PŁATNERZ - Jakub Nowykiw-Krzemiński, Romana Grabowska - ebook

PŁATNERZ ebook

Jakub Nowykiw-Krzeminski

0,0

Opis

„Powołanie nie ogranicza się tylko do życia zakonnego. Mówiąc o powołaniu uznajemy, że jest to podjęcie jakiegoś życiowego zadania, które rozpoznało się jako swoje. Wszyscy powołani jesteśmy do życia i do miłości. Mamy jednak różne rodzaje realizacji tego powołania…” /ks. Józef St. Baron SDS, Salwatoriański Ośrodek Powołań/

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 139

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jakub ‌Nowykiw-KrzemińskiRomana Grabowska

PŁATNERZ

© Jakub Nowykiw-Krzemiński, 2017

© Romana ‌Grabowska, 2017

„Powołanie nie ogranicza ‌się tylko ‌do życia zakonnego. ‌Mówiąc o powołaniu uznajemy, że ‌jest ‌to podjęcie jakiegoś ‌życiowego zadania, ‌które ‌rozpoznało ‌się jako ‌swoje. ‌Wszyscy powołani jesteśmy do ‌życia ‌i do miłości. ‌Mamy ‌jednak ‌różne rodzaje realizacji ‌tego ‌powołania…” /ks. Józef St. ‌Baron SDS, Salwatoriański Ośrodek ‌Powołań/

ISBN 978-83-8104-310-6

Książka powstała w inteligentnym ‌systemie wydawniczym Ridero

Dedykujemy

Mikołajowi ‌Konszynowi,szlachcicowi i aktorowi, ‌Rycerzowi Chrystusa,rosyjskiemu Bratu polskiego ‌niepodległościowca,

Теmu, którego sprawą ‌życia było ‌Życie Wieczne.

Ks. Józefowi ‌Krzeskiemu SAC,Osobie, która ‌wiedziała czym jest prawdziwa ‌Miłość

piękna, ‌bezinteresowna, ‌Boska.

"...Bo ‌taka natura jest ‌w każdym ‌Polaku

Bez wolności trudno mu ‌żyć”.

Hymn Powstańców Styczniowych

„Powołanie nie ogranicza ‌się tylko ‌do życia zakonnego. Mówiąc ‌o powołaniu uznajemy, że jest ‌to podjęcie jakiegoś życiowego zadania, ‌które rozpoznało się ‌jako ‌swoje. ‌Wszyscy powołani jesteśmy ‌do życia i do miłości. ‌Mamy jednak różne ‌rodzaje ‌realizacji ‌tego powołania. Możemy mówić ‌o powołaniu rodzicielskim (rodzinnym), powołaniu ‌do samotności, czy ‌wreszcie powołaniu do ‌życia konsekrowanego. ‌Zakon lub seminarium ‌są ‌tylko jedną ‌z dróg prowadzącą ‌do świętości, ‌która jest ‌celem wszystkich ‌chrześcijan… Bo kiedy ‌widzę uśmiechniętą ‌matkę, ‌ojca dumnego ze swych ‌dzieci, gorliwego ‌kapłana to wiem, ‌że są to ludzie, którzy ‌właściwie odkryli osobiste ‌powołanie życiowe”.

ks. Józef St. ‌Baron ‌SDS, Salwatoriański ‌Ośrodek Powołań

Prolog

Deszcz.

Jedna ‌wielka ściana deszczu. ‌Padał całymi ‌dniami i nocami, szary ‌zimny deszcz z ponurego nieba, które przypominało ogromną szarą chmurę bez śladu słońca. Spadał na ziemię, zmieniał ją w błoto. Miasteczko tonęło w błocie, a deszcz, to morze zimnych łez z nieba, nie dawał ziemi żadnej nadziei, by błotem być przestała.

Marzec w tych stronach przypominałby sobą jesień, gdyby nie brak żółtego listowia na drzewach. Ich obfitości nie brakowało natomiast pod brudnym śniegiem zmieszanym z wszechobecnym błotem. Teraz, w marcu 1831 roku, śnieg zdążył już stopnieć, co wzmacniało wrażenie jesieni i podkreślało dojmujący brak wszystkiego co młode, świeże i pulsujące życiem, a co zazwyczaj towarzyszy wiosennej uczcie przyrody, ciała i duszy.

Niskie, drewniane w swej przeważającej części domki, ponuro spoglądały spod od dawna już nie kładzionych słomianych dachów małymi, zaślepionymi okienkami w domodzielnych pociemniałych szybach na wąskie ubłocone uliczki, z rzadko pojawiającymi się przechodniami, — komu przyjdzie do głowy spacerować pod zimnymi szarymi strumieniami typowo jesiennego deszczu, jaki nieustannie tworzył błoto na ziemi z powodu zadumy na niebie.

