Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
69 osób interesuje się tą książką
GORĄCY ROMANS HOKEJOWY, KTÓRY PODBIŁ TIKTOKA!
Na lodzie obowiązuje żelazna zasada: nie podchodź do siostry kapitana. Garrett Andersen doskonale wie, że zawodowy hokej to dyscyplina, ciężka praca i ścisłe reguły. Ale jest jedna, której nie potrafi przestrzegać…
Jennie Beckett, utalentowana tancerka, przywykła do rywalizacji i blasku reflektorów. Pewna siebie, bezczelnie urocza i nieustępliwa — dokładnie taka, która potrafi zawrócić w głowie najlepszemu zawodnikowi. I choć Garrett w jej towarzystwie gubi słowa, nie potrafi się od niej trzymać z daleka.
Jennie z kolei doskonale wie, że powinna unikać kolegi swojego brata. Zwłaszcza po serii kompromitujących spotkań. Tyle że los ma wobec nich inne plany — zostają sąsiadami. A bliskość szybko zamienia się w grę, której reguły ustalają sami: bez zobowiązań, bez świadków, tylko czysta przyjemność.
Tyle że w grze o uczucia nie ma bezpiecznych zasad… Co, jeśli serce zacznie domagać się więcej?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 671
1
Spocznij, żołnierzu
Garrett
– Przecież, kurwa, mówiłem.
Wyciągam odwróconą dłoń i trzykrotnie zginam palce dłoni, w geście, który na całym świecie oznacza: płać, dziwko.
Adam Lockwood, jeden z moich najlepszych kumpli, a przy tym kolega z drużyny, odchyla głowę do tyłu z jękiem, niemal wyciem, jakby nie mógł uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.
Lecz tak naprawdę ja też nie mogę uwierzyć.
Żeby było jasne, nie możemy uwierzyć, że pan młody rzeczywiście to zrobił.
Adam wstaje więc, sięga do tylnej kieszeni po portfel, po czym siada z powrotem na swoim miejscu i złorzeczy, rozprostowując zwitek banknotów. Wciska mi setkę, a kolejną wręcza Emmettowi, naszemu kumplowi z drużyny.
Podnosi wzrok na Cartera, kapitana zespołu i zarazem pana młodego, czyli mężczyznę, któremu właśnie zabrakło słów i tak stoi z otwartymi ustami przed ponad dwustoma gośćmi.
Dopiero co nieumyślnie ujawnił, że narzeczona jest w ciąży.
– A ja tak w ciebie, Carter, wierzyłem – narzeka Adam. Wyciąga ręce nad głową i Cara oraz Jennie też sięgają po swoją część wygranej.
– Daj spokój!
Adam to świetny facet. Najlepszy, jakiego znam. Ma nieskończone pokłady wiary w ludzi. Czasami jednak… tę swoją wiarę lokuje niewłaściwie. Tak jak teraz, gdy ulokował ją w tym mężczyźnie.
A to dlatego, że Carter Beckett jest świetny w dwóch rzeczach: w hokeju i w kochaniu Olivii, swojej dopiero co poślubionej żony. A z czym sobie kompletnie nie radzi? Z dotrzymywaniem tajemnic.
– Jeszcze jestem winien Olivii – szepcze Adam. – Nawet ona obstawiała, że Carter to spieprzy. Czy tylko ja w niego wierzyłem?
Wokół stołu przebiega zbiorowy pomruk: tak, a Adam przesuwa dłońmi po twarzy. Myślę, że kiedy Holly, mama Cartera i Jennie, kładzie mu rękę na ramieniu, jest bliski płaczu.
– W dwie minuty straciłem sześćset dolców, bo facet nie potrafi utrzymać gęby na kłódkę przez jedną cholerną noc.
Holly chowa swoją wygraną.
– Kocham syna, ale wiesz, jak jest, Carter uwielbia skupiać na sobie uwagę, a do tego nie przepada za milczeniem. Ma to po ojcu. Nie powiem Olivii złego słowa, jeśli każe mu dziś spać na kanapie.
Jak na zawołanie w sali pojawia się panna młoda. Carter depcze jej po piętach.
– Nic dziś nie dostaniesz – Olivia wyraźnie jest na niego cięta. Zatrzymuje się gwałtownie i nie pozostawiając wątpliwości, wskazuje dolną połowę swojego ciała. – Nic z tego.
Carter sapie, chwilę stoi z półotwartymi ustami, po czym gna za nią.
– Ollie! To był wypadek! Nie możesz mi tak odciąć dostępu! Nie możesz!
– Wiedziałem, że to będzie najzabawniejsze wesele, na jakim byłem. – Dłubię w czekoladowym cieście, którego Adam nie zdążył zjeść, i wsuwam kawałek do ust. Krówkowa polewa kryje pokruszone oreo. Przepyszne. – Ka…te i O…łi moliby mieś asny teleizyjny szoł.
– Wiesz, co by nieco poprawiło sytuację? – Jennie unosi idealnie kształtne brwi, wymownie patrząc na moje pełne usta. – Gdybyś, do cholery, przełknął, zanim się odezwiesz.
Zamieram w połowie kęsa, a kiedy nasze spojrzenia się krzyżują, czuję, że czerwienią mi się uszy. O tak, Jennie bez wątpienia należy do rodziny Beckettów. Nieokrzesana mądrala, jak jej starszy brat, z takimi samymi dołeczkami i irytującym uśmieszkiem, jak u niego. Ale tam, gdzie u Cartera błyszczą głęboko zielone oczy, jej wzrok jest chłodny, niebieski, z lekka wpada w fiolet.
Jest ładna.
Czy jak tam to nazwać.
Przełykam, odkładam widelczyk i odchrząkuję, a alkohol pisze w moich żyłach odpowiedź, której zwykle bałbym się udzielić.
– Jeśli też chcesz trochę, wystarczy, że poprosisz, mała Beckett.
– Nie jestem dzieciakiem – odbija piłeczkę, splatając ręce na piersiach.
Ściska przy tym parę idealnych, prowokujących cycków, jakby zarazem mówiła wypieprz mnie, i kołysze biodrami w tej swojej połyskliwej sukience w odcieniu żurawiny.
Przeganiam tę myśl szybciej, niż się pojawia. Czasem obawiam się, że w kwestiach związanych z siostrą Carter miewa nadludzki słuch i… w końcu usłyszy moje myśli. Dość razy oglądałem na lodzie widziałem, co się dzieje, kiedy się z kimś ściera, aby wiedzieć, że nie chciałbym stać mu na drodze, gdy się wścieknie. Lubię swoją twarz taką, jaka jest; i nie chcę, aby ktoś mi ją przemeblował.
Adam przysuwa sobie talerzyk, gdy sięgam po kolejny kęs, jakby mówił „To moje ciasto”. Ma gdzieś moją obrażoną minę i oferuje go Jennie, zanim zdążę się poskarżyć, że dobra, może i zjadłem już dwa kawałki, ale skoro on nie skończył jeszcze swojego…
– Masz ochotę? – Zwraca się do niej.
Wzdycham ciężko i zostaję tak z otwartymi ustami.
– Garrett, kochanie. – Holly delikatnie bierze mnie w ramiona. – A gdzie twoja dziewczyna?
Czuję, jak fala ciepła pełznie przez moją szyję i twarz, aż po czubki uszu.
– Nie przyprowadziłem – mamroczę w odpowiedzi.
Niby było parę opcji, ale nie chciałem żadnej dawać złudnych nadziei. W końcu udział w weselu coś znaczy.
– Dlaczego nie? Jesteś takim przystojnym mężczyzną, kochanie.
Drapię się po włosach bezradnie, wpatrując się w pusty talerz.
– Dziękuję, pani Beckett. – Zerkam spod przymrużonych powiek na Jennie, która prycha. – A gdzie twoja miłość, mała Beckettówno?
– Z nikim się nie spotykam i nie mam na to ochoty.
Holly wzdycha i opada obok mnie na krzesło.
– Szczerze mówiąc, Jennie, dopiero co rozwiązałam problem, który czule nazywam moim synem. Proszę, nie zamieniaj się w kolejny. – Nagle zwraca się ku mnie z iskrą w oku. – Hej, ale skoro z nikim się nie spotykasz i ona też nie spotyka się z nikim…
Cara i Emmett jednocześnie zaczynają pokładać się na stole, zanosząc się śmiechem, czym skutecznie zagłuszają Holly.
– Nie – wykrztusiła Cara, ocierając cholerne łzy, które wbrew woli płyną jej po policzkach. – Ja chrzanię. Wyobrażasz to sobie? Holly, my lubimy Garretta. Nie chcemy go wykończyć.
– A ty, Adamie? – Holly uśmiecha się do niego zachęcająco. – Jesteś taki słodki. Nawet Carter nie chciałby cię zabić.
Jennie unosi ręce wysoko w powietrze.
– Mamo! Czy możesz przestać naganiać mi facetów? Nie chcę umawiać się z żadnym z tych dzbanów. – Klepie uspokajająco Adama po dłoni. – Przepraszam, Adam. Ty nie jesteś dzbanem.
Lekko unosi kąciki ust i mi się przygląda. Jej wzrok zatrzymuje się na moim obojczyku, gdzie spoczął poluzowany krawat, guziki mam już częściowo rozpięte. Gdy patrzy mi prosto w oczy, dostrzegam figlarny – diabelski – błysk, który mówi mi, że mnie na jej liście dzbanów również nie ma.
To, co miało być przelotnym grymasem, sprawia, że gapię się na nią trochę za długo, śledzę wzrokiem różowy cień, podkreślający ostre kości policzkowe, i łuki kasztanowych włosów, okalające jej twarz i opadające na smukłe ramiona.
Jest nieziemsko podniecająca. Kiedy znajduje się w pokoju, myślę tylko o tym, jak by to było znaleźć się z nią sam na sam w jakimś ustronnym miejscu, albo nawet tu pochylić ją nad stołem i…
Lecz to ja się pochylam i odchrząkuję, dociskając pod stołem podskakujące kolano. Patrzę na Adama:
– No co, kurwa? Po co w ogóle zaczynała?
Odpowiada niskim głosem, w którym kryje się groźba.
– Dobrze wiesz, po co. Zrób sobie, kurwa, jej zdjęcie. Zostanie na dłużej.
Ja pierdolę. Jaki jest sens w posiadaniu oczu, jeśli nie wolno mi podziwiać nieznośnie podniecającej kobiety? Niech mi to ktoś wyjaśni.
Tyle że Adam trafił w sedno (bo zazwyczaj trafia). Nie mam najmniejszego zamiaru pieprzyć się z siostrzyczką mojego najlepszego kumpla, więc przez resztę nocy już pilnuję, gdzie błądzi mój wzrok.
No dobra, tak naprawdę nie udaje mi się go upilnować, ale bardzo się staram; przysięgam.
Jakimś cudem nagle stoję przy barze, w przenośni ściskając się za jaja, i patrzę, jak Jennie wygina się na parkiecie. Gęste fale spływają kaskadą wzdłuż krzywizn opalonej linii kręgosłupa, a ja podążam za tą linią w dół głęboko wyciętej sukienki, aż do jej kosmicznego, krągłego tyłka, który kołysze się w tę i we w tę w rytm muzyki. Ma talię nastolatki i szerokie biodra, które chciałbym mocno pochwycić i…
– Po prostu zaproś ją do tańca.
