Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mulukarim to pięciooki, największy czarodziej Wszechświata, podróżujący po rozmaitych czasoprzestrzeniach. Aby wypełnić swe przeznaczenie, Mulukarim wyrusza do Dezgonu, siedziby dynastii Wessonów, aby im służyć w odpieraniu ataków licznych wrogów, z Królową Złej Magii, Irenne, na czele. Tu czekają na niego istotne zadania wagi państwowej. Staje się też uczestnikiem dramatycznych wydarzeń, które dotykają zarówno jego samego, jak i osoby mu najbliższe. W Dezgonie Mulukarim znajdzie również miłość, dzięki której w innym wymiarze czasowym podejmie walkę o życie ukochanej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 315
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Karolina Ciernicka
PIĄTE OKOMULUKARIMA
POWIEŚĆ FANTASTYCZNA DLA DZIECI I MŁODZIEŻY
© Copyright by Karolina Ciernicka & e-bookowo
Korekta: Marta Bluszcz
Skład: Katarzyna Krzan
Projekt okładki oraz ilustracje: Maria Kocur
ISBN e-book: 978-83-8166-481-3
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
www.e-bookowo.pl
Kontakt: [email protected]
Ten e-book jest zgodny z wymogami
Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione.
Wydanie I 2025
Córce Eluni, która swoimi pomysłami
nadała nowy tor wielu rozdziałom.
– Dobrze teraz?! Czy dać jeszcze wyżej?! – krzyczała z wysokiej drabiny Ania, próbując przywiesić tuż pod wysokim sufitem szkolnej auli barwne dekoracje na zbliżający się bal karnawałowy. – Celka! Dobrze?!
Pytana koleżanka zajęta była jednak cięciem kolorowej bibuły i układaniem jej na podłodze, a także, tradycyjnie, plotkami z pozostałymi dziewczynami.
– Noż… – sapała zdenerwowana Anka. – Celina!!!
Próbując dojrzeć przyjaciółkę, odchyliła się zbyt mocno i nagle zachwiała, tracąc równowagę. Przed oczami dostrzegła jakieś mroczki niczym migoczące opiłki żelaza, a potem odniosła wrażenie, jakby wszystko nagle zwolniło. Wszystko z wyjątkiem jednej, ciemnej postaci poruszającej się w jej kierunku z prędkością błyskawicy. Nie miała czasu dłużej się nad tym zastanawiać. Drabina odbiła od ściany i wraz z przerażoną dziewczyną sunęła szybko w przeciwną stronę.
Ania krzyknęła przeciągle, czując, że spada, ale w panującym gwarze początkowo nikt tego nie zauważył. Po dłuższej chwili otwarła oczy, próbując określić, co ją boli i jak dotkliwie jest połamana. Ze zdumieniem stwierdziła, że spoczywa bezpiecznie na rękach nieznajomego chłopca w ciemnym stroju, prawdopodobnie starszego od niej o kilka lat, sądząc z wyrazu twarzy oraz silnych ramion.
– Zawsze spadasz z nieba, królewno? – zagadnął z szerokim, serdecznym uśmiechem.
Dopiero teraz zauważyła, że wokół zapanowała śmiertelna cisza.
– Łapy przy sobie, to moja laska! – warknął Artek, po czym próbował odebrać nieznajomemu Annę.
– Mówiłam ci tysiące razy, że nie jestem twoja i żebyś mnie tak nie nazywał! – powiedziała surowo, stając na nogach.
– Ale będziesz!
– W życiu!
– Kochasz mnie, tylko jeszcze o tym nie wiesz! I będziesz moja! – próbował żartować.
– To się nigdy nie stanie! Jak mogłabym cię choćby lubić albo ci ufać, skoro teraz miałeś za zadanie jedynie trzymać porządnie drabinę, a odszedłeś do kumpli i dałeś ciała na całej linii?
Artek zacisnął usta, wykrzywiając je w nieprzyjemnym grymasie.
– Jeszcze się policzymy! – warknął do nieznajomego, odchodząc ze złością.
Tamten tylko uśmiechnął się nonszalancko i także skierował się w stronę drzwi.
– Dzięki – rzuciła mu szybko Ania.
– Zawsze na twe rozkazy, królewno. – Skłonił się lekko, przykładając prawą dłoń do serca, po czym opuścił aulę.
– Anka, nic ci nie jest?! – Celina dopiero teraz odzyskała mowę. – Przepraszam, kochana, zagadałam się i nie pilnowałam, jak zawieszałaś pod sufitem te dekoracje.
– Mało powiedziane! Nie ma sprawy, ale ja już tam więcej nie wejdę. Za nic w świecie. Nie ma głupich. Niech ktoś inny nadstawia karku, dosłownie i w przenośni. Aula musi być udekorowana na bal, zatem czekamy na kolejnych śmiałków.