Jednym z nielicznych kamiennych budynków w tym litewskim miasteczku Wielkomierskiego powiatu była plebania przy — kamiennym także — kościółku. Wewnątrz plebanii ciasno stłoczeni mężczyźni. Wielu ich tam, w różnym wieku, stojących w sali z wielkim brązowym krucyfiksem na białej ścianie nad wejściem, ogrzewanej piecem holenderskim z białych kafli. Na środku sali prosty drewniany stół, przy nim na krześle wileńskiej roboty siedział postawny mężczyzna w niebieskiej węgierce z szarymi sznurami w poprzek piersi, o twarzy wyraźnie cechującej tego kto zwykł dowodzić i komenderować, nie znoszące sprzeciwu spojrzenie szarych oczu, prosty rzymski nos, pod którym pyszniły się czarne wąsy. Człowiek znacząco stuknął żylastą dłonią w stół, a proboszcz ksiądz Antoni w milczeniu postawił na stole przyniesioną z kuchni dużą misę z chłodnikiem, wielki kawał domowego chleba i talerz z kiszoną kapustą. Wąsaty nie miał nic w ustach ponad dobę, dlatego na krótki czas zapomniał o gniewie, przełknął ślinę, podziękował, i zaczął szybko jeść drewnianą łyżką chłodnik, przegryzając chlebem i myśląc w duchu: nie czas teraz na chłodniki, wszak teraz nie lato, wszystko tu u was na odwrót.

Opróżnił misę, wytarł resztki chłodnika chlebem, dokończył posiłek, jeszcze raz podziękował proboszczowi, „Bóg zapłać”, i powiedział:

— ...Czyli lepiej wam i wygodniej żyć w błocie pod sapogiem moskalskim bądź walonkiem? Nie, panowie? Bardzo przepraszam, lecz… Stadem jesteście!

Żylasta pięść wyrżnęła w stół tak, że podskoczyła pusta misa, a łyżka spadła na podłogę z szerokich niemalowanych desek. Obecni w sali mężczyźni nie przejęli się tym, stali w milczeniu, jakby nic się nie stało, nie zważając na gniew wąsatego w niebieskiej węgierce. Tylko ksiądz proboszcz Antoni, szczupły, z wygoloną twarzą, z binoklami na cienkim nosie, nieśmiało zauważył:

— Niechaj pan nie osądza tak rygorystycznie, panie Benedykcie, słabość ludzka…

Oczy wąsatego pana Benedykta zapłonęły gniewem.

— Przepraszam księdza! Słabość, czy słusznie zrozumiałem?! O co księdzu chodzi? W takim momencie słabość?! Taka niechęć do wolności?! Do walki o wolność?! Bojaźń przed zaborcą? Lęk?! I to teraz! Kiedy powstał cały kraj! Wielka Polska, Ukraina, Podole, cała Litwa! Cała Żmudź! Tak! Sami Litwini idą nie tylko do swoich zagonów, dołączają się do polskich! W jednym moim zagonie dwustu Litwinów i Żmudzinów! A tu? Polacy! Polacy, proszę księdza! A czyżeście Polacy? Niewolnicy kacapscy!

To też nie obeszło zbytnio obecnych. Tylko mieszczanin Jacek Dmochowski, łysy tęgi wujek w długim szarym płaszczu, uprzejmie zauważył:

— Proszę pana, panie Kołysko, jesteśmy Polakami. Lecz za pana pozwoleniem, zapytam się: kiedy nas na Sybir pogonią, tych kto przeżyje oczywiście, to pan będzie nasze rodziny utrzymywał, sieroty karmił i wychowywał na Polaków i katolików? Czy to pański przyszły… hm… „Rząd Rosieński”? A może jednak pan, jak i ten chwalebny „rząd”, z nami razem na Sybir pomaszeruje? A któż wtedy zadba o polskie sieroty? Co pan na to?

Pogardliwa mina opanowała mężną arystokratyczną twarz pana Kołysko, wargi wykrzywiły się pod pysznymi czarnymi wąsami bez jedynego siwego włoska.

— Co ja na to? A takie coś: idźcie państwo… nie powiem gdzie, bośmy na plebanii! A gdzie indziej powiedział bym! Tylko jedno wiedzcie, i zapamiętajcie! nie!! nie jesteście Polakami! Precz mi stąd wszyscy!

Podniósł zza stołu, budzącą respekt swą potężną sylwetkę, a groźna mina nie wróżyła niczego dobrego. Ksiądz proboszcz Antoni pokręcił głową. Obecni zaczęli na palcach opuszczać salę plebanii, wychodząc wprost pod zimną ścianę deszczu.

