię nasto­latki i sze­ro­kie bio­dra, które chciał­bym mocno pochwy­cić i…

– Po pro­stu zaproś ją do tańca.

– Co? – Spo­glą­dam na Emmetta pół­przy­tom­nie, potem znów na Jen­nie i powta­rzam się: – Co?

– Widać, że chcesz z nią zatań­czyć.

– Co? A skąd. – Jestem despe­rado?

– Jesteś despe­rado?

– Nie jestem despe­rado. – Ow­szem, wiem, że jestem.

Emmett unosi zna­cząco brew, dopija piwo i popy­cha mnie w stronę dziew­czyn, na par­kiet. Jego żona nie mar­nuje czasu, przy­ciąga mnie i wyko­rzy­stuje, aby się wokół mnie pokrę­cić.

– No dalej, Gare-Bear, misiaczku – pró­buje mnie roz­ru­szać, choć Emmett ota­cza ją ramie­niem i wtula w swoją klatkę pier­siową. – Rusz tyłecz­kiem, sło­dziaku.

– Ja nie… wła­ści­wie mój tyłek nie… Nie potra­fię…

– Mój Boże. – Jen­nie patrzy na mnie z otwartą pogardą, koły­sząc bio­drami. – Ani grama poczu­cia rytmu, co, Ander­sen?

Prze­wraca oczami, a ja mru­gam do niej bez słowa. Splata swoje palce z moimi i przy­ciąga mnie do sie­bie. Gdy nasze ciała sty­kają się, prze­pływa iskra, która – mam wra­że­nie – zaraz spali mnie od środka, a kiedy odwraca się i jej tyłek ląduje cen­ty­me­try od mojego kutasa, mam wra­że­nie, że, kurwa, zemdleję.

Prze­suwa cie­płe dło­nie wraz z moimi na swoje roz­ko­ły­sane w rytm melo­dii bio­dra, a Emmett mruga do mnie, jakby wcale nie dostrzegł, że wła­śnie zwarły mi się obwody.

– No weź, rusz tym cho­ler­nym tył­kiem – war­czy Jen­nie.

– Nie wiem… nie wiem jak.

Jej mig­da­łowe oczy płoną wście­kło­ścią ponad linią ramion, lecz gdy się rumie­nię, łagod­nieją. Jen­nie wzdy­cha cicho.

– Po pro­stu kołysz się ze mną, Gar­rett. To nie takie trudne. Jakim cho­ler­nym cudem zdo­by­wasz tyle kobiet?

– Ostat­nio wcale mi nie idzie – odmru­kuję bez­myśl­nie, lecz szybko zamy­kam jadaczkę. Ale jed­nak mimo­wol­nie znów ją otwie­ram, cho­lera wie, po co. – Wcale nie idzie mi łatwo. To zna­czy, była taka dziew­czyna w zeszłym tygo­dniu w Pit­ts­bur­ghu, którą pra­wie…

Odchrzą­kuję, bo zauwa­żam, jak ciało Jen­nie tężeje pod moimi dłońmi.

– Ale lepiej nie mówmy o moim życiu sek­su­al­nym…

– Chyba o braku życia sek­su­al­nego, duży chłop­czyku.

No jasne, mów mi o tym jesz­cze. Emmett i Cara pobrali się tego lata, a Car­ter w zasa­dzie oże­nił się w swo­jej gło­wie z Oli­vią, kiedy tylko poznali się w ubie­głym roku, mimo że przez jakiś czas trzy­mała go na bocz­nym torze. Adam wciąż jest w nie­złym dole, od kiedy odkrył, że dziew­czyna, z którą był od lat, zdra­dziła go kilka mie­sięcy temu, ale zde­cy­do­wa­nie lepiej mu bez niej.

Więc to jasne, że przez pół­tora mie­siąca sezonu hoke­jo­wego upi­ja­łem się po meczu tylko z kum­plami z dru­żyny i raz po raz sza­la­łem na męskich impre­zach w hote­lo­wych poko­jach, gdzie kró­luje śmie­ciowe żar­cie oraz Xbox, słu­cha­jąc jak moi nie­ogar­nięci kum­ple wyży­wają się sek­su­al­nie, gada­jąc przez tele­fon ze swo­imi żonami. A u mnie posu­cha.

To pew­nie dla­tego wła­śnie roz­wa­żam zacią­gnię­cie młod­szej sio­stry kapi­tana dru­żyny do łazienki, posta­wie­nie jej na szafce i spraw­dze­nie, jakiego koloru są jej majtki.

Lecz Jen­nie nie tylko jest cał­ko­wi­cie poza moim zasię­giem, ale też kurew­sko mnie prze­raża. Jest bez­czelna, pewna sie­bie i pie­kiel­nie harda. Kiedy jest w pobliżu, nie mogę ode­rwać od niej wzroku. No chyba że patrzy w moją stronę. Albo kiedy patrzy Car­ter.

Tak jak teraz, dokład­nie w tej chwili, gdy prze­su­wam dło­nie po bio­drach jego sio­stry, aż do wcię­cia w talii i mocno je chwy­tam. A potem jesz­cze, kurwa, moc­niej, i wtedy wła­śnie on zaczyna się we mnie inten­syw­nie wpa­try­wać.

– Gar­rett – jęczy Jen­nie – to boli.

– Gar­rett. – Szorstki ton Car­tera spra­wia, że po krę­go­słu­pie prze­biega mi dreszcz prze­ra­że­nia. Patrzy ostro na moje dło­nie.

– Aha! – wołam, odpy­cha­jąc Jen­nie od sie­bie. – Prze­cież jej nie doty­kam – rzu­cam jesz­cze przez ramię i umy­kam z par­kietu.

Zosta­wiam Jen­nie samą, roz­cza­ro­waną i nie­mal rów­nie prze­ra­ża­jącą jak Car­ter, który jed­no­cze­śnie obraca na par­kie­cie swoją piękną narze­czoną i gol­den retrie­vera.

Wlokę się kory­ta­rzem, opie­ram o ścianę i pocie­ram dłońmi zmę­czoną twarz.

– Muszę kogoś zali­czyć – wyrywa mi się.

– Mogę ci w tym pomóc.

Sto­jąca przede mną ładna, rudo­włosa dziew­czyna wyciąga z torebki chu­s­teczki i szminkę. Roz­kłada jedną na moim tor­sie i bazgrze po niej.

Czy taka łatwa zdo­bycz mnie pod­nieca, czy raczej wolę wró­cić do domu i pożreć pudełko pop-tarts? Sam nie wiem, ale gdy na końcu kory­ta­rza dostrze­gam Jen­nie, ska­cze mi ciśnie­nie.

Rudo­włosa wsuwa swój numer tele­fonu do kie­szeni na mojej piersi i tuż przy moim policzku szep­cze „zadzwoń do mnie”. Znie­sma­czona mina Jen­nie jest tak okropna, że nie potra­fię odwró­cić wzroku.

Prze­wraca oczami, zawraca i zmie­rza do łazienki, a moje stopy same ruszają za nią.

– Pocze­kaj, Jen­nie! Nie mia­łem zamiaru – nie jestem prze­cież – nie byłem…

– Mam to gdzieś, Gar­rett. Uga­niaj się za wszyst­kimi spód­nicz­kami, które cię kręcą. Choć może aku­rat tej, która przy­szła z jed­nym z obroń­ców z two­jej dru­żyny, nie powi­nie­neś ruszać.

– Co? – Spo­glą­dam za rudo­włosą. Mruga do mnie, po czym znika. – Nie, ale ja… ja… ja… – Zwie­szam głowę i z zakło­po­ta­niem trę kark, uszy płoną mi czer­wie­nią. – Naprawdę nie mia­łem złych zamia­rów.

– Ostat­nio wcale nie idzie ci łatwo… – szep­cze Jen­nie ze zło­śli­wym uśmiesz­kiem. Wyciąga chu­s­teczkę z malut­kiej zło­tej koper­tówki i mi ją wci­ska, po czym pchnię­ciem bio­dra uchyla drzwi łazienki. – Masz szminkę na policzku, duży chłop­czyku.

Jakimś cudem prze­ga­pi­łem moment, gdy ruda poca­łun­kiem nazna­czyła mnie szminką, którą teraz Adam ściera mi z twa­rzy, a dziew­czyny nie szczę­dzą gwiz­dów i par­sk­nięć. Kiedy u schyłku wie­czoru Car­ter i Oli­via wsia­dają do limu­zyny, po plot­kach nie ma śladu, moje ramiona tkwią grzecz­nie zaple­cione na wła­snej klatce pier­sio­wej i na­dal tylko narze­kam. Nawet pies dyszący u moich stóp nie potrafi mnie roz­ba­wić.

Nie chcę się domy­ślać, co musiał nawy­wi­jać Car­ter, żeby Dublin mógł uczest­ni­czyć w przy­ję­ciu, ale nie dziwi mnie, że tu jest. Jego pan potrafi uga­dać wszystko i dostaje wszystko, czego zapra­gnie. Dzięki temu wiem, jak ele­gancko wygląda gol­den retrie­ver w psim smo­kingu.

– Do mnie, Dubs! – woła Jen­nie, ude­rza­jąc dłońmi o uda. – Wra­casz do domu ze swoją ulu­bioną cio­cią! Tak, mój przy­stoj­niaku!

– Jesteś jego jedyną cio­cią – zauwa­żam.

Splata ręce na pier­siach, po raz kolejny tego wie­czoru przy­ku­wa­jąc mój wzrok do spek­ta­ku­lar­nego dekoltu, a następ­nie do lewego bio­dra, które wyła­nia się, gdy je wypy­cha w bok, a jej sukienka roz­chyla się roz­cię­ciem po same uda, odkry­wa­jąc feno­me­nal­nie wyćwi­czone nogi.

– Nie pyta­łam, nie­oga­rze.

– Powin­ni­śmy nazy­wać cię sło­necz­kiem – bur­czę pod nosem. – Masz tak pogodne uspo­so­bie­nie. Zawsze tak kurew­sko miła i rado­sna.

Ta odwaga po paru głęb­szych naprawdę mnie dzi­siaj w chuj zgubi.

Mruży nie­bie­skie oczy.

– Wsia­daj do pie­przo­nego samo­chodu, ale już, Gare-Bear.

– Tak, pro­szę pani.

Wśli­zguję się na tył limu­zyny, która ma nas roz­wieźć do domów, sia­dam obok Hanka, a za mną pakują się wszy­scy inni.

Hank ma led­wie osiem­dzie­siąt cztery lata i jest mło­dym duchem, jed­nym z naj­lep­szych przy­ja­ciół Car­tera i Jen­nie, kimś w rodzaju przy­szy­wa­nego dziadka, wylu­zo­wa­nego jak dia­bli. Kie­dyś to on był ojcem Dublina i pew­nie dla­tego teraz Dub gra­moli się przeze mnie, wbi­ja­jąc mi pazury w jaja, aby wygod­nie roz­ło­żyć się na jego kola­nach.

– Ożeż ty, kurwa… – jęczę, chwy­ta­jąc się za klej­noty.

Hank recho­cze.

– Naprawdę dziś zbie­rasz baty. – Wzdy­cha miękko, uszczę­śli­wiony. – Taki piękny ślub. Oli­via wyglą­dała osza­ła­mia­jąco.

Cara chi­cho­cze, pokła­da­jąc się na kola­nach Emmetta i prze­cze­su­jąc mu pal­cami włosy. Pew­nie dla­tego, że Hank jest od pięt­na­stego roku życia nie­wi­domy, a mimo to ni­gdy nie zawo­dzi, gdy trzeba pod­pom­po­wać kobiece ego.

