Mur - Jakub Nowykiw-Krzemiński - ebook

Opis

Druga modlitwa fabularna autora.

Fragment: "Nie zapominajcie o nas. Prosimy. Odkryjcie prawdę. Jak żyliśmy. Kto nas zabił. Za co nas zabito. W jaki sposób. Błagamy."

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 65

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Jakub Nowykiw-Krzemiński

Mur

Syndrom Goliata

© Jakub Nowykiw-Krzemiński, 2017

Druga modlitwa fabularna autora. Pierwszą, wydaną wcześniej jest „PRÓG”

NIE ZAPOMINAJCIE O NAS.

PROSIMY.

ODKRYJCIE PRAWDĘ.

JAK ŻYLIŚMY.

KTO NAS ZABIŁ.

ZA CO NAS ZABITO.

W JAKI SPOSÓB.

BŁAGAMY.

ISBN 978-83-8104-270-3

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Nigdy z królami nie będziem w aliansach,Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi,Bo u Chrystusa my na ordynansach

Słudzy Maryi!

Więc choć się spęka świat i zadrży słońce,Chociaż się chmury i morza nasrożą,Choćby na smokach wojska latające

Nas nie zatrwożą.

(…)

Bo kto zaufał Chrystusowi PanuI szedł na święte kraju werbowanie,Ten de profundis z ciemnego kurhanu

Na trąbę wstanie.

Juliusz Słowacki „Pieśń Barskich Konfederatów”

Porażka w walce z Bogiem to też okazja by o Nim wspomnieć.

(cytat)

Prolog

ŚMIGŁOWIEC

Żółto pomarańczowy, niby ratowniczy.

Ale czarne cyfry na podwoziu mówią coś innego.

Ona widzi te cyfry. Śmigłowiec wisi nad nią, wprost nad jej głową

A naprzeciwko stoją ludzie.

Z przodu siwy, niewysoki, tęgi mężczyzna. Czarny garnitur, biała koszula bez krawatu.

Jak oniemiały, bez słów unosi dłoń w kierunku śmigłowca, który bezdzwięcznie zawisł na zimnym, sinym niebie.

W pobliżu zebrał się tłum, jakieś sto osób. Mężczyżni w garniturach, mundurach, sutannach. Kobiety w stroju protokolarnym. Również kilka dziewcząt w mundurkach z szewronami BOR-u na rękawach.

Elegancka, starsza pani, ubrana z wielkim smakiem, stoi na obrzeżach tłumu, bliżej nich. Ciemne proste włosy do ramion, twarz urodziwa, inteligentna. Głeboki smutek w ciemnych oczach.

Wszyscy są w lesie.

Za drzewami, na zimnej, czarnej ziemi w tym lesie, leży Biały Orzeł. Jemu złamano skrzydła. Skręcono kark. Złota korona leży obok. Łapy ze złotymi pazurami zaciśnięte, złoty dziób bezsilnie otwarty.

Las Smoleński, przy lotnisku Siewiernyj. Ona to wie.

Wie również, kto stoi naprzeciwko

Ale nie wie, skąd to płótno, które zawisło w powietrzu nad otoczeniem Prezydenta. Całe płótno jest przesiąknięte krwią. Rozwija się na zachód.

Krew z płótna spada kroplami na ziemię, zimną, czarną.

Ziemia jest pełna krwi, starej i tej świeżej.

Czarna krwawa ziemia, ta co nic nie rodzi,

Tylko zabija.

Gdy ona się obudziła, nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć.

Jak ma czynić.

Sen odszedł, wizja pozostała.

1

TŁO

(dzień wcześniej)

Zimowe wilgotne powietrze przesiąknięte smrodem spalonej gumy. I jeszcze czegoś kwaśnego, nieznanego mieszkańcom jeszcze niedawno pokojowego miasta.

Żałobna procesja wyszła z bram Michajłowskiego klasztoru.

Na przodzie zapłakana dziewczyna, oczyma pełnymi łez spogląda na trzymany w dłoniach portret. Na nim chłopak w berecie z Tryzubem w czarnym krzyżu na malinowym tle i literami У-Н-С-O, smutno się uśmiecha, patrząc na coś w oddali.

Za portretem dobrze zbudowani chłopcy w kamuflażowych kurtkach i takich samych czarnych beretach z Tryzubem, krzyżem i literami niosą na barkach trumnę czerwonego drzewa. Trzech po każdej stronie. Za nimi rusza ogromny tłum. Z wieńcami, kwiatami, zaciśniętymi zębami i pięściami.

Otwarta trumna pełna kwiatów.

Procesja idzie na Majdan.