Ale z wychodzącego tłumu przedarł się z powrotem do sali ktoś niewielkiego wzrostu, w brudnym mokrym zimowym kożuszku i czapce z szarego sukna, ciężko oddychając stanął przed stołem, za którym wściekłe błyski szarych oczu spod czarnego czuba rzucał wysoki wąsaty człowiek z szablą przy lewym boku i wielkim pistoletem Harper’s Ferry za szerokim skórzanym pasem przy prawym. Oprócz niego na sali plebanii pozostał tylko ksiądz proboszcz Antoni, który stał bez słowa.

— Panie dowódco! Weź mnie pan z sobą! Mam broń!

Mówiąc to, mały chłopiec w szarej czapce wyciągnął spod kożuszka jakiś wąski krzywy żelazny pas z czymś przypominającym rękojeść. Wąsaty nie ukrywając zdumienia patrzył na nieznaną broń i jej posiadacza.

Chłopiec, a bardziej chłopczyk. Jasne delikatne włosy, od dawna nie strzyżone, opadają spod sukiennej czapki na spocone czoło, blade, wychudłe policzki, górna warga nie znająca brzytwy, i chyba jeszcze długo nie pozna.

— Kim jesteś, chłopcze?..

Chłopaczek w brudnym kożuszku dziecięcym cienkim głosikiem zameldował się:

— Feliks Choinek, panie dowódco, pomocnik kowala!

Pan dowódca zdumiał się jeszcze bardziej. Feliks Choinek nie wydawał się siłaczem pod swym kożuszkiem. Wręcz przeciwnie…

— Kowala?.. Coż ty gadasz… A ileż masz latek, pomocniku kowala?

Pomocnik kowala zmieszał się.

— Czternaście… będzie dziesiątego kwietnia, panie dowódco! Niech pan we mnie nie wątpi, jam silny! Sam, ot, szablę sobie wykułem!..

I podniósł nad jasną głową w szarej czapce swój żelazny pas z dziwną rękojeścią. Wąsatą twarz pana dowódcy opromienił szeroki uśmiech.

— A, to szabla? Zbroję wykułeś, Feliksie Choinek? A tak naprawdę, to Felku!

Feliks vel Felek spuścił głowę. Nie weźmie, odmówi, ponure myśli przemknęły przez dziecięcą główke…

— …Za mały jesteś dla walki, czy wiesz! Co powiedzą tata z mamusią?

Pomocnik kowala Felek podniósł oczy na dowódcę. W nich wezbrały łzy beznadziei.

— Nie mam taty ani mamy. Jam sierota…

I bezgłośnie zapłakał.

Twarz dowódcy pokrył cień zadumy, pyszne wąsy się poruszyły. Coś przyszło mu do głowy…

— No, no, cóż to takiego. Walczyć chcesz, a płaczesz. Ech ty, płatnerzu…

Dowódca wyszedł zza stołu, podszedł do płaczącego chłopaczka z dziwną szablą w wychudłej dziecięcej dłoni. Położył swoją żylastą dłoń, nawykłą do prawdziwej szabli, na szczupłe ramię pod mokrym starym kożuszkiem. Spojrzał na wygłodniałą dziecięcą buzię.

— Ojcze! Bardzo proszę księdza przynieść jeszcze misę chłodniku czy co tam jeszcze jest…

Ksiądz proboszcz milcząc wyszedł i za parę chwil wrócił z drugą wielką misą chłodniku, pajdą chleba. Kiszona kapusta była na stole, nie całą zjadł dowódca.

— Siadaj jeść!

Feliks Choinek nie tego się spodziewał. Stał, patrząc na dowódcę szeroko otwartymi zielonymi oczyma, łzy płyną na policzki.

— To ja, dowódca twój, tobie rozkazuję! Czy nie rozumiesz co to rozkaz?!

Mały „płatnerz” Feliks ze swoją niby to szablą rzucił się do stołu, usiadł i zaczął łapczywie jeść. Tak, może od doby nie jadł, a może i dłużej, pomyślał dowódca, tak to dbacie podlece o polskie sieroty…

— …I jeszcze pamiętaj, przed wykonaniem rozkazu mówi się: rozkaz, lub tak jest, dowódco.

Felek podniósł się z krzesła i z jeszcze pełnymi ustami powiedział:

— Tak jeszcz, dowódszo!

Dowódco powstrzymał śmiech.

— Siadaj, mówię! Pojedziesz ze mną. Tą twoją „szablą” kurkę nie zarżnąć, nie mówiąc już o kacapie…

Felek błagalnie podniósł oczy znad misy, w której chłodnika już prawie nie było.

