Pierwsza na liście - Magdalena Witkiewicz - ebook + książka
NOWOŚĆ

Pierwsza na liście ebook

Magdalena Witkiewicz

3,0

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Historia przyjaźni, która po latach rodzi się na nowo. Miłości, która wybucha gwałtownie i niespodziewanie. Opowieść o trudnych decyzjach, które mogą podarować komuś życie, o przebaczeniu i zrozumieniu oraz o wielkiej nadziei i niezwykłej mocy kobiet.

Czy potrafiłabyś wybaczyć wszystko najbliższej przyjaciółce? Mimo tego, że zabrała Tobie to, co kochałaś najbardziej? A gdyby jej wybór okazał się błędem?

Ina zaczęła nowe życie. Nie spodziewała się, że przeszłość zapuka do jej drzwi w najmniej oczekiwanym momencie.

Patrycja w każdej chwili mogła wszystko stracić. Los postawił przed nią najtrudniejsze z zadań — jak w ciągu kilku tygodni nauczyć ukochane córki, jak żyć?

Karola musiała wziąć sprawy w swoje ręce. Wyruszyła w podróż, aby odnaleźć Pierwszą na liście. Odnalazła. Ale wraz z nią wróciły bolesne wspomnienia.

Mimo niezagojonych ran, dawnych zdrad i upływającego czasu przyjaźń wróciła. Powróciła z wielką mocą, która przenosi góry, sprawia, że niemożliwe staje się możliwe.

Magdalena Witkiewicz kolejny raz ukazała ogromną siłę zwyczajnych kobiet. Ta siła jest w każdej z nas. Musimy ją tylko w sobie odkryć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 246

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki:

Eliza Luty

W projekcie okładki wykorzystano zdjęcia i ilustracje:

Alina Matveycheva, Eugene Golovesov / pexels.com

Ilustracje w książce:

kotkoa, 1204, 70151, 1465 / Freepik

Redakcja:

Agnieszka Luberadzka

Redakcja techniczna, skład, łamanie oraz opracowanie wersji elektronicznej:

Andrzej Lademann / komart.com.pl

Korekta:

Anna Żochowska

Karolina Tuszyńska

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

Wydanie I, Gdańsk 2025

tekst © Magdalena Witkiewicz, 2025

© Pracownia Dobrych Myśli

ISBN 978-83-68351-16-3

Druk i oprawa:

Abedik SA

[email protected]

Bognie Kozłowskiej i innym aniołom z niewidzialnymi skrzydłami, które ukrywają w sobie ogromną siłę, za wszystko dziękuję.

Prolog

Gdyby którąkolwiek z siedzących przy ognisku kobiet zapytać o to, czy ważniejsza jest przyjaźń, czy miłość, jeszcze niedawno każda odpowiedziałaby, że miłość. To ona – a niekiedy zwykłe zauroczenie, fascynacja – wysuwała się na pierwszy plan. Bywało nawet, że kosztem wielkiej przyjaźni. Ostatnie wydarzenia jednak pokazały, że żaden mężczyzna nie jest wart stracenia dwudziestu lat. A czasem potrzeba właśnie tyle, by odzyskać to, co najważniejsze.

– To która pierwsza? – Wysoka kobieta okryła się rozpiętym śpiworem, zaciągnęła cienkim papierosem i sięgnęła po butelkę z winem.

– Nie pal! – zareagowały chórem jej towarzyszki, ignorując zadane pytanie.

Najmłodsza ze znajdujących się przy ognisku kobiet trzymała różową teczkę. Wystawały z niej niedbale włożone papierzyska, jakby ktoś je tam pośpiesznie upychał. Choć prezentowały się niepozornie, dziewczyna tuliła je niczym największy skarb. Poza nią były tu jeszcze cztery kobiety. Jedna stała tuż przy ogniu i ogrzewała się jego płomieniami. Kolejna siedziała pod kocem, z podkulonymi nogami, dwie przykryte wspólnym śpiworem, patrzące na siebie z niedowierzaniem. Jak dawne znajome, które się długo nie widziały i nagle odnalazły się przypadkowo w tłumie. Może tak właśnie było?

– To już ostatni papieros – powiedziała blondynka, uśmiechając się nieśmiało. – Ten rozdział trzeba zamknąć. – Znowu zaciągnęła się głęboko i mocniej wtuliła w śpiwór. – Zapomniałam, że sierpniowe wieczory są takie chłodne, chyba ze sto lat nie byłam pod namiotem.

– No, może nie sto. – Nad wodą poniósł się śmiech kobiety siedzącej obok.

– Na pewno dwadzieścia parę. 

– Może i tak… Wtedy księżyc świecił tak samo, pamiętasz?

– Piotr grał na gitarze…

– Ina! – wykrzyknął znowu chórek koleżanek.

– Okej. Po kolei. To która pierwsza? – ponowiła pytanie Ina.

– Ty.

– Dlaczego ja? – obruszyła się, gasząc papierosa.

– Dlaczego? Bo byłaś pierwsza na liście.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział pierwszy

Problemy twoje, moje, nasze boje, polityka,

A przecież każdy włos jak nasze lata policzony.

Kto jest bez winy, niechaj pierwszy rzuci kamień, niech rzuci.