To powiedziawszy, usiadła obrażona na ławce i popijała wodę z butelki. Udawała spokojną, ale w jej duszy wszystko się gotowało. Była wściekła na koleżanki i kolegów, na ich beztroskę i gapiostwo. A jednocześnie umysł wypełniały pytania o tajemniczego wybawiciela, dzięki któremu nie doszło do tragedii, a ona była cała i zdrowa. Wreszcie przemogła krótkotrwałą złość na Celinę i zapytała:
– Kim on jest?
– Ten maturzysta?
– Jest z maturalnej? Jakoś go sobie nie przypominam…
– Bo jest nowy. Chodzi dopiero od kilku dni.
– Ma dziwne oczy. Takie przeszywające. I dość śniadą cerę.
– Tak. Dziewczyny z jego klasy mówiły, że przyjechał z daleka. Nikt jednak dokładnie nie wie skąd. Jest od kilku lat dorosły i mieszka już sam.
– No coś ty?! A z czego się utrzymuje? Musi nieźle zarabiać. Jednak to i tak niełatwe – łączyć naukę w liceum z domem i pracą.
– Nie wiem, ale chodzą słuchy, że prowadzi jakieś tajemnicze interesy. Za mądry to on raczej nie jest…
– Skąd takie przypuszczenie?
– Wagaruje, wiecznie nieobecny, a do tego jest sporo starszy, zatem pewnie spadochroniarz. Czterookie dziwadło!
Do rozmowy dołączyły pozostałe dziewczęta i tematy zeszły na sprawy klasowe, przygotowywane gazetki, zadania dyżurnych, zapowiedziane sprawdziany i zbliżający się bal.
*
Wieczorem Ania długo nie mogła zasnąć. Ciągle przed oczami widziała twarz ratującego ją chłopaka i ten niezwykle serdeczny uśmiech. Przypomniała sobie, że zaskoczeniem były nie tylko żarzące się oczy nieznajomego oraz jego nienaturalna, lekko ciemnawa cera, ale i dziwne kształty czy linie pojawiające się podczas mrugania. Czyżby nosił makijaż? „Nie, to nonsensowne” – zganiła się w myślach z lekkim uśmiechem, ale nimb tajemnicy otaczający osobę maturzysty nadal nie dawał jej spokoju.
Rankiem zwlokła się z łóżka prawie nieprzytomna. Szybko zjadła garść płatków, popiła letnią wodą i wybiegła z domu, machając mamie na pożegnanie. Pędziła po chodniku, zaglądając ciągle do plecaka, by sprawdzić, czy zabrała wszystkie rzeczy.
– Uważaj, wykopy! – zawołał ktoś z boku, ale było już za późno. Zahaczyła o postawione barierki, po czym z krzykiem zaczęła wpadać do usytuowanej tuż za nimi głębokiej i szerokiej wyrwy w ziemi. Opiłki żelaza znów na moment pokazały się przed źrenicami przerażonej dziewczyny. Odruchowo zamknęła oczy.
– Los najwidoczniej usiłuje nam przekazać, że nie możemy obejść się bez siebie, gdyż ja jestem stworzony, aby cię ratować, a ty – aby być ratowaną przeze mnie. – Znany już głos nakazał jej podnieść zaciśnięte powieki i spojrzeć dookoła.
Nie wiedziała, jak to się stało, ale znowu spoczywała na rękach tego samego uśmiechniętego, śniadocerego chłopaka.
– Kim ty jesteś? – wyszeptała zaskoczona.
– Najpewniej twoim przeznaczeniem, królewno.
Powoli opuścił ją na ziemię tuż obok barierek i niebezpiecznego wykopu, poprowadził za rękę na chodnik, po czym skłonił się i spokojnie odszedł.
„Nawet mu nie podziękowałam” – pomyślała ze smutkiem.
*
– E, tam. To dziwadło! – syknęła niechętnie Celka, gdy Ania zaczęła znów o niego wypytywać.
– Nazwałaś go wczoraj „czterookim”. Czemu?
– To nie ja. Taką ksywkę nosi w klasie.
– Nie wiesz, z jakiego powodu?
– Ponoć ma wytatuowaną jeszcze jedną parę oczu, ale ja sama nie widziałam jej dokładnie.
– Drugą parę? – Ania nagle przypomniała sobie tajemnicze linie, które dostrzegła na jego powiekach. Czyżby to drugie źrenice? – A jak ma na imię?
– Pojęcia nie mam.
– Dziewczyny z klasy nie mówiły?
– Nie mówiły. – Celka spojrzała bacznie, obracając się w ławce do koleżanki. – A coś ty taka ciekawa?
– Nie, nic… Po prostu pomógł mi, tak sam z siebie, więc chciałabym coś o nim wiedzieć.
– Daj sobie spokój, bo jak Artek się dowie, to go zmiecie z powierzchni globu!