— Co powiedziano? Jeść mi! To twoja pierwsza broń, nieudana, tak to bywa. Nauczymy! Potrzebujemy takich… płatnerzy…

I cicho do księdza proboszcza Antoniego:

— … jeden jedyny to Polak w waszym mieście, ojcze. Bardzo przepraszam, ale…

Dowódca Oddziału Wolnych Strzelców Wielkomierskich Benedykt Kołysko dorzucił:

— ...bydłogród.

1

1 września 1863 r.

Smoleńsk

— …Tak, tak, dziękuję, siostro. Proszę zaczekać chwilkę. Jestem niemalże gotowy…

Ksiądz Stefan powiedział to przez drzwi w odpowiedzi na nieśmiałe pukanie, przypominające że czas wyruszać. Naprawdę, wszystko było już gotowe, wielka torba stała na stole, a Dary Święte w srebrnym nośniku ksiądz Stefan trzymał w ręku.

Siostra cierpliwie czekała na podwórku kościoła. Świątynię wybudowano na górze, jaka tak naprawdę była kurhanem, usypanym nad setkami ciał żołnierzy Wielkiej Armii Bonapartego, poległych w 1812 roku w czasie szturmu Smoleńska. Byli tam nie tylko Francuzi, ułani księcia Józefa Poniatowskiego pierwsi ruszyli do ataku, i zdobycie miasta było ich niewątpliwą zasługą. Miasto zdobywali wszyscy, a polegli ci na kogo Bóg wskazał. Wielu ich było, ot, i stoi kościółek na tym kurhanie, a czego to znak, także Pan jeden wie, człowiek może się tylko domyśleć.

Ksiądz Stefan wziął torbę w lewą ręką, w prawej mocno trzymał Dary Święte. Udał się do drzwi plebanii, odsunął je nogą, wyszedł na niski ganek. Przy ganku stała zakonnica, szczupła dziewczyna w czarnym habicie, na delikatnej twarzy pod welonem nieśmiały uśmiech.

— Proszę, zamknij drzwi, siostro Aldono, mam ręce zajęte.

Siostra Aldona skinęła główką w welonie, weszła na ganek i zamknęła drzwi.

— Dziękuję ci. Chodźmy z Panem Bogiem.

Z tymi słowami ksiądz Stefan poszedł do furtki drewnianego płotu, otaczającego kościelne podwórko. Siostra Aldona, nie przestając się uśmiechać, poszła za księdzem proboszczem, w odległości dwóch kroków od niego, według Reguły.

Oni szli ulicą z małymi drewnianymi domkami po obu jej stronach, stąpali po żółtym listowiu, leżącym dywanikiem na drodze, milcząc i rozmyślając, każde o swoim, a tak naprawdę o jednym i tym samym.

2

Ksiądz Stefan wstąpił jako młody chłopiec po liceum do seminarium, to wywołało wielką niechęć jego rodziny, tata z mamusią widzieli go w przyszłości prawnikiem po uniwersytecie w Wilnie czy nawet w Warszawie, a najlepiej adwokatem. Jednak ich Stefek wybrał sobie coś innego, a wyjaśnił rodzicom swój wybór w takich słowach:

— Kapłan to też adwokat, tylko przed Bogiem.

Tak czy owak, adwokatem przed ludźmi został młodszy brat księdza Stefana, czym bardzo ucieszył rodziców, zmartwionych wyborem starszego syna. A sam ten starszy wypełniał swoją praktykę adwokata inaczej, gdzieś od pięciu lat po ukończeniu seminarium w tym samym Wilnie, gdzie miał studiować prawo na uniwersytecie. Studiował jednak Prawo Boskie z innymi przedmiotami, a to zadowalało Stefana, w skutku czego do jego imienia dodało się „ksiądz”. Ojcowie wykładowcy także uważali, że klerykowi Stefanowi bardziej pasuje ta boska adwokatura, a sam ksiądz rektor przy ukończeniu studiów kapłańskich po święceniach diakonalnych, a potem kapłańskich, powiedział do niego:

— Masz posłużyć jakiś tam czas w parafii, Stefanie, to tylko na pożytek, ale nie zapominaj o teologii, to dar od Chrystusa tobie, słuchałem cię na rekolekcjach, jesteś obdarzonym jak teolog i filozof, a tego nie masz prawa zmarnować, więc, zbieraj i umacniaj wiarę, i wiedzy nie lekceważ.

