Mistyczny dowcip - Jakub Nowykiw-Krzeminski - ebook

Mistyczny dowcip ebook

Jakub Nowykiw-Krzeminski

0,0

Opis

„Nie wyrosnąć różom na śmietniku światowego zła. Marna nadzieja”. Logika historii jest bezlitosna. Ona nie liczy się z wysepkami piękna na ogromnym śmietniku, ognisku i owocu światowej zarazy. Taka jest jej, historii sprawiedliwość. Lecz po coś tam żyli, tworzyli, męczyli się, cierpieli oraz tryumfowali tacy jak Stanisławski i Niemirowicz-Danczenko, ich uczeń Massalski, potem uczniowie samego Massalskiego. Po coś tam żyje i tworzy jeden z uczniów Massalskiego, mój pacjent i współrozmówca.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 158

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jakub Zdzisław Nowykiw-Krzeminski

Mistyczny dowcip

© Jakub Zdzisław Nowykiw-Krzeminski, 2016

„Nie wyrosnąć różom na śmietniku światowego zła. Marna nadzieja”.

Logika historii jest bezlitosna. Ona nie liczy się z wysepkami piękna na ogromnym śmietniku, ognisku i owocu światowej zarazy. Taka jest jej, historii sprawiedliwość.

Lecz po coś tam żyli, tworzyli, męczyli się, cierpieli oraz tryumfowali tacy jak Stanisławski i Niemirowicz-Danczenko, ich uczeń Massalski, potem uczniowie samego Massalskiego. Po coś tam żyje i tworzy jeden z uczniów Massalskiego, mój pacjent i współrozmówca.

ISBN 978-83-8104-104-1

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Fot. za zgodą Mikołaja Konszyna, autora artykułu w Gazecie Smoleńskiej z dnia 22.04.2014.  Tu z Wasilijem Szulginem/z lewej/

„Ludzie z klasą potrafią wzajemnie się uszanować ponad różnicami”

Romana Grabowska

„Przed opuszczeniem starego mieszkania, gdzie spędziłeś

wiele lat, chcesz zamknąć drzwi — a ktoś mówi do ciebie:

POCZEKAJ, JESZCZE COŚ TU ZAPOMNIAŁEŚ …”

Ukraińska Wiedźma

1

To czarno-białe zdjęcie sprawia wrażenie fotografii z początku XX wieku.

Tak zapewne pomyślałbym.

Gdyby tego zdjęcia miesiąc temu nie sprezentował mi jeden z tych widocznych na nim.

Ono zrobione jednak w drugiej połowie XX wieku, w 1972 roku, sowiecką kamerą Czajka (Mewa).

Ten z lewej żył na początku XX wieku, bo urodził się w wieku XIX.

A ten z prawej w zeszłym wieku pozostał.

Jeżeli chodzi o ironię losu, to piękne oraz bardzo sprytne określenie.

Pod skromną nazwą „los” ukrywa się bowiem największy Dowcipiarz w przyrodzie: Pan Bóg.

Zresztą On sam lubi się ukrywać w cieniu różnych przedmiotów, zdarzeń, zjawisk i określeń. A my ze swej strony udajemy niewiedzę i chętnie sugerujemy że cechą losu ironia.

Zdarza się jednak czasem, że Dowcipiarz wyjdzie z ukrycia. Wtedy mianowicie, kiedy wydarza się coś, co przypadnie Mu do gustu w sposób szczególny.

Nie jest bowiem scenarzystą.

Szanuje Swój dar — naszą wolność.

2

— Dzień dobry, panie Czesławie!

Tego dnia po raz kolejny na prośbę kolegi, tego właśnie Czesława, zastępowałem go w pracy, konsultowałem i leczyłem chorych w prywatnym centrum rehabilitacji.

— Nie jestem Czesław, tylko Jakub, proszę pana. Ale pracujemy tutaj razem z Czesławem.

Pacjent był wysoki, szczupły, ubrany na czarno, klasyczny elegancki płaszcz. Zacnie wyglądający starszy pan. Rasowa inteligentna twarz z białą bródką w stylu zeszłych wieków, prostokątne okulary w metalowej oprawce. Świetna dykcja u tego, dla kogo słowo i retoryka są chlebem powszednim.

— O, bardzo dobrze, panie Jakubie! Czyli to pan mnie przekonsultuje?

— Tak, oczywiście. Zdjęcia MRT ma pan ze sobą?

Pacjent pospiesznie pokazał teczkę z logotypem zakładu badań MRT. No, i super. Gestem ręki zaprosiłem go do gabinetu, gdzie zwykłe konsultujemy chorych, również nowo przybyłych.

— W takim razie, proszę.

3

Tak, owa dziwna przygoda zaczynała się zupełnie rutynowo. Zwykła konsultacja. Zwykły dla specyfiki tego centrum chory, schorzenie kręgosłupu, dyskogenne, syndrom bólowy. Codzienność.

Natomiast niecodzienną była uwaga, zaraz po tym jak zlokalizowałem chory dysk przy pomocy prostego badania klinicznego, jak to się robiło już od wieków. Jeszcze przed obejrzeniem zdjęcia MRT, gdyż było to proste nawet dla studenta IV roku studiów po wykładach z neurologii. Jednak pacjent potraktował to po swojemu:

… — pan jest geniuszem!