Daleko raj, gdy na człowieka się zamykam.

Stanisław Sojka, Tolerancja

Ina

Zdecydowanie najbardziej chciałabym zacząć od tej Brdy dwadzieścia lat temu. To był czas, który w moim życiu zmienił wszystko. No, nie tylko w moim, prawda, Patrycjo? Nie wiem, Karola, co ci z tą Brdą przyszło do głowy, żeby tu teraz przyjechać. Jakby nie można było normalnie, po ludzku, przy kawie albo w jakiejś fajnej knajpie. Chociaż wtedy istniałoby ryzyko, że uciekniemy, zanim wszystko sobie wyjaśnimy. A stąd raczej trudno uciec, właściwie to chyba niemożliwe – kajakiem, po ciemku. Możemy co najwyżej podczas gwałtownej wymiany myśli się pozabijać.

Nawet dzisiaj ciężko mi to wszystko rozgrzebywać. Za dużo się wydarzyło. Ale teraz to, co kiedyś uważałam za najważniejsze w życiu, nagle straciło na znaczeniu. Dopiero Karola mi uświadomiła, co jest dla mnie tak naprawdę ważne. A raczej kto jest dla mnie ważny.

Ale zacznijmy od początku, choć właściwie od końca…

Nie da się zapomnieć dnia, w którym Karolina pukała, a raczej waliła do moich drzwi. Pewnie gdyby dzwoniła przez domofon, nie otworzyłabym. Pracowałam. Mam tak, że gdy pracuję, to całkowicie się wyłączam. Wyciszam telefon, nie przyjmuję gości. Wiecie, że kiedyś przyjaciel obraził się na mnie śmiertelnie, bo go nie wpuściłam, a chciał tylko wpaść na kawę? Akurat coś pisałam. Pewnie jak zwykle na ostatnią chwilę. Artykuł pod presją szefa, który wisiał po drugiej stronie słuchawki i popędzał, bo zaraz, już, natychmiast kolejny numer gazety szedł do druku. No i dlatego właśnie nawet nie otworzyłam temu koledze, a on więcej nie zadzwonił. Ale wtedy byłam już całkiem dużą dziewczynką i wiedziałam, że ludzie po prostu przychodzą i odchodzą. I to zwykle ci, na których nam najbardziej zależy. Czasem niektórzy z nich powracają w najmniej oczekiwanych momentach. Powiedziałabym nawet, że przychodzą niczym bardzo niechciany gość. Tak jak wtedy Karolina.

Siedziałam w szlafroku, paliłam jednego papierosa za drugim i kończyłam artykuł. Gorący temat – o pewnej posłance bardzo praworządnej partii, która w życiu prywatnym zachowywała się zupełnie niepraworządnie… Mniejsza o to. Tekst miał być na wczoraj. Pisałam ostatnie akapity, gdy usłyszałam to natrętne walenie w drzwi. Wstałam tylko dlatego, że ten hałas niemiłosiernie mi przeszkadzał! Oczywiście z zamiarem uciszenia tego kogoś w sposób zdecydowanie ani miły, ani grzeczny.

Zrozumcie mnie, zwykle pracowałam w kompletnej ciszy. W torebce nosiłam stopery do uszu, by móc pracować w każdych okolicznościach, ale w domu miałam najlepsze warunki do pisania. Naczelny o tym wiedział. Mogłam się nie pojawiać w redakcji przez cały tydzień. Zaglądałam tylko na kolegium, ale jeśli się nie pojawiałam, to też nic się nie działo. Wypracowałam to sobie mozolną pracą. Może do celu doszłam trochę po trupach, ale w moim fachu nie można być miękkim. Nie mam sobie nic do zarzucenia.

Pracuję głównie dla dwóch gazet. Jedna to tygodnik z górnej półki, piszę tam, by zaspokoić swoje ambicje. Druga to zupełne przeciwieństwo – szmatławiec szukający taniej sensacji, prowokujący ludzi, by robili świństwa, a potem ze szczegółami to opisujący.

Każdy z nas ma w swoim życiu takie chwile, których się wstydzi, w których nie chciałby mieć żadnych świadków, a tym bardziej nie chciałby znaleźć się na okładkach setek tysięcy gazet w całym kraju. Moim zadaniem było właśnie tropienie takich chwil. W życiu polityków, celebrytów, znanych osobistości. Byłam w tym świetna. Mówię „byłam”, bo właśnie wczoraj zakończyłam ten etap mojego życia… Co czuję z tego powodu? Jeszcze nie umiem do końca nazwać swoich uczuć, dopiero się klarują, ale na pewno jest mi lżej. Długo się do tego zbierałam, ale najpierw musiałam pozamykać pewne sprawy. Teraz szukam. Szukam czegoś nowego. A może wystarczy mi to, co mam? Może teraz powinnam się skupić na czymś innym?

Ale wróćmy do tamtego dnia – ktoś walił w drzwi. Wkurzona poszłam zobaczyć, kto burzy mój spokój. A wierzcie mi, że jak jestem wkurzona, to lepiej nie stawać mi na drodze. Spokój w oparach dymu i przy szczelnie zasłoniętych roletach. Na progu stała dziewczyna. Młoda, ładna, jakby trochę przestraszona. Wyglądała, jakby ktoś chwilę wcześniej oblał ją wiadrem wody.