Niezbyt długa ta droga, co kilkadziesiąt kroków do trumny podchodzi kolejna szóstka, żeby zmienić poprzednich. Podchodzą różni mężczyzni, młodzi, starzy, średniego wieku. W kamuflażu i po cywilnemu. Gapiów nie ma, wszyscy z chodników dołączają do tej smutnej i gniewnej kolumny.

Do Majdanu już blisko. Przed nimi łańcuch facetów w szarych mysich uniformach, w czarnych kamizelkach kuloodpornych. Dłonie w czarnych rękawicach trzymają gumowe i drewniane pałki. Wysokie czarne buty depczą brudny śnieg. Złowrogo milczące czarne hełmy. Na plecach i na piersiach czarnych kamizelek biały napis:

БЕРКУТ.

W kolumnie dwóch chłopaków w czarnych beretach, którzy przed chwilą podmienili dwu innych, z szóstki niosącej trumnę. Nagle jeden z nich, czarnobrody, niski, z wydatnym brzuszkiem schowanym pod grubä kamuflażową kurtką, zobaczył w berkutowskim łańcuchu coś, co przykuło jego uwagę.

— Kaziu, to ten.

Jego kolega, zielonooki, wysoki, szczupły, o ogolonej twarzy, nie zrozumiał.

— Jaki „ten”, Saszko?

Gruby Saszko powtórzył:

— Ten moskal, który strzelił do Michała.

Zielone oczy Kazia zapłonęły drapieżnym ogniem.

— Który?

— ...Trzeci z lewej, ten byk bez kasku, zobacz.

Wysoki szczupły Kazio zaczął się cicho się przesuwać w stronę „berkutów”. Popatrzył na typa wskazanego przez kolegę. Tak, ten stał bez kasku. Ogolony łeb, bezczelny uśmiech na tłustym, typowo ruskim pysku. Niskie małpie czoło. Atletyczna sylwetka, z trudem upchnięta w szary uniform, w sposób widoczny niedopasowany.

Kazio podszedł maksymalnie blisko, na ile tylko pozwalały rozporządzenia dowódcy jego Huculskiej sotni, popatrzył prosto w oczy berkutowca, małe, okrągłe, jak u świniaka, i spytał cicho, ale na tyle dobitnie, że adwersarz usłyszał bardzo dobrze:

— Moskalu! Widzisz tę trumnę?

Berkutowiec chciał powiedzieć coś szyderczego, ale zbity z tropu nie zdołał. Nawet zawodowego mordercę, specnazowca z GRU, przebranego za ukraińskiego milicjanta, zaskoczył zimny piekielny płomień, tchnący obietnicą śmiertelnej zemsty spod czarnego beretu z czarnym krzyżem.

— Dla ciebie nie będzie trumny. Do widzenia, rusku.

Kazio splunął pod nogi berkutowcowi. Jeszcze raz spojrzał w szare ślepka na tłustym pysku. I wrócił do kolumny, która powoli posuwała się na Hruszewskiego. Do barykad.

Zaskoczony berkutowiec był gotowy rzucić się na bezczelnego „majdanutego”. Ale też miał rozkaz: „nie ulegać prowokacjom”.

Ażeby móc potem wypełnić główną krwawą pracę.

Przy nadarzającej się okazji. I też na rozkaz.

— Zatracili w sobie strach chochoły. Przyjdzie ich strachu uczyć.

To powiedział dowódca „berkutowca”, taki sam przebieraniec. Osetyński akcent pasował do niegolonego pyska wściekłego dzika.

Idiota nie zna swej przyszłości, podobnie jak i mędrzec. Ale ten drugi nie wodzi losu na pokuszenie.

Dokładniej, Gospodarza losu.

Z barykad na Hruszewskiego niosło się głośne:

ГЕРОÏ НЕ ВМИРАЮТЬ!!!

Kijów żegna białoruskiego chłopaka Michała Żyzniewskiego, zamordowanego tam, na Hruszewskiego.

Już wiadomo przez kogo.

Czyli, wiadomo komu trzeba.

2

TŁO

(nazajutrz po wizji)

Rozmowa toczy się w lesie pod Kijowem.

Przyjechali tutaj swoimi samochodami. Czarny Mercedes Gelendwagen i szary Range Rower stoją u wylotu trasy. W każdym kierowca i ochroniarz, im nakazano czekać.

Gospodarze rozmawiają, niby spacerując wśród sosen. Spacer jednak najwyrazniej nie sprawia przyjemności. Nie tylko przez zimno i wilgoć. Są odpowiednio ubrani, nawet ekskluzywnie jak na taką wycieczkę.