— Proszę pana, to proste zadanie —

— powiedziałem. Z odpowiedzią nie zwlekał:

— A czyżby? Nigdy się nie zwracałem do lekarzy!

W tym temacie zawsze mam coś do powiedzenia, nawet wiele.

— Brawa dla pana. To rozsądnie! Bo po cóż mieć do czynienia z mordercami i oszustami w białych mundurkach. Zaraz pan się o tym przekona!

Wspólny i szczery śmiech. Jeszcze nie wiedziałem, że to jest uwertura. Tym bardziej nie wiedziałem do czego właśnie to uwertura.

A samo to słowo okazało się być bliskim dla nas obu.

A ściślej, to świat teatru okazał się być bliski obu nam. Pytanie o zawód i miejsce pracy jest obowiązkowe przy pierwszej wizycie chorego. Mój nowy pacjent odpowiedział jednym słowem:

— Aktor!

I podał nazwę teatru, w jakim służy. Tak, wówczas mawiali: „służę w teatrze”. Nie „pracuję” ani „gram”.

To zachęciło mnie do kolejnego pytania:

— A czy zna pan Romka Rodnickiego, reżysera?

— A jakżeby nie! Znam, nawet zagrałem u niego w „Prostym sposobie” Leskowa.

4

Pamiętam ten spektakl Romana Rodnickiego, utalentowanego młodego reżysera, z którym napisałem wspólny dramat. Dokładniej, ilustracje dramatyczne do powieści Paulo Coelho „Weronika postanawia umrzeć”. Nazywa się „A resztę wymyślimy”, dobry wyszedł dramat. Powiedziałem o tym pacjentowi Mikołajowi Siergiejewiczowi.

Pod okularami nagły błysk zainteresowania. I nieukrywane zaskoczenie, a cóż to, lekarzyna, i nagle dramat. A to przecież jeden z moich zawodów. A dla Mikołaja Siergiejewicza teatr jedynym zawodem, jedną sprawą życia.

Tak wtedy pomyślałem.

Błędnie, jak się miało później okazać.

5

Rosja ma w sobie to za co ją sprawiedliwie nienawidzą.

Także Rosjanie.

Resztek złudzeń w stosunku do Rosji pozbawił mnie Katyń 10 kwietnia 2010 roku.

No, i kto by pomyślał, że moje życie… no, tak, właśnie, skoryguje ten fakt że na wąskiej życiowej dróżce stanę oko w oko — z kimże?

Ze szlachcicem, narodowcem, monarchistą.

Tym rosyjskim.

Uczniem, wychowankiem, osobistym sekretarzem absolutnie wyjątkowej postaci w historii — znowuż rosyjskiej.

Szlachcica, monarchisty, narodowca — rosyjskiego. Tego, który przyjął akt abdykacji z rąk cara Mikołaja II, jednego z ojców Białego Ruchu. I jeszcze… długo by mówić. Zamieszkał, więc, w podręcznikach historii…

Tej rosyjskiej.

A jego uczeń, faktycznie przybrany syn, powiedział do mnie po przeczytaniu tej powieści:

Nie zgadzam się z wielu pana tezami. Ale ich szanuję, jak i pana przekonania, bo są szczere…

Dodał:

— …również uzasadnione historycznie.

6

Wypełniając historię choroby, poprosiłem Mikołaja Siergiejewicza o numer jego telefonu komórkowego. W odpowiedzi usłyszałem:

— A nie mam komórkowego, i nigdy nie miałem. Nie doskwiera mi też brak komputera, i internetu.

Uśmiechnął się szeroko, odsłaniając równy rząd zębów. Implanty, czy własne, trudno powiedzieć.

— Pozostałem w XX wieku.

Niezbyt mnie to zdziwiło. Komórki, komputery, gadżety i sam Wielki Inet to nie tylko udogodnienia, a wręcz informacyjna oraz komunikacyjna rewolucja. Jak swego czasu wynalazek druku Johanna Gutenberga. Ale obecna rewolucja jakoś nie podnosi poziomu intelektu, wykształcenia, oświaty i kultury większości ludzi, nie uszlachetnia serc i pomysłów. Wręcz odwrotnie, na potęgę płodzi kolejnych buców, analfabetów i rzesze pospolitego buractwa, mnoży stada hejterów. No, i szczęścia jakoś szczególnie nie przyniosła ta rewolucja, pomimo ciągle rosnącej liczby i coraz wyższej jakości mądrych gadżetów. Tak uważam, mimo iż sam mam komputer, parę gadżetów od Apple (na jednym z nich piszę to wszystko, a propos), a to wszystko podłączone do światowej Sieci. Nie mówiąc o komórkowych, tych aż trzy. Wygodne, ważne, niezbędne. Ale…

Później zapytałem:

— Czy odczuwa pan spokój duszy dzięki temu że żyje pan w XX wieku?..

Pan Mikołaj skinął głową.

— Oczywiście że tak. To dodaje mi poczucie spokoju i sensu.

W tym momencie jeszcze nie wiedziałem do końca, co znaczą słowa „żyję w XX wieku”. Ale już się domyśliłem, że nie o zwykłe zacofanie chodzi…

7

Kiedy Mikołaj Siergiejewicz dowiedział się żem Polak, od razu opowiedział o ciekawym zdarzeniu ze swego życia aktorskiego.