Nawet nie zauważyłam, że rzęsisty deszcz bębnił w dachowe okno. Mimo dość wczesnego popołudnia na zewnątrz było szaro i ponuro. Dziewczyna też wydawała mi się szara i ponura. I na dodatek zmoknięta. Ogólnie: obraz nędzy i rozpaczy. Miałam wrażenie, że już ją kiedyś widziałam. Czyżby kochanka jakiegoś polityka, któremu obrobiłam dupę na łamach naszej gazety? A może jego córka? Ale skąd miałaby mój adres? Dla mnie zdobycie adresu jakiegokolwiek prominenta czy gwiazdy filmowej nie stanowiło problemu, ale dla zwykłej dziewczyny? I to takiej młodej?

– Dzień dobry. Pani Karolina Rybińska? – zapytała.

– Słucham. – Tak naprawdę nie słuchałam, tylko myślałam o mojej przerwanej pracy.

– Ale to pani, tak? – Dziewczyna odgarnęła spadający na czoło długi mokry kasztanowy kosmyk.

Znałam skądś ten ruch, pamiętałam go jak przez mgłę.

– No ja, ale o co chodzi? – odezwałam się chyba z grzeczności, chociaż tak naprawdę grzeczna nigdy nie byłam.

Może to pozostałości po wychowaniu przez matkę, a w zasadzie przez babcię, która była dla mnie najważniejsza w życiu. No cóż, babcia odeszła kilkanaście lat temu, matka też zniknęła z mojego życia. Jak każdy, kogo pokochałam.

Boże, tyle rzeczy muszę wam opowiedzieć! Inaczej nie zrozumiecie…

Nie potrzebowałam niczego ani nikogo. Wtedy miałam ochotę siedzieć w swoim domu sama. I miałam ochotę w spokoju popracować. Nie chciałam rozmawiać z jakąś wystraszoną mokrą dziewczyną, której udało się (nie wiadomo jak) pokonać drzwi wejściowe, domofon i ciecia przechadzającego się wzdłuż bloku.

– Ja przyjechałam… przyjechałam z Gdańska – dukała.

Widać było, że chciała wejść do mieszkania. Tak bardzo chciała wejść do środka, jak bardzo ja nie chciałam jej tam wpuścić. Resztkami dobrego wychowania powstrzymywałam się, by nie zamknąć jej drzwi przed nosem. Nie miałam zamiaru pomagać jej wydusić tego, co najwyraźniej ona miała zamiar powiedzieć. Byłam już bardzo poirytowana tą dziwną wizytą.

– Bo… pani była pierwsza na liście – wyszeptała dziewczyna.

Spojrzałam na jej różową teczkę pełną papierów, którą trzymała w rękach.

Zrobiło mi się zimno. Poczułam pewien niepokój. Jedyną listą, która mi wtedy przyszła do głowy, była lista Wildsteina sprzed kilku lat. Jakkolwiek był to rewelacyjny kąsek dziennikarski, to przecież mimo czterdziestki na karku byłam zbyt młoda, by na niej być. Tym bardziej na pierwszej pozycji. Poza tym już chyba wszyscy zostali rozliczeni.

– Okej. Przyjęłam do wiadomości. To wszystko?

No cóż, chciałam jak najszybciej pozbyć się wariatki, która przyszła do mnie z epokowym odkryciem, że byłam pierwsza na jakiejś cholernej liście. Na liście do odstrzału? Tego tym bardziej nie chciałam wiedzieć, bo naraziłam się, no cóż, wielu osobom w swoim życiu. Chociażby tej niepraworządnej posłance, o której właśnie pisałam. Wolałam już zginąć nagle, niespodziewanie, bo przecież i tak w zasadzie nie miałam się z kim żegnać. W końcu byłam sama. Mieszkałam sama, sama biegałam co rano, nawet sama chodziłam do restauracji. Seks uprawiałam czasem z kimś. A czasem… sama. Byłam zupełnie samowystarczalna. I chciałam, by tak pozostało na zawsze. Wmawiałam sobie, że tak jest mi dobrze.

– Mogę wejść? – zapytała.

Wydawało mi się to trochę bezczelne, bo chyba nie dałam jej do zrozumienia, że jest mile widziana.

– Nie mam teraz czasu – burknęłam.

Tylko tyle. Oczywiście normalny człowiek dodałby jakieś „przepraszam”, ale wtedy, w tym zwariowanym świecie, daleko mi było do normalności. Zatem, krótko mówiąc, wygnałam dziewczynę z domu. Wyrzuciłam ją na tę cholerną ulewę. Zamknęłam za sobą drzwi i poszłam obsmarowywać dupę posłance. W niemalże dosłownym tego słowa znaczeniu, bo właśnie tę dupę moczyła w basenie z posłem z przeciwległej partii. Następnego dnia miało się o tym dowiedzieć jakieś siedemset tysięcy czytelników. Tylko dzięki mnie. Byłam z tego dumna. Wybaczcie, czasami niewiele trzeba, by człowiek się dowartościował. Nawet, a może zwłaszcza, kosztem kogoś innego.