– Co? – Spoglądam na Emmetta półprzytomnie, potem znów na Jennie i powtarzam się: – Co?
– Widać, że chcesz z nią zatańczyć.
– Co? A skąd. – Jestem desperado?
– Jesteś desperado?
– Nie jestem desperado. – Owszem, wiem, że jestem.
Emmett unosi znacząco brew, dopija piwo i popycha mnie w stronę dziewczyn, na parkiet. Jego żona nie marnuje czasu, przyciąga mnie i wykorzystuje, aby się wokół mnie pokręcić.
– No dalej, Gare-Bear, misiaczku – próbuje mnie rozruszać, choć Emmett otacza ją ramieniem i wtula w swoją klatkę piersiową. – Rusz tyłeczkiem, słodziaku.
– Ja nie… właściwie mój tyłek nie… Nie potrafię…
– Mój Boże. – Jennie patrzy na mnie z otwartą pogardą, kołysząc biodrami. – Ani grama poczucia rytmu, co, Andersen?
Przewraca oczami, a ja mrugam do niej bez słowa. Splata swoje palce z moimi i przyciąga mnie do siebie. Gdy nasze ciała stykają się, przepływa iskra, która – mam wrażenie – zaraz spali mnie od środka, a kiedy odwraca się i jej tyłek ląduje centymetry od mojego kutasa, mam wrażenie, że, kurwa, zemdleję.
Przesuwa ciepłe dłonie wraz z moimi na swoje rozkołysane w rytm melodii biodra, a Emmett mruga do mnie, jakby wcale nie dostrzegł, że właśnie zwarły mi się obwody.
– No weź, rusz tym cholernym tyłkiem – warczy Jennie.
– Nie wiem… nie wiem jak.
Jej migdałowe oczy płoną wściekłością ponad linią ramion, lecz gdy się rumienię, łagodnieją. Jennie wzdycha cicho.
– Po prostu kołysz się ze mną, Garrett. To nie takie trudne. Jakim cholernym cudem zdobywasz tyle kobiet?
– Ostatnio wcale mi nie idzie – odmrukuję bezmyślnie, lecz szybko zamykam jadaczkę. Ale jednak mimowolnie znów ją otwieram, cholera wie, po co. – Wcale nie idzie mi łatwo. To znaczy, była taka dziewczyna w zeszłym tygodniu w Pittsburghu, którą prawie…
Odchrząkuję, bo zauważam, jak ciało Jennie tężeje pod moimi dłońmi.
– Ale lepiej nie mówmy o moim życiu seksualnym…
– Chyba o braku życia seksualnego, duży chłopczyku.
No jasne, mów mi o tym jeszcze. Emmett i Cara pobrali się tego lata, a Carter w zasadzie ożenił się w swojej głowie z Olivią, kiedy tylko poznali się w ubiegłym roku, mimo że przez jakiś czas trzymała go na bocznym torze. Adam wciąż jest w niezłym dole, od kiedy odkrył, że dziewczyna, z którą był od lat, zdradziła go kilka miesięcy temu, ale zdecydowanie lepiej mu bez niej.
Więc to jasne, że przez półtora miesiąca sezonu hokejowego upijałem się po meczu tylko z kumplami z drużyny i raz po raz szalałem na męskich imprezach w hotelowych pokojach, gdzie króluje śmieciowe żarcie oraz Xbox, słuchając jak moi nieogarnięci kumple wyżywają się seksualnie, gadając przez telefon ze swoimi żonami. A u mnie posucha.
To pewnie dlatego właśnie rozważam zaciągnięcie młodszej siostry kapitana drużyny do łazienki, postawienie jej na szafce i sprawdzenie, jakiego koloru są jej majtki.
Lecz Jennie nie tylko jest całkowicie poza moim zasięgiem, ale też kurewsko mnie przeraża. Jest bezczelna, pewna siebie i piekielnie harda. Kiedy jest w pobliżu, nie mogę oderwać od niej wzroku. No chyba że patrzy w moją stronę. Albo kiedy patrzy Carter.
Tak jak teraz, dokładnie w tej chwili, gdy przesuwam dłonie po biodrach jego siostry, aż do wcięcia w talii i mocno je chwytam. A potem jeszcze, kurwa, mocniej, i wtedy właśnie on zaczyna się we mnie intensywnie wpatrywać.
– Garrett – jęczy Jennie – to boli.
– Garrett. – Szorstki ton Cartera sprawia, że po kręgosłupie przebiega mi dreszcz przerażenia. Patrzy ostro na moje dłonie.
– Aha! – wołam, odpychając Jennie od siebie. – Przecież jej nie dotykam – rzucam jeszcze przez ramię i umykam z parkietu.
Zostawiam Jennie samą, rozczarowaną i niemal równie przerażającą jak Carter, który jednocześnie obraca na parkiecie swoją piękną narzeczoną i golden retrievera.
Wlokę się korytarzem, opieram o ścianę i pocieram dłońmi zmęczoną twarz.
– Muszę kogoś zaliczyć – wyrywa mi się.
– Mogę ci w tym pomóc.
Stojąca przede mną ładna, rudowłosa dziewczyna wyciąga z torebki chusteczki i szminkę. Rozkłada jedną na moim torsie i bazgrze po niej.
Czy taka łatwa zdobycz mnie podnieca, czy raczej wolę wrócić do domu i pożreć pudełko pop-tarts? Sam nie wiem, ale gdy na końcu korytarza dostrzegam Jennie, skacze mi ciśnienie.
Rudowłosa wsuwa swój numer telefonu do kieszeni na mojej piersi i tuż przy moim policzku szepcze „zadzwoń do mnie”. Zniesmaczona mina Jennie jest tak okropna, że nie potrafię odwrócić wzroku.
Przewraca oczami, zawraca i zmierza do łazienki, a moje stopy same ruszają za nią.
– Poczekaj, Jennie! Nie miałem zamiaru – nie jestem przecież – nie byłem…
– Mam to gdzieś, Garrett. Uganiaj się za wszystkimi spódniczkami, które cię kręcą. Choć może akurat tej, która przyszła z jednym z obrońców z twojej drużyny, nie powinieneś ruszać.
– Co? – Spoglądam za rudowłosą. Mruga do mnie, po czym znika. – Nie, ale ja… ja… ja… – Zwieszam głowę i z zakłopotaniem trę kark, uszy płoną mi czerwienią. – Naprawdę nie miałem złych zamiarów.
– Ostatnio wcale nie idzie ci łatwo… – szepcze Jennie ze złośliwym uśmieszkiem. Wyciąga chusteczkę z malutkiej złotej kopertówki i mi ją wciska, po czym pchnięciem biodra uchyla drzwi łazienki. – Masz szminkę na policzku, duży chłopczyku.
Jakimś cudem przegapiłem moment, gdy ruda pocałunkiem naznaczyła mnie szminką, którą teraz Adam ściera mi z twarzy, a dziewczyny nie szczędzą gwizdów i parsknięć. Kiedy u schyłku wieczoru Carter i Olivia wsiadają do limuzyny, po plotkach nie ma śladu, moje ramiona tkwią grzecznie zaplecione na własnej klatce piersiowej i nadal tylko narzekam. Nawet pies dyszący u moich stóp nie potrafi mnie rozbawić.
Nie chcę się domyślać, co musiał nawywijać Carter, żeby Dublin mógł uczestniczyć w przyjęciu, ale nie dziwi mnie, że tu jest. Jego pan potrafi ugadać wszystko i dostaje wszystko, czego zapragnie. Dzięki temu wiem, jak elegancko wygląda golden retriever w psim smokingu.
– Do mnie, Dubs! – woła Jennie, uderzając dłońmi o uda. – Wracasz do domu ze swoją ulubioną ciocią! Tak, mój przystojniaku!
– Jesteś jego jedyną ciocią – zauważam.
Splata ręce na piersiach, po raz kolejny tego wieczoru przykuwając mój wzrok do spektakularnego dekoltu, a następnie do lewego biodra, które wyłania się, gdy je wypycha w bok, a jej sukienka rozchyla się rozcięciem po same uda, odkrywając fenomenalnie wyćwiczone nogi.
– Nie pytałam, nieogarze.
– Powinniśmy nazywać cię słoneczkiem – burczę pod nosem. – Masz tak pogodne usposobienie. Zawsze tak kurewsko miła i radosna.
Ta odwaga po paru głębszych naprawdę mnie dzisiaj w chuj zgubi.
Mruży niebieskie oczy.
– Wsiadaj do pieprzonego samochodu, ale już, Gare-Bear.
– Tak, proszę pani.
Wślizguję się na tył limuzyny, która ma nas rozwieźć do domów, siadam obok Hanka, a za mną pakują się wszyscy inni.
Hank ma ledwie osiemdziesiąt cztery lata i jest młodym duchem, jednym z najlepszych przyjaciół Cartera i Jennie, kimś w rodzaju przyszywanego dziadka, wyluzowanego jak diabli. Kiedyś to on był ojcem Dublina i pewnie dlatego teraz Dub gramoli się przeze mnie, wbijając mi pazury w jaja, aby wygodnie rozłożyć się na jego kolanach.
– Ożeż ty, kurwa… – jęczę, chwytając się za klejnoty.
Hank rechocze.
– Naprawdę dziś zbierasz baty. – Wzdycha miękko, uszczęśliwiony. – Taki piękny ślub. Olivia wyglądała oszałamiająco.
Cara chichocze, pokładając się na kolanach Emmetta i przeczesując mu palcami włosy. Pewnie dlatego, że Hank jest od piętnastego roku życia niewidomy, a mimo to nigdy nie zawodzi, gdy trzeba podpompować kobiece ego.
Wzdycham, zapadam się w swój fotel i przymykam oczy, odpuszczając sobie dyskusję o fatalnej wpadce Cartera, ujawnieniu wszem i wobec ciąży. Adama wciąż gryzie utrata kupy pieniędzy, a Holly wymyśla listę imion dla swojego pierwszego wnuka. Carter i Olivia postanowili, że nie poznają płci dziecka. Olivia twierdzi, że nie zamierza potem przez całą ciążę powtarzać Carterowi, że nie nazwą dziecka Carter Junior, jeśli będzie to chłopiec, ale myślę, że tak naprawdę milczą, bo Carter jest przerażony, że to dziewczynka. W jego przypadku czasami najlepszym lekarstwem jest zaprzeczanie rzeczywistości.
Kiedy zatrzymujemy się przed domem Holly i Jennie, Dublin śpi na plecach rozwalony na moich kolanach, z nosem schowanym w mojej marynarce, a język Cary jest w połowie w gardle Emmetta. Słyszę tylko ciche chrapanie Dublina i – jak sądzę – odgłosy wymiany śliny, z okazjonalnymi przerwami, w których Emmett szepcze żonie o wszystkich sposobach, na jakie zamierza ją jeszcze dziś przelecieć.
Gdy tylko drzwi się otwierają, wyskakuję jak z procy.
– Pomogę Hankowi wejść.
Adam również wypada na chodnik.
– To i ja – rzuca.
