Pomysłodawcy - Jakub Nowykiw-Krzemiński - ebook

Pomysłodawcy ebook

Jakub Nowykiw-Krzeminski

0,0

Opis

„Okazało się, że po obu stronach istnieje wielu ludzi, którzy szczerze pragną pokojowego porozumienia i trwalej współpracy pomiędzy narodami polskim i ukraińskim. Można tylko żałować, że wielu z tych ludzi zginęło na polu bitwy lub w komunistycznych wiezieniach” Jewhen Sztendera, uczestnik wspólnej akcji WiN i UPA w Hrubieszowie, Zeszyty Historyczne, 1985r.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 100

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jakub Zdzisław Nowykiw-Krzemiński

Pomysłodawcy

© Jakub Zdzisław Nowykiw-Krzemiński, 2016

„Okazało się, ze po obu stronach istnieje wielu ludzi,

którzy szczerze pragną pokojowego porozumienia

i trwalej współpracy pomiędzy narodami polskim i ukraińskim. Można tylko żałować, że wielu z tych ludzi zginęło na polu bitwy lub w komunistycznych wiezieniach”

Jewhen Sztendera, uczestnik wspólnej akcji WiN i UPA w Hrubieszowie, Zeszyty Historyczne, 1985r.

ISBN 978-83-8104-107-2

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

DEDYKUJEMY Męczennikom Rzezi Wołyńskiej i Bieszczadzkiej, ofiarom Akcji Wisła oraz propagandy pomysłodawców

„Tu nie jest cała prawda. Ale to co tu napisano jest prawdą”

Włodzimierz Kunin, „Swołoczy”

1

— …wariata mi tu będzie udawał, swołocz?!

Słowom towarzyszyły potężne ciosy, pięść z morderczą siłą lądowała na twarzy. Ogłuszyła, zwalając z nóg. Padając zdążył zobaczyć na czarnym blacie stołu pudełko z cukierkami, takimi jakie lubił jeden z klientów, Jewgen Konowalec. Dobra była bombka…

Potem nic już nie widział, oślepiony kolejnymi razami.

Leżąc na parkiecie podłogi zainkasował jeszcze dwa ciosy w plecy ciężkim sztybletem. Niewiele brakowało, a kopnięcia roztrzaskałyby kręgosłup …

-...co tu się dzieje?! Co ty wyprawiasz, bydlaku?!!

Krzyk dobiegał z gwałtownie otwartych drzwi. Słyszał go, ale zobaczyć nic nie mógł, ciemność przed oczyma nie ustępowała.

— Towarzyszu generale…

To był głos jego śledczego, a w istocie kata. Co robić, taka to już była i jest nadal norma wśród jego kolegów. Zresztą już byłych, teraz to on sam wrogiem narodu. Normalna sprawa i zwyczaj, powtarzalna prawidłowość, tak było, jest i będzie w jego „kontorze”, w całym jego kraju. Trzeba się z tym pogodzić, choć to nieludzkie. Mimo całego patriotyzmu, ciosy sztybletów i pięści pozostają bolesne.

— Zamknij pysk! Lekarza! Szybko, kurwa mać!

Nos zaatakował ostry zapach. Naszatyrny spirytus, jak zawsze. Zakaszlał, zbierało go na wymioty.

Zwymiotował na parkietową podłogę.

— Zabrać to wszystko! Posadzić go! Nie na taborecie! Na krześle, tym z korytarza! Migiem, kapitanie!

Uchwycono go pod pachy, podniesiono i posadzono. Odbite pośladki boleśnie odczuły drewnianą twardość krzesła, jęknął z bólu. Całe ciało było obolałe. Zaczął powoli odzyskiwać wzrok. Uniósł pobitą, całą we krwi twarz. Podtrzymuje go za ramiona jakiś siwy, wąsaty mężczyzna, po wąskich pagonach rozpoznał kapitana służby medycznej. Ujrzał stół przesłuchań z ciemnego drzewa. Lampka, skierowana prosto w oczy przesłuchiwanych, teraz została wyłączona.