Karola

Obserwowałam ją już wcześniej. Dużo wcześniej. Najpierw przyjechałam na jeden dzień. Zabrałam się z Filipem, który miał w Warszawie coś do załatwienia.

Po tygodniu znowu siedziałam przed jej domem. Tydzień później również. Zawsze, gdy Filip wybierał się do stolicy, jechałam razem z nim. Obserwowałam, wyobrażałam sobie jej życie i wieczorem grzecznie wracałam do Gdańska. Tym razem zamierzałam zostać w Warszawie dłużej, by wreszcie wszystko wyjaśnić. Ciekawa byłam, dlaczego właśnie ona była pierwsza na liście. Co takiego zrobiła, że się tam znalazła. Myślałam, że jest fantastyczną osobą, miłą, dobrą, i przyjmie mnie z otwartymi ramionami niczym własną córkę. W końcu była pierwsza na liście – a to do czegoś zobowiązuje.

Podczas tych jednodniowych warszawskich wycieczek zaczynałam poznawać jej zwyczaje. Prawie nie wychodziła z domu. Nawet zakupy zamawiała z dostawą ze sklepu. Młody facet wnosił jej jogurty, owoce i proszki do prania w wielkich papierowych torbach. Czasem wybiegała, stukając obcasami. Niejednokrotnie nasz wzrok się skrzyżował. Ja patrzyłam na nią z zainteresowaniem, ona – z zupełną obojętnością. Zawsze elegancka, jak z katalogu – nie spodziewałam się, że ktoś naprawdę może mieć szpilki od Louboutina. Czasem wychodziła wyrzucić śmieci, ubrana w dzianinowe ciuchy od znanych projektantów, dlatego nawet wtedy biła od niej niedbała elegancja. Widać to był jej codzienny strój domowy. Też miałam taką dzianinową sukienkę, ale wkładałam ją na imprezy…

Po tych kilku dniach obserwacji znałam plan dnia poszczególnych mieszkańców. Wiedziałam, że ktoś z jej klatki wychodzi regularnie z psem na spacery. Nie wiedziałam, o której godzinie rano, bo zwykle nie przychodziłam tam przed dziesiątą, ale facet z przepięknym labradorem pojawiał się zawsze o szesnastej, a potem tuż po dwudziestej. Właśnie wtedy udało mi się pokonać drzwi do klatki…

Pamiętam, że pogoda była okropna, lało jak z cebra i co chwilę grzmiało. Miałam wrażenie, że wszystko mam mokre. Gdyby nie ta pogoda, chyba nie odważyłabym się na ten krok. Wolałabym poczekać, może jakoś poznać ją przez przypadek. Może mimochodem się zaprzyjaźnić. Ale w tamtym momencie po prostu miałam nadzieję, że będę mogła wejść do ciepłego domu, pożyczy mi jakieś ciuchy, da herbatę i w spokoju pogadamy.

Byłam zmarznięta i na dodatek zadzwoniłam do Filipa, że zostaję w Warszawie na noc. Oczywiście pytał gdzie, z kim i jak… Jak zawsze, troszczył się o mnie. Tak, wiem, jest kochany. Próbował mi to wyperswadować, choć wiedział, że jestem bardzo uparta. Nie chciał mnie zostawiać samej, ale powiedziałam, zgodnie z prawdą, że na pewno uda mi się pogadać z kimś bardzo ważnym dla mojej mamy, dlatego nie mogę wracać. Zostawił mnie więc mimo tej pogody. Poprzednim razem, gdy sterczałam przed jej blokiem, był upał. Teraz było zdecydowanie mniej przyjemnie. Gdy zobaczyłam tego faceta wychodzącego z psem, po prostu weszłam do środka.

– Dobrze, że pan mnie wpuścił, bo myślałam już, że będę tu sterczeć przez pół nocy. Ciotka ma popsuty domofon – powiedziałam, szczękając zębami.

– Ciotka?

– Karolina Rybińska – mruknęłam.

– A, Ina. Ona często odwiesza słuchawkę. Albo jakieś kable odłącza. Wszystko jej przeszkadza, człowiek nawet muzyki nie może posłuchać. Sąsiadami jesteśmy. Ja mieszkam pod siódemką, a ona pod ósemką. Pewnie coś pisze i dlatego nie otwiera. Proszę, wejdź. Gdybyś miała liczyć na to, że w końcu ci otworzy, faktycznie mogłabyś stać tutaj całą noc.

Poszło mi łatwiej, niż się spodziewałam. Myślałam, że na ślepo będę pukać we wszystkie drzwi po kolei, udając roznosicielkę czegokolwiek. Choćby dobrej nowiny, której niestety nie miałam. Na szczęście nie musiałam. Skoro los do tej pory mi sprzyjał, byłam pewna, że i to spotkanie mnie nie zawiedzie.

Stałam pod numerem ósmym i waliłam w drzwi. Oczywiście najpierw zapukałam. Nie otworzyła mi. Byłam pewna, że jest w domu, bo dwie godziny wcześniej tam wchodziła, a nie przeoczyłabym jej wyjścia, bo nie spuszczałam wzroku z drzwi do klatki. Już zaczęłam się bać, że coś się stało, gdy nagle drzwi się otworzyły.