— ...Byliśmy w Łodzi z spektaklem „Na złotym dnie” Mamina-Sybiraka, grałem tam adwokata pijaka, wiecznie nachlanego. Tam w Łodzi zawarłem znajomość z polskim aktorem. I wie pan, przyszło mi do głowy, aby wykonać pewien monolog tego wiecznie pijanego mecenasa w języku polskim, z pomocą tego aktora, poprosiłem by przetłumaczył i nauczył mnie jak to mówić. Jak pomyślałem, tak i zrobiłem! Zaś główny reżyser o tym nie wiedział, bo i po co? Ale była niespodzianka! Widzowie klaskali jak najęci, okrzykom „brawo!” nie było końca, kwiaty leciały na scenę, wyobraża pan to sobie? A po spektaklu główny reżyser do mnie: to było niepotrzebne, panie Mikołaju, nie trzeba nam polskiego! Ale mało mnie to obeszło. I nazajutrz, tak samo, po polsku! Podziw, owacje! Na pożegnalnym bankiecie też przemawiałem po polsku, taki to toast był! I oklaski, i kwiaty, i uściski! A po powrocie premii mnie za to pozbawili, ha ha ha!

Pan Mikołaj tak szczerze i wesoło się roześmiał że nie mogłem nie spytać :

— To co, czyż nie było warto? Co tam panu po premii, a takiej historii w życiorysie aktorskim za żadne pieniądze nie sposób kupić!

Odpowiedz była natychmiastowa i jednoznaczna, wypowiedziana z tą specyficzną lekkością, typową dla aktorów czasów minionych…

— No, oczywiście! Co tam premia, była i nie ma. A jakie wspomnienie pozostało!..

To wspomnienie w pierwszym dniu naszej znajomości wyglądało na jeden z zabawnych epizodów, bez jakich po prostu niemożliwe jest nie tylko aktorskie ale w ogóle jakiekolwiek twórcze życie.

Później okazało się, że ta życiowa anegdota tak naprawdę jest historyczną.

8

Zaproponowałem panu Mikołajowi leczenie, kinezyterapię z laseroforezą, wymieniłem cenę.

Zgodził się od razu. Tylko zapytał:

— A do kiedy mam się leczyć, dopóki pieniądze się nie skończą?

Roześmiałem się, można rzec homerycznie. Wyjaśniłem, że my nie jesteśmy maszynką do wysysania pieniędzy. Teraz śmialiśmy się już w duecie.

I tak oto zaczęła się ta dziwna przygoda. Dziwna i niepojęta, jak jej Reżyser z góry. Piszę to i staram się pojąć to boskie „zadanie główne”. Znaczy: tożsame, z całym tworzonym spektaklem. Termin zaczerpnięty z teorii gry teatralnej Stanisławskiego.

9

Ta sama teoria Stanisławskiego stała się tematem naszych z panem Mikołajem pierwszych rozmów w trakcie jego leczenia. I w ogóle wszystko co związane z teatrem. Dla mego pacjenta teatr jest zawodem. Dla mnie — zawodem jaki mógłby zostać moim. Ale nie został.

Po maturze pomyślnie zdałem egzaminy wstępne w Wyższej Szkole Teatralnej im. Borysa Szczukina w Moskwie, do klasy gdzie mistrzem był bardzo znany aktor. Pamiętam sprzeczkę z pewną dziewczyną, szczyciła się tym że grała w amatorskim teatrze, ale w tamtym sporze to ja miałem rację. Jednak długo tam nie zabawiłem, zabrałem dokumenty po tym, jak w kampusie studenckim na ul. Tryfonowskiej zobaczyłem pewne rzeczy i usłyszałem od studentów starszych roczników coś takiego, co było dla mnie nie do zaakceptowania. A konkretnie to, że homoseksualizm w tym środowisku to codzienność. Nie podobała mi się także ogromna zależność aktorskiego zawodu, bycie „farbą reżysera”. Kiedy zabierałem dokumenty, patrzyli na mnie jak na skończonego wariata, a raczej debila — na egzaminie około tysiąca osób na jedno miejsce. Ale zabrałem papiery i złożyłem do Instytutu Medycznego. Czas pozwalał, egzaminy na uczelnię aktorską były w czerwcu, a do tej medycznej w sierpniu.

Potem różnie tę decyzję oceniałem. Czasami żałowałem (co prawda, nie o tęczowej codzienności tamtego środowiska), zwłaszcza kiedy rozczarowałem się do medycyny, gdzieś na trzecim roku studiów. Chciałem ją porzucić, ale straszono mnie, że alternatywą jest wojsko.

Wtedy nie wiedziałem tego co wiem dziś, że rekrutacją do wojska zajmuje się nie tyle komisarz wojenny, co zupełnie inna Instytucja. Dlatego później trafiłem do wojska, nie na dwa lata, tylko na 16. I służba nie była bynajmniej parkietową.