Przy stole rozsiadł się właściciel wielkiego brzucha przykrytego zagraniczną brązową marynarką. Nieskazitelnie biała koszula, dobrze dobrany krawat, czarny w niebieskie paski, też nie wyprodukowane w kraju sowietów, to widać od razu. Ogolona głowa, na mięsistej twarzy z wąsikami okulary w okrągłych rogowych oprawkach.

Aha, ot, kto jest tym „dobrym śledczym”…

— Pułkowniku! Won stąd, draniu! Pisz kurwo raport, jeszcze mi tu jeżowszczyzny brakowało!! Kapitanie, pan jest wolny!

Ogolony łeb oparł dłonie o ciemny blat stołu, posyłając przenikliwe spojrzenie zza soczewek okrągłych okularów.

— Witaj, Pawle Anatoliewiczu.

Aha, czego chciał… Powitać go…

— Pobłogosław, władyko! Odpuść mi! Grzeszny bowiem jestem!..

„Władyka” pokręcił ogolonym łbem. W świetle spod żółtego żyrandola na suficie pobłyskują szkła okularów.

— Eh, Paszo, Paszo… Oszczędź wstydu. Sobie i mnie. Niepotrzebny cały ten cyrk. Przede mną nie musisz grać. Twoja sytuacja jest taka, że urządzanie spektakli, na dodatek z popem w roli głównej tylko cię pogrąża.

Wzrok Paszy był rzeczywiście wzrokiem szaleńca, bo wariata schizofrenika całkiem nieźle udawał, no, taka linia obrony. Dość naiwna, jak na takiego jak on, ale i wybór ról ograniczony.

— …Zaraz sam zobaczysz, jaki jest stan rzeczy. Tylko bez tych władyków, proszę.

Wyciągnął z czarnej skórzanej teczki brulion w kartonowych okładkach. Otworzył, przewrócił kilka twardych stron z przyklejonymi zdjęciami. Położył na stole otwarty brulion, żeby Pasza mógł obejrzeć zawartość. Po dwa duże zdjęciu na każdej stronie.

— …ot, o co chodzi, Pasza. O tych, ot, władyków i batiuszek.

Aha. A czego jeszcze się spodziewać. Takie to grzechy, a że na rozkaz, kogo to teraz obchodzi. Tego kto wydawał rozkazy, już załatwiono, oczywiście jeżeli śledczy nie skłamał. Bo kłamstwa tu religią.

— …tak, Pasza. Możesz jeszcze poprosić o odpuszczenie. A sam przecież wiesz: tu się nie odpuszcza. ONI rozkazują, a winnymi właśnie tacy jak my. Łyżeczki i widelce w ich rękach…

Uniósł palec do góry.

— …Tak, Pasza: Szostakowski. I jego rzeźnicy, z obu zagonów. Za wszystko cię rozliczą, jak za AK, tak za UPA.

No, to już guzik wam, kolesie.

Pasza zamachał zakrwawioną i posiniaczoną dłonią z pokiereszowanymi palcami w stronę zdjęcia na otwartej stronie teczki.

— A kysz! Precz, antychryście!..

Zaczął czytać Psalm 120.

„Panie, uwolnij moje życie

od warg kłamliwych

i od podstępnego języka!..”

Ogolony łeb uśmiechnął się.

— Nie za to będzie ci trójka rewolucyjna od podstępnych języków, przyjacielu Paszo. Możesz tu całe Pismo Święte czytać, ale paragraf tu inny. W dodatku nie jeden. Spisek, zdrada stanu. No, i terroryzm, oczywiście. Któż to u nas terrorysta numer jeden ZRSR, towarzyszu generale-leutnancie Sudoplatow? Przepraszam, były generale…

Ogolony w okularach ciężko westchnął. Niemalże współczująco.