— ...Co państwo wyprawiacie? Leonidzie?

W głosie pytającego, zasuszonego siwego mężczyzny średniego wzrostu wyczuwa się z trudem hamowaną irytację. Właściciel szarej kurtki Tommy Hilfiger, czarnych dzinsów i nie osłoniętej niczym głowy, zdaje się sygnalizować grożby.

Adresat owych słów, w skórzanej brązowej kurtce, takiejże samej skórzanej czapce na ogolonej głowie, znacznie przewyższający wzrostem swego współrozmówcę uśmiechnął się pogardliwie.

— Bronimy interesy narodowe Rosji.

Siwy się uśmiechnął.

— Acha, teraz to się tak nazywa, proszę pana? Pogrześć to bronić, o, tak! coś zaprawdę nowego. Wysłuchajcie no, Leonidzie? Dobrze, ten wasz toksyczny botoksiarz, ten to jedna rzecz. Opracowano go dobrze przez chłopaków z MI6 jeszcze w końcu lat siedemdziesiątych. Zombi, i już. Ale pan? Nie może być ażeby pan tak uważał na serio!

Sportowiec odparł.

— A jednak uważam. Niech pan sobie wyobrazi, panie Alisterze.

Siwy facet skorygował:

— Ja jestem sir Alister, jak pan pamięta. Mister Alister jestem dla swoich znajomych, a dla bliskich po prostu Alister

Leonidowi się wydawało że doskonałe zna on Alistera (dla bliskich). Lecz takim jeszcze go nigdy nie widział w ciągu wszystkich dziesięcioleci znajomości. Naprawdę nigdy. Poruszył garbatym bokserskim nosem.

— All right, sir Alister. Szczerze tak uważam, niech pan nie wątpi.

Sir Alister uważnie spojrzał w oczy szczerego obrońcy narodowych interesów Rosji.

— Tym gorzej. Leonidzie, chciałbym oby pan dokładnie zrozumiał, o co chodzi. To jest bardzo ważne dla nas obu. Po dziś dzień wam pozwalano na wszystko. I to my pozwalaliśmy, niech pan zauważy. Zupełnie na wszystko. Począwszy od pogromu w Gruzji. Wysadziliście w powietrze samolot z najwyższymi polskimi urzędnikami — kraju NATO, drogi Leonidzie. Wrak dotychczas jest u was. Jak się śpiewa w ich polskiej piosence: świat się dowiedział, nic nie powiedział.

Wilczy uśmiech Leonida.

— My byliśmy tylko wykonawcami, sir Alister…

Sir natychmiast twardo przebił:

— Bardzo przepraszam. W każdym sądzie, oraz tym w Hadze, to się nazywa „oprawcy”. Jeszcze z Norymbergi istnieje modus i zwyczaj: sądzą — także skazują — samych oprawców. Jakich automatycznie traktuje się jak klientów.

Leonid skinął ogoloną głową w skórzanej czapce.

— Sir Alister, jest jeszcze jeden zwyczaj: sądzą zwycięzcy zwyciężonych. Prawo silnego, z pana pozwolenia. A kto tym razem będzie na górze, kto na dole, czyżby pan wie? Bóg jeden wie.

Sir Alister roześmiał się zdrowym śmiechem, śmiechem pana sytuacji.

— No, to znaczy że jestem niemal Panem Bogiem. Bo dokładnie wiem, kto będzie na dole. Także na górze. A propos: czy nie był pan na pogrzebie tego Białorusina? No, Żyzniewskiego?

Wzruszenie wysportowanych ramion pod grubą skórą. Także kurtki.

— A co tam zapomniałem? Czy muszę być obecny na pogrzebie każdej nikczemnej kreatury? Nie jest ten pierwszy, nie jest on też ostatni.

Alister wykonał prawą ręką gest beznadziei.

— No właśnie, „nikczemny, nie ostatni”… Fatalne, bo zupełnie bezpodstawne udawanie wielkopaństwa. Wieczna choroba, syndrom Goliata. Lekceważenie Dawida kosztowało dość drogo biednego olbrzyma…

Twarz sira Alistera przybrała surowy wyraz. Anglosaskie cechy kojarzyły się z samą pychą

— Panie Leonidzie. Poznaliśmy się dawno. Znamy jeden drugiego ćwierć stulecia. Czy pan sobie uświadamia że w tym momencie rozmawiam z panem w imieniu nie tylko swoim?

Prawdopodobnie mózg Leonida był nieco mniej wytrenowany od atletycznego ciała. Nie, to on zaczął sobie uświadamiać dopiero teraz. Dlatego wyobraził, jakie konsekwencje będzie miało choć jedno nieostrożnie powiedziane przez niego słowo.