Ale teatr i twórczość na zawsze pozostały pasją mojego życia. Niespodziewanie dla samego siebie zostałem dramaturgiem, pisarzem. Teraz zdarza mi się nawet słyszeć, że marnuję czas jako lekarz. Choć w zawodzie medycznym ostatnim nie jestem, też tak mówią…

Mikołaj Siergiejewicz, kiedy usłyszał o powodach, dla których scena nie została moją placówką, zauważył:

— Cóż, u nas w Szkole Studium MChATu porządki były bardziej konserwatywne, chociaż zdarzało się wszystko, oczywiście. No, nie było to pana losem, i bardzo dobrze. Pan i tak naszych spraw nie omijał, czyż nie?..

Nie, nie omijałem. I nie tylko przez kilka napisanych dramatów.

I, jak się okazało, nie ja jeden wśród lekarzy. Przyjacielem pana Mikołaja był Jurij Miszunin, lekarz z powołaniem od Boga i posiadacz wielu innych talentów. Będąc wybitnym dziecięcym anestezjologiem — reanimatologiem, doktorem habilitowanym, Miszunin był także twórcą i kierownikiem znanego w mieście studenckiego teatru Eskulap, pisał świetne skecze, także dramaty. Był dobrym, inteligentnym człowiekiem, o bardzo wyrazistej osobowości. Uratował wiele dzieci. Był, — bo dowiedziałem się od Mikołaja Siergiejewicza, że nie tak dawno Miszunin zmarł…

10

Stanowczo uważam że bez się zainteresowania pacjentem, bez nawiązania z nim przyjaznego kontaktu leczenie może być mniej skuteczne. Leczy i uzdrawia nie tylko lek czy aparat, zabieg itp. A raczej nie one przede wszystkim. Jeśli nie ma nici porozumienia między tobą i chorym, cały arsenał medyczny jest bezradny. Bez podłączenia do internetu przez wi-fi czy kable nie wyślesz maila. Tym wi-fi czy kablem jest obcowanie z człowiekiem, rozmowa z nim na tematy życiowe.

Dla mnie i pana Mikołaja tym tematem jest teatr. Dla mnie jako dramaturga, dla niego jako aktora.

Mikołaj Siergiejewicz opowiedział mi o reżyserze Romku Rodnickim, który jeździ od jednego teatru prowincjalnego do drugiego. Typowy los utalentowanego, i nie tylko w Rosji. Chociaż tak jaskiniowo jak w Rosji ta sprawa nigdzie indziej na świecie nie wygląda. Może że w Afryce. Wiem bo jeżdżąc po świecie, między innymi byłem też w Afryce.

Poruszaliśmy nie tylko tak ponure tematy, a generalnie takie najrzadziej. Przypadki z życia teatralnego pana Mikołaja niezmiennie wyzwalały u mnie ataki śmiechu.

— ...Gra Zołotuchin rolę Pawła Własowa w „Matce” Gorkiego. A tam takie słowa są: „Nie ma Ruskich, Żydów, Polaków i Niemców, są bogaci i biedni”. To cóż, wyszedł Zołotuchin na scenę, trochę „wczorajszy”, i mówi: "...Nie ma Żydów… Żydów… Żydów… i Żydów. Są bogaci i biedni Żydzi!”.

Nawet pisząc to, roześmiałem się.

11

— Śmiech śmiechem — powiedziałem — ale boję się nawet wyobrazić sobie, co po tym monologu zrobił z nim Lubimow…

Juri Lubimow, jego już nie ma. Był założycielem i głównym reżyserem, legendarnego Teatru na Tagance w Moskwie.

— U! Ten to nie znał sentymentów. Okrutny to był człowiek… Nie miał litości, i wcale nie wynikało to z konsekwentnego dążenia ku doskonałości, tylko z czystego sadyzmu. Mistrzem był wielkim, ale jego narcyzm i sadyzm dominowały…

Cóż, nie on jeden. Andriej Gonczarow, główny reżyser moskiewskiego Teatru Majakowskiego, a przed tym innych prowadzących teatrów Moskwy, też był znany bynajmniej nie z miłosierdzia. Nie jednego aktora, nie jednego reżysera doprowadził do wylewu czy zawalu. Nie jednemu wydał bilet wilczy, a dla aktora to śmierć. Alkoholowe czy narkotyczne zamroczenie, może miesiąc, może dziesięć lat. Potem wczesny grób, któremu towarzyszyły złośliwe komentarze i cichy pogrzeb.

Temu zawodowi obca jest litość. Z małymi wyjątkami.

— Ale Leonow zwyciężył, czyż nie, Mikołaju Siergiejewiczu?

Mikołaj Siergiejewicz wysoko podniósł brwi, po czym przytaknął, i powiedział swoim wyraźnym, dobrze ustawionym scenicznym głosem:

— ...No, tak! Jego talent zwyciężył, ale jak on zmarł? Czy pan pamięta?

Tak, pamiętam. Genialny rosyjski aktor teatralny i filmowy, mistrz szerokiego spektrum wcieleń, wspaniały człowiek, rzadki przykład kryształowej uczciwości w teatralnym środowisku, nigdy nie zniżający się do pochlebstw wobec reżyserów i w ogóle żadnych mocarzy, szczerze lubiany przez miliony, uwielbiających go nie tylko w jego kraju, Jewheni Leonow przeżył śmierć kliniczną w czasie wyjazdu ze spektaklami do Niemiec. Zawał, szok kardiogenny. Przeżył, ale niedługo po tym doznał powtórnego zawału. Ostatniego. Przez ciężki zawód, w jakim nie oszczędzał siebie, po drugie. Przez permanentną bezlitosną wojnę podjazdową, zazdrość, zawiść i nienawiść po pierwsze. Nie on pierwszy, nie on ostatni.