Gdy Hank już leży w sypialni dla gości, wchodzimy do kuchni i Holly zaczyna nam wciskać w ręce smakołyki.
– Robię wypieki na Święta. – Wpycha z powrotem do zamrażalnika torbę pełną jakiejś czekoladowej, boskiej wersji kulek z masłem orzechowym. – Dopiero listopad, więc jakoś muszę je zagospodarować.
Potem odciska buziaki na naszych policzkach i rusza korytarzem.
– Na matkę już pora do łóżka. Zanim się obudzę i zdam sobie sprawę, że to wszystko było tylko snem, że nie udało mi się ożenić syna z cudowną kobietą, która jest gotowa tolerować go przez resztę życia.
Adam szturcha mnie w ramię i chwyta się za krocze.
– Jak się zaraz nie odleję… – Nagle staje i patrzy na Jennie. Chrząka, puszcza klejnoty i się rumieni. – To znaczy… powinienem… skorzystać… z toalety.
Rzuca mi spojrzenie, które podejrzanie przypomina ostatnie ostrzeżenie, po czym zostawia mnie z Jenny w kuchni.
Ale ona natychmiast mnie ignoruje, odwraca się plecami i nalewa sobie szklankę wody.
– Uch… – Drapię się po głowie, szukając sposobu na rozładowanie niezręcznego napięcia. – Całkiem ładna… pogoda?
Parska w szklankę, wyciąga z szafki kolejną, napełnia ją, obraca się i wciska szkło w moje zaskoczone dłonie.
Patrzę na nią zdumiony.
– Dzięki?
– Mhm – odmrukuje, a ja obserwuję, jak kołysze biodrami, gdy rusza korytarzem, sięga ręką do tyłu i mocuje się z zamkiem błyskawicznym, widocznym tuż nad krągłościami jej ponętnej brzoskwini.
Próbuję i nie udaje mi się.
Z ciężkim westchnieniem zatrzymuje się, opuszcza głowę i stuka palcami w futrynę drzwi. Odwraca się i widzi, że jestem dokładnie tam, gdzie mnie nie powinno być: stoję i gapię się na nią.
– Czy możesz mi pomóc z suwakiem? Zaciął się. – Znów się obraca, prezentując się od tyłu, a ja zastygam, niezdolny do jakiegokolwiek ruchu.
– Tak, pewnie. Jestem dobry w zapinaniu.
Jestem dobry w zapinaniu? Ja pierdolę, kretynie. Zamknij się.
– Tylko może przynajmniej odstaw wodę.
– Co? – Spoglądam na szklankę, którą trzymam w dłoni i cicho chichoczę. Skąd u mnie ta chrypka? Ile ja mam lat? Dwadzieścia sześć czy dwanaście? – A, rzeczywiście.
Szybko osuszam szklankę, odstawiam ją i wycieram spocone dłonie o uda.
Chryste, ta sukienka. Te plecy. Ten pieprzony tyłek. To powinno być zakazane. A już na pewno mi powinno się zakazać trzymania rąk tak blisko niej, i tyle w temacie. Gdyby Carter mnie teraz zobaczył, już nigdy nie zagrałbym w hokeja. Brakowałoby mi co najmniej jednej niezbędnej kończyny.
Nie wiem, jak się za to zabrać. Zamek błyskawiczny jest tam, na szczycie tych krągłości i… czy powinienem tam po prostu… wsunąć dłoń? Tak, zwyczajnie ją tam wsunę. Sięgam do suwaka, ale dopadają mnie wątpliwości.
– Dobra, po prostu…
Przechylam głowę na bok i wpatruję się we wdzięczną, złotą metkę.
– Bo ja…
– Do kurwy nędzy, Garrett, ogarnij się. Musiałam gdzieś przyciąć materiał. Po prostu mocno pociągnij.
– Dobra. Już wiem. Mocno… pociągnę.
Chwytam malutką główkę suwaka między palce, o wiele za duże do tego zadania, drugą dłoń kładę na jej biodrze, kciuk zagłębia się w ciepłą skórę. Wygina plecy w łagodny łuk, a mnie oddech gubi się gdzieś w klatce piersiowej, gdy wzdycha cicho. Niski, szorstki ton sprawia, że drga mi trzecia noga, a wtedy ona daje krok w tył i wpada na mnie, jakby chciała, aby jej tyłek zapoznał się bliżej z moim ciałem, i wtedy jest jeszcze gorzej.
Boże, co ona wyprawia? Nie. Nie, nie, nie. Przecież go obudzi.
Jennie nawija końcówkę włosów na dłoń i jak w zwolnionym tempie przerzuca je przez smukłe ramię. Zamglone, niebieskie oczy rzucają mi spojrzenie spod gęstych, ciemnych rzęs. Nie mogę oderwać wzroku od jej języka, sunącego po dolnej wardze.
O kurwa. No i masz. Obudził się.
Nie teraz, poruczniku Johnson. Spocznij, żołnierzu!
– Garrett.
Nerwowo podnoszę głowę i mierzymy się z Adamem wzrokiem. Jego spojrzenie przeszywa mnie na wskroś. Znów spoglądam na tyłek – suwak – Jennie i szybkim szarpnięciem uwalniam materiał, po czym wybiegam z domu, z hukiem zamykając za sobą drzwi. Gdy osuwam się bez sił, moje ciało wiotczeje i wzdycham ciężko.
Uff. Było blisko.
Adam kręci głową i z naciskiem żąda:
– Znajdź sobie kogoś innego. Kogokolwiek innego.
Dobra. Jasne. Właśnie tak powinienem zrobić. Jennie nie jest dla mnie. Poza tym ledwo ją znam. Nie muszę sobie spieprzyć przyjaźni albo sezonu hokejowego – ani pozbywać się żadnych cennych członków – żeby kogoś zaliczyć. Mam mnóstwo innych możliwości.
Gdy pół godziny później czekam w holu mojego bloku, wzdycham i rytmicznie wciskam guzik windy, bo wciąż sam siebie próbuję przekonać, że będę w stanie się od niej odczepić.
– Panie Andersen – znienacka za moimi plecami rozlega się zmysłowy szept. Emily, jedna z sąsiadek, przysuwa się za blisko. Przerzuca przez ramię mysie blond włosy, a światło delikatnie wydobywa kształt jej kości policzkowych. Uśmiecha się do mnie tą czerwienią ust w odcieniu wiśni, której nieraz smakowałem. – Ależ pan dziś przystojnie wygląda.
Winda otwiera się, a ja wciągam ją do środka. Kątem oka lustruję błyszczącą sukienkę, długie na milę nogi i czarne szpilki.
– Ślub najlepszej przyjaciółki – wyjaśniam. – A ty? Wyglądasz tej nocy fantastycznie.
– Zawsze wyglądam fantastycznie, przecież o tym wiesz. Opiera się o uchwyt, krzyżuje nogi w kostkach i błądzi po mnie wzrokiem, gdy wybieram przyciski jej piętra, a potem mojego. – Wieczór panieński.
– Wszyscy się pobierają, co?
– Nie ja – prycha w odpowiedzi.
Chichoczę, przeczesując dłonią włosy.
– No ja też nie.
Dźwięk dzwonka oznajmia, że winda się zatrzymała i Emily wychodzi na korytarz. Dłonią powstrzymuje drzwi przed zamknięciem i zerka na mnie przez ramię.
– Masz ochotę?
Nie jest mi żal, że nie dopowiada na co, tylko pozwala, aby zaproszenie zawisło w gęstym powietrzu.
Ściskam poręcz i obserwuję, jak mój but wystukuje rytm o marmurową podłogę. Przenoszę wzrok na wzgórek między moimi nogami, który wciąż napiera na rozporek z powodu tyłka, na którym położyłem dłonie godzinę temu i po raz setny uświadamiam sobie, że tamten tyłek jest poza moim zasięgiem.
Emily uśmiecha się, gdy odrywam się od ściany. Pieprzyć to.
– Tak, mam ochotę.
2
Urodzinowe tacosy i fuckboye
Jennie
Kojarzysz to nieprzyjemne uczucie, gdy wyjmujesz bieliznę z suszarki, a ona jest nadal wilgotna? Albo kiedy nie masz czasu na odgrzanie resztek maca z serem, więc musisz go przełknąć, gdy jest zimny i twardy? Jedno i drugie jest cholernie obrzydliwe, podobnie jak to, co czuję, gdy tańczę z kimś, a on patrzy na mnie tak, jak teraz, jakby nie mógł się doczekać, aż zostanę jego kolejnym daniem.
Biedak nie zorientował się jeszcze, że jestem kawiorem; nie stać go na mnie, choćby nie wiem jak się starał.
Simon leży na ławeczce do ćwiczeń, opuszcza łokcie, odwiesza drążek i dźwiga głowę. Unosi brwi.
– Lubisz na mnie patrzeć?
– Zabawne, właśnie miałam zapytać cię o to samo. – Ocieram się o niego, przechodząc obok, i ruszam do przebieralni. Ten uparty, mały gnojek idzie tam za mną.
Nie zrozumcie mnie źle: właściwie lubię Simona. Tańczymy razem już od czterech lat. W sumie jest pracowity, ale i zarozumiały do wiwatu, a przy tym wydaje mi się, że ma błędne wrażenie, że naciskam, aby mocno się starał, jeśli chce coś u mnie wskórać.
A przecież nie tak trudno pojąć, jak naprawdę jest. Nie mam najmniejszego zamiaru wpuścić go do mojego Disneylandu. Im szybciej to zaakceptuje, tym lepiej.
– Simon… to damska przebieralnia. Nie możesz tu wchodzić, bez względu na to, jak głęboko go schowasz.
Z szerokim uśmiechem kładzie dłoń na kroczu.
– Nie byłbym w stanie go schować, nawet gdybym próbował. – Gdy muska moje ucho, jego oddech pachnie dziwacznie, jakby suszoną wołowiną. – Takiego kalibru nie da się ukryć.
Odpycham go i przeganiam ruchem dłoni, po czym wchodzę do przebieralni.
– Obniż to ego, fuckboyu, przynajmniej o sto punktów.
Simona to bawi.
– Daj mi chwilę na prysznic i widzimy się przed siłownią.
Do moich licznych wad należy konieczność uzgadniania ze mną planów z wyprzedzeniem. Inaczej nie realizuję ich, gdy mam już tylko ochotę zdjąć stanik i nie musieć go ponownie zakładać.
Sunę palcem po linii potu, znikającej w zagłębieniu mojego sportowego biustonosza.
– Mam już plany na wieczór, no i jestem zmęczona, więc…
– Ale to twoje urodziny.
– Właśnie, a ja…
– Pięć minut! – Całuje mnie w policzek i umyka do męskiej przebieralni. – Daj mi pięć minut! Niech się odświeżę dla swojej ulubionej solenizantki!
Puszcza oczko i znika, nim zauważy, jak przewracam oczami.
Jasne, jesteśmy przyjaciółmi i owszem, spędzamy wspólnie 75 procent czasu w intymnych pozycjach, a jego dłonie wędrują wtedy po mnie. Mimo to, randka udająca pseudo-lunch z Simonem nie jest idealnym sposobem na spędzenie moich dwudziestych czwartych urodzin. Właściwie potrafiłabym wymienić przynajmniej dziesięć lepszych sposobów, na przykład dwugodzinną drzemkę na kanapie, erotyczne sam na sam ze sobą w mojej sypialni lub zapolowanie.