Zaś realne życie parafialne bynajmniej nie sprzyjało zajęciom z teologii, tworzeniu prac filozoficznych i reszcie temu podobnych. Lecz mimo wszystko, rozważaniom codzienne troski proboszczowskie jakoś nie przeszkadzały, a ciekawe tezy powstawały w głowie nawet na tle niełatwego życia katolickiego kapłana w mieście obecnie rosyjskim, ale kiedyś tam należącym do Wielkiego Księstwa Litewskiego. A to było odczuć nawet po jakichś dwóch wieków od czasu, kiedy należeć przestał…

…Zaś siostra Aldona po prostu tęskniła. Tęskniła za Litwą, gdzie się urodziła i przeżyła krótkie dziewczęce życie. Za domem tęskniła.

Pochodziła z wielodzietnej rodziny zubożałej szlachty ziemskiej, do klasztoru wstąpiła nie tyle ze szczególnego powołania, tylko by ulżyć życiu rodziny. Lubiła się modlić, a tak sobie pomyślała: jaka różnica, gdzie Różaniec odmawiać, w klasztorze nawet lepiej. Kiedy mama się dowiedziała o jej decyzji, długo płakała, a ojciec powiedział:

— Nie trzeba płakać, Marysiu, Bóg tak chce, a niechaj nasza Basiunia wypróbuje siebie w życiu zakonnym, a jak to nie jej los i powołanie, to co… Wróci sobie, i tyle.

Słowo „wróci” zagrało swoją rolę, a kiedy Basiunia została siostrą Aldoną po składaniu ślubów czasowych, mama modliła się nieustannie: Panie Jezu, powróć nam Basiunię, Ty Sam widzisz, nie jej to los być niewiastą Twoją, prostą dziewczyną czy kobietą lepiej Ci posłuży, nie gardź Jezu modlitwą moją, a Ty, Przenajświętsza Dziewico, wstaw się przed Synem Twoim.

Chodziło o to, że wśród ośmiorga dzieci Basiunia cieszyła się szczególną miłością domowników za cichy, łaskawy i delikatny charakter i bezgraniczną empatię. Czasem trzech braci i cztery siostry żartowali z niej, ale po dobremu, nikomu nie pozwalali ją obrazić z otoczenia zuchwałych dziewcząt czy chłopaków na ulicy bądź w szkole, a tak tylko w gronie rodzinnym żartowali:

— Oj, Baśku, uważaj, kotki cię świętą Barbarą wkrótce ogłoszą, a pieski uchwalą!

Baśka słysząc to, tylko się uśmiechała, a cóż takiego, naprawdę lubiła zwierzęta, nie tylko piesków z kotkami, a ptaków nie mniej, a propos.

Nie mówiąc o ludziach.

3

Oni szli wąskimi uliczkami, stąpając po miękkim dywanie z żółtych i czerwonych liści, „złota jesień” w tym mieście była taka sama jak na ich rodzimej Litwie, a przecież Smoleńsk tylko jakichś tam dwieście latek temu przestał być litewskim miastem.

Bardzo dobrze znali tę drogę która wiodła do starego miejskiego więzienia. Teraz na obrzeżach miasta budowano nowe więzienie, gdyż to stare było zbyt małe by pomieścić ogromną ilość ewentualnych nowych lokatorów, których obecności wkrótce się spodziewano.

Ożyło widmo 1831 roku.

Powstanie trwało od samego stycznia, ogarnęło Wielką Polskę, Ukrainę, Litwę, także tę część Litwy, jaka obecnie nazywała się Białą Rusią bądź Białorusią. W końcu kwietnia zagony powstańczej partyzantki pokazały się na Witebszczyźnie, pod Mogilowem oraz w Wieliżu, na samej granicy Smoleńskiej gubernii, a nawet w Krasnem, to już jedno z powiatowych miasteczek samej gubernii.

W mieście o tym wszystkim już było słychać, głuche pogłoski rozchodziły się na bazarze, mieszkańcy szeptali między sobą na ulicach, a nawet w Szlacheckim Zebraniu przy miejskim parku Błonie (sama nazwa wiele mówiła) już gadali otwarcie o dziełach rąk polskich, litewskich i białoruskich „zbójów i buntowników”. Gdzieś tam napadli pluton piechoty, kogoś zabili, kogoś zabrali w niewolę, a jacyś tam z żołnierze (o zgrozo!) pomagali zabijać oficerów i dołączali do zagonów buntowników. A w innym miejscu wdarli się do aresztu, zabili żandarmów, uwolnili zaaresztowanych zbójów, zabrali broń, a kiedy wysłali rządowych żołnierzy, nie dało się zniszczyć „bandę”, walczyła ta wściekle, desperacko, przerwała się do lasu, a tam żołnierzom wstępu nie ma, leśni zbóje czują się tam jak w domu, zza każdego drzewa wygląda śmierć, każde mrowisko niebezpiecznym.