— …A co tam, wszystko jedno. To Rosja, Pasza, generale były. Za co cię na generała awansowali, za co ordery wieszali, za co auto z mieszkaniem i daczą luksusową udzielali — za to i katują cię teraz, biją dotkliwiej niż psa. Za to i kulkę dostaniesz, jak ci w Katyniu. Tak samo, teraz to tyś wrogiem narodu. Z tą różnicą, że nie w skroń, a w czoło. Przecież nie urodziłeś się wrogiem jak tamci. Wyznaczono ciebie, chyba widzisz. To ukatrupią, i nic nie pomoże. Pewnie, że nie w lesie. Cichuteńko, w bunkrze. Jak Ławrentia Pawłowicza…

Były generał-leutnant vel główny terrorysta ZRSR zaczął liczyć diabły po kątach gabinetu śledczego Lefortowskiego więzienia MGB, nie tak dawno NKWD. Z czytaniem Psalmu. Ten przy stole zamknął teczkę, położył na stół, poprawił okulary, krawat i skinął głową.

— No, któż tak diabły liczy, Pawle Anatoliewiczu, Boga bój się, skoro już do świętych się zapisałeś. Od siebie masz zaczynać. W tej teczce przecież nie brednie wymyślone, jak u reszty tutejszych bywalców. Cała prawda, ta święta.

Zarechotał, ukazując złote protezy.

— Sporo krwi na twoim koncie, Paszo. Nawet jak dla nas sporo. Jeżeli tego polskiego bandytę Szendzielarza na osiemnastokrotną karę śmierci skazano dwa lata temu, to ciebie na osiemsetkrotną skazać nie grzech. No, choćby z tym Szostakowskim. Myślisz tam sobie między psalmami: pomysł nie mój, odpierdolcie się. No, nie twój. Gospodarza, towarzysza Mołotowa, towarzysza Mikojana, Kaganowicza, Ławrentia Pawłowicza. Gospodarza już nie ma, są dobrzy ludzie. Towarzysz Mołotow z resztą póki co wodzowie, a jak zostaną wrogami narodu, na tym foteliku wylądują, tym twoim obecnym. Ławrentij Pawłowicz… sam już wiesz. No, jeszcze tam Himmler, Bormann, Canaris, Ribbentrop. Canarisa sam Adolf za żebro powiesił, reszta za nim poszła. Kto pozostał? Oprawcy, słusznie. Norymberga Norymbergą, a swoje końce też kiedyś trzeba oczyścić, czyż nie? Ot, czyścimy, jak widzisz.

Były generał, a obecnie wróg sowieckiego narodu Pasza przerwał czytanie Psalmu 120.

— Brawo, nareszcie. Ty mnie posłuchaj, przyjacielu Pasza. Przecież ja sam nie mam gwarancji że na twój fotelik nie trafię. I tak samo mordę mi będzie obijał ten skurwiel pułkownik Zajcew. A może i sam on pod murem też stanie. Zawsze była taka nasza karuzela, od niepamiętnych czasów, jeszcze przed-imperatorskich. A teraz to sam szatan nie wie co z każdym z nas będzie za godzinę. Czy za chwilę…

Niespodziane Pasza odezwał się:

— Nic nie podpiszę, Aleksandrze Lwowiczu. Choć na szmaty rozdzieraj.

2

Sierpień 1953r.

Więzienie MGB w Lefortowie, Moskwa

Aleksander Lwowicz rozłożył ręce.

— Drogi Pasza. Tyś stary czekista. Dlatego dobrze wiesz że rozedrzeć cię na szmaty nie jest żadnym problemem. Wymusić podpisanie wszystkiego co trzeba — też nie problem. Jest jednak pewien szczegół. Wiesz dlaczego generalicja nie pozwoliła wówczas na zaaresztowanie Żukowa? No, wiesz. Bo dzisiaj on, jutro oni. Wszyscy przestępcy, wszyscy zabójcy, maruderzy, wszyscy zanurzeni we krwi po uszy. A kogo na kolejnego kozła ofiarnego wskażą, nie wiadomo. Ot, i teraz: ciebie wyznaczono. A jutro? Kto wie, co towarzyszom Malenkowowi i Chruszczowowi do łbów strzeli? A Żukowowi? Ten z nich najstraszniejszy, bo to debil nad debile, cham nad chamami, kat nad katami. Ciebie na wroga narodu wyznaczono, a jego na „marszałka zwycięstwa”. A miało być: generalissimus rozstrzałów. Bo przecież ty, główny nasz terrorysta, przy nim barankiem niewinnym. A on teraz na koniu. Kogo tym koniem stratuje? Otóż to…