Nie, nie o takie polowanie mi chodzi.
Mam jednak słabość do darmowego jedzenia, więc lądujemy w Taco Cantina i jest naprawdę miło – tacosy to źródło życia – choć wkurza mnie pomysł Simona, abyśmy dzielili się czipsami z guacamole, zamówionymi na przystawkę. Potem oczywiście zżera mi wszystkie czipsy za wyjątkiem dwóch, które udaje mi się w porę zwinąć.
– Ups – wymiata palcami okruszki z dna tekowej miski. – To ja wszystko zjadłem?
– Nie inaczej.
Macha lekceważąco dłonią.
– No i dobrze. Przecież nie chcesz się zamartwiać dodatkowymi kaloriami.
Tak szybko unoszę brwi, że boję się, że odlecą.
– Pardon?
– No, dodatkowe kalorie.
– Tak, usłyszałam. Ale pomyślałam, że dam ci szansę, abyś zmienił te słowa. – Popijam virgin mojito, ostentacyjnie delektując się jego słodką nutą. – Od kiedy to komentowanie, co kobieta powinna, a czego nie powinna jeść, jest w porządku?
Patrzy na mnie uważnie.
– Luzuj, Jennie. Żartowałem. Przecież przywykłaś do tego, wiesz, że to u mnie normalne.
Właśnie, przywykłam do tego i w tym problem. Całe życie walczyłam, by nie zwracać uwagi na surowe spojrzenia trenerów tańca, którzy czepiali się każdej miękkości w moim ciele, lustrowali moje dzienniki żywieniowe, szukając śladów wszystkiego, co nie wpisywało się w ścisłą dietę, i co mogłoby wyjaśnić, dlaczego w tym tygodniu poruszam się nieco bardziej ospale albo dlaczego pewnego ranka mój strój wydał im się nieco bardziej dopasowany. Już zbyt wiele muszli klozetowych przytuliłam, płacząc w obawie przed ostrzem ich słów, ale przede wszystkim bojąc się, że wpadam w uzależnienie, które zbyt szybko wiedzie ku śmierci.
To, że mogę teraz tutaj siedzieć i zamówić trzy nadziewane tacosy, a do nich słodki napój i się tym nie przejmować ani nie czuć grama wyrzutów sumienia, jest cudem, nad którym pracowałam od liceum podczas długich godzin niezliczonych terapii. Nie pozwolę, by nieostrożne słowa Simona zaprzepaściły lata postępów.
A on wtedy dodaje:
– Zimowy recital jest w przyszłym miesiącu. Przecież nie chcesz dorzucić sobie zbędnych kilogramów.
Nie rozbijam mu szklanki na łbie tylko dlatego, że szkoda drinka, który naprawdę nieźle kopie.
– Kopiesz sobie grób. Rób tak dalej, a skończysz w nim.
Nazywam go w myślach dzbanem, gdy kładzie dłoń na mojej. – Wiesz, Jennie, nie ma piękniejszej dziewczyny od ciebie. Jestem szczęściarzem, że jesteś ze mną.
Uśmiecham się do kelnera, bezgłośnie dziękując, gdy podsuwa mi talerz tacosów. A do Simona mówię:
– Żebyś wiedział.
Jednym gryzem pożera pół taco.
– Twój brat wciąż jest żonaty?
– Tak, minęły dopiero dwa tygodnie.
Poza tym Carter ma obsesję na punkcie Olivii. Dobrze, że jest zawodowym hokeistą. Gdyby był w mieście codziennie, Olivia mogłaby go udusić. Właściwie nie wiem, jak to się stało, że przez dwadzieścia cztery lata sama tego nie zrobiłam. Mój brat jest świetny, tylko trochę… hałaśliwy? Pretensjonalny? Zbyt pewny siebie? W chuj idealistyczny? Wszystko razem jednocześnie?
– Dwa tygodnie to więcej, niż wytrzymuje w stałym związku – podsumowuje Simon, prezentując mi wnętrze ust, pełne mielonej wołowiny, sałaty i sera.
Zupełnie nie ogarniam, jak on się dostaje pod spódnice wszystkich dziewczyn z programu tanecznego na SFU.
– Przypomnieć ci, że jesteś takim samym dziwkarzem, jakim był Carter, zanim poznał Olivię?
– Nie jestem.
Nie potrafię powstrzymać chichotu. Ups.
Simon przewraca oczami.
– Dlaczego twój brat dostał szansę, żeby odmienić swoją reputację, a ja nie? Może i ja chcę się ustatkować.
Czy ludzie zasługują na rozsądzanie wątpliwości na ich korzyść? Zwykle tak. Ale ja znam tego mężczyznę. Widziałam, jak wabił niezliczone dziewczyny swoim urokiem tylko po to, by spać z jedną przez tydzień lub dwa, a następnie zastąpić ją kolejną, przy czym często polował na kolejną na oczach tej ostatniej… Porzuca kobiety bez wahania, a przy tym nigdy nie traci okazji, żeby w międzyczasie mnie popodrywać.
Tak jak teraz, gdy zahacza palcem o mój palec, a pod stołem ściska mi nogi swoimi udami. Uśmiecha się niegrzecznie tym swoim cholernym uśmieszkiem, a ja przypominam sobie, dlaczego w chwili uniesienia przezwałam go czule Simonem Syfilisem.
– Chodź, Jennie. Jedźmy do mnie. Pozwól, że dam ci prawdziwy prezent urodzinowy.
– Dobrze. – Łapię kontakt wzrokowy z kelnerem, kręcę jednym palcem w powietrzu, a następnie wskazuję swoje tacos. – Czy mogę dostać je w pudełku na wynos?
Opieram podbródek na splecionych palcach, uśmiecham się i kontynuuję rozmowę:
– Wiesz co, Simon? Z ogromną chęcią. Ale z ogromną chęcią też zostałabym tu i dokończyła ten lunch. – Z uśmiechem wdzięczności biorę od kelnera małe pudełko i układam w nim tacosy. – Niestety, nie interesuje mnie dziś popełnianie błędów o rozmiarach fuckboyów.
Wstaję i daję mu powściągliwego buziaka, uważnie zapisując jego epicko zaskoczoną minę w przegródce mojej pamięci, zatytułowanej nigdy tego nie zapomnieć.
– Dzięki za urodzinowe tacosy. Nie mogę się doczekać, kiedy będę mogła się nimi cieszyć w ciszy i samotności.
Uśmiech Beckettów ma nieodparty urok, działa nawet na innych Beckettów. Mój brat nie potrafi mi odmawiać, a ja od czasu do czasu to wykorzystuję.
Więc nie tylko na urodzinowy obiad dostaję stek i homara w jednej z najbardziej wyszukanych restauracji w Vancouver, ale też potem pochłaniam oreo explosion banana split w moim ulubionym barze z deserami, a wszystko to sprawiła prosta prośba i uśmiech z dołeczkami na twarzy. Carter też zjadł dwa, a gdy wędrujemy po obiedzie ulicą, staram się nie pozwolić, by z dziesięć kilo, które pewnie dziś przytyłam, zbyt mocno mi burzyło myśli.
A jednak jestem nafutrowana, ciężko mi jak diabli, a Carter zmusza mnie jeszcze do chodzenia. Poza tym jest zimno jak cholera, a ja mam na sobie ładny, ale nie ciepły płaszczyk.
Drżę, wtulając podbródek w szalik.
– Zimno mi. Dokąd idziemy? Ej, Hank wrócił do domu po kolacji, a my mamy grzęznąć w tym śniegu? Nie kochasz nas już?
Carter nie raczy odpowiedzieć, za to Olivia stęka i składa otulone rękawiczkami dłonie na brzuchu.
– Muszę wychodzić to całe jedzenie. Wciągnęłam o wiele za dużo.
Poklepuję jej uroczy brzuszek.
– Maleństwo było głodne. Masz prawo.
– Maleństwo zawsze jest głodne.
– Duży tata też zawsze jest głodny. – Carter wali się w klatę.
Robię minę, jakby to było ohydne.
– Nie no, błagam, nie. Nigdy więcej.
Spuszcza z tonu i marszczy brwi.
– Co? Ale dlaczego?
– Bo to naprawdę obrzydliwe.
– Dramatyzujesz. – Obejmuje żonę ramieniem, wtula usta w jej ucho, ale nie ścisza głosu. – Mam ochotę na więcej, ale nie wiem, czy wolno tak publicznie zaspokajać głód, jeśli wiesz, co mam…
– Carter! – Zakrywa mu dłonią usta i przyciąga go do siebie, aby spojrzeć mu poważnie w oczy. – Choć raz w życiu przestań gadać, na miłość boską! – szepcze tym swoim groźnym, nauczycielskim tonem.
Zatrzymujemy się przed wysokim budynkiem w centrum miasta, a na jego ustach z wolna wykwita uśmiech.
– Ale ja chcę, żeby wszyscy wiedzieli, że cię kocham. Dlaczego nie pozwalasz mi pokazywać tego wszystkim?
Olivia poklepuje go czule, moja mama prawie mdleje, a ja krztuszę się ze śmiechu.
– Uwierz mi, kochanie, nikt nie kocha mnie tak głośno i ostentacyjnie jak ty.
Carter uśmiecha się z dumą i otwiera szklane drzwi. Prowadzi nas do windy, zanim zdążę popodziwiać wykwintne lobby, a kiedy jedziemy na dwudzieste pierwsze piętro, w końcu odpowiada na zadane całe dwie minuty temu pytanie.
– Naprawdę cię kocham. Jesteś najlepszą siostrą na świecie. – Wypycha mnie na korytarz. – Dlatego dostaniesz też najlepszy prezent na świecie.
– Prezent? Tutaj? – Rozglądam się i widzę długi korytarz, a w nim ciąg ponumerowanych drzwi. – Carter, to jest budynek mieszkalny.
– Mhm. – Wsuwa klucz w dziurkę pod numerem 2104, po czym gestem zaprasza mnie do środka. – Witaj w swoim mieszkaniu, Jennie.
Stoję z otwartymi ustami i nie mogę się ruszyć.
– W moim mieszkaniu? To moje mieszkanie…?
Ostrożnie wkraczam w jasną przestrzeń. Oszałamia mnie. Jest umeblowane, o ile salon można uznać za wizytówkę całości. Odwracam się do rodziny, a moje głupie oczy pełne są głupich łez. Nienawidzę płaczu, ale w tym roku życie nie szczędzi mi emocji.
– To naprawdę dla mnie? Mam własne mieszkanie?
– Są tacy, którzy nazwaliby mnie najlepszym bratem na świecie.
Jest irytujący i doprowadza mnie do szału, ale Carter zawsze był najlepszym bratem i moim najlepszym przyjacielem. Więc zarzucam mu ramiona na szyję i wołam: Ależ ja cię kocham.
I wtedy dostrzegam spiętą twarz mamy.