Z bliska Ina okazała się jeszcze wyższa. Stała nieuczesana, bez makijażu, tym razem nie w dzianinowych ciuchach, a w puszystym frotowym szlafroku. Wyglądała zupełnie inaczej niż ta osoba, która przed kilkoma godzinami wbiegała do klatki, stukając wysokimi obcasami eleganckich szpilek. Gdy otworzyła drzwi, z mieszkania doleciał zapach – a właściwie smród – dymu papierosowego.

Oczywiście najpierw upewniłam się, czy to ona, bo przecież mogłam latać za kimś innym. Ale to była ona. Najważniejsza kobieta dla mojej matki. I ta najważniejsza kobieta zaraz po tym, gdy zaczęłam jej o wszystkim mówić, po prostu zamknęła drzwi i zostawiła mnie na klatce. Mokrą, zziębniętą i bardzo rozczarowaną. Zaczęłam sobie tłumaczyć, że zaistniała jakaś pomyłka. Że to na pewno jakaś inna Karolina Rybińska była na tej liście, a nie ta kobieta, która bez skrupułów odprawiła mnie z kwitkiem.

Zadzwoniłam do Filipa. Może jakimś cudem jeszcze nie wyjechał?

– Cześć, Filip. – Starałam się, by nie usłyszał w moim głosie rozczarowania. – Gdzie jesteś?

– A stało się coś? – Jednak wyczuł, że coś nie gra.

– Nie, nie. – Roześmiałam się. Jak to łatwo grać zadowolenie. Może jeśli będę grać jeszcze bardziej przekonująco, to sama w ten dobry nastrój uwierzę? – Chciałam tylko wiedzieć, gdzie jesteś. No, wiesz, martwię się o ciebie.

– Nie wiem, gdzieś przed Nidzicą. A co, wracać po ciebie? – zapytał. Zabrzmiało to nawet dość poważnie.

Ile bym dała za to, by po mnie wrócił. Może gdyby był gdzieś bliżej, na przykład w Ciechanowie, poprosiłabym, by zawrócił. Ale w tej sytuacji? Przecież Nidzica to blisko połowa drogi do Gdańska.

– Nie, no co ty. – Granie osoby zadowolonej z życia szło mi coraz lepiej. – Myślałam, że jesteś gdzieś bliżej, bo chyba zostawiłam w samochodzie jedną reklamówkę. Wiesz, szczoteczki do zębów nie mam – paplałam beztrosko.

– Gdybyś powiedziała, że musisz się ze mną natychmiast zobaczyć, to pewnie bym zawrócił, ale dla szczoteczki chyba nie warto.

Miałam ochotę mu powiedzieć prawdę. Że wcale nie chodzi o szczoteczkę. Ta była przecież, jak zawsze, w mojej kosmetyczce, która teraz spoczywała na dnie mojego plecaka. Tu chodziło o mnie.

Wstałam ze schodów i wyszłam z klatki. Miałam zamiar dotrzeć na dworzec i stamtąd pojechać do domu pociągiem. W grę wchodził jeszcze autobus, ale bilety można było kupić tylko przez Internet. Najchętniej usiadłabym na murku i się poryczała. Mama bardzo się pomyliła z tą pierwszą na liście. Bardzo! Podobnie jak z innymi pozycjami.

Gdy przeszłam przez wąską uliczkę, ostatni raz spojrzałam w jej okno. Stała w nim, machała do mnie i coś krzyczała. Podeszłam bliżej.

– Hej! No dobra! Wejdź! – usłyszałam.

Oczywiście godność podpowiadała mi, żeby odwrócić się na pięcie i iść dalej, jednak nie mogłam tego zrobić. Czasami trzeba schować dumę do kieszeni i się uśmiechać, by załatwić to, co jest do załatwienia. Nauczyłam się tego podczas choroby mamy. Zatem schowałam tę dumę i wróciłam. Znowu stałam przed tymi samymi drzwiami, próbując się szczerze uśmiechać, choć wcale nie czułam radości. Tym razem zostałam zaproszona do środka.

Nigdy wcześniej nie widziałam takiego mieszkania. Takiego… pustego. Mało zamieszkanego, jeżeli wiecie, o co mi chodzi. Myślałam, że takie mieszkania są tylko w katalogach z wystrojem wnętrz albo w serialach, w których zapłakane panny mają lepszy makijaż, niż kiedykolwiek widziałam w rzeczywistości.

– Mieszkasz tu od niedawna? – zagaiłam.

Stałam w progu, na małym dywaniku, który jeszcze przed chwilą był biały, a teraz miał brudne ślady po moich ubłoconych butach. Bałam się ruszyć dalej. Tym bardziej że dalej też było biało. Biało, szklisto i metalowo. Czyli w stylu, który zupełnie mi się nie podobał.

Rozwiązałam buty i zostawiłam je na wycieraczce. Ina przypatrywała mi się zdegustowana.

– Wiesz co… Może ci dam coś na przebranie. Łazienka jest tutaj, weź prysznic, jeśli chcesz. Zaraz ci coś przyniosę.

Pokiwałam głową.