Z jakiegoś powodu Paszy zechciało się czytać Psalmy nie dla kata śledczego, a tak, po prostu. Pamiętał nie tyle z dzieciństwa, a raczej dla służby to było potrzebne, przecież w przeszłości agenturalnej przychodziło cytować, to pomagało. Choćby i miał wątpliwości czy to Ten pomaga, komu te Psalmy śpiewał starotestamentowy Król Dawid.

— ...Byłaby NASZA wola, też, jak wtedy generałowie, nie pozwolilibyśmy na twe zaaresztowanie, a nawet takiego śmiecia jak Lionia Ejtingon, który naprawdę nazywa się Naum Isaakowicz Ejtingon. Swoich nawet, parchatych, przecież bił w podjazdach, jak nawet bydląt nie biją, gnida jedna. Ale KONTORA jest jedna, a parch do niej należy. I co robić. Na samej górze was akurat postanowili poświęcić…

Znowu uniósł palec w kierunku sufitu u którego wisiał żółty żyrandol.

— ...na samej górze, Pawle Anatoliewiczu. Myśmy generałowie, lecz nie wojskowe, choć też coś tam możemy… Lecz teraz możemy tylko jedno: żeby was na szmaty nie rozdarli. Niech wiedzą tam na górze: my też swych nie porzucamy. Bo jak nie, wszyscy tutaj wylądujemy. Nie, Paszo. Jestem naprawdę dobrym śledczym. Powiem wprost: o nasze dupy się rozchodzi. Niech to wszystko na was się zatrzyma.

Pasza wytarł z twarzy sączącą wciąż krew, z rozciętej górnej wargi. Plecy i piersi opasywał ostry ból po ciosach kata Zajcewa. A cóż, na służbie jest.

— Czego chcecie ode mnie, Saszo?..

Saszo zdjął okrągłe okulary, położył na stół.

— No, wreszcie. To już rozmowa. Na górze chcą przyszyć wam spisek z Berią, potem do niego skierować. Chociaż… Czemu przyszyć. Był przecież spisek, Paszo. I wy w nim. Ale my nie chcemy, byście życiem za to zapłacili. To na razie sprawa przyszłości… Jeszcze nie jeden raz będą nas wykorzystywali. A więc: masz podpisać tylko WYKONANIA ROZKAZÓW. Bez udziału w sztabie spisku. Czyli, jak z Wołyniem, — oprawca, lecz nie pomysłodawca. Rozumiesz?

Oprawca Paweł Anatoliewicz chciał się uśmiechnąć, ale rozcięta górna warga bolała okropnie. Tylko mrugnął oczyma pod gęstymi czarnymi cygańskimi brwiami.

— A teczkę z tym Wołyniem przyniosłeś, żebym się lepiej wczuł, i nadawał do swojego zadania?

Aleksander Lwowicz znów rozłożył ręce.

— Możesz tak uważać. A propos: pamiętasz, jak mawiał Ławrentij Pawłowicz? Także i wtedy, gdyż tych wszystkich zobaczył, tysiąc „AKowców”, tysiąc „banderowców”? Dotychczas to pamiętam, wyobraź sobie.

Pasza chciał skinąć głową, ale ból nie pozwolił. Jęcząc zmrużył oczy: szyja bolała tak że trzeszczało we łbie. Jednak przemógł się, mimo iż przesłuchanie trwało już od siedmiu godzin.

— „Co byśmy robili bez dna narodów”…

Aleksandr Lwowicz podniósł się z krzesła, przeszedł kilka kroków po gabinecie, wrócił do stołu.

Dokładnie. Strach pomyśleć, co to byłoby.

3

Kwiecień 1943 r.

Wieś na Wołyniu.