Wiele szczegółów tych strasznych opowieści było, oczywiście, wytworem fantazji i efektem strachu u którego według przysłowia „oczy wielkie”. Lecz też niemała część prawdy w tych pogłoskach jednak była. Dowodem na to między innymi, stało się odwiedzanie parafii przez żandarmów, w uniformie, jak i po cywilnemu, chytre rozmowy z księdzem Stefanem tych osobników, powiększenie liczby tajniaków, jakich także wcześniej, do powstania, nie brakowało na nabożeństwach, rekolekcjach, na obchodach wszystkich świąt religijnych. Nawet sam kurator z Petersburga, jaki przyjechał kontrolować tutejszy Trzeci Oddział, pułkownik żandarmerii Wencel, elegancki, wyszukanie ubrany w angielskim stylu dżentelmen, osobiście zaszczycał parafian i ich proboszcza księdza Stefana swoją obecnością, a wieczorem uprzejmie poprosił kapłana o rozmowę, ta trwała prawie trzy godziny przy zamkniętych drzwiach na plebanii. Zwykle plebanię, jak i kościołek, nigdy nie zamykano, tam mógł wejść każdy o dowolnej porze dnia i nocy, bez przerwy, całodobowo.

Tak postanowił ksiądz Stefan, obejmując władzę proboszczowską.

4

Oni znaleźli się na początku ślepej uliczki, gdzie znajdowało się stare miejskie więzienie. Gdy dotarli do środka uliczki, po drugiej stronie z furtki podwórka jednego z domów, bogatszego od reszty, z czerwonej cegły o żelaznym, pomalowanym na szaro dachu, wyszło trzech chłopców, z wyglądu piętnasto- szesnasto-letnich. Dwóch ubranych w kurtki i kartuzy z dobrego, drogiego sukna, trzeci w starej fufajce na silnych roboczych ramionach, a na czarnych włosach dziurawy kartuz, spod niego zuchwałe spojrzenie zawziętego łobuza, postrach pobliskich okolic.

Chłopcy zauważyli kapłana z zakonnicą. Od razu posypały się grubiańskie epitety i propozycje:

— Zobacz no! Pop polski!

— I z mniszką! A one u nich wszystkie kurwy!

— A pop z gołą mordą, w suknie babskiej!

— Ruchać prowadzi mniszkę!

— Ej, popie! Weź nas z sobą! Pomożemy, u ciebie nie stoi!

— Przyprzepszaprzu, zrozumiałaś, bladź laszska?

Krzyczeli ci dwaj w drogich kurtkach. Trzeci stał milcząc, spuścił głowę w dziurawym kartuzie. Spod kartuza opadały czarne kędzierzawe włosy, dawno nie myte.

Siostra Aldona źle znała rosyjski, ale zrozumiała, o co chodzi. Policzki poczerwieniały, z wielkich jasnych oczu płynęły łzy, taka niezasłużona podła obraza. Twarz księdza Stefana też poczerwieniała, lecz z gniewu. Donośnym głosem odpowiedział po rosyjsku, z nutką metalu w głosie:

— Юноши! Вы не ведаете, что творите! Ад перед вами! Опомнитесь!

— Młodzieńcy! Nie wiecie co czynicie! Piekło przed wami! Opamiętajcie się!

Lecz „młodzieńcy” nie myśleli o opamiętaniu się. Jeden z nich schwycił z ziemi grudę błota i rzucił w stronę siostry Aldony. Błoto uderzyło w piersi, rozbryzgało się po czarnym habicie. Siostra rozpłakała się w głos.

A trzeci chłopak, ten w starej fufajce podniósł wzrok, spojrzał na płaczącą siostrę Aldonę, na plamę błota na czarnym habicie. Ale to nie było już zuchwałe spojrzenie…

Ksiądz Stefan nie zdążył nic powiedzieć ani zrobić. Chłopak w starej fufajce i dziurawym szarym kartuzie ze złamanym daszkiem, morderczym ciosem pięścią uderzył w twarz tego, który obrzucił błotem siostrę Aldonę. Tamten ogłuszony ciosem upadł w błoto, jakim przed chwilą rzucał, cała morda pokrwawiona. Drugi rzucił się na chłopaka w roboczej fufajce, ale też upadł w błoto po strasznym ciosie w brzuch. Obydwaj leżąc w błocie zawołali:

— Sawka, gnido pierdolona!

— Tato! Tato! Chodź tutaj! Nas Sawka bije!

— Wygnać ich gadów żebrackich z chaty razem z tatusiem pijakiem!