Wzdy­cham, zapa­dam się w swój fotel i przy­my­kam oczy, odpusz­cza­jąc sobie dys­ku­sję o fatal­nej wpadce Car­tera, ujaw­nie­niu wszem i wobec ciąży. Adama wciąż gry­zie utrata kupy pie­nię­dzy, a Holly wymy­śla listę imion dla swo­jego pierw­szego wnuka. Car­ter i Oli­via posta­no­wili, że nie poznają płci dziecka. Oli­via twier­dzi, że nie zamie­rza potem przez całą ciążę powta­rzać Car­terowi, że nie nazwą dziecka Car­ter Junior, jeśli będzie to chło­piec, ale myślę, że tak naprawdę mil­czą, bo Car­ter jest prze­ra­żony, że to dziew­czynka. W jego przy­padku cza­sami naj­lep­szym lekar­stwem jest zaprze­cza­nie rze­czy­wi­sto­ści.

Kiedy zatrzy­mu­jemy się przed domem Holly i Jen­nie, Dublin śpi na ple­cach roz­wa­lony na moich kola­nach, z nosem scho­wa­nym w mojej mary­narce, a język Cary jest w poło­wie w gar­dle Emmetta. Sły­szę tylko ciche chra­pa­nie Dublina i – jak sądzę – odgłosy wymiany śliny, z oka­zjo­nal­nymi prze­rwami, w któ­rych Emmett szep­cze żonie o wszyst­kich spo­so­bach, na jakie zamie­rza ją jesz­cze dziś prze­le­cieć.

Gdy tylko drzwi się otwie­rają, wyska­kuję jak z procy.

– Pomogę Han­kowi wejść.

Adam rów­nież wypada na chod­nik.

– To i ja – rzuca.

Gdy Hank już leży w sypialni dla gości, wcho­dzimy do kuchni i Holly zaczyna nam wci­skać w ręce sma­ko­łyki.

– Robię wypieki na Święta. – Wpy­cha z powro­tem do zamra­żal­nika torbę pełną jakiejś cze­ko­la­do­wej, boskiej wer­sji kulek z masłem orze­cho­wym. – Dopiero listo­pad, więc jakoś muszę je zago­spo­da­ro­wać.

Potem odci­ska buziaki na naszych policz­kach i rusza kory­ta­rzem.

– Na matkę już pora do łóżka. Zanim się obu­dzę i zdam sobie sprawę, że to wszystko było tylko snem, że nie udało mi się oże­nić syna z cudowną kobietą, która jest gotowa tole­ro­wać go przez resztę życia.

Adam sztur­cha mnie w ramię i chwyta się za kro­cze.

– Jak się zaraz nie odleję… – Nagle staje i patrzy na Jen­nie. Chrząka, pusz­cza klej­noty i się rumieni. – To zna­czy… powi­nie­nem… sko­rzy­stać… z toa­lety.

Rzuca mi spoj­rze­nie, które podej­rza­nie przy­po­mina ostat­nie ostrze­że­nie, po czym zosta­wia mnie z Jenny w kuchni.

Ale ona natych­miast mnie igno­ruje, odwraca się ple­cami i nalewa sobie szklankę wody.

– Uch… – Dra­pię się po gło­wie, szu­ka­jąc spo­sobu na roz­ła­do­wa­nie nie­zręcz­nego napię­cia. – Cał­kiem ładna… pogoda?

Par­ska w szklankę, wyciąga z szafki kolejną, napeł­nia ją, obraca się i wci­ska szkło w moje zasko­czone dło­nie.

Patrzę na nią zdu­miony.

– Dzięki?

– Mhm – odmru­kuje, a ja obser­wuję, jak koły­sze bio­drami, gdy rusza kory­ta­rzem, sięga ręką do tyłu i mocuje się z zam­kiem bły­ska­wicz­nym, widocz­nym tuż nad krą­gło­ściami jej ponęt­nej brzo­skwini.

Pró­buję i nie udaje mi się.

Z cięż­kim wes­tchnie­niem zatrzy­muje się, opusz­cza głowę i stuka pal­cami w futrynę drzwi. Odwraca się i widzi, że jestem dokład­nie tam, gdzie mnie nie powinno być: stoję i gapię się na nią.

– Czy możesz mi pomóc z suwa­kiem? Zaciął się. – Znów się obraca, pre­zen­tu­jąc się od tyłu, a ja zasty­gam, nie­zdolny do jakie­go­kol­wiek ruchu.

– Tak, pew­nie. Jestem dobry w zapi­na­niu.

Jestem dobry w zapi­na­niu? Ja pier­dolę, kre­ty­nie. Zamknij się.

– Tylko może przy­naj­mniej odstaw wodę.

– Co? – Spo­glą­dam na szklankę, którą trzy­mam w dłoni i cicho chi­cho­czę. Skąd u mnie ta chrypka? Ile ja mam lat? Dwa­dzie­ścia sześć czy dwa­na­ście? – A, rze­czy­wi­ście.

Szybko osu­szam szklankę, odsta­wiam ją i wycie­ram spo­cone dło­nie o uda.

Chry­ste, ta sukienka. Te plecy. Ten pie­przony tyłek. To powinno być zaka­zane. A już na pewno mi powinno się zaka­zać trzy­ma­nia rąk tak bli­sko niej, i tyle w tema­cie. Gdyby Car­ter mnie teraz zoba­czył, już ni­gdy nie zagrał­bym w hokeja. Bra­ko­wa­łoby mi co naj­mniej jed­nej nie­zbęd­nej koń­czyny.

Nie wiem, jak się za to zabrać. Zamek bły­ska­wiczny jest tam, na szczy­cie tych krą­gło­ści i… czy powi­nie­nem tam po pro­stu… wsu­nąć dłoń? Tak, zwy­czaj­nie ją tam wsunę. Się­gam do suwaka, ale dopa­dają mnie wąt­pli­wo­ści.

– Dobra, po pro­stu…

Prze­chy­lam głowę na bok i wpa­truję się we wdzięczną, złotą metkę.

– Bo ja…

– Do kurwy nędzy, Gar­rett, ogar­nij się. Musia­łam gdzieś przy­ciąć mate­riał. Po pro­stu mocno pocią­gnij.

– Dobra. Już wiem. Mocno… pocią­gnę.

Chwy­tam malutką główkę suwaka mię­dzy palce, o wiele za duże do tego zada­nia, drugą dłoń kładę na jej bio­drze, kciuk zagłę­bia się w cie­płą skórę. Wygina plecy w łagodny łuk, a mnie oddech gubi się gdzieś w klatce pier­sio­wej, gdy wzdy­cha cicho. Niski, szorstki ton spra­wia, że drga mi trze­cia noga, a wtedy ona daje krok w tył i wpada na mnie, jakby chciała, aby jej tyłek zapo­znał się bli­żej z moim cia­łem, i wtedy jest jesz­cze gorzej.

Boże, co ona wypra­wia? Nie. Nie, nie, nie. Prze­cież go obu­dzi.

Jen­nie nawija koń­cówkę wło­sów na dłoń i jak w zwol­nio­nym tem­pie prze­rzuca je przez smu­kłe ramię. Zamglone, nie­bie­skie oczy rzu­cają mi spoj­rze­nie spod gęstych, ciem­nych rzęs. Nie mogę ode­rwać wzroku od jej języka, suną­cego po dol­nej war­dze.

O kurwa. No i masz. Obu­dził się.

Nie teraz, porucz­niku John­son. Spo­cznij, żoł­nie­rzu!

– Gar­rett.

Ner­wowo pod­no­szę głowę i mie­rzymy się z Ada­mem wzro­kiem. Jego spoj­rze­nie prze­szywa mnie na wskroś. Znów spo­glą­dam na tyłek – suwak – Jen­nie i szyb­kim szarp­nię­ciem uwal­niam mate­riał, po czym wybie­gam z domu, z hukiem zamy­ka­jąc za sobą drzwi. Gdy osu­wam się bez sił, moje ciało wiot­czeje i wzdy­cham ciężko.

Uff. Było bli­sko.

Adam kręci głową i z naci­skiem żąda:

– Znajdź sobie kogoś innego. Kogo­kol­wiek innego.

Dobra. Jasne. Wła­śnie tak powi­nie­nem zro­bić. Jen­nie nie jest dla mnie. Poza tym ledwo ją znam. Nie muszę sobie spie­przyć przy­jaźni albo sezonu hoke­jo­wego – ani pozby­wać się żad­nych cen­nych człon­ków – żeby kogoś zali­czyć. Mam mnó­stwo innych moż­li­wo­ści.

Gdy pół godziny póź­niej cze­kam w holu mojego bloku, wzdy­cham i ryt­micz­nie wci­skam guzik windy, bo wciąż sam sie­bie pró­buję prze­ko­nać, że będę w sta­nie się od niej odcze­pić.

– Panie Ander­sen – znie­nacka za moimi ple­cami roz­lega się zmy­słowy szept. Emily, jedna z sąsia­dek, przy­suwa się za bli­sko. Prze­rzuca przez ramię mysie blond włosy, a świa­tło deli­kat­nie wydo­bywa kształt jej kości policz­ko­wych. Uśmie­cha się do mnie tą czer­wie­nią ust w odcie­niu wiśni, któ­rej nie­raz sma­ko­wa­łem. – Ależ pan dziś przy­stoj­nie wygląda.

Winda otwiera się, a ja wcią­gam ją do środka. Kątem oka lustruję błysz­czącą sukienkę, dłu­gie na milę nogi i czarne szpilki.

– Ślub naj­lep­szej przy­ja­ciółki – wyja­śniam. – A ty? Wyglą­dasz tej nocy fan­ta­stycz­nie.

– Zawsze wyglą­dam fan­ta­stycz­nie, prze­cież o tym wiesz. Opiera się o uchwyt, krzy­żuje nogi w kost­kach i błą­dzi po mnie wzro­kiem, gdy wybie­ram przy­ci­ski jej pię­tra, a potem mojego. – Wie­czór panień­ski.

– Wszy­scy się pobie­rają, co?

– Nie ja – pry­cha w odpo­wie­dzi.

Chi­cho­czę, prze­cze­su­jąc dło­nią włosy.

– No ja też nie.

Dźwięk dzwonka oznaj­mia, że winda się zatrzy­mała i Emily wycho­dzi na kory­tarz. Dło­nią powstrzy­muje drzwi przed zamknię­ciem i zerka na mnie przez ramię.

– Masz ochotę?

Nie jest mi żal, że nie dopo­wiada na co, tylko pozwala, aby zapro­sze­nie zawi­sło w gęstym powie­trzu.

Ści­skam poręcz i obser­wuję, jak mój but wystu­kuje rytm o mar­mu­rową pod­łogę. Prze­no­szę wzrok na wzgó­rek mię­dzy moimi nogami, który wciąż napiera na roz­po­rek z powodu tyłka, na któ­rym poło­ży­łem dło­nie godzinę temu i po raz setny uświa­da­miam sobie, że tam­ten tyłek jest poza moim zasię­giem.

Emily uśmie­cha się, gdy odry­wam się od ściany. Pie­przyć to.

– Tak, mam ochotę.

2. Urodzinowe tacosy i fuckboye

2

Uro­dzi­nowe tacosy i fuck­boye

Jen­nie

Koja­rzysz to nie­przy­jemne uczu­cie, gdy wyj­mu­jesz bie­li­znę z suszarki, a ona jest na­dal wil­gotna? Albo kiedy nie masz czasu na odgrza­nie resz­tek maca z serem, więc musisz go prze­łknąć, gdy jest zimny i twardy? Jedno i dru­gie jest cho­ler­nie obrzy­dliwe, podob­nie jak to, co czuję, gdy tań­czę z kimś, a on patrzy na mnie tak, jak teraz, jakby nie mógł się docze­kać, aż zostanę jego kolej­nym daniem.