— Ojcze! Mamo! Otwórzcie! To ja, Myron! Na Boga, otwierajcie!

Walenie w drzwi. Rozpaczliwe, całych sił, chyba pięścią.

Wasyl Poliszczuk gestem zatrzymuje żonę, idzie otworzyć sam, w lewej ręce siekiera. Zdejmuje prawą ręką żelazną sztabę w poprzek wejścia do chaty, ciągnie drewniane drzwi do siebie.

W bladym świetle księżyca na progu sylwetki ludzi. Uzbrojonych ludzi.

— ...Chwała Jezusowi, tato. Dajcie nam wejść, proszę. Czasu już mało!

Każdy z towarzyszących Myronowi także cicho przywitał: chwała Jezusowi. Wasyl niechętnie odpowiedział: na wieki wieków, amen. Milcząc wpuścił niespodziewanych gości do chaty. Siekierę jednak nadal trzyma w lewej ręce. Do chaty wchodzi sześcioro uzbrojonych chłopaków.

W różnym wieku, wśród nich wujek z siwymi wąsami i dwóch prawdopodobnie nastolatków, nie znające brzytwy młodziutkie twarze. Różnie ubrani i uzbrojeni, od karabinów Volmera do myśliwskiej dwururki w rękach jednego z tych „gołowąsów”. Wszyscy jednak w takich samych czapkach „mazepinkach”.

Pierwszy do chaty Wasyla wszedł młody potężnej postury mężczyzna z gęstymi czarnymi wąsami i takim samym czubem wystającym spod mazepinki. Na szyi zawieszony karabin Volmera. W świetle księżyca wpadającym przez okienne szyby jego twarz blada jak śmierć, ogromne czarne oczy, wąsy, brwi i czub spod czapki żołnierza UPA podkreślają tę bladość.

— Tato, gdzie jest mama?!

Mężczyzna mówi szeptem, ale zdaje się krzyczeć.

— Nie widzisz, co? Ot, mama jest tu.

Odarka Poliszczuk, siwa mała staruszka, ubrana w starą wyszywaną suknię, do tej pory stała jak słup. Teraz drobnymi kroczkami pobiegła do syna, uchwyciła jego dłoń i zaczęła ją całować.

— Mamo, mamo! Boże, co wy robicie… Zaczekajcie, no, na Boga, wstyd przed chłopcami…

Chłopcy jednak patrzyli na to jak matka całuje dłonie syna bez oznak dezaprobaty. W bladym świetle księżyca w małych okienkach pokoiku nie było widać ich twarzy. Wszyscy milczeli. Syn uścisnął mamusię, która bezgłośnie łkała.

— Tato, czegoż wy z siekierą, czy my wrogowie jacyś?..

Uwolnioną od siekiery ręką Wasyl Poliszczuk przeczesał brodę, siwa broda wydaje się siną w księżycowej poświacie.

— A dlatego jam z siekierą, synku, boście w nocy z bronią w mojej chacie. Nie mam karabinu, to choćby tak, z siekierą przeciw tylu karabinów…

Myron nagle zrozumiał. Ogromne czarne oczy na bladej twarzy wydały się jeszcze większe.

— Ojcze… To wy tak uważacie?! Że to w Janowej… to my?!

Wasyl ścisnął siekierę do bólu w stawach.

— A któż by inny jeszcze…

Dał się słyszeć gniewny pomruk chłopców. Cichy wprawdzie, ale mocny i pełen oburzenia. Myron spojrzał ojcu prosto w oczy i powiedział:

— Tato… Znacie mnie od urodzenia. Powiedzcie: kiedy was okłamałem? Choć raz jeden!

Odarka gniewnie krzyknęła, dziwną była ta moc w głosie takiej drobnej staruszki.

— Zwariowałeś, stary?! Czy nie ty cały czas mawiałeś Myrończykowi: „co ty z prawdą swą leziesz wszędzie, prostaku”? !