— Nie, nie, na Boga. Czemu pan od razu od tego nie zaczął? Czyżby pan się mnie bał? No, proszę bardzo…

Leonida to rysie mruczenie jednak nie oszukało. Acha, zaraz, usypiasz moją czujność, ale zle trafiłeś, — złośliwie pomyślał. Ale powiedział coś innego.

— Tutaj tchórzliwych nie ma, sir Alister. Tym bardziej, że naprawdę od dawna się znamy.

Siwy sir uczynił gest zadowolenia. Lewą ręką

— Świetnie, cudnie, wyśmienicie. Skoro tak, proszę o wysłuchanie…

Acha, nie wysłuchać cię, knurze jeden, ponuro pomyślał Leonid.

— ...Pan jest imiennikiem Breżniewa. I pamięta okres jego rządów. Do pewnego czasu on znał swoje miejsce. Miejsce surowcowego sektora światowej gospodarki. Każdy kraj ma swe miejsce na kuli ziemskiej. A pierwsza osoba kraju powinna lepiej od wszystkich znać to miejsce. Taki jest światowy porządek. Biada temu, kto go łamie. Biada temu krajowi, głowa jakiego zapomni udzielone miejsce pod słońcem — swe i jego. Dlatego zginął Lech Kaczyński razem z małżonką, ekipą pilotów i wszystkimi pozostałymi osobami towarzyszącymi. Wyście oprawcami, ruscy. Ale was za to nie ukarano, wręcz na odwrót. Ponieważ uczyniliście to wtedy jako narzędzie światowego porządku, ustalonego od wieków…

Przy słowach „oprawcami” i „narzędzie” Leonid wykrzywił sytą twarz. Ale nie zaryzykował przebić członka Izby Lordów, ulubieńca Jej Majestatu Elżbety Drugiej, tajemniczego kuratora wszystkich służb specjalnych Brytanii, i nie tylko ich. I nie tylko Brytanii.

— ...Ale teraz działacie wbrew porządkowi, panowie. Jak Breżniew, kiedy poszedł na pasku u swych miłośników „trzeciego Rzymu” i wlazł do Afganistanu. Jak Paweł I, jaki zechciał wleźć do Indii. Jak towarzysz Dżugaszwili, który zapomniał swe miejsce. Was zawsze zawodzi ta śmieszna maligna, „trzeci Rzym”. Powiedzcie to do Papieża. A on wam na to: nie mam żadnej dywizji, natomiast rządzę Rzymem i światem, a to dlatego, kolesie, że nie ma w przyrodzie nawet drugiego Rzymu, i nigdy nie było, Rzym jest jeden jedyny, był i będzie, in saeculo saeculorum amen…

Leonid nie próbował zaprzeczać, nie tylko przez wielkie obawy co do konsekwencji takiej dyskusji. Wiedział także, że lord sir Alister Finchley ma zupełną rację.

… — i jeszcze jedno was zawodzi i wprowadza w błąd: odwieczny syndrom Goliata. Ot, pan nie raczył pójść na pogrzeb Michała Żyzniewskiego, którego zamordował żołnierz pańskiego GRU, ten przebrany spadochroniarz, jaki — nie mam wątpliwości — dożywa ostatnie dni na tym świecie grzesznym. Poniżej godności pana, pogrzeb „nikczemnej kreatury”. A na przykład, ja, lord Anglii od dziada i licznych pradziadów w ciągu ośmiu wieków, człowiek o statusie, jaki z pełnym prawem i bez żadnej przesady można nazwać światowym, — znalazłem czas. Także miałem życzenie, więc, pożegnałem „nikczemną kreaturę”. I zauważyłem na tym pogrzebie wiele bardzo ciekawych rzeczy. Podzielę się z panem tymi wrażeniami, skoro pan jest tak zajęty „narodowymi interesami Rosji”. Czyli tym, czego nie ma. Nigdy bowiem nie było.

Oczy sir Alistera koloru morskiej fali błysnęły gniewnie. Z trudem się opanował. Kontynuował już niby spokojnie. Ale chwilowy wybuch lordowskiej pychy zrobił ponure wrażenie na jego vis-a-vis.

… — na tym pogrzebie jeden z pańskich najemników beczał: utracili lęk chochoły, nauczymy ich lęku. To można wybaczyć temu baranowi z bitym cegłami i pięściami łbem. Ale nie panu, mającemu aż trzydziesty stopień wtajemniczenia według rytu szkockiego.

Ot, o czym zaśpiewał, pomyślał Leonid. Spodziewał się najgorszego, i nie bez racji…

… — ten