Bie­dak nie zorien­to­wał się jesz­cze, że jestem kawio­rem; nie stać go na mnie, choćby nie wiem jak się sta­rał.

Simon leży na ławeczce do ćwi­czeń, opusz­cza łok­cie, odwie­sza drą­żek i dźwiga głowę. Unosi brwi.

– Lubisz na mnie patrzeć?

– Zabawne, wła­śnie mia­łam zapy­tać cię o to samo. – Ocie­ram się o niego, prze­cho­dząc obok, i ruszam do prze­bie­ralni. Ten uparty, mały gno­jek idzie tam za mną.

Nie zro­zum­cie mnie źle: wła­ści­wie lubię Simona. Tań­czymy razem już od czte­rech lat. W sumie jest pra­co­wity, ale i zaro­zu­miały do wiwatu, a przy tym wydaje mi się, że ma błędne wra­że­nie, że naci­skam, aby mocno się sta­rał, jeśli chce coś u mnie wskó­rać.

A prze­cież nie tak trudno pojąć, jak naprawdę jest. Nie mam naj­mniej­szego zamiaru wpu­ścić go do mojego Disney­landu. Im szyb­ciej to zaak­cep­tuje, tym lepiej.

– Simon… to dam­ska prze­bie­ral­nia. Nie możesz tu wcho­dzić, bez względu na to, jak głę­boko go scho­wasz.

Z sze­ro­kim uśmie­chem kła­dzie dłoń na kro­czu.

– Nie był­bym w sta­nie go scho­wać, nawet gdy­bym pró­bo­wał. – Gdy muska moje ucho, jego oddech pach­nie dzi­wacz­nie, jakby suszoną woło­winą. – Takiego kali­bru nie da się ukryć.

Odpy­cham go i prze­ga­niam ruchem dłoni, po czym wcho­dzę do prze­bie­ralni.

– Obniż to ego, fuck­boyu, przy­naj­mniej o sto punk­tów.

Simona to bawi.

– Daj mi chwilę na prysz­nic i widzimy się przed siłow­nią.

Do moich licz­nych wad należy koniecz­ność uzgad­nia­nia ze mną pla­nów z wyprze­dze­niem. Ina­czej nie reali­zuję ich, gdy mam już tylko ochotę zdjąć sta­nik i nie musieć go ponow­nie zakła­dać.

Sunę pal­cem po linii potu, zni­ka­ją­cej w zagłę­bie­niu mojego spor­to­wego biu­sto­no­sza.

– Mam już plany na wie­czór, no i jestem zmę­czona, więc…

– Ale to twoje uro­dziny.

– Wła­śnie, a ja…

– Pięć minut! – Całuje mnie w poli­czek i umyka do męskiej prze­bie­ralni. – Daj mi pięć minut! Niech się odświeżę dla swo­jej ulu­bio­nej sole­ni­zantki!

Pusz­cza oczko i znika, nim zauważy, jak prze­wra­cam oczami.

Jasne, jeste­śmy przy­ja­ciółmi i ow­szem, spę­dzamy wspól­nie 75 pro­cent czasu w intym­nych pozy­cjach, a jego dło­nie wędrują wtedy po mnie. Mimo to, randka uda­jąca pseudo-lunch z Simo­nem nie jest ide­al­nym spo­so­bem na spę­dze­nie moich dwu­dzie­stych czwar­tych uro­dzin. Wła­ści­wie potra­fi­ła­bym wymie­nić przy­naj­mniej dzie­sięć lep­szych spo­so­bów, na przy­kład dwu­go­dzinną drzemkę na kana­pie, ero­tyczne sam na sam ze sobą w mojej sypialni lub zapo­lo­wa­nie.

Nie, nie o takie polo­wa­nie mi cho­dzi.

Mam jed­nak sła­bość do dar­mo­wego jedze­nia, więc lądu­jemy w Taco Can­tina i jest naprawdę miło – tacosy to źró­dło życia – choć wku­rza mnie pomysł Simona, aby­śmy dzie­lili się czip­sami z guaca­mole, zamó­wio­nymi na przy­stawkę. Potem oczy­wi­ście zżera mi wszyst­kie czipsy za wyjąt­kiem dwóch, które udaje mi się w porę zwi­nąć.

– Ups – wymiata pal­cami okruszki z dna teko­wej miski. – To ja wszystko zja­dłem?

– Nie ina­czej.

Macha lek­ce­wa­żąco dło­nią.

– No i dobrze. Prze­cież nie chcesz się zamar­twiać dodat­ko­wymi kalo­riami.

Tak szybko uno­szę brwi, że boję się, że odlecą.

– Par­don?

– No, dodat­kowe kalo­rie.

– Tak, usły­sza­łam. Ale pomy­śla­łam, że dam ci szansę, abyś zmie­nił te słowa. – Popi­jam vir­gin mojito, osten­ta­cyj­nie delek­tu­jąc się jego słodką nutą. – Od kiedy to komen­to­wa­nie, co kobieta powinna, a czego nie powinna jeść, jest w porządku?

Patrzy na mnie uważ­nie.

– Luzuj, Jen­nie. Żar­to­wa­łem. Prze­cież przy­wy­kłaś do tego, wiesz, że to u mnie nor­malne.

Wła­śnie, przy­wy­kłam do tego i w tym pro­blem. Całe życie wal­czy­łam, by nie zwra­cać uwagi na surowe spoj­rze­nia tre­ne­rów tańca, któ­rzy cze­piali się każ­dej mięk­ko­ści w moim ciele, lustro­wali moje dzien­niki żywie­niowe, szu­ka­jąc śla­dów wszyst­kiego, co nie wpi­sy­wało się w ści­słą dietę, i co mogłoby wyja­śnić, dla­czego w tym tygo­dniu poru­szam się nieco bar­dziej ospale albo dla­czego pew­nego ranka mój strój wydał im się nieco bar­dziej dopa­so­wany. Już zbyt wiele muszli klo­ze­to­wych przy­tu­li­łam, pła­cząc w oba­wie przed ostrzem ich słów, ale przede wszyst­kim bojąc się, że wpa­dam w uza­leż­nie­nie, które zbyt szybko wie­dzie ku śmierci.

To, że mogę teraz tutaj sie­dzieć i zamó­wić trzy nadzie­wane tacosy, a do nich słodki napój i się tym nie przej­mo­wać ani nie czuć grama wyrzu­tów sumie­nia, jest cudem, nad któ­rym pra­co­wa­łam od liceum pod­czas dłu­gich godzin nie­zli­czo­nych tera­pii. Nie pozwolę, by nie­ostrożne słowa Simona zaprze­pa­ściły lata postę­pów.

A on wtedy dodaje:

– Zimowy reci­tal jest w przy­szłym mie­siącu. Prze­cież nie chcesz dorzu­cić sobie zbęd­nych kilo­gra­mów.

Nie roz­bi­jam mu szklanki na łbie tylko dla­tego, że szkoda drinka, który naprawdę nie­źle kopie.

– Kopiesz sobie grób. Rób tak dalej, a skoń­czysz w nim.

Nazy­wam go w myślach dzba­nem, gdy kła­dzie dłoń na mojej. – Wiesz, Jen­nie, nie ma pięk­niej­szej dziew­czyny od cie­bie. Jestem szczę­ścia­rzem, że jesteś ze mną.

Uśmie­cham się do kel­nera, bez­gło­śnie dzię­ku­jąc, gdy pod­suwa mi talerz taco­sów. A do Simona mówię:

– Żebyś wie­dział.

Jed­nym gry­zem pożera pół taco.

– Twój brat wciąż jest żonaty?

– Tak, minęły dopiero dwa tygo­dnie.

Poza tym Car­ter ma obse­sję na punk­cie Oli­vii. Dobrze, że jest zawo­do­wym hoke­istą. Gdyby był w mie­ście codzien­nie, Oli­via mogłaby go udu­sić. Wła­ści­wie nie wiem, jak to się stało, że przez dwa­dzie­ścia cztery lata sama tego nie zro­bi­łam. Mój brat jest świetny, tylko tro­chę… hała­śliwy? Pre­ten­sjo­nalny? Zbyt pewny sie­bie? W chuj ide­ali­styczny? Wszystko razem jed­no­cze­śnie?

– Dwa tygo­dnie to wię­cej, niż wytrzy­muje w sta­łym związku – pod­su­mo­wuje Simon, pre­zen­tu­jąc mi wnę­trze ust, pełne mie­lo­nej woło­winy, sałaty i sera.

Zupeł­nie nie ogar­niam, jak on się dostaje pod spód­nice wszyst­kich dziew­czyn z pro­gramu tanecz­nego na SFU.

– Przy­po­mnieć ci, że jesteś takim samym dziw­ka­rzem, jakim był Car­ter, zanim poznał Oli­vię?

– Nie jestem.

Nie potra­fię powstrzy­mać chi­chotu. Ups.

Simon prze­wraca oczami.

– Dla­czego twój brat dostał szansę, żeby odmie­nić swoją repu­ta­cję, a ja nie? Może i ja chcę się ustat­ko­wać.

Czy ludzie zasłu­gują na roz­są­dza­nie wąt­pli­wo­ści na ich korzyść? Zwy­kle tak. Ale ja znam tego męż­czy­znę. Widzia­łam, jak wabił nie­zli­czone dziew­czyny swoim uro­kiem tylko po to, by spać z jedną przez tydzień lub dwa, a następ­nie zastą­pić ją kolejną, przy czym czę­sto polo­wał na kolejną na oczach tej ostat­niej… Porzuca kobiety bez waha­nia, a przy tym ni­gdy nie traci oka­zji, żeby w mię­dzy­cza­sie mnie popo­dry­wać.

Tak jak teraz, gdy zaha­cza pal­cem o mój palec, a pod sto­łem ści­ska mi nogi swo­imi udami. Uśmie­cha się nie­grzecz­nie tym swoim cho­ler­nym uśmiesz­kiem, a ja przy­po­mi­nam sobie, dla­czego w chwili unie­sie­nia prze­zwa­łam go czule Simo­nem Syfi­li­sem.

– Chodź, Jen­nie. Jedźmy do mnie. Pozwól, że dam ci praw­dziwy pre­zent uro­dzi­nowy.

– Dobrze. – Łapię kon­takt wzro­kowy z kel­ne­rem, kręcę jed­nym pal­cem w powie­trzu, a następ­nie wska­zuję swoje tacos. – Czy mogę dostać je w pudełku na wynos?

Opie­ram pod­bró­dek na sple­cio­nych pal­cach, uśmie­cham się i kon­ty­nu­uję roz­mowę:

– Wiesz co, Simon? Z ogromną chę­cią. Ale z ogromną chę­cią też zosta­ła­bym tu i dokoń­czyła ten lunch. – Z uśmie­chem wdzięcz­no­ści biorę od kel­nera małe pudełko i ukła­dam w nim tacosy. – Nie­stety, nie inte­re­suje mnie dziś popeł­nia­nie błę­dów o roz­mia­rach fuck­boyów.

Wstaję i daję mu powścią­gli­wego buziaka, uważ­nie zapi­su­jąc jego epicko zasko­czoną minę w prze­gródce mojej pamięci, zaty­tu­ło­wa­nej ni­gdy tego nie zapo­mnieć.

– Dzięki za uro­dzi­nowe tacosy. Nie mogę się docze­kać, kiedy będę mogła się nimi cie­szyć w ciszy i samot­no­ści.

Uśmiech Bec­ket­tów ma nie­od­party urok, działa nawet na innych Bec­ket­tów. Mój brat nie potrafi mi odma­wiać, a ja od czasu do czasu to wyko­rzy­stuję.