Poszła do pokoju, a ja w samych skarpetkach ośmieliłam się w końcu wejść na nieskazitelnie czystą podłogę. W naszym domu chyba nigdy nie było tak czysto. No, może gdy mama lepiej się czuła… Majka była mała i wszędzie walały się zabawki. Jesienią mama robiła przetwory, więc w korytarzu, w kuchni i nawet w pokoju stały puste słoiki, które wkrótce miały się zapełnić to ogórkami, to jabłkami, to gruszkami w occie i tysiącem różnych konfitur lub dżemów. A jak nie słoiki, to wiadra z owocami i warzywami. Najpierw przybywały ogórki, które dostawaliśmy od sąsiadki z drugiego piętra, albo jabłka, które rosły przed naszą kamienicą. Podobno gdy mama była mała, przy kamienicy uprawiano ogródek. Rosły pietruszka i marchewka, było kilka drzew owocowych. My też kiedyś sadziliśmy, ale potem były inne rzeczy na głowie. Jednak mama, gdy tylko lepiej się czuła, szukała w Internecie coraz to nowych przepisów na przetwory. Lubiła nowinki. Zawsze eksperymentowała. Chyba nie potrafiła powtórzyć przepisu z ubiegłego roku. Potem ozdabiała słoiki naklejkami z oryginalnymi, wymyślonymi nazwami, nakładała na zakrętki szydełkowe serwetki i rozdawała w prezencie wszystkim swoim przyjaciołom. Na półkach u znajomych stały „ogórki ostre niczym horda krwiożerczych szwoleżerów” i inne „życiowe dżemy – słodkie z odrobiną goryczy”.

W naszym domu nawet pachniało inaczej niż wszędzie. Nie wiem, co to był za zapach, czy płynu do płukania, czy gotowanego obiadu. Naprawdę nie wiem… Ale gdyby ktoś zawiązał mi oczy i tam zaprowadził, od razu wiedziałabym, że to mój dom. U Iny tego nie było. Mieszkanie sprawiało wrażenie niezamieszkanego. Jedyny zapach, który się tu przebijał, to woń waniliowych cygaretek. Wiem, bo kiedyś, gdy się dowiedziałam o chorobie mamy, wypaliłam całą paczkę. Chyba na znak jakiegoś buntu, bo tak naprawdę nawet nie umiem się zaciągać. Oczywiście pół nocy rzygałam. Zresztą teraz też zrobiło mi się niedobrze.

– Sorry, zaraz wywietrzę. Tak mam, gdy pracuję. – Wskazała ręką biały narożnik i papiery rozłożone niedbale na małym szklanym stoliku.

Na stosiku papierzysk leżał mały mac. Notebook Apple’a był moim marzeniem. Nierealnym marzeniem.

– Spadnie ci zaraz. – Kiwnęłam głową w stronę komputera.

Podeszła do niego i przesunęła go na środek stolika. Potem znikła w innym pokoju. Po chwili wróciła z ręcznikiem i jakimiś ubraniami.

– Proszę, powinny być na ciebie dobre. – Wręczyła mi kolorowe legginsy i bluzę. – Majtki są nowe, jeszcze z metką. Skarpetki też.

– Dzięki – mruknęłam.

Po tym, jak mnie potraktowała, najchętniej zostałabym w swoich starych ciuchach. Doszłam jednak do wniosku, że nie ma co unosić się honorem, bo wtedy zapalenie płuc murowane. Zaskoczył mnie ten nagły przypływ troski, ale szybko sobie wytłumaczyłam, że pewnie dała mi suche ciuchy, żebym nie zniszczyła białej kanapy w salonie. Już ją powoli rozgryzałam…

– Muszę coś szybko skończyć. Daj mi dwie godziny, wykąp się, tam masz lodówkę. Nie wiem sama, co tam mam, możemy potem coś zamówić. – Popatrzyła na mnie. – Ja siadam do roboty. Już i tak za dużo czasu zmarnowałam.

Poczułam się jeszcze gorzej. Byłam jej zmarnowanym czasem. Naprawdę wydawało mi się, że ta misja była zupełnie bezcelowa. Zobaczyłam na tej kartce jej nazwisko, zdobyłam adres i pomyślałam, że mnie przyjmie serdecznie i pogłaszcze po głowie, przekonując, jak bardzo się cieszy z naszego spotkania. Ale moja mama musiała się chyba pomylić. Pierwsza na liście? To z pewnością był jakiś błąd.

Ina

Zamknęłam drzwi za tą dziewczyną. W pewnym momencie wydawało mi się, że ma zamiar mi na to nie pozwolić. Miałam wrażenie, że chce wstawić stopę między drzwi a framugę, ale chyba się rozmyśliła. Po chwili usłyszałam jeszcze, że młoda z kimś rozmawia przez telefon, ale docierały do mnie tylko strzępki zdań. Zresztą co mnie to mogło obchodzić?

Wróciłam na sofę, by dalej pisać. Nie potrzebowałam biurka. Najlepiej mi się pisało, półleżąc na miękkiej kanapie. Nogi miałam podkurczone, na nich laptop, a wokół porozrzucane materiały, zdjęcia, gazety i kubki z niedopitą kawą. Tak, wiem, to niezdrowe dla kręgosłupa, oczu, żył i innych organów, ale dzięki jodze i bieganiu jakoś udawało mi się zachować formę.