— Zamilcz, Odarko…

Wasyl zrozumiał że coś jest nie tak, jak był przekonany jeszcze chwilę temu. Myron wyrósł na łobuza, chuligana, rodzina miała przez niego kłopoty większe niż przez wszystkich pozostałych czterech jego braci, nie mówiąc o siostrze. Często bił się z miejscowymi chłopakami, polskimi i ukraińskimi, o dziewczęta i tak po prostu, żeby pokazać, kto w tych stronach najsilniejszy i najgroźniejszy. Zresztą także w imię sprawiedliwości. Często zabierano go na komendanturę, parę razy nawet w samym Łucku. Ale tam nigdy nie chował się za innych. Zdarzało się, że brał na siebie winę kogoś innego. A tak w życiu Myron zawsze czynił i mawiał prosto z mostu, czym często budził niesmak taty Wasyla, który bez ogródek nazywał syna łobuzem, prostakiem, jełopem i jeszcze kimś tam. Jedno wszakże musiał przyznać: łobuz, prostak i jełop, trzeci syn Wasyla i Odarki, ale nigdy nie kłamał.

— ...Czyli, tato, za kata mnie bierzecie? Oraz chłopców tych? Eh, tato… Pysk obić przychodzi mi łatwo, czy pałą po łbie uderzyć. Ale w bójce! Uczciwie! Czyż nie wiecie?! Pała u kogoś tam — i ja pałą! Nóż u Cygana — i ja nożem! Lecz maluchy na płot wsadzać?! Kobietom brzucha rzezać?! Staruchom głowy odcinać?!! Ćwiartować bezbronnych?! Ciąć piłą, jak drwa?!! Widłami w brzuch kłuć tego kogo we dwóch trzymają?! Czy nie pamiętacie jak za krzywdzenie psa czy kota biłem każdego tak że jucha płynęła?! Tak, oto, mnie znacie, tato, co? Waszego syna? Bóg wam za to sędzią! On wszystko widzi!

Siwy wujek położył dłoń na ramię rozgoryczonego Myrona.

— Cicho, Myronie. Spokojnie…

Skinął głową w mazepince, poprawił zawieszony na szyi niemiecki karabin.

— ...nie tych kogo trzeba pan siekierą wita, szanowny. Jam dowódca Cichy. Słyszeliście chyba o mnie?

Tak, Wasyl słyszał. Jak i wszyscy w tych okolicach. Cichy i jego zagon był znany także przez Niemców, którzy wyznaczyli za głowę dowódcy nagrodę, 50 000 reichsmarek. Zagon pojawił się tu jeszcze latem 1941 roku, jeszcze przed niemiecką ofensywą, niszczył bez litości i bez wyjątku wszystkich, którzy nosili moskalski uniform, zwłaszcza NKWD. Wtedy do zagonu przyłączył się także Myron, który do tego czasu zdążył się zapoznać z moskalską milicją. Żadnej polityki, — chuligaństwa, jak zawsze.

— Jestem w OUN-ie od jedenastu lat. Jeszcze za Konowalca. Tak, szanowny, to naszym credo: Ukraina bez moskala, Żyda i Lacha. Nie chcemy być pod nikim: Moskwa, Berlin, Warszawa, wszystko jedno. Niezależna, wolna, mocna, wielka Ukraina, od Sanu do Donu! Kropka. Ale wie pan co? Kozak to nie kat. Kozak to rycerz. Wojować? Tak! Z nimi wszystkimi! Bez sentymentów! Z Lachami, parchami. Z moskalami, jak najbardziej. Zdrajców niszczyć, janczarów? — a jakże inaczej. Lecz katować cywili? W moim zagonie o tym dobrze wiedzą. Jeżelibym kogoś z moich, broń Boże, zobaczył tam, w Janowej…

Wskazał na karabin Volmera.

— ...na miejscu. Sam, własnoręcznie. Ale tam naszych nie było. W Janowej byli jacyś obcy…

Wasyl Poliszczuk położył siekierę na ławę.

— To któż tam był, panie Cichy?

Wujek Cichy pogładził siwe wąsy.