12

— …Ot, Leonow nie poddał się typażowi…

Pan Mikołaj miał rację. „Typaż”, główny wróg każdego aktora, zwłaszcza tego utalentowanego. Jedna pomyślna rola, jaka się przykleja do końca życia. A propos, istnieje eisensteinowska koncepcja „typażu”, polega na doborze wykonawców o powierzchownościach sugerujących przynależność do określonych grup społecznych.

Jeden po mistrzowsku stworzony obraz zostaje tą samą maską Marcela Marceau, z tego skeczu Wielkiego Mistrza Pantomimy, gdzie zmienia on ruchami dłoni mnóstwo masek, z których ostatnia tak przyrosła do twarzy że jej nie da się zedrzeć nawet paznokciami.

Taką ostatnią maską dla aktora od Boga Spartaka Miszulina z moskiewskiego Teatru Satyry został „pan dyrektor” z „Knajpy 13 krzeseł”, głupiej sowieckiej parodii na nas i nasz kraj. To go męczyło do samej śmierci. Sytuacji nie uratował nawet słynny Said z kultowego „Białego słońca pustyni”. Dożywotni „pan dyrektor”. A dla większości i po przejściu na tamten świat.

Zresztą byli i tacy, którzy akceptowali ten „typaż”, był traktowany jako furtka do prestiżu, tytułów, pieniędzy. Na początku był akceptowany. Ale brak samorealizacji w zawodzie robił swoje. No, i co też typowe, alkohol, narkotyki, depresja…

Jewhenija Leonowa ów kielich omijał. A tak naprawdę, on sam omijał ten kielich za cenę piekielnych wysiłków i wczesnej śmierci. Cóż, przynajmniej wywalczył wolność, jaka nigdy się nie kojarzyła z tym ich scenicznym zawodem.

13

Nie sposób ten temat pominąć, kiedy rozmawiamy o tym trudnym, ale wymarzonym przez wielu zawodzie:

— ...przecież w żadnym innym zawodzie nie ma takiego ostrego podziału na stołecznych i prowincjalnych, jak w aktorskim? Czyż nie prawda, Mikołaju Siergiejewiczu?

Pan Mikołaj potwierdził. Z wielką, nieukrywaną przykrością.

— Niestety, panie Jakubie. Tak było za sowieckich czasów, i wcześniej, tak jest i teraz, niestety. A czy wie pan, że za sowietów skierowanie do teatru miejskiego było wyrokiem? Z obwodowego jeszcze można było jakoś się wyrwać. A z miejskiego, prawie niemożliwe!

Nie, o tym nie wiedziałem. Poprosiłem, więc, o konkrety. Pan Mikołaj chętnie wyjaśnił, leżąc na czerwonym funkcjonalnym stole norweskiego rehabilitacyjnego zestawu Red Cord (stół, nawiasem mówiąc, polski):

— Teatr obwodowy to jednak państwowy, znajduje się w centrum obwodowym, należy do Ministerstwa Kultury. A miejski jest municypalnym, jak prawidło jest w jakimś centrum gminnym. No, i sam pan rozumie…

Cóż, jasne. Nie tylko z takiego na pół wiejskiego teatrzyku nie da się trafić na „wielką scenę”. Z obwodowego to też sztuka. A może i wręcz niemożliwe.

„Dynastie”…

14

One, „dynastie”, a dokładniej nepotyzm i protekcjonizm w sterze twórczej to straszna choroba. Niszczy bowiem w pień wszystko co utalentowane, na rzecz miernot, żon, dzieci, kochanek — także kochanków — bonzów teatru, kina, sztuki pięknej i całej reszty.

W tej rozmowie wspomniałem Siergieja Sołowiowa, reżysera filmowego. Nakręcił on film Anna Karenina, w głównej roli żona (czasami była), kompozytorem córka, ta to zawsze przy tacie, pomimo że spieprzyła z niebezpiecznej Moskwy do Niemiec (także już zresztą nie cichych, Allah przecież jest akbar). Ot, i pytają się tego mistrza: czy nie ma nikogo bardziej obdarzonego talentami od twej żony i córki? A on na to: mamy tradycję rodzinną, przecież jak wiecie, są dynastie, na przykład hutników, dlaczego więc nie powinna być owa tradycja kontynuowana w rodzinach filmowców?

Cudna odpowiedź, bardzo chciałbym zobaczyć żonę pana reżysera przy piecu hutniczym, jest z rodziny małomiasteczkowych Żydów, którzy dalej niż stołeczne sowieckich resorty nie odbiegali w dziedzicznych tradycjach. Także córkę chętnie bym zobaczył, nie mówiąc o samym głównym hutniku.

A z córką to też bardzo ciekawa sprawa. Kiedy usłyszałem muzykę do tej dynastycznej Anny Kareniny, odruchowo krzyknąłem:

— Tóż to Kuriochin, jasna cholera!!