Rozsiadłam się, gotowa do pracy, ale jednak nie mogłam się skupić. Czas uciekał, a ja myślałam o tej nieznajomej. Pierwsza na liście? O co, do cholery, chodziło? Nie mogłam tego tak zostawić. Instynkt dziennikarski podpowiadał mi, że dziewczyna trafiła do mnie nieprzypadkowo. Jednak trudno było mi przejść obojętnie obok takiej zagadki. Wstałam i podeszłam do okna. Wciąż lało, a ona, przemoczona do suchej nitki, właśnie przechodziła przez ulicę. Bez zastanowienia otworzyłam okno.

– Hej! – krzyknęłam. – No dobra! Wejdź!

Przystanęła na chwilę, jakby się zastanawiała, czy skorzystać z mojego zaproszenia, ale w końcu cofnęła się i pobiegła w stronę klatki.

Nie zawołałam jej z powodu wyrzutów sumienia, nie myślcie sobie. Po prostu mnie zaintrygowała. Zawsze wyczuwałam, czy warto się czymś zainteresować, czy gdzieś kryje się dobry temat. Tym razem również poczułam, że „pierwsza na liście” oznacza coś więcej. Że nie jest to tylko głupia zagrywka zmokniętej nastolatki, ale coś, co dotyczy mnie bezpośrednio. Nie pomyliłam się…

Po chwili dziewczyna stała na mojej wycieraczce i wyglądała jak zmokła kura. Nie miałam żadnego doświadczenia z nastolatkami, a tym bardziej nigdy nie zapraszałam takich do domu i nie musiałam się nimi opiekować. To mieszkanie było moim azylem. Nawet rodzice do mnie nie przyjeżdżali… No, może tata był raz. Czasami pojawiał się jakiś mężczyzna, ale gdy tylko zaczynał się zastanawiać, na której półce ulokować swoją szczoteczkę do zębów i w której szufladzie trzymać swoje skarpetki, uznawałam, że nadchodzi czas zakończenia znajomości. Nie chciałam się z nikim wiązać na poważnie. Jak już wspominałam – wszyscy, których kochałam, szybko odchodzili, a ja nie chciałam znowu przeżywać tego samego bólu.

Dziewczyna stała i się krzywiła. Widać było, że dym jej przeszkadza. Jeszcze tego mi brakowało – zmieniać przyzwyczajenia dla jakiejś nieznajomej. Zawsze paliłam, gdy pracowałam. Oczywiście kłóciło się to z bieganiem i jogą, ale co tam. Lubiłam palić i nie widziałam powodu, by z tego rezygnować. Tak, miałam bardzo hedonistyczne podejście do życia i byłam egoistką. Uważałam, że życie tak mocno mnie dotąd skopało, że teraz należą mi się od niego same przyjemności. Chciałam być i byłam samolubna. Przez lata już dość naginałam się do innych, teraz wszyscy powinni dopasować się do mnie.

Dlatego wpuszczenie do domu jakiejś obcej dziewczyny, podczas gdy miałam w cholerę roboty, było zupełnie nie w moim stylu. Ale bardzo mnie zastanawiało, czego może ode mnie chcieć. Ciekawość walczyła z poczuciem obowiązku – musiałam skończyć artykuł, tymczasem ona stała w korytarzu, a kałuża na podłodze robiła się coraz większa. Nie chciałam, by pomoczyła moją ukochaną sofę i zabłociła dywan, więc przyniosłam jej swój dres i kazałam iść do łazienki. Sobie zaś nalałam wina, zapaliłam kolejnego papierosa i usiadłam do komputera.

Posłanka szczerzyła się do mnie z monitora. Nie myślałam wtedy o tym, że tekst mojego autorstwa może komuś zrujnować karierę albo nawet życie. Liczyło się moje zadowolenie. Im bardziej byłam złośliwa, im więcej brudów zdemaskowałam, tym byłam szczęśliwsza. Dlaczego komuś miało ujść wszystko na sucho, skoro ja ciągle dostawałam od życia kopniaki? Teraz ja chciałam dyktować warunki i sprawować kontrolę nad istnieniem nie tylko swoim, ale też innych. To ja decydowałam, co jest dla mnie dobre. Do wszystkiego doszłam zupełnie sama, ciężką pracą. Byłam panią swego losu i uważałam, że ode mnie zależy dosłownie wszystko.

Gdy Karola przyszła do pokoju, ubrana w moje domowe ciuchy, ledwo ją zauważyłam, pochłonięta pracą. Wskazałam lodówkę, a sama dalej rujnowałam życie matce, żonie i – o czym świat miał się nazajutrz dowiedzieć – kochance.

Karola

Przyznam się wam – nawet posmarowałam się jej balsamem. Nie mogłam się powstrzymać. W jej łazience czułam się jak w czasie dni otwartych Sephory – pełen luksus, bogactwo zapachów i same pokusy. Ina nie używała normalnego mydła z biedronki, ona miała jakieś cudo w eleganckiej butelce. Pachniało też niebiańsko i pewnie było nieziemsko drogie.