Sawka cicho powiedział:

— Wasze szczęście że leżących nie biję…

I szybko pobiegł uliczką.

— Bóg zapłać, poczciwy chłopcze!

Na głos siostry Aldony Sawka obejrzał się do tyłu i pomachał mocną dłonią, którą przed chwilą ukarał jej napastników. Nie znał staropolskiego, a sercem zrozumiał.

— Chodźmy, siostro.

Ksiądz Stefan poszedł w kierunku starego więzienia, siostra Aldona za nim, dwa kroki do tyłu według Reguły.

Nie widzieli już, jak z furtki wybiegł tłusty wuj z widłami w rękach, w czarnej kamizelce na czerwonej koszuli, o gęstej czarnej brodzie, tylko słyszeli krzyki i przekleństwa. Wuj pogroził widłami w ich kierunku.

Tego też już nie widzieli.

5

Doszli do więziennej bramy, wysokiej i pomalowanej na czarno, jakie miejsce, taka farba. Drzewa z pożółkłym listowiem na gałęziach także sprawiały ponure wrażenie, opuszczone krony spoglądały na dywan kolorowych liści by nie myśleć o tym co jest za tą czarną bramą i murem z czerwonej cegły.

Ksiądz Stefan podszedł do czarno-białej budy u bramy, tam stał żołnierz, na ramieniu sztucer z przymkniętym bagnetem. Wyjął z kieszeni na sutannie jakiś papier, złożony w ćwiartkę, pokazał żołnierzowi. Żołnierz był analfabetą, ale uznał że ten papier to przepustka do więzienia, podpisana przez jakiegoś ważnego generała z Petersburgu, tak przedwczoraj wyjaśnił jego kapral, umiejący czytać. Skinął głową w czapce z dwugłowym orłem ze słowami: chodźcie, busurmanie. Ksiądz Stefan nie zwrócił żadnej uwagi na „busurmanów”, tylko odpowiedział: i tobie nie chorować, żołnierzyku. Dał znak siostrze Aldonie.

Podeszli do furtki w wysokiej bramie. Ksiądz Stefan uchwycił wiszący gruby sznur, pociągnął go i puścił. Na dzwonek furtka się otworzyła, w niej ukazał się ten sam kapral, który potrafił czytać. Milcząc przepuścił „busurmanów”, bez żadnych komentarzy z okazji ich przyjścia.

Podeszli do małego niskiego drewnianego budynku, stare przegniłe deski, nieszczelny dach, pewnie przepuszcza wodę podczas opadów deszczu czy śniegu. Ksiądz Stefan zapukał w pociemniałe drzwi. Za chwilę drzwi się otwarły, na niski ganek wyszedł młody człowiek w błękitnym mundurze, pagony porucznika, na twarzy mała jasna bródka. Mrużąc jasno-szare oczy za małymi okrągłymi okularami w rogowej oprawie, spytał z miną pełną pogardy:

— Kogo wam trzeba?

Ksiądz Stefan spokojnie odpowiedział:

— Kapitana Sienina, lekarza więziennego.

Młody w mundurze wycedził przez rzadkie zęby:

— Teraz jam lekarz więzienny. Co wam?

Spokojna odpowiedź księdza Stefana.

— Panie lekarzu, przyszliśmy z posługą duchowną dla chorych i rannych więźniów. W torbie jadło dla nich, pan może sprawdzić. To wszystko z pozwolenia pułkownika Wencla i pana naczelnika majora…

Nowy więzienny lekarz grubiańsko przerwał księdzu Stefanowi.

— Pułkownika teraz nie ma w mieście, mamy nowe rozkazy z Petersburgu, przepuścić was nie mogę…

I z wyraźnym zadowoleniem dorzucił:

— …również nie chcę.

W zimnych oczach pod okrągłymi okularami było tyle nienawiści zmieszanej z pogardą, że ksiądz Stefan pomyślał: ten lekarzyna u czartów swój.

— Nie rozumiem tego liberalizmu. Do waszych buntowników puszczają was, ich popów, takich samych zdrajców, takich samych zbójów, a tych rzeźników leczą kosztem imperium, przeciwko jakiemu oni się buntują, zabijają ruskich ludzie, niszczą państwowe resorty, ja bym was w ogóle do niewoli nie brał!..

Siostra Aldona nie rozumiała wprawdzie wszystkiego wypowiedzianego przez nowego więziennego lekarza, ale czuła że to jest coś złego, okrutnego. W jej wielkich jasnych oczach znowu pojawiły się łzy. Brudna plama na habicie mogła okazać się nie najgorszym co spotkało…

Zaś ksiądz Stefan spokojnie zapytał:

— Pan uważa siebie za chrześcijanina?