Tak, Sergiej Kuriochin, kompozytor z Sankt-Petersburgu, a wcześniej Leningradu. Mistrz muzyki awangardy i undergroundu światowej sławy, obecnie już nie żyje. Zmarł w 1996-m na rzadkie schorzenie onkologiczne, sarkoma serca. Jego śmierć była straszna, w wielkich mękach. A był obecny przy tym okropnym zgonie stary przyjaciel oraz imiennik konającego, Sołowiow. Zaś nieszczęsny Kuriochin posiadał wiele nieznanych, nieupublicznionych utworów.

Nie mam twardych dowodów na to, że córeczka wzmiankowanych wyżej ogrzała nie bardzo hutnicze łapska o spa-manikiurze na owocach geniusza zmarłej gwiazdy awangardy i undergroundu. Ale nawet ich nie potrzebowałem, słuch wszakże mam dobry. I nie ja jeden.

No, dynastia, cóż zrobisz.

Tylko reszta utalentowanych chłopców i dziewcząt przez te „dynastie” od siedmiu boleści, ze swego talentu guzik mają, i to delikatnie mówiąc. A z nimi kino, teatr, literatura, dziennikarstwo, no i dalej według listy.

Pan Mikołaj, kiedy przywołałem nazwisko Kuriochina, zareagował natychmiast.

— Znam, no, oczywiście. On uczył się w Konserwatorium z moją siostrą…

I dodał:

— Emil Horowitz, pianista, pewnego razu powiedział: „W muzyce i na ogól w sferze twórczej osiągnąć coś znaczącego można tylko i wyłącznie należąc do mafii żydowskiej lub mafii gejowskiej. Mam szczęście: należę do obu!”.

Śmiech był szczery, głośny, wspólny.

15

Kwestia dynastii pojawiła się jeszcze, w innym kontekście.

— Czy zauważył pan, panie Jakubie, że w otoczeniu Nikity Michałkowa nie ma nikogo innego oprócz gejów i osób biseksualnych?..

Pytanie Mikołaja Siergiejewicza było jak najbardziej uzasadnione. Dlatego przytaknąłem:

— Oczywiście, i dodam, że nic dziwnego w tym nie widzę. Michałkow reklamuje siebie jako brutalnego macho i tradycjonalistę, zaś realnie jawi się jako zwykły pederasta. A machizm jest typowy dla sodomitów, chyba pan wie…

Chciałem dodać: oraz dla państw i krajów lubujących się w pederastii. Ale nie dodałem. Zwykłe dorzucam i po prostu mówię takie prawdy o Rosji. Ale tym razem nie chciałem sprawić przykrość współrozmówcy, rozumiałem że ten jest rosyjskim patriotą.

Dziwne… Dotychczas nigdy nie przepuszczałem okazji dla powiedzenia najgorszych, bo prawdziwych opinii o Rosji. Szczególnie w obecności rosyjskich patriotów. Nigdy nie odmawiałem sobie skonstatowania ponurej prawdy o przyszłości Rosji, a konkretnie jej rozpadu, na jaki ona w pełni zasługuje, będąc odwiecznym zaborcą i katem narodów, zaczynając od mojego.

A teraz pohamowałem się, dlaczegoż?..

Kiedy już później rozmawialiśmy o Katarzynie II, powiedziałem na początku, jak zawsze, „Kaćka”. A prawdę mówiąc, dodawałem jeszcze „k…a szkopska”. A tym razem…

— ...przepraszam, Katarzyna. Pan przecież jest monarchistą…

Pan Mikołaj podniósł głowę z czerwonego miękkiego podgłówka funkcjonalnego polskiego stołu i uśmiechnął się.

16

W czasie tych „teatralnych rozmów” nie zauważyłem jeszcze niczego szczególnego, co wyróżniało by nasze kontakty od zwykłego obcowania, zwolennikiem jakiego jestem przy pracy z pacjentami. Tym bardziej z pacjentem zawodowo zaangażowanym w sprawie, jaka, szczerze mówiąc, jest jedną z moich dawnych pasji. Po prostu bardzo interesujące dla mnie rzeczy opowiadał pan Mikołaj, absolwent Szkoły Studium przy Teatrze MChaT, ojczyzny teorii — i praktyki — Konstantego Stanisławskiego, prawdziwego rewolucjonisty w historii teatru. Ta teoria i praktyka po dziś dzień króluje w wielu ogólnie znanych na świecie teatrach, w wielu krajach. Nawet w Hollywoodzie.

Mistrzem pana Mikołaja był bezpośredni uczeń Stanisławskiego oraz jego sprzymierzeńca i przyjaciela Włodzimierza Niemirowicza-Danczenki, znany aktor Paweł Massalski. Jeden z patriarchów Teatru MChaT. Arystokrata w każdym rozumieniu, zaczynając od wąsików modnych na początku XX wieku, stroju, do stylu życia i sposobu bycia. Nosił krawatkę, jaką sprezentował mu, podobnie jak innym aktorom, sam Stanisławski…

— O! w Massalskim były zakochane wszystkie nasze studentki z kursu! Wygląd, maniery, garnitury… Wykształcenie encyklopedyczne, a to wśród aktorów zjawisko nie tak częste…

Tak, prawda. A wśród dzisiejszych to w ogóle rewelacja.