Potrzebna mi była ta kąpiel. Leżąc w gorącej wodzie, zastanawiałam się, dlaczego moja mama myślała, że właśnie ta kobieta może w jakikolwiek sposób pomóc mi po jej śmierci. Może chodziło o jej pieniądze? Bo tych Ina najwyraźniej miała sporo. Ale taki tok myślenia raczej nie pasował do mamy.

Byłam tak zmarznięta, że co chwilę musiałam dolewać sobie ciepłej wody. Nie chciało mi się wyjść z wanny. W łazience Iny wszystko było beżowo-brązowe, jakby na świecie nie istniały inne kolory. Jak dla mnie, trochę nudno. Ręczniki były identyczne, kremowe. W naszym domu każdy był inny. Majki – mały, bardzo kolorowy, z uśmiechniętym kotem, mój – z obozu żeglarskiego, z logo sponsora, mamy – zwykły, bawełniany, pamiętający dużo lepsze czasy. Każdy innej długości, grubości i koloru.

Tutaj wszystko wyglądało jak z pokazowej łazienki w jakimś ekskluzywnym salonie wnętrzarskim, a u nas nawet kafelki sprawiały wrażenie przypadkowo dobranych: terakota i glazura z zupełnie innej bajki. Jakby nikt nie pomyślał, jak to będzie wyglądać razem. Bo i pewnie tak było. Remont naszej łazienki miał miejsce, gdy moja mama była nastolatką i mieszkała w tym mieszkaniu razem z dziadkami. Po tylu latach przydałoby się ją odświeżyć.

Lubiłam sobie wyobrażać nasze mieszkanie po remoncie. Czasem rysowałam moje nierealne marzenia: piękne tapety w przedpokoju, elegancką kuchnię, łazienkę przemyślaną w najmniejszych drobiazgach. Widziałam, jak mama przeglądała czasem te projekty. Uśmiechała się wtedy do siebie. Potem nawet przynosiłam jej te rysunki do szpitala. Mówiłam, że gdy wygram w totka, to tak zrobię. Że gdy wyjdzie ze szpitala, to wróci do zupełnie nowego, odmienionego domu.

To, żebym zdawała na architekturę, było jej pomysłem. Ale jakże trafionym! Nawet załatwiła mi lekcje rysunku u jakiejś swojej koleżanki z ASP. Uwielbiałam te zajęcia. Najczęściej pracowałam nad portretami Majki. Lubiłam siedzieć przy jej łóżku, gdy spała, i wtedy ją szkicować. Chyba żadne dziecko nie ma tylu śpiących portretów!

Kiedy w końcu wyszłam z łazienki, Ina nadal coś pisała, uśmiechając się do siebie i mocno stukając w klawiaturę. Boże, gdybym ja miała apple’a, chybabym z namaszczeniem go głaskała, a nie waliła niczym młotkiem w gwóźdź.

Usiadłam na brzegu sofy. Dopiero teraz, gdy było mi ciepło, rozejrzałam się. Ina mruknęła coś, wskazując lodówkę. Otworzyłam ją. Same chude twarogi i warzywa. Tak zwane zdrowe żarcie. Może gdybyśmy dbały o zdrowe jedzenie, mama by nie zachorowała? Ciągle zadaję sobie pytanie: „co by było, gdyby?”, ale wiem, że nigdy nie uzyskam na nie odpowiedzi.

Wyjęłam miskę z szafki. Jedyną zjadliwą rzeczą w tym domu był chudy twaróg. Ona chyba wcale tutaj nie przygotowywała posiłków, bo na płycie grzewczej była jeszcze folia zabezpieczająca.

– Boże, czy ty w ogóle tutaj gotujesz? – wyrwało mi się.

– Rzadko – odpowiedziała, gryząc ołówek. – Jadam na mieście – dodała i wróciła do pisania.

Rozłożyłam na dwa talerze twaróg ze szczypiorkiem i jogurtem. No cóż, inaczej sobie wyobrażałam spotkanie z osobą najważniejszą dla mojej mamy. Niestety w życiu nie wszystko wygląda tak, jak sobie tego życzymy. A właściwie najczęściej wygląda zupełnie inaczej…

Na stoliku obok sofy były rozłożone papiery, leżały dyktafon i telefon komórkowy. Nie było miejsca, by postawić talerz, więc usiadłam i położyłam go na kolanach. Oczywiście bałam się, że wybrudzę tę doskonałą biel. Że zaburzę ten idealny minimalizm, jaki panował w całym mieszkaniu. Kompletny brak ozdób, bibelotów, życia. Jedynym ozdobnym akcentem były powieszone nad wielkim telewizorem przestrzenne litery, które tworzyły napis: „Because you are the most important person in your life”.

– Skończyłam – powiedziała nagle Ina. – Wysłałam naczelnemu. Jeszcze przez chwilę będę musiała sprawdzać maila, czy są jakieś poprawki. Czy możesz mi wreszcie powiedzieć, o co chodzi z tą całą listą? – Poszła do kuchni, wzięła talerz i widelec. – Sorry, ale nie mam chleba. Odzwyczaiłam się. – Wzruszyła ramionami. – No to jak? O co chodzi z tą pierwszą na liście?