– Ale jeśli chcesz, możesz nadal mieszkać ze mną. – Rzuca sztywno. – Jeśli nie chcesz, Jennie, nie musisz się przeprowadzać. Jeszcze nie jest za późno. Carter może wycofać się z tej umowy. Ty możesz…
Carter ucisza ją, kładąc jej na ustach swoją wielką łapę.
– Ciiiicho.
Splata swoje ramię z moim.
– Chodź. Pozwól, że będę robił za przewodnika.
Oprowadza mnie po mieszkaniu, pokazując rozległą sypialnię z przynależną do niej łazienką z lśniącym szkłem prysznicem. Potem z korytarza wchodzimy do drugiej sypialni i kolejnej łazienki. To znacznie więcej, niż potrzebuję.
Nie czuję się zaskoczona, nie dziwi mnie nawet to, że postarał się o apartament. Carter uwielbia rozpieszczać swoich ludzi, a w zeszłym miesiącu przyłapał mnie na przeszukiwaniu ofert wynajmu. Nie zarabiam wiele, a Vancouver jest drogie, więc gdy myślałam o budżecie, czułam się jak w Zabójczych umysłach, brakowało tylko przystojnego Dereka Morgana. Mina Cartera, gdy zatrzasnął mi laptopa i mruknął No nie, nie pierdol, po czym odszedł, rozbawiła mnie, lecz i zirytowała.
Kiedy kończymy spacer po mieszkaniu, jeszcze raz obchodzę wszystkie pomieszczenia tanecznym krokiem, ponieważ czuję się kochana i nie mogę przestać się uśmiechać.
– Jest niesamowite i takie, takie idealne. Wiruję w salonie, aż w końcu miażdżę mojego brata w uścisku, a potem rzucam się na Olivię, która już zadomowiła się na kanapie, i głaszczę ją po policzku. – Dziękuję, nieskończenie dziękuję.
– Możesz się wprowadzić, kiedy tylko zechcesz – rzuca Carter, kiedy szykujemy się do powrotu. – Gdy wrócę w przyszłym tygodniu po kolejnej serii rozgrywek, mogę ci w tym pomóc. Wręcza mi różowozłoty breloczek z akrylową literą J, wypełniony malutkimi kwiatkami. – Jeden z chłopaków mieszka na ostatnim piętrze, co też jest fajne. Będę się lepiej czuł, gdy będziesz mieszkać tu sama, wiedząc, że on jest w pobliżu. Jeszcze go o to nie poprosiłem, ale wiem, że chętnie się o ciebie zatroszczy.
– Świetnie. – To takie w jego stylu, nadal mieć mnie na oku.
Gdy czeka, aż wyjdę na korytarz, uchylają się drzwi naprzeciwko moich. Powietrze przeszywa cichy śmiech Cartera.
– O pieprzonym wilku mowa. Co ty tu robisz na dole? To znaczy, wiem, co tu robiłeś… na dole… – Marszczy brwi. – Twoje włosy… i twoja koszula… są całe…
Kręci głową z niedowierzaniem, ale uśmiecha się z rozbawieniem, po czym wskazuje mnie i mówi:
– Jennie się wprowadza. Powiedziałem jej, że będziesz miał na nią oko. – Nagle łagodnieje, dodając: – Koniecznie na nią uważaj.
– Nie potrzebuję opiekunki – szepczę gdzieś w przestrzeń, zapinając guziki płaszcza, po czym unoszę głowę i zerkam, aby zobaczyć, której biednej, niczego niepodejrzewającej duszy przypadło to niewdzięczne zadanie. Moje palce zamierają, gdy wzrok trafia na parę niebiesko-zielonych oczu i chaotyczne brudno blond fale na rozczochranej głowie oraz szare spodnie dresowe, zwisające niedbale zbyt nisko na biodrach.
Carter ma rację: Garrett rzeczywiście wygląda, jakby właśnie skończył się pieprzyć.
A na wpół ubrana blondynka, która trzyma czerwone paznokcie w odcieniu wozów strażackich na jego łokciu, jakby właśnie została przeruchana na wylot. Nagle czuję się dziwnie zazdrosna.
Garrett Andersen nadaje się do pieprzenia jak mało kto, plasuje się na godnym poziomie Chrisa Hemswortha, cała skóra świeci mu się od potu, mięśnie falują, turkus oczu ma odcień oceanu w pełnym słońcu, a spodnie dresowe nie ukrywają, że między nogami nie brak mu ognia, bo niby dlaczego miałoby mu czegokolwiek brakować? Nie ma co pozywać dziewczyny do sądu za to, że wie, jak wygląda szybki numerek z Garrettem. Minęło zdecydowanie zbyt wiele czasu, a w moim lochu zalęgło się kilka – no dobra, mnóstwo, kurwa – pajęczyn.
Cholera, czy ja go wcześniej nazwałam Disneylandem?
Na policzki Garretta wypełza żarliwa czerwień, gdy wytrzymuje moje spojrzenie. Nie mam pojęcia, co go opętuje, ale nagle odskakuje od stojącej u jego boku dziewczyny, wręcz popychając ją na ziemię.
– Cóż, dobra, jak już mówiłam – odchrząkuję i owijam sobie szalik wokół szyi – nie trzeba mnie niańczyć, zwłaszcza nie musi tego robić ten Fuckboy Roku.
Biorę Olivię pod ramię i kieruję się do windy, rzucając mu jeszcze ostatnie spojrzenie przez ramię. Sądząc po jej śmiechu, Olivii nie mniej niż mnie podoba się, jak Garrett rozdziawia usta. Na pewno chce mnie niańczyć równie mocno, jak ja mam ochotę na kolejny wywód brata, co Wielki Tata zamierza zrobić.
– Jennifer Beckett – mama wydziera się, goniąc nas – to było naprawdę podłe! Przepraszam, Garrett! Kochamy cię!
– Cartera nazywałam o wiele gorzej – zauważa Olivia. – Ale Garrett to prawdziwy słodziak.
Marszczę nos.
– Słodziak, który pieprzył się z moją nową sąsiadką.
Właściwie mnie to nie rusza, chociaż może być nieco niezręcznie, gdy będę ich mijała na korytarzu. A co, jeśli ściany są cienkie? Czy chcę słyszeć, jak dochodzi? Nieszczególnie.
Między innymi dlatego unikałam mediów społecznościowych, zanim Carter poznał Olivię, kiedy był jeszcze wyjątkową męską dziwką. Nikt nie musi oglądać dowodów na to, że ktoś inny kogoś zalicza.
– Może chodzą ze sobą – dorzucam nieprzekonująco.
– Nie. – Carter wsuwa ramię między drzwi windy, a one posłusznie się otwierają. Wchodzi do środka. – Tylko się pieprzą.
Zakładam ręce na piersi.
– Nie potrzebuję takiej opiekunki, Carter.
Przyciąga Olivię do siebie i poprawia jej szalik tak, że zakrywa jej prawie całą twarz, mimo że próbuje go odepchnąć.
– Nie myśl o Garretcie jak o niańce. Pomyśl o nim raczej jak o dodatkowej parze oczu.
– Carter! – Ze złości tupię dwa razy. Zawsze miałam coś w sobie z drama queen. Jaki brat, taka siostra. – To jeszcze gorzej! To brzmi, jakbyś mnie szpiegował!
– Przecież nie szpieguję! – Krzyczy, wymachując rękami. – Chcę tylko mieć pewność, że jesteś bezpieczna!
Drzwi się otwierają i wchodzę do nieskazitelnego holu.
– Ależ ty mnie wkurwiasz.
– Nie, to ty mnie wkurwiasz!
– No wiem, że ty wkurwiasz, co ja niby mam do tego?
– Dobry Boże. – Olivia chowa twarz w dłoniach.
– Dzieciaki – mama przybiera ostrzegawczy ton – dogadujcie się.
– Masz szczęście, że cię kocham – szepcze Carter, gdy otwiera nam drzwi samochodu.
– Masz szczęście, że nie skopię ci tyłka.
Jego twarz wykrzywia szeroki uśmiech.
– Wsiadaj już do tego cholernego samochodu.
Przesuwam palcem po krawędzi leżącego przede mną starego zdjęcia, po chroniącym je od lat plastiku. Jest sztywny i połamany, ostry na krawędziach, a gdy mój palec zbyt szybko przesuwa się po pęknięciu, syczę z bólu. Na czubku palca zbiera się kropla krwi, a ja wysysam ją, aby powstrzymać ból i krwawienie, wpatrując się przy tym w przystojną twarz, uśmiechającą się do mnie ze zdjęcia.
Ma na sobie różową czapeczkę urodzinową i trzyma mnie, siedzącą na jego ramionach, świeżo upieczoną sześciolatkę, ściskającą miękkiego, jasnoróżowego króliczka, otrzymaną wówczas od niego niespodziankę.
Słyszę, jak drzwi mojej sypialni skrzypią, mama wtyka głowę do środka i uśmiecha się, widząc, że wciąż nie śpię. Wślizguje się do pokoju, ale zatrzymuje się na skraju łóżka, a ja dostrzegam w jej oczach najpierw przebłysk ich wiecznej miłości, a potem ból, gdy zauważa na moich kolanach otwarty album ze zdjęciami. Chciałabym cofnąć czas, ale wiem, że nie mogę.
– Tęsknię za nim – szepczę, obrysowując kształt taty twarzy. – I to bardzo.
– Ja też, kochanie. – Mama zapada się w łóżko obok mnie i w zamyśleniu całuje mnie we włosy. – Wiem, że patrzy dziś na ciebie z góry, płacząc, bo jego mała córeczka przestała być dzieckiem. Jest z ciebie dumny, Jennie, z tej kobiety, którą się stajesz. Wiem to na pewno.
Dotyka na zdjęciu króliczka, którego trzymam, wtulona w taty włosy. Omiata wzrokiem pokój, aż dostrzega tego samego króliczka wtulonego w mój brzuch.
– Zawsze go uwielbiałaś.
Sięgam po niego. Dawno wyblakł, a jeden z guzików wisi luźno na nitce. Lata przytulania, ciągnięcia go wszędzie, gdzie się udawałam, protesty, aby mama go nie prała nawet miesiącami, wszystko to sprawiło, że niegdyś miękkie futro stało się szorstkie i zmatowiało.
– Zawsze chciałam mieć prawdziwego króliczka, ale nigdy mi na to nie pozwalaliście. Więc tata kupił mi tego. – Głaszczę długie uszy. – To on nadał jej imię. Księżniczka Bubblegum.
– Gdybym tylko mu pozwoliła, dałby ci cały świat. Latami męczył mnie o tego prawdziwego króliczka. Byłaś jego małą księżniczką, a on był upartym gówniarzem, który nie uznawał słowa nie.
– Całkiem jak Carter.
Śmieje się.
– Carter jest zbyt podobny do twojego taty. To był niebezpieczny duet, gdy wpadali w szał. – Uśmiecha się czule i rozczesuje palcami moje włosy. – Przykro mi, że nie ma go tutaj, by świętował z tobą urodziny.
– Niech ci nie będzie przykro. – Ocieram łzę ze swojego policzka, a potem łapię tę, która spływa po jej policzku. – Na szczęście przez szesnaście lat mogłam tworzyć z nim piękne wspomnienia.
W jej oczach widać cichy smutek, gdy wpatruje się w mroczny pokój.