Więc nie tylko na uro­dzi­nowy obiad dostaję stek i homara w jed­nej z naj­bar­dziej wyszu­ka­nych restau­ra­cji w Van­co­uver, ale też potem pochła­niam oreo explo­sion banana split w moim ulu­bio­nym barze z dese­rami, a wszystko to spra­wiła pro­sta prośba i uśmiech z dołecz­kami na twa­rzy. Car­ter też zjadł dwa, a gdy wędru­jemy po obie­dzie ulicą, sta­ram się nie pozwo­lić, by z dzie­sięć kilo, które pew­nie dziś przy­ty­łam, zbyt mocno mi burzyło myśli.

A jed­nak jestem nafu­tro­wana, ciężko mi jak dia­bli, a Car­ter zmu­sza mnie jesz­cze do cho­dze­nia. Poza tym jest zimno jak cho­lera, a ja mam na sobie ładny, ale nie cie­pły płasz­czyk.

Drżę, wtu­la­jąc pod­bró­dek w sza­lik.

– Zimno mi. Dokąd idziemy? Ej, Hank wró­cił do domu po kola­cji, a my mamy grzę­znąć w tym śniegu? Nie kochasz nas już?

Car­ter nie raczy odpo­wie­dzieć, za to Oli­via stęka i składa otu­lone ręka­wicz­kami dło­nie na brzu­chu.

– Muszę wycho­dzić to całe jedze­nie. Wcią­gnę­łam o wiele za dużo.

Pokle­puję jej uro­czy brzu­szek.

– Maleń­stwo było głodne. Masz prawo.

– Maleń­stwo zawsze jest głodne.

– Duży tata też zawsze jest głodny. – Car­ter wali się w klatę.

Robię minę, jakby to było ohydne.

– Nie no, bła­gam, nie. Ni­gdy wię­cej.

Spusz­cza z tonu i marsz­czy brwi.

– Co? Ale dla­czego?

– Bo to naprawdę obrzy­dliwe.

– Dra­ma­ty­zu­jesz. – Obej­muje żonę ramie­niem, wtula usta w jej ucho, ale nie ści­sza głosu. – Mam ochotę na wię­cej, ale nie wiem, czy wolno tak publicz­nie zaspo­ka­jać głód, jeśli wiesz, co mam…

– Car­ter! – Zakrywa mu dło­nią usta i przy­ciąga go do sie­bie, aby spoj­rzeć mu poważ­nie w oczy. – Choć raz w życiu prze­stań gadać, na miłość boską! – szep­cze tym swoim groź­nym, nauczy­ciel­skim tonem.

Zatrzy­mu­jemy się przed wyso­kim budyn­kiem w cen­trum mia­sta, a na jego ustach z wolna wykwita uśmiech.

– Ale ja chcę, żeby wszy­scy wie­dzieli, że cię kocham. Dla­czego nie pozwa­lasz mi poka­zy­wać tego wszyst­kim?

Oli­via pokle­puje go czule, moja mama pra­wie mdleje, a ja krztu­szę się ze śmie­chu.

– Uwierz mi, kocha­nie, nikt nie kocha mnie tak gło­śno i osten­ta­cyj­nie jak ty.

Car­ter uśmie­cha się z dumą i otwiera szklane drzwi. Pro­wa­dzi nas do windy, zanim zdążę popo­dzi­wiać wykwintne lobby, a kiedy jedziemy na dwu­dzie­ste pierw­sze pię­tro, w końcu odpo­wiada na zadane całe dwie minuty temu pyta­nie.

– Naprawdę cię kocham. Jesteś naj­lep­szą sio­strą na świe­cie. – Wypy­cha mnie na kory­tarz. – Dla­tego dosta­niesz też naj­lep­szy pre­zent na świe­cie.

– Pre­zent? Tutaj? – Roz­glą­dam się i widzę długi kory­tarz, a w nim ciąg ponu­me­ro­wa­nych drzwi. – Car­ter, to jest budy­nek miesz­kalny.

– Mhm. – Wsuwa klucz w dziurkę pod nume­rem 2104, po czym gestem zapra­sza mnie do środka. – Witaj w swoim miesz­ka­niu, Jen­nie.

Stoję z otwar­tymi ustami i nie mogę się ruszyć.

– W moim miesz­ka­niu? To moje miesz­ka­nie…?

Ostroż­nie wkra­czam w jasną prze­strzeń. Osza­ła­mia mnie. Jest ume­blo­wane, o ile salon można uznać za wizy­tówkę cało­ści. Odwra­cam się do rodziny, a moje głu­pie oczy pełne są głu­pich łez. Nie­na­wi­dzę pła­czu, ale w tym roku życie nie szczę­dzi mi emo­cji.

– To naprawdę dla mnie? Mam wła­sne miesz­ka­nie?

– Są tacy, któ­rzy nazwa­liby mnie naj­lep­szym bra­tem na świe­cie.

Jest iry­tu­jący i dopro­wa­dza mnie do szału, ale Car­ter zawsze był naj­lep­szym bra­tem i moim naj­lep­szym przy­ja­cie­lem. Więc zarzu­cam mu ramiona na szyję i wołam: Ależ ja cię kocham.

I wtedy dostrze­gam spiętą twarz mamy.

– Ale jeśli chcesz, możesz na­dal miesz­kać ze mną. – Rzuca sztywno. – Jeśli nie chcesz, Jen­nie, nie musisz się prze­pro­wa­dzać. Jesz­cze nie jest za późno. Car­ter może wyco­fać się z tej umowy. Ty możesz…

Car­ter uci­sza ją, kła­dąc jej na ustach swoją wielką łapę.

– Ciiii­cho.

Splata swoje ramię z moim.

– Chodź. Pozwól, że będę robił za prze­wod­nika.

Opro­wa­dza mnie po miesz­ka­niu, poka­zu­jąc roz­le­głą sypial­nię z przy­na­leżną do niej łazienką z lśnią­cym szkłem prysz­ni­cem. Potem z kory­ta­rza wcho­dzimy do dru­giej sypialni i kolej­nej łazienki. To znacz­nie wię­cej, niż potrze­buję.

Nie czuję się zasko­czona, nie dziwi mnie nawet to, że posta­rał się o apar­ta­ment. Car­ter uwiel­bia roz­piesz­czać swo­ich ludzi, a w zeszłym mie­siącu przy­ła­pał mnie na prze­szu­ki­wa­niu ofert wynajmu. Nie zara­biam wiele, a Van­co­uver jest dro­gie, więc gdy myśla­łam o budże­cie, czu­łam się jak w Zabój­czych umy­słach, bra­ko­wało tylko przy­stoj­nego Dereka Mor­gana. Mina Car­tera, gdy zatrza­snął mi lap­topa i mruk­nął No nie, nie pier­dol, po czym odszedł, roz­ba­wiła mnie, lecz i ziry­to­wała.

Kiedy koń­czymy spa­cer po miesz­ka­niu, jesz­cze raz obcho­dzę wszyst­kie pomiesz­cze­nia tanecz­nym kro­kiem, ponie­waż czuję się kochana i nie mogę prze­stać się uśmie­chać.

– Jest nie­sa­mo­wite i takie, takie ide­alne. Wiruję w salo­nie, aż w końcu miaż­dżę mojego brata w uści­sku, a potem rzu­cam się na Oli­vię, która już zado­mo­wiła się na kana­pie, i głasz­czę ją po policzku. – Dzię­kuję, nie­skoń­cze­nie dzię­kuję.

– Możesz się wpro­wa­dzić, kiedy tylko zechcesz – rzuca Car­ter, kiedy szy­ku­jemy się do powrotu. – Gdy wrócę w przy­szłym tygo­dniu po kolej­nej serii roz­gry­wek, mogę ci w tym pomóc. Wrę­cza mi różo­wo­złoty bre­lo­czek z akry­lową literą J, wypeł­niony malut­kimi kwiat­kami. – Jeden z chło­pa­ków mieszka na ostat­nim pię­trze, co też jest fajne. Będę się lepiej czuł, gdy będziesz miesz­kać tu sama, wie­dząc, że on jest w pobliżu. Jesz­cze go o to nie popro­si­łem, ale wiem, że chęt­nie się o cie­bie zatrosz­czy.

– Świet­nie. – To takie w jego stylu, na­dal mieć mnie na oku.

Gdy czeka, aż wyjdę na kory­tarz, uchy­lają się drzwi naprze­ciwko moich. Powie­trze prze­szywa cichy śmiech Car­tera.

– O pie­przo­nym wilku mowa. Co ty tu robisz na dole? To zna­czy, wiem, co tu robi­łeś… na dole… – Marsz­czy brwi. – Twoje włosy… i twoja koszula… są całe…

Kręci głową z nie­do­wie­rza­niem, ale uśmie­cha się z roz­ba­wie­niem, po czym wska­zuje mnie i mówi:

– Jen­nie się wpro­wa­dza. Powie­dzia­łem jej, że będziesz miał na nią oko. – Nagle łagod­nieje, doda­jąc: – Koniecz­nie na nią uwa­żaj.

– Nie potrze­buję opie­kunki – szep­czę gdzieś w prze­strzeń, zapi­na­jąc guziki płasz­cza, po czym uno­szę głowę i zer­kam, aby zoba­czyć, któ­rej bied­nej, niczego nie­podej­rze­wa­ją­cej duszy przy­pa­dło to nie­wdzięczne zada­nie. Moje palce zamie­rają, gdy wzrok tra­fia na parę nie­bie­sko-zie­lo­nych oczu i cha­otyczne brudno blond fale na roz­czo­chra­nej gło­wie oraz szare spodnie dre­sowe, zwi­sa­jące nie­dbale zbyt nisko na bio­drach.

Car­ter ma rację: Gar­rett rze­czy­wi­ście wygląda, jakby wła­śnie skoń­czył się pie­przyć.

A na wpół ubrana blon­dynka, która trzyma czer­wone paznok­cie w odcie­niu wozów stra­żac­kich na jego łok­ciu, jakby wła­śnie została prze­ru­chana na wylot. Nagle czuję się dziw­nie zazdro­sna.

Gar­rett Ander­sen nadaje się do pie­prze­nia jak mało kto, pla­suje się na god­nym pozio­mie Chrisa Hem­swor­tha, cała skóra świeci mu się od potu, mię­śnie falują, tur­kus oczu ma odcień oce­anu w peł­nym słońcu, a spodnie dre­sowe nie ukry­wają, że mię­dzy nogami nie brak mu ognia, bo niby dla­czego mia­łoby mu cze­go­kol­wiek bra­ko­wać? Nie ma co pozy­wać dziew­czyny do sądu za to, że wie, jak wygląda szybki nume­rek z Gar­rettem. Minęło zde­cy­do­wa­nie zbyt wiele czasu, a w moim lochu zalę­gło się kilka – no dobra, mnó­stwo, kurwa – paję­czyn.

Cho­lera, czy ja go wcze­śniej nazwa­łam Disney­lan­dem?

Na policzki Gar­retta wypełza żar­liwa czer­wień, gdy wytrzy­muje moje spoj­rze­nie. Nie mam poję­cia, co go opę­tuje, ale nagle odska­kuje od sto­ją­cej u jego boku dziew­czyny, wręcz popy­cha­jąc ją na zie­mię.

– Cóż, dobra, jak już mówi­łam – odchrzą­kuję i owi­jam sobie sza­lik wokół szyi – nie trzeba mnie niań­czyć, zwłasz­cza nie musi tego robić ten Fuck­boy Roku.

Biorę Oli­vię pod ramię i kie­ruję się do windy, rzu­ca­jąc mu jesz­cze ostat­nie spoj­rze­nie przez ramię. Sądząc po jej śmie­chu, Oli­vii nie mniej niż mnie podoba się, jak Gar­rett roz­dzia­wia usta. Na pewno chce mnie niań­czyć rów­nie mocno, jak ja mam ochotę na kolejny wywód brata, co Wielki Tata zamie­rza zro­bić.