— Mikołaju Siergiejewiczu, słyszałem że Massalski był także wspaniałym pedagogiem?

Widać było, że ten temat był bliski mojemu rozmówcy, i pan Mikołaj miał bardzo dużo do powiedzenia, i na dodatek sprawiało mu to nieukrywaną przyjemność.

— Pedagog z najlepszych! Jedno słowo: mistrz! Umiał przekazać to co posiadał, a posiadał mistrzostwo aktorskie zupełnie wyjątkowe. No, i czyim uczniem był, to pan wie. Taka szkoła musi zaowocować, a kiedy jeszcze uczeń o takich wrodzonych zdolnościach…

Nie mogłem nie dodać do tych słów:

— …Też nie został niewolnikiem „typażu”. Zagrał w filmie „Cyrk” u Aleksandrowa drania rasistę, a ten obraz jakoś się do niego nie przykleił. Może Aleksandrow tą rolą go uratował przed losem „aktora typażowego”, przecież tyle wysiłków podjął Massalski by w następnych rolach nie powtarzać tego rasisty, zrozumiał że to rola propagandowa, i dlatego niesie ryzyko…

Uczeń Massalskiego nie zaprzeczył.

Bardzo możliwe. Po „Cyrku” zagrał pospolitego złodzieja Montparnasa w „Gawroszu”. A przecież, w tej roli, w porównaniu z „Cyrkiem”, to nie ten Massalski, który nas uczył, jakiego widziałem na scenie. I nie o wiek chodzi, nie o doświadczenie. Raczej o ogrom talentu… Najbogatsze spektrum, a do tego umiejętności pedagogiczne, no, po prostu od Boga. Takie w sobie skojarzył, arystokratyczne obycie nie byle jakie — a prosty był w kontaktach z ludźmi, o godności dygnitarza, siła tuza teatru, — lecz zero snobizmu, słownictwo wyszukane, a jednocześnie na puryzm nie cierpiał. Nie, nie przeklinał, ale soczystej mowy potrafił użyć, literackiej zresztą…

Pan Mikołaj roześmiał się, przypomniał sobie coś innego.

— Wie pan, między repetycjami wychodziliśmy z chłopakami na papierosa. Widzimy: podchodzi do nas Włodzimierz Wysocki. A nas to nie obchodzi, żaden z nas do niego się nie zwracał. No, gwiazdor wielki jest, to co, sami już mistrzami jesteśmy, dwadzieścia z czymś tam mamy, i czart nam nie brat!..

Śmiech Mikołaja Siergiejewicza wręcz zaraźliwy. Był po browarku, widać było, że jest miłośnikiem tego napoju.

— ...palimy, i Wysocki sobie popala, tak trochę z boku stoi. Przerwa się skończy, my do sali repetycyjnej, a Wysocki za nami w ogonku. Usiadł sobie skromnie, z tyłu, my na scenie, on z sali obserwuje, jak gramy. A Massalski też na sali, kieruje repetycją. Wtem Massalskiemu coś się nie spodobało: „Stój, stój! Pijaka grasz, nachlanego, a jak poruszasz się po scenie? Jak kapral na defiladzie! Wyprostowany, kroki sztywne. No? A mówisz? Jak Demostenes jakiś tam…". I wtem do Wysockiego: „Włodziu! Ile byś wódki musiał wypić, jakbyś zechciał to wiarygodnie zagrać?!”. A Wysocki tak cichuteńko: „No, nie wiem, Pawle Władimirowiczu… Może jakieś… dwa kielichy”. Massalski do studenta: „A grasz, niby wypiłeś jeden kielich!”. Był Wysocki już w tym momencie znany przez miliony, gwiazda pierwszego rzędu, na spektakle z nim, na koncerty biletów nawet za wielkie pieniądze nie można było kupić, kolejki dłuższe od tych do mauzoleum, przepełnione sale — a tutaj tak nieśmiało mówił, jak zielony student… Szanował przecież Massalskiego bezgranicznie, był jego uczniem… Jednym z uczniów.

I żeby podkreślić, dodał:

Gribow Aleksiej Mikołajewicz, też przecież tuz i patriarcha we MChATu był, — a pedagog kiepski. Kursy Gribowa znane były pod nazwą: pechowe. Powie: graj tak i owak. A co, po co, szkolić w cierpliwości, — tego zwyczajnie nie potrafił.

17

Chodziło nam o Moskwę, której już nie ma i nigdy nie będzie. Którą wszakże pamiętamy obaj.

To była metropolia, stolica imperium zła. Dzisiaj to wiocha z metrem, ta dzika, zbrodnicza, allahowa. Źródło i ognisko światowych wojen. Była tym zawsze i pozostała do dziś. 1 i 17 września 1939 roku, 10 kwietnia 1940 i 2010 roku, — to wszystko z Moskwy. Chociaż Moskwa tylko oprawcą…

Kiedyś londyńscy fartuchowi klienci tych wszystkich i wielu innych masakr, tragedii, zbrodni i krwawych wojen z milionami ofiar, na czele z Rothschildami i Rockefellerami postanowili zmienić imperium Romanowów na imperium sowieckie.