– Naprawdę będę tęsknić za twoją obecnością. Gdybym mogła, zatrzymałabym cię tu na zawsze, ale zasługujesz na własne życie. Potrzebujesz przestrzeni, żeby dorosnąć.
Bierze moją twarz w dłonie i całuje mnie w policzek.
– Wszystkiego najlepszego, mała. Kocham cię i jestem z ciebie dumna.
3
Gdzie jest: księżniczka Bubblegum i chęci do życia
Jennie
Czy dręczyło cię kiedyś poczucie, że gdzieś nie pasujesz?
To nie moja bajka. Nie lubię łazić po mieście w piątki, wolę mieć wtedy na sobie niewiele i pozwalam, aby wszystko swobodnie wisiało. Nie przeszkadza mi brak majtek ani stanika. Nie przeszkadzają mi nawet zaczerwienione oczy i mocno zawiązany na czubku głowy kok.
A to mieszkanie jest takie nieskazitelne, takie poukładane. W niczym nie przypomina mojego życia ani głowy.
Wczesnym rankiem zagląda tu słońce. Kąpie moją nową przestrzeń w delikatnym blasku i ogrzewa deski z twardego drewna pod moimi bosymi stopami. Na chwilę zamykam oczy i upajam się tym uczuciem, chłonę ciepło. Wyobrażam sobie, jak to jest być kochaną, jak jego ramiona owijają się wokół ciebie, rozpalając cię od środka. Przez chwilę promienie słońca są jak miłość, ożywam w nich. Przez chwilę tego właśnie pragnę.
Nie mogę się dziś pozbierać, wszystko przez ten cholerny album ze zdjęciami, leżący na wyspie kuchennej. Od zeszłego tygodnia, od urodzin nie oderwałam od niego wzroku.
Śledzę zmarszczki, ich linie wokół jego szerokiego uśmiechu oraz błyszczących oczu. A im dłużej patrzę na niego, na tatę, którego straciłam osiem lat temu, na pożegnanie, którego nie zdążyłam wypowiedzieć, tym trudniej mi oddychać. W gardle czuję ogień i wbijam zęby w dolną wargę, aby powstrzymać jej drżenie.
Gdy odwracam się od jedynej twarzy, którą chcę widzieć, a zarazem nie mogę znieść jej widoku, trzęsą mi się ręce. Spoglądam na pudełka. Jest ich zbyt wiele, jedne w stosach, inne zalegają na podłodze w salonie. Wszystko, czego chcę, to zakopać się w tym bałaganie i rozpakowywać je, aby poczuć się wreszcie jak w domu. To przyziemne zadanie napotyka jednak we mnie fale rozżalenia, których mimo upływu lat nadal w sobie nie rozumiem, i tworzą razem brzydką, błotnistą tęczę emocji. Jednak nie chcę przeglądać pudeł. Nie chcę oglądać zdjęć ani marzyć o wspomnieniach, które moglibyśmy wspólnie stworzyć, lecz nigdy nie stworzymy. Wolę wczołgać się z powrotem do łóżka, naciągnąć kołdrę na głowę i obudzić się jutro, kiedy to wszystko się skończy.
Szczerze? Nie pogniewałabym się za jakiś uśmiech, delikatny i otwarty, który przypomniałby mi, że na tym świecie istnieje dobro.
Lecz mogę co najwyżej liczyć na kawę, jedyną rzecz, którą da się dość łatwo zdobyć. Zakładam więc jedną z bluz hokejowych brata, wsuwam stopy w swoje UGG i mozolnie wlokę się korytarzem do windy.
– Przytrzymaj ją! – Woła ktoś, a ja z pięćdziesiąt razy wciskam przycisk „zamknij”, ale i tak w końcu but na obcasie wpycha się do środka. – Cześć, sąsiadko. Dzięki, że poczekałaś.
Ładna blondynka z naprzeciwka olśniewa szerokim, błyszczącym uśmiechem.
– Żaden problem. – Zerkam w dół i dostrzegam ekskluzywny trencz oraz czerwień spodów jej butów.
Louboutin? No bez jaj.
Zdejmuje czerwoną skórzaną rękawiczkę, odsłaniając nienagannie wypolerowane, błyszczące paznokcie, i podaje mi rękę.
– Emily.
Ściskam jej dłoń, próbując ukryć domowej roboty manikiur sprzed trzech tygodni
– Jennie.
– Jesteś przyjaciółką Garretta.
Nie jestem.
– A ty się z nim pieprzysz.
Mruga do mnie.
– Tylko w te dni, których nazwy kończą się na K lub A. Winda zatrzymuje się, a Emily czule ściska moje przedramię.
– Lecę na parking, więc pora się pożegnać. Miło było cię poznać, Jennie. Do zobaczenia.
– Pa, Emmo.
Wytrzymuje moje spojrzenie, uśmiechając się słodko.
– Emily. Nazywam się Emily. Jeśli jeszcze kiedyś zapomnisz moje imię, Garrett nie omieszka ci go przypomnieć, wykrzykując je w środku nocy.
Drzwi zamykają się, a ona znika za nimi. Pokazuję jej język, a ona nie pozostaje mi dłużna.
Co to ja chciałam. Czy mówiłam już, że nie chcę słyszeć, jak ten facet dochodzi? Kiedy go zobaczę, zachowam się tak, jakbym go w ogóle nie znała.
Na przykład teraz. Noż kurwa.
– Jennie?
Napotykam wzrok Garretta, więc zmuszam ciało, by poruszało się jak najszybciej i próbuję ukryć się za rogiem. Nie tylko nie chciałam widzieć, jak wychodzi z mieszkania mojej nowej sąsiadki, ale przede wszystkim nie chcę, żeby on mnie oglądał w takim stanie. Tego ranka już raz rozmawiałam przez telefon z Carterem, wciskając mu kit o tym, jak to się świetnie mam. Nie kupił tego i niechętnie zgodził się zabrać mnie na kolację dopiero późnym wieczorem, zamiast od razu przyjechać. Nie życzę sobie, żeby mój opiekun poleciał teraz z jęzorem i doniósł starszemu bratu, że jego młodsza siostra jest w totalnej rozsypce.
– Jennie? – Garrett woła ponownie, gdzieś bliżej. – Ukrywasz się? Wiesz, że już cię widziałem, prawda?
Zaciskam oczy, przyklejając się do ściany. Kiedy ktoś chrząka, uchylam jedną powiekę.
Przede mną stoi blond olbrzym w identycznej bluzie z kapturem, jak mam na sobie. Włosy niedbale upchnął pod czapką z daszkiem, a w rękach trzyma gorące napoje z kawiarni, do której właśnie zmierzam. Jego spojrzenie przeszywa mnie na wskroś i widzę troskę malującą się na jego twarzy.
– Cześć, Garrett. Nie zauważyłam cię.
Prostuję się, szarpiąc rąbek bluzy, a jego wzrok pada na moje spodnie od piżamy. Gestem wskazuję napoje i zmuszam się do radosnego tonu.
– Przyniosłeś mi coś do picia?
Wpatruje się we mnie uważnie, ściąga brwi, aż się łączą. Wiem, że na końcu języka ma pytanie: Wszystko w porządku? Waży słowa, pewnie dlatego, że zwykle go przerażam.
– Tak, właściwie przyniosłem. – Jeden napój przytrzymuje pod pachą, a pozostałe dwa wyciąga w moją stronę. – To dla ciebie.
Spoglądam na kubki, a potem na niego.
– Co?
– Dla ciebie.
– Nie… nie rozumiem.
Garrett ledwo potrafi to z siebie wydusić.
– Wiem, że właśnie spałaś tu pierwszy raz sama i wiem, że dzisiaj… – Mruży oczy, a ja przełykam ślinę. – Wiem, że dziś może ci być ciężko, więc pomyślałem… że może przyda ci się trochę kofeiny. Ale potem stwierdziłem, że nie wiem nawet, czy w ogóle lubisz kawę, więc na wszelki wypadek wziąłem też gorącą czekoladę.
Wręcza mi tackę i przesuwa dłonią po karku.
– Wziąłem z bitą śmietaną.
– To…
– To nic wielkiego. Byłem tam i po prostu pomyślałem… o kawie.
– Lubię kawę. I gorącą czekoladę też. – Cholera, ale mam gulę w gardle. – Dziękuję, Garrett.
Nagle jego policzki eksplodują uśmiechem, rozświetlając całą twarz. To tak zaraźliwe, że niemal też się uśmiecham.
– Fajnie. No, fajnie. – Macha ręką. – Dla mnie żaden problem.
Wraca do głównego holu. Nie mam dokąd pójść, więc idę obok niego.
– Właściwie… dokąd się wybierałaś?
Unoszę nieco napoje.
– Po kawę.
– W piżamie?
– Tak, w piżamie. Masz z tym problem, kolego?
Wpatruje się we mnie szeroko otwartymi oczami i kiwa na boki głową. Przed windą waha się.
– A skoro masz już swoją kawę, to teraz…?
– Wracam na górę.
– Och. Ja też.
Zerka to na mnie, to na windę, potem wpatruje się w podłogę, a gdy znów podnosi wzrok na mnie, ta cisza między nami trwa już odrobinę za długo.
– Pójdę schodami – rzucamy jednocześnie, wpadając na siebie, gdy ruszamy ku klatce schodowej.
– Zamierzasz wejść na górę aż dwadzieścia jeden pięter?
Opieram pięść na biodrze.
– Nazywam to ćwiczeniami. Ty masz dwadzieścia pięć pięter. I co ty na to, duży chłopczyku?
– Może boję się windy – wyznaje i się rumieni.
Unoszę brew.
– Naprawdę?
– Tak. Przerażają mnie. – Przełyka ślinę i wpatruje się uparcie w długi korytarz wiodący ku schodom, a potem robi coś naprawdę dziwnego. – Och, właściwie… Ajjjć.
Łapie się za kolano i jęczy.
– Zraniłem się w kolano. Uderzyłem się, gdy robiłem kawę.
– To może lepiej, jeśli pojedziesz windą?
– Tak, tak będzie najlepiej. – Pociera kolano i syczy od udawanego bólu. – Myślę, że nic się nie stanie, jeśli na jeden dzień zapomnę o strachu.
Czy to się dzieje naprawdę? Czy on nie wie, jaki z niego gówniany aktor?
Gdy naciskam przycisk, winda otwiera się i wpycham go do środka.
– Dzięki za kawę. I wiesz co, Garrett?
– Co?
– Tak trzymaj, duży chłopczyku.
Paczuszka, którą przyniosłam, niknie przy ekstrawaganckim bukiecie i obfitym śniadaniu stojącym na małym stoliku – oznakach, że Carter już tu był. Ale wiem, że Hank i tak doceni mój gest.
– Czy to moja ulubiona dziewczyna?
Podążam za jego zmęczonym głosem i znajduję go w bujanym fotelu przy oknie.
– To tylko ja. – Całuję go w uśmiechnięty policzek i siadam obok. Ma wspaniały widok na wysokie drzewa i zieloną przestrzeń oraz pobliskie szczyty gór, zdobiące panoramę Północnego Vancouver nawet w środku tej ponurej jesieni.