Więzienny lekarz porucznik wybuchnął gniewem.

— Co takiego?! Ale bezczelność wasza laszska! Jam to chrześcijanin, a nie parszywy katolik!..

Ksiądz Stefan wzruszył ramionami.

— Być takim głąbem, będąc doktorem medycyny… A choćby pielęgniarzem. Katolik to chrześcijanin, panie nieuku, ten zachodni, a kto nazywa chrześcijan parszywymi, jest wrogiem Chrystusa. I kogo to zdradziliśmy? Czy przysięgaliśmy waszemu carowi?..

Twarz pana nieuka przybrała kolor czerwieni jak racza dupa, nim stanie się przekąską do piwka.

— Jak pan śmie! Pan za to głową zapłaci! Bezczelność tych Lachów, równa świńskiej! Żyje na Rusi świętej, a car to nie jego! Buntowniku! Laszski popie przebrzydły! Zaraza łacińska! Tu się pan znajdzie, za tym murem…

Lecz pod spojrzeniem ciemnych oczu księdza Stefana nagle zamilkł. Jeszcze w dzieciństwie dziadek, profesor filozofii pan Wiesław, mawiał: Stefek to magnes, kogoś przyciąga do siebie, a kogoś odrzuca. Teraz więzienny lekarz oniemiał w pobliżu tego magnesu. Stał czerwony, wściekły, ale siłę magnesu nie dało się pokonać.

— Mógł bym powiedzieć: u pana to przejdzie z wiekiem. Ale nie przejdzie ani przeminie. Żegnam pana.

Ksiądz Stefan zwrócił się do siostry Aldony:

— Bóg jest litościwy, siostro. Chodźmy z Nim.

I udał się do wyjścia z miejsca mąk doznanych w imię interesów niby imperium, a tak naprawdę, licho wie czego i kogo. Więzienny lekarz pozostał nieruchomy jak słup soli pomalowany na kolor raczego tyłka.

Przy bramie kapral umiejący czytać zapytał cichym szeptem:

— Nie przepuścił herod, co?

Po twierdzącej odpowiedzi księdza Stefana zauważył jeszcze ciszej:

— Ich błagorodie kapitan Sienin dobrym człowiekiem był, do naszego brata miał żal, litował się też nad waszymi, Bóg niechaj sądzi, mawiał. Ot, i posłali go za to do dymisji, a ten nowy i niemowlętom potrafi główki o ścianę rozbijać, choć waszym, choć ruskim. Herod to…

Dorzucił:

— A podaj no mi, ojcze, twoją torbę cichuteńko, tu, za rogiem, by herod nie zobaczył. Jakoś, przez kogoś tam, przekażę waszym…

Za rogiem przyległego do muru więziennego budynku schwycił torbę księdza Stefana i schował w niszy fundamentu.

— Wieczorem herod pójdzie na kwaterę, a na dyżur Saszka, ziomal mój zastąpi, włodzimierski też, on to waszym odda…

Ksiądz Stefan uważnie spojrzał w okrągłe ptasie oczy ruskiego kaprala.

— Bóg zapłać, żołnierzu.

Delikatny głosik siostry Aldony wtórował proboszczowi, dziękując po staropolsku już drugi raz tego dnia. Po łzach, jakie płynąły z wielkich, o głębokim spojrzeniu oczu, także raz drugi…

A ruski kapral westchnął ciężko przy słowach, najcichszym szeptem wypowiedzianych:

— Ech, baćko… Czyż tak na darmo tyle naszych do tamtych waszych uciekło… Czart kopyto złamie w tym wszystkim. Idźcie już z Bogiem stąd od grzechu…

6

W drodze powrotnej milczeli. Tylko raz, kiedy już wchodzili na dziedziniec kościoła, usłyszał ksiądz Stefan za sobą smutny głos siostry Aldony:

— …jakże szkoda mi tych poczciwych…

Ksiądz Stefan zatrzymał się i spojrzał na jeszcze nie zaschłą plamę błota na piersi czarnego habitu siostry Aldony.

— Wiesz co, siostro… mi też szkoda. Jak najbardziej szkoda. Lecz przypomnij sobie…

Ksiądz Stefan patrzył prosto w wielkie oczy zakonnicy, znów przesłonięte łzami, tym razem martwiła się nie z powodu obraźliwych słów, skierowanych niedawno do niej przez nikczemników.

— „Błogosławieni jesteście, gdy wam urągają

i prześladują was, i gdy z Mego powodu mówią

kłamliwie wszystko złe na was. Cieszcie się i radujcie,

albowiem wasza nagroda wielka jest w niebie.

Tak bowiem prześladowali proroków, którzy byli

przed wami”.