– Jen­ni­fer Bec­kett – mama wydziera się, goniąc nas – to było naprawdę podłe! Prze­pra­szam, Gar­rett! Kochamy cię!

– Car­tera nazy­wa­łam o wiele gorzej – zauważa Oli­via. – Ale Gar­rett to praw­dziwy sło­dziak.

Marsz­czę nos.

– Sło­dziak, który pie­przył się z moją nową sąsiadką.

Wła­ści­wie mnie to nie rusza, cho­ciaż może być nieco nie­zręcz­nie, gdy będę ich mijała na kory­ta­rzu. A co, jeśli ściany są cien­kie? Czy chcę sły­szeć, jak docho­dzi? Nie­szcze­gól­nie.

Mię­dzy innymi dla­tego uni­ka­łam mediów spo­łecz­no­ścio­wych, zanim Car­ter poznał Oli­vię, kiedy był jesz­cze wyjąt­kową męską dziwką. Nikt nie musi oglą­dać dowo­dów na to, że ktoś inny kogoś zali­cza.

– Może cho­dzą ze sobą – dorzu­cam nie­prze­ko­nu­jąco.

– Nie. – Car­ter wsuwa ramię mię­dzy drzwi windy, a one posłusz­nie się otwie­rają. Wcho­dzi do środka. – Tylko się pie­przą.

Zakła­dam ręce na piersi.

– Nie potrze­buję takiej opie­kunki, Car­ter.

Przy­ciąga Oli­vię do sie­bie i popra­wia jej sza­lik tak, że zakrywa jej pra­wie całą twarz, mimo że pró­buje go ode­pchnąć.

– Nie myśl o Gar­ret­cie jak o niańce. Pomyśl o nim raczej jak o dodat­ko­wej parze oczu.

– Car­ter! – Ze zło­ści tupię dwa razy. Zawsze mia­łam coś w sobie z drama queen. Jaki brat, taka sio­stra. – To jesz­cze gorzej! To brzmi, jak­byś mnie szpie­go­wał!

– Prze­cież nie szpie­guję! – Krzy­czy, wyma­chu­jąc rękami. – Chcę tylko mieć pew­ność, że jesteś bez­pieczna!

Drzwi się otwie­rają i wcho­dzę do nie­ska­zi­tel­nego holu.

– Ależ ty mnie wkur­wiasz.

– Nie, to ty mnie wkur­wiasz!

– No wiem, że ty wkur­wiasz, co ja niby mam do tego?

– Dobry Boże. – Oli­via chowa twarz w dło­niach.

– Dzie­ciaki – mama przy­biera ostrze­gaw­czy ton – doga­duj­cie się.

– Masz szczę­ście, że cię kocham – szep­cze Car­ter, gdy otwiera nam drzwi samo­chodu.

– Masz szczę­ście, że nie sko­pię ci tyłka.

Jego twarz wykrzy­wia sze­roki uśmiech.

– Wsia­daj już do tego cho­ler­nego samo­chodu.

Prze­su­wam pal­cem po kra­wę­dzi leżą­cego przede mną sta­rego zdję­cia, po chro­nią­cym je od lat pla­stiku. Jest sztywny i poła­many, ostry na kra­wę­dziach, a gdy mój palec zbyt szybko prze­suwa się po pęk­nię­ciu, syczę z bólu. Na czubku palca zbiera się kro­pla krwi, a ja wysy­sam ją, aby powstrzy­mać ból i krwa­wie­nie, wpa­tru­jąc się przy tym w przy­stojną twarz, uśmie­cha­jącą się do mnie ze zdję­cia.

Ma na sobie różową cza­peczkę uro­dzi­nową i trzyma mnie, sie­dzącą na jego ramio­nach, świeżo upie­czoną sze­ścio­latkę, ści­ska­jącą mięk­kiego, jasno­ró­żo­wego kró­liczka, otrzy­maną wów­czas od niego nie­spo­dziankę.

Sły­szę, jak drzwi mojej sypialni skrzy­pią, mama wtyka głowę do środka i uśmie­cha się, widząc, że wciąż nie śpię. Wśli­zguje się do pokoju, ale zatrzy­muje się na skraju łóżka, a ja dostrze­gam w jej oczach naj­pierw prze­błysk ich wiecz­nej miło­ści, a potem ból, gdy zauważa na moich kola­nach otwarty album ze zdję­ciami. Chcia­ła­bym cof­nąć czas, ale wiem, że nie mogę.

– Tęsk­nię za nim – szep­czę, obry­so­wu­jąc kształt taty twa­rzy. – I to bar­dzo.

– Ja też, kocha­nie. – Mama zapada się w łóżko obok mnie i w zamy­śle­niu całuje mnie we włosy. – Wiem, że patrzy dziś na cie­bie z góry, pła­cząc, bo jego mała córeczka prze­stała być dziec­kiem. Jest z cie­bie dumny, Jen­nie, z tej kobiety, którą się sta­jesz. Wiem to na pewno.

Dotyka na zdję­ciu kró­liczka, któ­rego trzy­mam, wtu­lona w taty włosy. Omiata wzro­kiem pokój, aż dostrzega tego samego kró­liczka wtu­lo­nego w mój brzuch.

– Zawsze go uwiel­bia­łaś.

Się­gam po niego. Dawno wyblakł, a jeden z guzi­ków wisi luźno na nitce. Lata przy­tu­la­nia, cią­gnię­cia go wszę­dzie, gdzie się uda­wa­łam, pro­te­sty, aby mama go nie prała nawet mie­sią­cami, wszystko to spra­wiło, że nie­gdyś mięk­kie futro stało się szorst­kie i zma­to­wiało.

– Zawsze chcia­łam mieć praw­dzi­wego kró­liczka, ale ni­gdy mi na to nie pozwa­la­li­ście. Więc tata kupił mi tego. – Głasz­czę dłu­gie uszy. – To on nadał jej imię. Księż­niczka Bub­ble­gum.

– Gdy­bym tylko mu pozwo­liła, dałby ci cały świat. Latami męczył mnie o tego praw­dzi­wego kró­liczka. Byłaś jego małą księż­niczką, a on był upar­tym gów­nia­rzem, który nie uzna­wał słowa nie.

– Cał­kiem jak Car­ter.

Śmieje się.

– Car­ter jest zbyt podobny do two­jego taty. To był nie­bez­pieczny duet, gdy wpa­dali w szał. – Uśmie­cha się czule i roz­cze­suje pal­cami moje włosy. – Przy­kro mi, że nie ma go tutaj, by świę­to­wał z tobą uro­dziny.

– Niech ci nie będzie przy­kro. – Ocie­ram łzę ze swo­jego policzka, a potem łapię tę, która spływa po jej policzku. – Na szczę­ście przez szes­na­ście lat mogłam two­rzyć z nim piękne wspo­mnie­nia.

W jej oczach widać cichy smu­tek, gdy wpa­truje się w mroczny pokój.

– Naprawdę będę tęsk­nić za twoją obec­no­ścią. Gdy­bym mogła, zatrzy­ma­ła­bym cię tu na zawsze, ale zasłu­gu­jesz na wła­sne życie. Potrze­bu­jesz prze­strzeni, żeby doro­snąć.

Bie­rze moją twarz w dło­nie i całuje mnie w poli­czek.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego, mała. Kocham cię i jestem z cie­bie dumna.

3. Gdzie jest: księżniczka Bubblegum i chęci do życia

3

Gdzie jest: księż­niczka Bub­ble­gum i chęci do życia

Jen­nie

Czy drę­czyło cię kie­dyś poczu­cie, że gdzieś nie pasu­jesz?

To nie moja bajka. Nie lubię łazić po mie­ście w piątki, wolę mieć wtedy na sobie nie­wiele i pozwa­lam, aby wszystko swo­bod­nie wisiało. Nie prze­szka­dza mi brak maj­tek ani sta­nika. Nie prze­szka­dzają mi nawet zaczer­wie­nione oczy i mocno zawią­zany na czubku głowy kok.

A to miesz­ka­nie jest takie nie­ska­zi­telne, takie poukła­dane. W niczym nie przy­po­mina mojego życia ani głowy.

Wcze­snym ran­kiem zagląda tu słońce. Kąpie moją nową prze­strzeń w deli­kat­nym bla­sku i ogrzewa deski z twar­dego drewna pod moimi bosymi sto­pami. Na chwilę zamy­kam oczy i upa­jam się tym uczu­ciem, chłonę cie­pło. Wyobra­żam sobie, jak to jest być kochaną, jak jego ramiona owi­jają się wokół cie­bie, roz­pa­la­jąc cię od środka. Przez chwilę pro­mie­nie słońca są jak miłość, oży­wam w nich. Przez chwilę tego wła­śnie pra­gnę.

Nie mogę się dziś pozbie­rać, wszystko przez ten cho­lerny album ze zdję­ciami, leżący na wyspie kuchen­nej. Od zeszłego tygo­dnia, od uro­dzin nie ode­rwa­łam od niego wzroku.

Śle­dzę zmarszczki, ich linie wokół jego sze­ro­kiego uśmie­chu oraz błysz­czą­cych oczu. A im dłu­żej patrzę na niego, na tatę, któ­rego stra­ci­łam osiem lat temu, na poże­gna­nie, któ­rego nie zdą­ży­łam wypo­wie­dzieć, tym trud­niej mi oddy­chać. W gar­dle czuję ogień i wbi­jam zęby w dolną wargę, aby powstrzy­mać jej drże­nie.

Gdy odwra­cam się od jedy­nej twa­rzy, którą chcę widzieć, a zara­zem nie mogę znieść jej widoku, trzęsą mi się ręce. Spo­glą­dam na pudełka. Jest ich zbyt wiele, jedne w sto­sach, inne zale­gają na pod­ło­dze w salo­nie. Wszystko, czego chcę, to zako­pać się w tym bała­ga­nie i roz­pa­ko­wy­wać je, aby poczuć się wresz­cie jak w domu. To przy­ziemne zada­nie napo­tyka jed­nak we mnie fale roz­ża­le­nia, któ­rych mimo upływu lat na­dal w sobie nie rozu­miem, i two­rzą razem brzydką, błot­ni­stą tęczę emo­cji. Jed­nak nie chcę prze­glą­dać pudeł. Nie chcę oglą­dać zdjęć ani marzyć o wspo­mnie­niach, które mogli­by­śmy wspól­nie stwo­rzyć, lecz ni­gdy nie stwo­rzymy. Wolę wczoł­gać się z powro­tem do łóżka, nacią­gnąć koł­drę na głowę i obu­dzić się jutro, kiedy to wszystko się skoń­czy.

Szcze­rze? Nie pognie­wa­ła­bym się za jakiś uśmiech, deli­katny i otwarty, który przy­po­mniałby mi, że na tym świe­cie ist­nieje dobro.

Lecz mogę co naj­wy­żej liczyć na kawę, jedyną rzecz, którą da się dość łatwo zdo­być. Zakła­dam więc jedną z bluz hoke­jo­wych brata, wsu­wam stopy w swoje UGG i mozol­nie wlokę się kory­ta­rzem do windy.

– Przy­trzy­maj ją! – Woła ktoś, a ja z pięć­dzie­siąt razy wci­skam przy­cisk „zamknij”, ale i tak w końcu but na obca­sie wpy­cha się do środka. – Cześć, sąsiadko. Dzięki, że pocze­ka­łaś.

Ładna blon­dynka z naprze­ciwka olśniewa sze­ro­kim, błysz­czą­cym uśmie­chem.

– Żaden pro­blem. – Zer­kam w dół i dostrze­gam eks­klu­zywny trencz oraz czer­wień spodów jej butów.

Loubo­utin? No bez jaj.