– Czyli moja ulubiona. Jak i twoja mama. I Olivia. No i odrobinkę kocham też Carę.
– Przykro mi to mówić, Hank, ale słowo ulubiona wymaga, abyś którejś z nas przyznał pierwsze miejsce.
Marszczy brwi.
– Przecież wiesz, że nie potrafię. Kocham was wszystkie.
– My wszystkie też cię kochamy. – Kładę na stole małe pudełko, unoszę wieczko i słodycz cynamonowego cukru przenika powietrze. – Przyniosłam ci bułeczkę cynamonową.
Jego oczy błyszczą, gdy tnę na kawałki lepkiego ślimaka, a potem prowadzę jego jedną rękę do talerza, a drugą do widelca.
– Jednak to ty jesteś moją najulubieńszą. – Wskazuje gdzieś za siebie. – Carter zrobił ci cappuccino, zanim wyszedł.
Znajduję jeszcze ciepły kubek, zaplatam na nim dłonie, niecierpliwie zaciągam się aromatem. Uśmiecham się na widok cynamonowego serduszka, usypanego na piance. Carter uwielbia wielkie, głośne przedstawienia, ale czasami to te małe, ciche gesty rozgrzewają mnie najbardziej.
Przez kilka następnych minut rozmawiamy sobie o tym i o owym, a kiedy wreszcie pozwalamy sobie na chwilę milczenia, Hank szepcze:
– Dzisiaj mija osiem lat.
Sączę cappuccino, aby pozbyć się ucisku w gardle.
– Dla ciebie to piętnaście.
Obraca coś w palcach, a gdy dostrzegam delikatną złotą obrączkę z osadzonym pośrodku brylantem, moje serce przyspiesza rytm.
– Każdego cholernego dnia tęsknię za moją słodką Ireland.
Hank pojawił się w naszym życiu w najgorszym dla nas dniu, w rocznicę jego najgorszego dnia. Jego żona Ireland zmarła równo siedem lat przed moim tatą, a my jesteśmy wdzięczni Hankowi i Ireland za uratowanie życia Carterowi.
Tego dnia mój brat musiał opiekować się mną i mamą. Choć wydawało się to niewykonalne, radził sobie z łatwością. Pamiętam tylko, jak ciągle wmuszał w nas jedzenie, godzinami podtrzymywał nas przy życiu, gdy myślałyśmy, że świat się skończył, jak zaniósł mamę do łóżka, gdy wreszcie dopadło ją wyczerpanie, i leżał przy mnie, dopóki nie zamknęły mi się oczy.
Następnego ranka znalazłam go nieprzytomnego na kanapie w salonie, a Hanka i Dublina – których wtedy jeszcze nie znaliśmy – siedzących w rogu pokoju. Hank opowiedział nam, jak przyśniła mu się zmarła żona. Kazała mu wyjść z domu i kilka godzin później natknął się w barze na pijanego, bełkoczącego coś Cartera. Nie pozwolił mu jechać do domu w takim stanie, w końcu podobna sytuacja pozbawiła nas ojca.
Zapobiegając kolejnym stratom w tej rodzinie, Hank stał się jej częścią.
W końcu szepczę do Hanka:
– To za długo.
– Każdy dzień bez nich jest za długi, prawda?
Czuję ucisk w klatce piersiowej, bo wyobrażam sobie w tej chwili mamę. Wiem, co robi: to samo, co każdego roku w tym dniu. Nosi ulubiony sweter taty, ponieważ wciąż w nim czuje zapach jego wody kolońskiej, i tuli pluszowego misia, którego wygrał dla niej na jarmarku podczas ich pierwszej randki. Płacze i czuje się samotna, bo w jej sercu nie ma jeszcze dość przestrzeni, by wpuścić nas z powrotem. Potem będzie się śmiać i uśmiechać, obejrzymy razem stare rodzinne filmy i będziemy wspominać różne historie, ale teraz potrzebuje przestrzeni, by się posmucić.
– Życie bez bratniej duszy to coś, czego nikt nie powinien doświadczać – szepcze Hank i klepie mnie po dłoni. – Wiem, Jennie, że na ciebie czeka coś wyjątkowego. Miłość ponad wszystko. Tym właśnie jest bratnia dusza. To ktoś o gładkich krawędziach, dzięki którym nasze przestają być takie ostre. Ktoś, kto idealnie do nas pasuje, nadaje na tej samej częstotliwości, przy nim błyszczy wszystko, co w nas najlepsze. A razem? Gdy jesteście razem, wszystko jest dokładnie takie, jakie powinno być.
Trochę na siłę przewracam oczami, śmiejąc się z jego proroctw.
– Nigdzie mi się nie spieszy. Lubię swoją niezależność.
– Można pozostać niezależnym, a jednak dzielić z kimś życie. Twój brat nie sądził, że zechce współdzielić codzienność, a teraz… tylko spójrz na niego. Ma żonę o pięknej duszy, dziecko w drodze i nie mógłby być szczęśliwszy.
– Wiem, dokąd zmierzasz, staruszku, ale nie potrzebuję chłopaka, aby być szczęśliwą.
– Ja też sądzę, że nie potrzebujesz. Sama się uszczęśliwiasz. Ale może warto znaleźć osobę, która sprawi, że wszystkie ciemne miejsca staną się nieco jaśniejsze, która pomoże ci nad nimi zapanować, pomoże ci otworzyć się na tę część świata, której nie dostrzegasz?
Wzrusza ramionami i dodaje:
– Kto wie. – Uśmiecha się szeroko. – I czy sądzę, że jesteś znacznie bardziej podobna do brata, niż pozwalasz sobie przyznać, więc boisz się kogoś do siebie dopuścić, ponieważ miłość może zranić? Oczywiście.
– Przestań, ale już. Wcale się nie boję.
Tylko jestem przerażona.
Nie chodzi o to, że nie pragnę intymności; osoby, która zawsze jest po twojej stronie, przy której nie musisz trzymać wysoko gardy i nawet wtedy cię lubi. Boże, jak chciałabym znaleźć kogoś, kto widziałby wszystko i akceptował wszystko. Kogoś, z kim mogłabym dzielić wszystkie trudne sprawy. Może wtedy łatwiej byłoby je znieść.
Rzecz w tym, że kiedy twój starszy brat jest kapitanem drużyny NHL, kiedy każdy chce go mieć choć na trochę dla siebie, przestajesz odróżniać, co jest prawdziwe, a co fałszywe. Niepewność staje się coraz głębsza, gdy kolejne osoby pozostawiają cię samej sobie, bo okazuje się, że byłaś tylko drogą do celu, jakim był on, że w waszych relacjach nic nigdy nie było prawdziwe. A ci, o których sądziłaś, że im na tobie zależy? Kiedy już wysadzą twój świat w powietrze, nawet nie spojrzą na gruzy i chaos, który pozostaje po eksplozji.
Zwarty krąg przyjaciół, tych kilka osób, którym możesz zaufać z całego serca, daje więcej bezpieczeństwa. Lepiej nie wpuszczać pochopnie każdego, kto o to poprosi, nawet jeśli czasami wiąże się to z pewną dozą samotności.
Poza tym, kto potrzebuje chłopaka, gdy ma szufladę pełną partnerów na baterie? W dodatku mężczyźni nie wibrują tak jak dildo.
Kiedy po lunchu wracam do mieszkania, jestem wyczerpana. Przez cały ranek otrzymywałam wiadomości od Cartera, Olivii, Cary i Simona, nieustannie sprawdzali, co u mnie. To miłe, ale zbyt intensywne.
Zamykam drzwi. Dźwięk zasuwki odbija się echem w mieszkaniu, po czym wypełnia je cisza.
Ta cisza przyprawia mnie o dreszcze. Pozostawia zbyt wiele miejsca na pytania, błądzenie myślami, nadmierne kombinowanie i domysły.
Mój wzrok przykuwa album ze zdjęciami. Pozwalam mu się skusić i znów widzę tylko jego uśmiechniętą twarz. Desperacko pragnę poczuć ciepło jego miłości zamiast tego nagłego, przytłaczającego braku siły i kontroli.
Zakrywam zdjęcie i zamykam oczy, oddycham głęboko, a wtedy z jakiegoś powodu w mojej głowie pojawia się twarz Garretta. Widzę go, jak stoi z kawą i gorącą czekoladą, z uśmiechem, którym raczy tylko mnie, tym prawdziwym uśmiechem, który sprawił, że poczułam ciepło. Ale teraz znów jestem sama, jest mi zimno i tak cholernie męczy mnie samotność w tych najtrudniejszych chwilach.
Powoli rozkładam palce, po trochu odsłaniając zdjęcie. Wtulony w moją pierś różowy króliczek wpatruje się we mnie, a ja uświadamiam sobie, czego potrzebuję. Wiem, jak znaleźć trochę ciepła, jak przenieść tu kawałek domu.
Tnę nożyczkami niekończące się taśmy, pudełko po pudełku, odrywam skrzydła kartonów i rozsypuję ich zawartość na podłodze, szukając księżniczki Bubblegum, tego kawałka mojego taty, którego mogę się trzymać. Im dłużej szukam, tym bardziej trzęsą mi się ręce. Nożyczki się łamią, a podbródek drży. Pudełko po pudełku i nic, serce mi krwawi: króliczka nigdzie nie ma.
Mocno zaciskam powieki i kręcę głową, próbując zapanować nad słabością, która właśnie dopadła mnie w takiej formie, jakiej najbardziej nienawidzę.
Rzadko tracę kontrolę. Nad swoim ciałem, emocjami. Unikam sytuacji, które wiążą się z bólem lub niepewnością. Trzeba mi było zostać w domu; w domu, gdzie otulają mnie wspomnienia, w domu z mamą. Ale jestem tutaj, sama.
Wysypuję przed sobą zawartość pudełka z napisem sypialnia, a kiedy i z niego nie wypada nic różowego, kolana uginają się pode mną i pozwalam łzom płynąć.
4
Deszcz wibratorów
Garrett
– Nieeeeuuuu.
– Niiiiiieeeu!
– Niiieeeu!
– O, ja pierdolę. – Masywne ciało Adama wpada na mnie i pcha mnie na Cartera. Blokuje nas między sobą a barierkami. – Możecie się, kurwa, zamknąć? Dość tych efektów dźwiękowych. Nie jesteście pieprzonymi samochodami wyścigowymi.
Wsuwam rękawicę pod pachę i zwijam butelkę z wodą Adama, leżącą na siatce bramki. Gdy tryskam nią sobie do ust, woda zalewa mi szyję i spływa pod ochraniacz.
– Zwyczajnie jesteś zazdrosny, bo nie potrafisz jeździć tak szybko jak my.
Adam podnosi kratę i kradnie mi z powrotem swoją wodę.
– Kiedy mam na sobie dwadzieścia kilogramów sprzętu bramkarskiego? Nie, nie potrafię i bardzo wątpię, by którykolwiek z was potrafił.
Carter wypina pierś.
– Ja bym potrafił.
Adam prycha:
– Jasne, stary. Cokolwiek.
– Co? No mówię ci, że potrafiłbym. Dawaj, zapnij mnie i się pościgamy.
Rechoczę.