— Gdybym to wiedział… Byłem tam z moim wywiadem, widziałem tamtych. Nigdy ich tutaj nie było. Wśród nich było kilkoro z zagonu Dubowego, same śmiecie, od dawna mawiałem do Dubowego oby się ich pozbył. Reszta to obcy. W lesie my nie dla rozkoszy, strój sam pan widzi, jaki, żywioł — każdy worek kaszy za mym osobistym rozporządzeniem. Mięso — co upolujemy w lesie, to nasze. Chłopskie krówki, owce, ptactwo domowe — bardzo rzadko, i płacimy za to. Choćby pod zobowiązania zadłużeniowe dowództwa UPA, Prowodu. A tamci — syci, widać że jadła nie brakuje, słonina, mięso, mordy czerwone, tłuste. Uniform… Niby nasz, ale nowy, prosto spod igły, buty też nowe. Nie to, ot, co nasze, jakie latami nosimy…

Uniósł nogę w starym zniszczonym bucie, nie jeden raz remontowanym własnoręcznie.

— ...rozmawiają po naszemu, po galicyjsku. Akcent nasz. Ale gdy wyrwie się któryś z rosyjskim, to starszy od razu bije w mordę. Starszego nie znam, nigdy nie widziałem. Ten nie z naszych dowódców.

Zazgrzytał zębami i dorzucił:

— Ich tutaj jest dużo, bardzo dużo. Setki, nie mniej. Okropnie katują ludzi, straszne rzeczy wyczyniają na Polakach. Bezlitośnie, z wprawą, znają się na katowaniu. Straszne mordują. To urodzeni kaci, ale widać że jeszcze gdzieś tam ich doszkolono… Katują z premedytacją żeby obudzić w prymitywnych ludziach bestie. Jeszcze i podjudzają, wspominają nasz Dekalog Nacjonalisty. Zawodowo podjudzają, szczują… A bydlęta w innych zagonach, miejscowe szumowiny cieszące się z okazji… Sadyzm swój nasycić, jeszcze i coś zrabować… Maruderzy przecież, bandziory. Tych obcych, rzekomych od UPA, dużo więcej od nas…

Odarka stała na miękkich nogach. Drżała jak liść na wietrze. Wasyl głucho spytał:

— To Ukraińcy? Skoro po galicyjsku gadają…

Cichy odparł.

— Gadać po ukraińsku jeszcze nie znaczy być Ukraińcem. Sam jestem ze Stanisławowa. Znam takich kilku, zwykłe tacy w pierdlu spędzają pół życia, a w gangach resztę. Bandziory, mordercy, rabusie od młodości. Lecz nie: tamci w nowym uniformie, to nie zwyczajne bandziory. Kaci, wyszkoleni, zawodowi kaci, szanowny… Eh, cholera…

Pokręcił głową, w poczuciu nieznośnej bezsilności.

— ...co i rusz wspominają Banderę z Czuprynką. Bandera już od dwóch lat w niemieckim obozie, z nim nie ma kontaktu. Czuprynka… Mam od niego wiele rozkazów. Ale takiego rozkazu nie było. Nigdy…

Wasyl uważnie spojrzał w oczy Cichego.

— A jakby był taki rozkaz? A, panie Cichy? Wtedy co?

Odpowiedz Cichego nie budząca wątpliwości, krótka.

— Nie wykonałbym.

I dorzucił:

— Czuprynka to człowiek bynajmniej nie sentymentalny. Nie chce w Ukrainie Lachów, ani kacapów, ani Żydów. Ale on jest żołnierzem, wojownikiem, nie katem, nie ludobójcą. Z babami i maluchami nie wojuje, o ile go znam. A pomimo to, Żydzi u nas jednak są. I to nie tylko lekarze… A wśród żołnierzy także Rosjanie. Tak, ot, szanowny panie.

Opinię o Tarasie Czuprynce, który naprawdę nazywał się Roman Szuchewicz, tak poprzednio jak i obecnie chłopaki wysłuchali milcząc, z szacunku do Cichego. Ale Myron znowu nie wytrzymał.

— …Wujek Tadek