Zdej­muje czer­woną skó­rzaną ręka­wiczkę, odsła­nia­jąc nie­na­gan­nie wypo­le­ro­wane, błysz­czące paznok­cie, i podaje mi rękę.

– Emily.

Ści­skam jej dłoń, pró­bu­jąc ukryć domo­wej roboty mani­kiur sprzed trzech tygo­dni

– Jen­nie.

– Jesteś przy­ja­ciółką Gar­retta.

Nie jestem.

– A ty się z nim pie­przysz.

Mruga do mnie.

– Tylko w te dni, któ­rych nazwy koń­czą się na K lub A. Winda zatrzy­muje się, a Emily czule ści­ska moje przed­ra­mię.

– Lecę na par­king, więc pora się poże­gnać. Miło było cię poznać, Jen­nie. Do zoba­cze­nia.

– Pa, Emmo.

Wytrzy­muje moje spoj­rze­nie, uśmie­cha­jąc się słodko.

– Emily. Nazy­wam się Emily. Jeśli jesz­cze kie­dyś zapo­mnisz moje imię, Gar­rett nie omieszka ci go przy­po­mnieć, wykrzy­ku­jąc je w środku nocy.

Drzwi zamy­kają się, a ona znika za nimi. Poka­zuję jej język, a ona nie pozo­staje mi dłużna.

Co to ja chcia­łam. Czy mówi­łam już, że nie chcę sły­szeć, jak ten facet docho­dzi? Kiedy go zoba­czę, zacho­wam się tak, jak­bym go w ogóle nie znała.

Na przy­kład teraz. Noż kurwa.

– Jen­nie?

Napo­ty­kam wzrok Gar­retta, więc zmu­szam ciało, by poru­szało się jak naj­szyb­ciej i pró­buję ukryć się za rogiem. Nie tylko nie chcia­łam widzieć, jak wycho­dzi z miesz­ka­nia mojej nowej sąsiadki, ale przede wszyst­kim nie chcę, żeby on mnie oglą­dał w takim sta­nie. Tego ranka już raz roz­ma­wia­łam przez tele­fon z Car­te­rem, wci­ska­jąc mu kit o tym, jak to się świet­nie mam. Nie kupił tego i nie­chęt­nie zgo­dził się zabrać mnie na kola­cję dopiero póź­nym wie­czo­rem, zamiast od razu przy­je­chać. Nie życzę sobie, żeby mój opie­kun pole­ciał teraz z jęzo­rem i doniósł star­szemu bratu, że jego młod­sza sio­stra jest w total­nej roz­sypce.

– Jen­nie? – Gar­rett woła ponow­nie, gdzieś bli­żej. – Ukry­wasz się? Wiesz, że już cię widzia­łem, prawda?

Zaci­skam oczy, przy­kle­ja­jąc się do ściany. Kiedy ktoś chrząka, uchy­lam jedną powiekę.

Przede mną stoi blond olbrzym w iden­tycz­nej blu­zie z kap­tu­rem, jak mam na sobie. Włosy nie­dbale upchnął pod czapką z dasz­kiem, a w rękach trzyma gorące napoje z kawiarni, do któ­rej wła­śnie zmie­rzam. Jego spoj­rze­nie prze­szywa mnie na wskroś i widzę tro­skę malu­jącą się na jego twa­rzy.

– Cześć, Gar­rett. Nie zauwa­ży­łam cię.

Pro­stuję się, szar­piąc rąbek bluzy, a jego wzrok pada na moje spodnie od piżamy. Gestem wska­zuję napoje i zmu­szam się do rado­snego tonu.

– Przy­nio­słeś mi coś do picia?

Wpa­truje się we mnie uważ­nie, ściąga brwi, aż się łączą. Wiem, że na końcu języka ma pyta­nie: Wszystko w porządku? Waży słowa, pew­nie dla­tego, że zwy­kle go prze­ra­żam.

– Tak, wła­ści­wie przy­nio­słem. – Jeden napój przy­trzy­muje pod pachą, a pozo­stałe dwa wyciąga w moją stronę. – To dla cie­bie.

Spo­glą­dam na kubki, a potem na niego.

– Co?

– Dla cie­bie.

– Nie… nie rozu­miem.

Gar­rett ledwo potrafi to z sie­bie wydu­sić.

– Wiem, że wła­śnie spa­łaś tu pierw­szy raz sama i wiem, że dzi­siaj… – Mruży oczy, a ja prze­ły­kam ślinę. – Wiem, że dziś może ci być ciężko, więc pomy­śla­łem… że może przyda ci się tro­chę kofe­iny. Ale potem stwier­dzi­łem, że nie wiem nawet, czy w ogóle lubisz kawę, więc na wszelki wypa­dek wzią­łem też gorącą cze­ko­ladę.

Wrę­cza mi tackę i prze­suwa dło­nią po karku.

– Wzią­łem z bitą śmie­taną.

– To…

– To nic wiel­kiego. Byłem tam i po pro­stu pomy­śla­łem… o kawie.

– Lubię kawę. I gorącą cze­ko­ladę też. – Cho­lera, ale mam gulę w gar­dle. – Dzię­kuję, Gar­rett.

Nagle jego policzki eks­plo­dują uśmie­chem, roz­świe­tla­jąc całą twarz. To tak zaraź­liwe, że nie­mal też się uśmie­cham.

– Faj­nie. No, faj­nie. – Macha ręką. – Dla mnie żaden pro­blem.

Wraca do głów­nego holu. Nie mam dokąd pójść, więc idę obok niego.

– Wła­ści­wie… dokąd się wybie­ra­łaś?

Uno­szę nieco napoje.

– Po kawę.

– W piża­mie?

– Tak, w piża­mie. Masz z tym pro­blem, kolego?

Wpa­truje się we mnie sze­roko otwar­tymi oczami i kiwa na boki głową. Przed windą waha się.

– A skoro masz już swoją kawę, to teraz…?

– Wra­cam na górę.

– Och. Ja też.

Zerka to na mnie, to na windę, potem wpa­truje się w pod­łogę, a gdy znów pod­nosi wzrok na mnie, ta cisza mię­dzy nami trwa już odro­binę za długo.

– Pójdę scho­dami – rzu­camy jed­no­cze­śnie, wpa­da­jąc na sie­bie, gdy ruszamy ku klatce scho­do­wej.

– Zamie­rzasz wejść na górę aż dwa­dzie­ścia jeden pię­ter?

Opie­ram pięść na bio­drze.

– Nazy­wam to ćwi­cze­niami. Ty masz dwa­dzie­ścia pięć pię­ter. I co ty na to, duży chłop­czyku?

– Może boję się windy – wyznaje i się rumieni.

Uno­szę brew.

– Naprawdę?

– Tak. Prze­ra­żają mnie. – Prze­łyka ślinę i wpa­truje się upar­cie w długi kory­tarz wio­dący ku scho­dom, a potem robi coś naprawdę dziw­nego. – Och, wła­ści­wie… Ajjjć.

Łapie się za kolano i jęczy.

– Zra­ni­łem się w kolano. Ude­rzy­łem się, gdy robi­łem kawę.

– To może lepiej, jeśli poje­dziesz windą?

– Tak, tak będzie naj­le­piej. – Pociera kolano i syczy od uda­wa­nego bólu. – Myślę, że nic się nie sta­nie, jeśli na jeden dzień zapo­mnę o stra­chu.

Czy to się dzieje naprawdę? Czy on nie wie, jaki z niego gów­niany aktor?

Gdy naci­skam przy­cisk, winda otwiera się i wpy­cham go do środka.

– Dzięki za kawę. I wiesz co, Gar­rett?

– Co?

– Tak trzy­maj, duży chłop­czyku.

Paczuszka, którą przy­nio­słam, nik­nie przy eks­tra­wa­ganc­kim bukie­cie i obfi­tym śnia­da­niu sto­ją­cym na małym sto­liku – ozna­kach, że Car­ter już tu był. Ale wiem, że Hank i tak doceni mój gest.

– Czy to moja ulu­biona dziew­czyna?

Podą­żam za jego zmę­czo­nym gło­sem i znaj­duję go w buja­nym fotelu przy oknie.

– To tylko ja. – Całuję go w uśmiech­nięty poli­czek i sia­dam obok. Ma wspa­niały widok na wyso­kie drzewa i zie­loną prze­strzeń oraz pobli­skie szczyty gór, zdo­biące pano­ramę Pół­noc­nego Van­co­uver nawet w środku tej ponu­rej jesieni.

– Czyli moja ulu­biona. Jak i twoja mama. I Oli­via. No i odro­binkę kocham też Carę.

– Przy­kro mi to mówić, Hank, ale słowo ulu­biona wymaga, abyś któ­rejś z nas przy­znał pierw­sze miej­sce.

Marsz­czy brwi.

– Prze­cież wiesz, że nie potra­fię. Kocham was wszyst­kie.

– My wszyst­kie też cię kochamy. – Kładę na stole małe pudełko, uno­szę wieczko i sło­dycz cyna­mo­no­wego cukru prze­nika powie­trze. – Przy­nio­słam ci bułeczkę cyna­mo­nową.

Jego oczy błysz­czą, gdy tnę na kawałki lep­kiego śli­maka, a potem pro­wa­dzę jego jedną rękę do tale­rza, a drugą do widelca.

– Jed­nak to ty jesteś moją naj­ulu­bień­szą. – Wska­zuje gdzieś za sie­bie. – Car­ter zro­bił ci cap­puc­cino, zanim wyszedł.

Znaj­duję jesz­cze cie­pły kubek, zapla­tam na nim dło­nie, nie­cier­pli­wie zacią­gam się aro­ma­tem. Uśmie­cham się na widok cyna­mo­no­wego ser­duszka, usy­pa­nego na piance. Car­ter uwiel­bia wiel­kie, gło­śne przed­sta­wie­nia, ale cza­sami to te małe, ciche gesty roz­grze­wają mnie naj­bar­dziej.

Przez kilka następ­nych minut roz­ma­wiamy sobie o tym i o owym, a kiedy wresz­cie pozwa­lamy sobie na chwilę mil­cze­nia, Hank szep­cze:

– Dzi­siaj mija osiem lat.

Sączę cap­puc­cino, aby pozbyć się uci­sku w gar­dle.

– Dla cie­bie to pięt­na­ście.

Obraca coś w pal­cach, a gdy dostrze­gam deli­katną złotą obrączkę z osa­dzo­nym pośrodku bry­lan­tem, moje serce przy­spie­sza rytm.

– Każ­dego cho­ler­nego dnia tęsk­nię za moją słodką Ire­land.

Hank poja­wił się w naszym życiu w naj­gor­szym dla nas dniu, w rocz­nicę jego naj­gor­szego dnia. Jego żona Ire­land zmarła równo sie­dem lat przed moim tatą, a my jeste­śmy wdzięczni Han­kowi i Ire­land za ura­to­wa­nie życia Car­te­rowi.

Tego dnia mój brat musiał opie­ko­wać się mną i mamą. Choć wyda­wało się to nie­wy­ko­nalne, radził sobie z łatwo­ścią. Pamię­tam tylko, jak cią­gle wmu­szał w nas jedze­nie, godzi­nami pod­trzy­my­wał nas przy życiu, gdy myśla­ły­śmy, że świat się skoń­czył, jak zaniósł mamę do łóżka, gdy wresz­cie dopa­dło ją wyczer­pa­nie, i leżał przy mnie, dopóki nie zamknęły mi się oczy.