– Zapnij mnie. Podobno Ollie tak mówi do ciebie.
– Baaam. – Emmett ze śmiechem zbija ze mną piątkę, rękawica w rękawicę. – Tylko nie zdradź jej, że się z tego śmiałem. W ciąży jest tysiąc razy straszniejsza.
Carter nie wydaje się rozbawiony. Z okrzykiem bojowym, który odbija się echem po całym lodowisku, rzuca mnie na lód i dusi mnie rękawicą.
– Odwal się! – Drę się, próbując wyzwolić się z jego uścisku. – Adam! Pomocy!
– Jezu Chryste – irytuje się trener, zatrzymując się obok nas, wzniecając fontannę lodu. – Czasami mam wrażenie, że trenuję dzieciaki, a nie profesjonalny hokej mężczyzn. Moja córka jest bardziej dojrzała niż wy dwaj, a jest niemowlęciem. – Pstryka palcami i wskazuje gdzieś za siebie. – Beckett, Andersen, ruszcie tyłki, lecicie po pięć okrążeń, ale już.
Carter wstaje i mnie też podnosi.
– Dawaj, ścigamy się.
Strzepuję z koszulki drobinki lodu.
– Rywalizujesz całkiem bez potrzeby.
– No pewnie, a do tego…
– Drugi stawia lunch!
Mroźne powietrze szczypie mnie w policzki, gdy tnę lód, a Carter depcze mi po piętach, drąc się jak opętany. I właśnie dzięki temu dwie godziny później siedzę nad stosem skrzydełek z kurczaka i pizzą, za które nie muszę płacić, a Carter wciąż rzuca mi wrogie spojrzenia i gdera, że oszukiwałem.
– Nie umiesz przegrywać – przycina mu Emmett, wkładając do ust cały kawałek pizzy na raz. – To nie jest dobra cecha.
– Nie przegrałem! On oszukiwał! – Carter wyjmuje mi z dłoni kawałek pizzy. – Oddawaj to.
Adam dokłada mi na talerz kolejny kawałek.
– A Jennie już się wprowadziła do nowego mieszkania?
Carter przytakuje.
– Wczoraj. – Szuka mojego wzroku. – Widziałeś ją dziś rano?
Niezbyt często kłamię – może z wyjątkiem tego poranka, kiedy być może powiedziałem, że boję się wind i że boli mnie kolano – więc jestem w kłamaniu cienki jak dupa węża. Ale dziś w oczach Jennie było coś bezbronnego, jakiś smutek i niepewność, zwykle ukryte za jej śmiałością. Coś, co mówiło, że nie chce, by ktokolwiek postrzegał ją inaczej niż jako osobę pewną siebie, by wiedzieli, jak drżał jej podbródek i jak przełknęła ślinę w tym dniu, czy też mieli świadomość, że nawet nie zadała sobie trudu, aby sensownie się ubrać.
Więc kłamię. Ponownie.
– Nie widziałem jej.
– Pomyślałem, że mogłeś na nią trafić, jeśli znów grasowałeś u przyjaciółki.
Fala ciepła pełznie w górę mojej szyi.
– Nie grasowałem. I nie byłem dziś u niej.
– W końcu zaliczyłeś bazę, co? – Emmett stuka szklanką o moją szklankę.
– Czy sypianie z kimś, kto mieszka w tym samym budynku, to dobry pomysł? – W pytaniu Adama troska miesza się z rozbawieniem. – A może to na poważnie?
– Nie, nie na poważnie. I tak naprawdę nie spaliśmy ze sobą. – Patrzą na mnie tak, że kapituluję. – No dobra, ale tylko parę razy. Trudno mi kogoś poznać. A wy chcecie tylko oglądać zdjęcia swoich żon i gadać o tym, że ich włosy pachną chlebem bananowym albo innym gównem. Wszyscy jesteście pod pantoflem tych cipek.
– Adam nie jest pod pantoflem żadnej cipki – protestuje Carter. – Jest wolnym człowiekiem i pierdolone dzięki mu za to.
Adam chichocze, ale jego policzki pąsowieją.
– Chciałbym być dla ciebie lepszym skrzydłowym. Ale nie jestem jeszcze gotów na nowe przygody.
Carter wsuwa do ust smażonego ogórka.
– Mógłbyś się po prostu pieprzyć, jak Garrett.
– Ja nie… – Chowam twarz w dłoniach. – A zresztą.
Wskazuje mnie tym swoim na wpół zjedzonym ogórkiem.
– A tak przy okazji, Jennie nie była tobą zachwycona.
– Co? Dlaczego? – Głupie pytanie. Pomiędzy weselem a wpadką w mieszkaniu, nie wypadałem kosmicznie. Mam nadzieję, że dzisiejszy dzień to naprawi, choć pierwotnie zamierzałem tylko podrzucić jej napoje pod drzwi i w życiu się nie przyznać, że są ode mnie.
– Wspominała coś, że nie zamierza ci się podporządkowywać, gdy pieprzysz się z jej sąsiadką.
To wina Cartera, jak prawie zawsze. Gdyby ostrzegł mnie, że tam będą, mnie na pewno nie byłoby wtedy u Emily. Kurwa, nawet mi nie powiedział, że jego siostra się wprowadza. Ta kobieta jednocześnie mnie podnieca i śmiertelnie przeraża samym spojrzeniem, zawsze tak kurewsko butnym, a teraz jeszcze muszę kłamać, że wcale się na siebie nie nakręcaliśmy przy windzie.
Carter wyławia z kieszeni dzwoniący telefon.
– O wilku mowa. Hej, Jennie. Właśnie rozmawialiśmy… – Uśmiech niknie mu na twarzy. – Moment. Dlaczego płaczesz? Oddychaj głęboko.
Nerwowo przeczesuje dłonią włosy, szarpie je.
– Nie wiem, jak… Nie wiem… jak mógłbym… Nie wiem, jak mógłbym ci stąd pomóc – wysławia się wreszcie, prawie krzycząc, a im dłużej słucha szaleńczej paplaniny Jennie, tym szerzej otwiera oczy.
Moje doświadczenie w radzeniu sobie ze zdenerwowanymi kobietami ogranicza się do sytuacji z trzema młodszymi siostrami. I choć to też skomplikowane, nie sądzę, aby mieściły się na tej samej skali, co Jennie. Mimo to szepczę do Cartera:
– Przypomnij jej o oddychaniu.
Kiwa głową.
– Dobrze, Jennie. Weź głęboki oddech. – I sam bierze głęboki wdech, a potem jeszcze i jeszcze jeden, gestykulując przy tym dłonią, jakby Jennie go widziała. – Dobrze. A teraz opowiedz mi to jeszcze raz.
Ściąga brwi zdumiony.
– Księżniczka Bubblegum? – upewnia się.
Piwo wpada mi nie w ten otwór, co trzeba, krztuszę się i opluwam sobie rękę.
– Nie, nie wiem, gdzie jest księżniczka Bubblegum – wzdycha Carter. – Znajdziemy ją, dobrze? Obiecuję. Musi gdzieś być.
Pochłaniam czwarty kawałek pizzy, kiedy Carter odkłada słuchawkę i wyjaśnia, że Jennie zginęło pluszowe zwierzątko, które dostała od taty, i już w chwili, gdy kieruje na mnie wzrok skrzywdzonego szczeniaka, wiem, że mam przejebane. I to iście po królewsku.
Kręcę odmownie głową, zanim jeszcze otworzy usta.
– Proszę – błaga.
– Weź, człowieku. – Pochylam się nad stołem. – Odpuść mi.
– Po prostu zajrzyj do niej po drodze, jak będziesz jechał do siebie na górę. Na chwilkę. Nie chciała przestać płakać.
– Ona mnie nawet nie lubi! Ona mnie nienawidzi!
– Ona cię kocha!
– Nawet nie starasz się, aby zabrzmiało to przekonująco! – Opadam na krzesło. – I tak nie będzie chciała mnie widzieć. Prawdopodobnie rzuci mi poduszką w głowę albo coś w tym stylu.
– E tam. – Carter uśmiecha się. – Na twoim miejscu uważałbym raczej na szpilki.
Co ja najlepszego wyprawiam?
Głupie mieszkanie. Głupi Carter.
Nie, nie zrobię tego. Nie. Pójdę. Odmawiam. Carter nie może mnie zmusić. A Jennie nie dowie się, że próbował, skoro nie pójdę. Przecież nie powie jej, że wysłał mnie, żebym sprawdził, co u niej.
Postanowione. Nie idę. Naciskam guzik penthouse i opieram się w windzie o ścianę z westchnieniem ulgi.
Patrzę, jak światełko nad drzwiami przeskakuje z piętra na piętro, a gdy zbliża się do 21, mimowolnie jęczę.
Uderzam przycisk awaryjnego zatrzymania w momencie, gdy mijam piętro Jennie, a gdy winda gwałtownie hamuje, łapię się poręczy. Ożywa, gdy znów wciskam przycisk, tym razem 21, tylko raz, dokładnie i mocno, a potem przeciągam dłońmi po twarzy.
Minutę później z przewieszoną przez ramię torbą hokejową i kijami w dłoni przykładam ucho do drzwi Jennie. Cisza, która za nimi panuje, upewnia mnie, że już wszystko w porządku. Może znalazła tę księżniczkę Jellybean.
Już odwracam się, żeby odejść, gdy skowyt zza drzwi wmurowuje mnie w podłogę. Urywany szloch, który po nim następuje, targa moje miękkie serce. Wzdycham, przytrzymuję kije pod pachą i pukam.
– Wynocha! – krzyczy Jennie ze środka.
– Ale… ja… ten… – słowa mnie zawodzą, więc tylko pukam ponownie, tym razem ciszej, bo boję się ją bardziej wkurzyć.
– Powiedziałam, wy… no… – drzwi otwierają się gwałtownie. Jennie wpatruje się we mnie z otwartymi ustami. Jasnofioletowo-niebieskie oczy wydają się bledsze niż zwykle, a obwódka wokół nich ciemna jak północ, kontrast robi wrażenie. Skóra wokół oczu i nos są zaróżowione, a usta tak nabrzmiałe, że aż szkoda ich nie całować.
Nie. Nie, kurwa, wcale nie szkoda, Garrett.
– Em… Cześć. – Czy ja do niej macham? Kurwa. Na początek zachowuję się jak dziwak; genialnie.
Walcząc z czkawką, Jennie ociera wierzchem dłoni oczy.
– Co ty tu robisz?
– Bo… Carter powiedział…
– O mój Boże! Brat przysłał cię, żebyś sprawdził, co u mnie? No, nie wierzę.
Popycha drzwi biodrem i podpiera je otwarte, ale zaplecione na piersiach dłonie nie wróżą nic dobrego. Ma na sobie legginsy w kolorze moro i pasujący do nich sportowy stanik – to wyraźny postęp w porównaniu do zbyt dużej bluzy z kapturem i spodni od piżamy z rana. Przeskakuję wzrokiem pomiędzy jej dekoltem a umięśnionym brzuchem. Dlaczego nie ma koszulki? Powinna założyć koszulkę.
– Powinnaś… koszulkę. Proszę? – Dlaczego mi się to przytrafia?
Ciemne brwi unoszą się wysoko.