Trzy lata Piotrogród i Moskwa były opustoszałe, od 1917 roku po 1921. Wyrżnięta, zakatowana, umęczona i wystrzelana została praktycznie cała ludność tych dwóch stołecznych miast. Motłoch lumpowski i bandycki chadzał z nożami, siekierami, pałami, karabinami po ulicach, po domach i mieszkaniach, po pałacach i ubogich budach. Zabijali wszystkich. Szlachtę i robotników, kupców i lekarzy, inżynierów i właścicieli restauracji, nie oszczędzając nawet akuszerek i nauczycieli, handlarzy i profesorów. Kobiety, starców, dzieci. Wszystkich. Trupy słały się przerażającym dywanem w mieszkaniach, domach, czy wprost na ulicach, pływały w rzekach Newie i Fontance. Katownie CzeKa tonęły we krwi po sufit, kaci pracowali bez wytchnienia, całodobowo, bez przerwy.

Właśnie wtedy powstały tak zwane „komunalne mieszkania”. Nie przez brak mieszkań, tych były tysiące, także domów, które stały puste, osierocone. Ludzie, którzy z różnych przyczyn nie mogli uciec z Piotrogrodu i Moskwy, bali się o swe życie, zagrożeni przez lumpów i łobuzów, morderców, maruderów, pogromców. Zbierali się po kilka rodzin w jednym mieszkaniu, z bronią, z ogromnymi psami, te były wtedy na wagę złota. Brak mieszkań był później, kiedy bolszewickie władze w 1921 roku masowo przesiedlały do dwóch stolic lumpowski motłoch z wioch (wiejskich gospodarzy też zdążyli wymordować). Dołączyli, więc, do lumpów miejskich.

Lumpy przywłaszczyły sobie nie tylko mienie, również dokumenty ofiar dzikiego bestialstwa. Pozmieniali imiona, nazwiska. Ich samych wystrzelał już w latach 30-tych — 40-tych wspólnik i jeden z prowodyrów towarzysz Stalin. Bo wiedział, jak bardzo są niebezpieczni, sam przecież był jednym z nich.

Terror w sowieckim imperium był permanentny, nigdy nie ustawał. W efekcie zmienił się wizerunek nie tylko Piotrogrodu czy Sankt Petersburgu oraz Moskwy. Lumpy i łobuzy zostali gospodarzami i wizytówką całego kraju.

Jednak, nawet takiemu nieludzkiemu imperium nie udało się zniszczyć wszystkich zdolnych do budowania i tworzenia. A zresztą, nawet i nie stawiano przed sobą takiego zadania. Ktoś musi przecież budować, tworzyć, produkować, choćby broń, bomby i rakiety dla lumpów państwowych. Zajmować się nauką i edukacją, tą wyższą — pod kontrolą lumpów. Służyć ku rozrywce rządzących lumpów. Mamić kraj i świat dobrymi utworami literackimi, poezją, filmami, muzyką, spektaklami, baletami Wielkiego Teatru — tkwiąc w błędnym przekonaniu, że nikogo i w żaden sposób nie oszukują. Czy raczej tworząc pozory takiego mniemania…

Nie wszyscy z nich byli sprzedajnymi oszustami, judaszami, kłamcami, karierowiczami, intrygantami. Nie wszyscy mieli złe intencje. Dobry utwór ze złymi intencjami to rzecz niemożliwa. Istnieli, więc, w jednym z ognisk światowego zła. Tworzyli, tacy jakimi byli, tak jak dyktowało im serce. Jak na przykład aktor Jewgienij Leonow. Jak inny aktor i pedagog Paweł Massalski, jego uczeń Włodzimierz Wysocki. Jak reżyser filmowy Eldar Riazanow, kompozytor Mikael Tariwerdiew, poeci Andriej Wozniesieński, Robert Rożdestwieński, Bella Achmadullina, pisarz Bazyli Aksionow. Jak mój mniej znany ogółowi pacjent i współrozmówca aktor Mikołaj Konszyn…

Jego ojciec, jak i większość z tych którzy przeżyli liczne, kolejne fale terroru, wylądował w GUŁAGU, a po łagrowej katordze na 101-m kilometrze. Czyli: nie miał prawa mieszkać bliżej niż 100 km od stolic i wielkich miast. Jak i reszta takich „wrogów narodu”. W ten sposób same stolice i wielkie miasta zostały 101-m kilometrem, tym prawdziwym, lumpowskim, kryminalnym, zacofanym, jaskiniowym.

W 1991-m ponieśli i wilka. Rothschildowie i Rockefellerowie ograniczyli sowieckie imperium do terrorystycznego złodziejskiego państewka na czele z trzecim — czwartym pokoleniem tych lumpów, morderców, maruderów i bandytów, jacy chadzali z siekierami i pałami po piotrogrodzkich i moskiewskich mieszkaniach i pałacach — oraz „kucharek, jakie mogą rządzić państwem” według Lenina. Zaś Moskwa i Sankt-Petersburg ostatecznie stały się wiochami czy islamskimi kiszlakami z metrem.

Lecz my z panem Mikołajem pamiętamy inną Moskwę, metropolię i stolicę sowieckiego imperium, pełnego lumpów od szczytu do dołu. Jednak z tymi, nielicznymi co prawda, budującymi i tworzącymi.

Tacy byli naszymi, moimi i pana Mikołaja, mistrzami.