Następ­nego ranka zna­la­złam go nie­przy­tom­nego na kana­pie w salo­nie, a Hanka i Dublina – któ­rych wtedy jesz­cze nie zna­li­śmy – sie­dzą­cych w rogu pokoju. Hank opo­wie­dział nam, jak przy­śniła mu się zmarła żona. Kazała mu wyjść z domu i kilka godzin póź­niej natknął się w barze na pija­nego, beł­ko­czą­cego coś Car­tera. Nie pozwo­lił mu jechać do domu w takim sta­nie, w końcu podobna sytu­acja pozba­wiła nas ojca.

Zapo­bie­ga­jąc kolej­nym stra­tom w tej rodzi­nie, Hank stał się jej czę­ścią.

W końcu szep­czę do Hanka:

– To za długo.

– Każdy dzień bez nich jest za długi, prawda?

Czuję ucisk w klatce pier­sio­wej, bo wyobra­żam sobie w tej chwili mamę. Wiem, co robi: to samo, co każ­dego roku w tym dniu. Nosi ulu­biony swe­ter taty, ponie­waż wciąż w nim czuje zapach jego wody koloń­skiej, i tuli plu­szo­wego misia, któ­rego wygrał dla niej na jar­marku pod­czas ich pierw­szej randki. Pła­cze i czuje się samotna, bo w jej sercu nie ma jesz­cze dość prze­strzeni, by wpu­ścić nas z powro­tem. Potem będzie się śmiać i uśmie­chać, obej­rzymy razem stare rodzinne filmy i będziemy wspo­mi­nać różne histo­rie, ale teraz potrze­buje prze­strzeni, by się posmu­cić.

– Życie bez brat­niej duszy to coś, czego nikt nie powi­nien doświad­czać – szep­cze Hank i kle­pie mnie po dłoni. – Wiem, Jen­nie, że na cie­bie czeka coś wyjąt­ko­wego. Miłość ponad wszystko. Tym wła­śnie jest brat­nia dusza. To ktoś o gład­kich kra­wę­dziach, dzięki któ­rym nasze prze­stają być takie ostre. Ktoś, kto ide­al­nie do nas pasuje, nadaje na tej samej czę­sto­tli­wo­ści, przy nim błysz­czy wszystko, co w nas naj­lep­sze. A razem? Gdy jeste­ście razem, wszystko jest dokład­nie takie, jakie powinno być.

Tro­chę na siłę prze­wra­cam oczami, śmie­jąc się z jego pro­roctw.

– Ni­gdzie mi się nie spie­szy. Lubię swoją nie­za­leż­ność.

– Można pozo­stać nie­za­leż­nym, a jed­nak dzie­lić z kimś życie. Twój brat nie sądził, że zechce współdzie­lić codzien­ność, a teraz… tylko spójrz na niego. Ma żonę o pięk­nej duszy, dziecko w dro­dze i nie mógłby być szczę­śliw­szy.

– Wiem, dokąd zmie­rzasz, sta­ruszku, ale nie potrze­buję chło­paka, aby być szczę­śliwą.

– Ja też sądzę, że nie potrze­bu­jesz. Sama się uszczę­śli­wiasz. Ale może warto zna­leźć osobę, która sprawi, że wszyst­kie ciemne miej­sca staną się nieco jaśniej­sze, która pomoże ci nad nimi zapa­no­wać, pomoże ci otwo­rzyć się na tę część świata, któ­rej nie dostrze­gasz?

Wzru­sza ramio­nami i dodaje:

– Kto wie. – Uśmie­cha się sze­roko. – I czy sądzę, że jesteś znacz­nie bar­dziej podobna do brata, niż pozwa­lasz sobie przy­znać, więc boisz się kogoś do sie­bie dopu­ścić, ponie­waż miłość może zra­nić? Oczy­wi­ście.

– Prze­stań, ale już. Wcale się nie boję.

Tylko jestem prze­ra­żona.

Nie cho­dzi o to, że nie pra­gnę intym­no­ści; osoby, która zawsze jest po two­jej stro­nie, przy któ­rej nie musisz trzy­mać wysoko gardy i nawet wtedy cię lubi. Boże, jak chcia­ła­bym zna­leźć kogoś, kto widziałby wszystko i akcep­to­wał wszystko. Kogoś, z kim mogła­bym dzie­lić wszyst­kie trudne sprawy. Może wtedy łatwiej byłoby je znieść.

Rzecz w tym, że kiedy twój star­szy brat jest kapi­ta­nem dru­żyny NHL, kiedy każdy chce go mieć choć na tro­chę dla sie­bie, prze­sta­jesz odróż­niać, co jest praw­dziwe, a co fał­szywe. Nie­pew­ność staje się coraz głęb­sza, gdy kolejne osoby pozo­sta­wiają cię samej sobie, bo oka­zuje się, że byłaś tylko drogą do celu, jakim był on, że w waszych rela­cjach nic ni­gdy nie było praw­dziwe. A ci, o któ­rych sądzi­łaś, że im na tobie zależy? Kiedy już wysa­dzą twój świat w powie­trze, nawet nie spoj­rzą na gruzy i chaos, który pozo­staje po eks­plo­zji.

Zwarty krąg przy­ja­ciół, tych kilka osób, któ­rym możesz zaufać z całego serca, daje wię­cej bez­pie­czeń­stwa. Lepiej nie wpusz­czać pochop­nie każ­dego, kto o to poprosi, nawet jeśli cza­sami wiąże się to z pewną dozą samot­no­ści.

Poza tym, kto potrze­buje chło­paka, gdy ma szu­fladę pełną part­ne­rów na bate­rie? W dodatku męż­czyźni nie wibrują tak jak dildo.

Kiedy po lun­chu wra­cam do miesz­ka­nia, jestem wyczer­pana. Przez cały ranek otrzy­my­wa­łam wia­do­mo­ści od Car­tera, Oli­vii, Cary i Simona, nie­ustan­nie spraw­dzali, co u mnie. To miłe, ale zbyt inten­sywne.

Zamy­kam drzwi. Dźwięk zasuwki odbija się echem w miesz­ka­niu, po czym wypeł­nia je cisza.

Ta cisza przy­pra­wia mnie o dresz­cze. Pozo­sta­wia zbyt wiele miej­sca na pyta­nia, błą­dze­nie myślami, nad­mierne kom­bi­no­wa­nie i domy­sły.

Mój wzrok przy­kuwa album ze zdję­ciami. Pozwa­lam mu się sku­sić i znów widzę tylko jego uśmiech­niętą twarz. Despe­racko pra­gnę poczuć cie­pło jego miło­ści zamiast tego nagłego, przy­tła­cza­ją­cego braku siły i kon­troli.

Zakry­wam zdję­cie i zamy­kam oczy, oddy­cham głę­boko, a wtedy z jakie­goś powodu w mojej gło­wie poja­wia się twarz Gar­retta. Widzę go, jak stoi z kawą i gorącą cze­ko­ladą, z uśmie­chem, któ­rym raczy tylko mnie, tym praw­dzi­wym uśmie­chem, który spra­wił, że poczu­łam cie­pło. Ale teraz znów jestem sama, jest mi zimno i tak cho­ler­nie męczy mnie samot­ność w tych naj­trud­niej­szych chwi­lach.

Powoli roz­kła­dam palce, po tro­chu odsła­nia­jąc zdję­cie. Wtu­lony w moją pierś różowy kró­li­czek wpa­truje się we mnie, a ja uświa­da­miam sobie, czego potrze­buję. Wiem, jak zna­leźć tro­chę cie­pła, jak prze­nieść tu kawa­łek domu.

Tnę nożycz­kami nie­koń­czące się taśmy, pudełko po pudełku, odry­wam skrzy­dła kar­to­nów i roz­sy­puję ich zawar­tość na pod­ło­dze, szu­ka­jąc księż­niczki Bub­ble­gum, tego kawałka mojego taty, któ­rego mogę się trzy­mać. Im dłu­żej szu­kam, tym bar­dziej trzęsą mi się ręce. Nożyczki się łamią, a pod­bró­dek drży. Pudełko po pudełku i nic, serce mi krwawi: kró­liczka ni­gdzie nie ma.

Mocno zaci­skam powieki i kręcę głową, pró­bu­jąc zapa­no­wać nad sła­bo­ścią, która wła­śnie dopa­dła mnie w takiej for­mie, jakiej naj­bar­dziej nie­na­wi­dzę.

Rzadko tracę kon­trolę. Nad swoim cia­łem, emo­cjami. Uni­kam sytu­acji, które wiążą się z bólem lub nie­pew­no­ścią. Trzeba mi było zostać w domu; w domu, gdzie otu­lają mnie wspo­mnie­nia, w domu z mamą. Ale jestem tutaj, sama.

Wysy­puję przed sobą zawar­tość pudełka z napi­sem sypial­nia, a kiedy i z niego nie wypada nic różo­wego, kolana ugi­nają się pode mną i pozwa­lam łzom pły­nąć.

4. Deszcz wibratorów

4

Deszcz wibra­to­rów

Gar­rett

– Nie­eeeu­uuu.

– Niiiiiie­eeu!

– Niiie­eeu!

– O, ja pier­dolę. – Masywne ciało Adama wpada na mnie i pcha mnie na Car­tera. Blo­kuje nas mię­dzy sobą a barier­kami. – Może­cie się, kurwa, zamknąć? Dość tych efek­tów dźwię­ko­wych. Nie jeste­ście pie­przo­nymi samo­cho­dami wyści­go­wymi.

Wsu­wam ręka­wicę pod pachę i zwi­jam butelkę z wodą Adama, leżącą na siatce bramki. Gdy try­skam nią sobie do ust, woda zalewa mi szyję i spływa pod ochra­niacz.

– Zwy­czaj­nie jesteś zazdro­sny, bo nie potra­fisz jeź­dzić tak szybko jak my.

Adam pod­nosi kratę i krad­nie mi z powro­tem swoją wodę.

– Kiedy mam na sobie dwa­dzie­ścia kilo­gra­mów sprzętu bram­kar­skiego? Nie, nie potra­fię i bar­dzo wąt­pię, by któ­ry­kol­wiek z was potra­fił.

Car­ter wypina pierś.

– Ja bym potra­fił.

Adam pry­cha:

– Jasne, stary. Cokol­wiek.

– Co? No mówię ci, że potra­fił­bym. Dawaj, zapnij mnie i się pości­gamy.

Recho­czę.

– Zapnij mnie. Podobno Ollie tak mówi do cie­bie.

– Baaam. – Emmett ze śmie­chem zbija ze mną piątkę, ręka­wica w ręka­wicę. – Tylko nie zdradź jej, że się z tego śmia­łem. W ciąży jest tysiąc razy strasz­niej­sza.

Car­ter nie wydaje się roz­ba­wiony. Z okrzy­kiem bojo­wym, który odbija się echem po całym lodo­wi­sku, rzuca mnie na lód i dusi mnie ręka­wicą.

– Odwal się! – Drę się, pró­bu­jąc wyzwo­lić się z jego uści­sku. – Adam! Pomocy!

– Jezu Chry­ste – iry­tuje się tre­ner, zatrzy­mu­jąc się obok nas, wznie­ca­jąc fon­tannę lodu. – Cza­sami mam wra­że­nie, że tre­nuję dzie­ciaki, a nie pro­fe­sjo­nalny hokej męż­czyzn. Moja córka jest bar­dziej doj­rzała niż wy dwaj, a jest nie­mow­lę­ciem. – Pstryka pal­cami i wska­zuje gdzieś za sie­bie. – Bec­kett, Ander­sen, rusz­cie tyłki, leci­cie po pięć okrą­żeń, ale już.

Car­ter wstaje i mnie też pod­nosi.

– Dawaj, ści­gamy się.

Strze­puję z koszulki dro­binki lodu.

– Rywa­li­zu­jesz cał­kiem bez potrzeby.

– No pew­nie, a do tego…

– Drugi sta­wia lunch!

Mroźne powie­trze szczy­pie mnie w policzki, gdy tnę lód, a Car­ter dep­cze mi po pię­tach, drąc się jak opę­tany. I wła­śnie dzięki temu dwie godziny póź­niej sie­dzę nad sto­sem skrzy­de­łek z kur­czaka i pizzą, za które nie muszę pła­cić, a Car­ter wciąż rzuca mi wro­gie spoj­rze­nia i gdera, że oszu­ki­wa­łem.

– Nie umiesz prze­gry­wać – przy­cina mu Emmett, wkła­da­jąc do ust cały kawa­łek pizzy na raz. – To nie jest dobra cecha.

– Nie prze­gra­łem! On oszu­ki­wał! – Car­ter wyj­muje mi z dłoni kawa­łek pizzy. – Odda­waj to.

Adam dokłada mi na talerz kolejny kawa­łek.

– A Jen­nie już się wpro­wa­dziła do nowego miesz­ka­nia?

Car­ter przy­ta­kuje.

– Wczo­raj. – Szuka mojego wzroku. – Widzia­łeś ją dziś rano?

Nie­zbyt czę­sto kła­mię – może z wyjąt­kiem tego poranka, kiedy być może powie­dzia­łem, że boję się wind i że boli mnie kolano – więc jestem w kła­ma­niu cienki jak dupa węża. Ale dziś w oczach Jen­nie było coś bez­bron­nego, jakiś smu­tek i nie­pew­ność, zwy­kle ukryte za jej śmia­ło­ścią. Coś, co mówiło, że nie chce, by kto­kol­wiek postrze­gał ją ina­czej niż jako osobę pewną sie­bie, by wie­dzieli, jak drżał jej pod­bró­dek i jak prze­łknęła ślinę w tym dniu, czy też mieli świa­do­mość, że nawet nie zadała sobie trudu, aby sen­sow­nie się ubrać.

Więc kła­mię. Ponow­nie.

– Nie widzia­łem jej.

– Pomy­śla­łem, że mogłeś na nią tra­fić, jeśli znów gra­so­wa­łeś u przy­ja­ciółki.

Fala cie­pła peł­znie w górę mojej szyi.

– Nie gra­so­wa­łem. I nie byłem dziś u niej.

– W końcu zali­czy­łeś bazę, co? – Emmett stuka szklanką o moją szklankę.

– Czy sypia­nie z kimś, kto mieszka w tym samym budynku, to dobry pomysł? – W pyta­niu Adama tro­ska mie­sza się z roz­ba­wie­niem. – A może to na poważ­nie?

– Nie, nie na poważ­nie. I tak naprawdę nie spa­li­śmy ze sobą. – Patrzą na mnie tak, że kapi­tu­luję. – No dobra, ale tylko parę razy. Trudno mi kogoś poznać. A wy chce­cie tylko oglą­dać zdję­cia swo­ich żon i gadać o tym, że ich włosy pachną chle­bem bana­no­wym albo innym gów­nem. Wszy­scy jeste­ście pod pan­to­flem tych cipek.

– Adam nie jest pod pan­to­flem żad­nej cipki – pro­te­stuje Car­ter. – Jest wol­nym czło­wie­kiem i pier­do­lone dzięki mu za to.

Adam chi­cho­cze, ale jego policzki pąso­wieją.

– Chciał­bym być dla cie­bie lep­szym skrzy­dło­wym. Ale nie jestem jesz­cze gotów na nowe przy­gody.

Car­ter wsuwa do ust sma­żo­nego ogórka.

– Mógł­byś się po pro­stu pie­przyć, jak Gar­rett.

– Ja nie… – Cho­wam twarz w dło­niach. – A zresztą.

Wska­zuje mnie tym swoim na wpół zje­dzo­nym ogór­kiem.

– A tak przy oka­zji, Jen­nie nie była tobą zachwy­cona.

– Co? Dla­czego? – Głu­pie pyta­nie. Pomię­dzy wese­lem a wpadką w miesz­ka­niu, nie wypa­da­łem kosmicz­nie. Mam nadzieję, że dzi­siej­szy dzień to naprawi, choć pier­wot­nie zamie­rza­łem tylko pod­rzu­cić jej napoje pod drzwi i w życiu się nie przy­znać, że są ode mnie.

– Wspo­mi­nała coś, że nie zamie­rza ci się pod­po­rząd­ko­wy­wać, gdy pie­przysz się z jej sąsiadką.

To wina Car­tera, jak pra­wie zawsze. Gdyby ostrzegł mnie, że tam będą, mnie na pewno nie byłoby wtedy u Emily. Kurwa, nawet mi nie powie­dział, że jego sio­stra się wpro­wa­dza. Ta kobieta jed­no­cze­śnie mnie pod­nieca i śmier­tel­nie prze­raża samym spoj­rze­niem, zawsze tak kurew­sko but­nym, a teraz jesz­cze muszę kła­mać, że wcale się na sie­bie nie nakrę­ca­li­śmy przy win­dzie.

Car­ter wyła­wia z kie­szeni dzwo­niący tele­fon.

– O wilku mowa. Hej, Jen­nie. Wła­śnie roz­ma­wia­li­śmy… – Uśmiech nik­nie mu na twa­rzy. – Moment. Dla­czego pła­czesz? Oddy­chaj głę­boko.

Ner­wowo prze­cze­suje dło­nią włosy, szar­pie je.

– Nie wiem, jak… Nie wiem… jak mógł­bym… Nie wiem, jak mógł­bym ci stąd pomóc – wysła­wia się wresz­cie, pra­wie krzy­cząc, a im dłu­żej słu­cha sza­leń­czej papla­niny Jen­nie, tym sze­rzej otwiera oczy.

Moje doświad­cze­nie w radze­niu sobie ze zde­ner­wo­wa­nymi kobie­tami ogra­ni­cza się do sytu­acji z trzema młod­szymi sio­strami. I choć to też skom­pli­ko­wane, nie sądzę, aby mie­ściły się na tej samej skali, co Jen­nie. Mimo to szep­czę do Car­tera:

– Przy­po­mnij jej o oddy­cha­niu.

Kiwa głową.

– Dobrze, Jen­nie. Weź głę­boki oddech. – I sam bie­rze głę­boki wdech, a potem jesz­cze i jesz­cze jeden, gesty­ku­lu­jąc przy tym dło­nią, jakby Jen­nie go widziała. – Dobrze. A teraz opo­wiedz mi to jesz­cze raz.

Ściąga brwi zdu­miony.

– Księż­niczka Bub­ble­gum? – upew­nia się.

Piwo wpada mi nie w ten otwór, co trzeba, krztu­szę się i oplu­wam sobie rękę.

– Nie, nie wiem, gdzie jest księż­niczka Bub­ble­gum – wzdy­cha Car­ter. – Znaj­dziemy ją, dobrze? Obie­cuję. Musi gdzieś być.

Pochła­niam czwarty kawa­łek pizzy, kiedy Car­ter odkłada słu­chawkę i wyja­śnia, że Jen­nie zgi­nęło plu­szowe zwie­rzątko, które dostała od taty, i już w chwili, gdy kie­ruje na mnie wzrok skrzyw­dzo­nego szcze­niaka, wiem, że mam prze­je­bane. I to iście po kró­lew­sku.

Kręcę odmow­nie głową, zanim jesz­cze otwo­rzy usta.

– Pro­szę – błaga.

– Weź, czło­wieku. – Pochy­lam się nad sto­łem. – Odpuść mi.

– Po pro­stu zaj­rzyj do niej po dro­dze, jak będziesz jechał do sie­bie na górę. Na chwilkę. Nie chciała prze­stać pła­kać.

– Ona mnie nawet nie lubi! Ona mnie nie­na­wi­dzi!

– Ona cię kocha!

– Nawet nie sta­rasz się, aby zabrzmiało to prze­ko­nu­jąco! – Opa­dam na krze­sło. – I tak nie będzie chciała mnie widzieć. Praw­do­po­dob­nie rzuci mi poduszką w głowę albo coś w tym stylu.

– E tam. – Car­ter uśmie­cha się. – Na twoim miej­scu uwa­żał­bym raczej na szpilki.

Co ja naj­lep­szego wypra­wiam?

Głu­pie miesz­ka­nie. Głupi Car­ter.

Nie, nie zro­bię tego. Nie. Pójdę. Odma­wiam. Car­ter nie może mnie zmu­sić. A Jen­nie nie dowie się, że pró­bo­wał, skoro nie pójdę. Prze­cież nie powie jej, że wysłał mnie, żebym spraw­dził, co u niej.

Posta­no­wione. Nie idę. Naci­skam guzik pen­tho­use i opie­ram się w win­dzie o ścianę z wes­tchnie­niem ulgi.

Patrzę, jak świa­tełko nad drzwiami prze­ska­kuje z pię­tra na pię­tro, a gdy zbliża się do 21, mimo­wol­nie jęczę.

Ude­rzam przy­cisk awa­ryj­nego zatrzy­ma­nia w momen­cie, gdy mijam pię­tro Jen­nie, a gdy winda gwał­tow­nie hamuje, łapię się porę­czy. Ożywa, gdy znów wci­skam przy­cisk, tym razem 21, tylko raz, dokład­nie i mocno, a potem prze­cią­gam dłońmi po twa­rzy.

Minutę póź­niej z prze­wie­szoną przez ramię torbą hoke­jową i kijami w dłoni przy­kła­dam ucho do drzwi Jen­nie. Cisza, która za nimi panuje, upew­nia mnie, że już wszystko w porządku. Może zna­la­zła tę księż­niczkę Jel­ly­bean.

Już odwra­cam się, żeby odejść, gdy sko­wyt zza drzwi wmu­ro­wuje mnie w pod­łogę. Ury­wany szloch, który po nim nastę­puje, targa moje mięk­kie serce. Wzdy­cham, przy­trzy­muję kije pod pachą i pukam.

– Wyno­cha! – krzy­czy Jen­nie ze środka.

– Ale… ja… ten… – słowa mnie zawo­dzą, więc tylko pukam ponow­nie, tym razem ciszej, bo boję się ją bar­dziej wku­rzyć.

– Powie­dzia­łam, wy… no… – drzwi otwie­rają się gwał­tow­nie. Jen­nie wpa­truje się we mnie z otwar­tymi ustami. Jasno­fio­le­towo-nie­bie­skie oczy wydają się bled­sze niż zwy­kle, a obwódka wokół nich ciemna jak pół­noc, kon­trast robi wra­że­nie. Skóra wokół oczu i nos są zaró­żo­wione, a usta tak nabrzmiałe, że aż szkoda ich nie cało­wać.

Nie. Nie, kurwa, wcale nie szkoda, Gar­rett.

– Em… Cześć. – Czy ja do niej macham? Kurwa. Na począ­tek zacho­wuję się jak dzi­wak; genial­nie.

Wal­cząc z czkawką, Jen­nie ociera wierz­chem dłoni oczy.

– Co ty tu robisz?

– Bo… Car­ter powie­dział…

– O mój Boże! Brat przy­słał cię, żebyś spraw­dził, co u mnie? No, nie wie­rzę.

Popy­cha drzwi bio­drem i pod­piera je otwarte, ale zaple­cione na pier­siach dło­nie nie wróżą nic dobrego. Ma na sobie leg­ginsy w kolo­rze moro i pasu­jący do nich spor­towy sta­nik – to wyraźny postęp w porów­na­niu do zbyt dużej bluzy z kap­tu­rem i spodni od piżamy z rana. Prze­ska­kuję wzro­kiem pomię­dzy jej dekol­tem a umię­śnio­nym brzu­chem. Dla­czego nie ma koszulki? Powinna zało­żyć koszulkę.

– Powin­naś… koszulkę. Pro­szę? – Dla­czego mi się to przy­tra­fia?

Ciemne brwi uno­szą się wysoko.