– Chyba samym oddechem! – rzuciła i zachichotały obie. – Bo odwagi nie ma za grosz, a silny jest tylko w gębie!
– Ale wpadłaś mu w oko, więc tak łatwo się nie wywiniesz!
– Nie interesuje mnie ten oblech!
– Proszę o spokój! – Nauczyciel zastukał wskaźnikiem o biurko i karcąco spojrzał na szepczące przyjaciółki, więc szybko umilkły.
*
A jednak temat nieznajomego wracał, jeżeli nie w rozmowach z koleżankami, to przynajmniej w myślach coraz bardziej zagubionej Ani. Kiedy po kilku tygodniach chłopak ponownie pojawił się, chwytając za dłoń i tym samym w ostatnim momencie ratując rozkojarzoną dziewczynę przed wkroczeniem na pasy tuż pod koła rozpędzonego samochodu, odważyła się spojrzeć głębiej w jego iskrzące oczy. A on, jak na złość, właśnie je zamknął, trzymając Anię nadal za dłoń i wdychając z lubością delikatny aromat perfum.
– Mmm… Fiołki. Ten twój zapach jest zniewalający, królewno. Rozpoznam go wszędzie – uśmiechnął się i spojrzał czule, poprawiając spadający na czoło, niesforny kosmyk jej lekko poskręcanych włosów. – Chyba będę musiał zostać twoim cieniem albo osobistym ochroniarzem, bo w najrozmaitsze opresje wpadasz częściej niż ktokolwiek.
Moment wystarczył, aby nareszcie dokładniej przyjrzała się jego nietypowym powiekom.
– To dlatego nazywają cię czterookim… – zawiesiła głos.
– …dziwadłem – dokończył z szerokim uśmiechem. – Tak, to dlatego.
– Przepraszam. Nie to miałam na myśli.
– Spokojnie, nie przeszkadza mi takie przezwisko, co najwyżej bawi. Istotnie mam dwie pary oczu.
– Niekoniecznie. To przecież tylko tatuaż.
– Jesteś pewna?
– Oczywiście!
– Skąd to przekonanie?
– Bo… Nikt nie ma czterech oczu.
– Mam ich więcej, ale o tym później, królewno – powiedział tajemniczo.
– Więcej? Jak to? Masz jeszcze jakieś?
Potwierdził skinieniem głowy, po czym zamknął znów powieki, ukazując wytatuowane na nich iskrzące źrenice i długie rzęsy. Nagle jedno z oczu mrugnęło porozumiewawczo do Ani. Dziewczyna aż podskoczyła i cicho krzyknęła ze zdumienia.
Chłopak roześmiał się, szarmancko ucałował jej dłoń, lekko się skłonił i pomachał, odchodząc powoli.
*
Odtąd co noc śniła pełne dramatyzmu sceny. Początkowo nie zdawała sobie sprawy z jego obecności w tych wizjach i dawała się wciągnąć w pełne niebezpieczeństw i zagrożeń akcje, ale z czasem dostrzegła, że jeden z bohaterów jej snów coraz bardziej przypomina tajemniczego ucznia klasy maturalnej. Przenosząc się w bliżej nieznane miejsca i czasy, Ania widziała go, podczas gdy sama grała równorzędną rolę. Wkrótce zauważyła, jak ochoczo kładzie się co wieczór do łóżka, z jakim wyczekiwaniem pragnie poznać kolejne odcinki serialu o losach bohaterów. Żyła już głównie tymi snami, nie potrafiła skupić się na niczym innym. Pragnęła ich bardziej niż czegokolwiek, zwłaszcza że nieznajomy nagle przepadł. Nie mogła sobie darować, że nie zapytała go o imię, natomiast we wszystkich snach nazywał się Mulukarim. Ona natomiast nosiła tam imię Arganna.
Szkołę, bal karnawałowy czy klasówki, zajmujące jeszcze do niedawna całą uwagę, odsunęła na dalszy plan, a potęgujące się uczucie zamroczenia oraz silne migreny coraz częściej nie pozwalały Ani wychodzić z domu, stopniowo przykuwając ją do pokoju i zmuszając do pozostania w nim. Realne życie niejako zostało odcięte, nie liczyło się, stanowiło tło niezwykle realistycznych, sennych wizji.
Kiedyś, gdy leżała z przeszywającym bólem głowy i migoczącymi mroczkami przed oczami, zdawało jej się, że słyszy tuż obok stłumiony płacz mamy.
– Proszę wybaczyć, pani Leśniewska, ale niczego już nie da się zrobić. – Głos mężczyzny był znajomy.
– Panie doktorze… – Mama zaczęła znowu płakać.
– Nowotwór złośliwy w tak poważnym stadium to właściwie wyrok. Rak mózgu i do tego przerzuty. Tyle przerzutów! Medycyna jest w tym momencie bezradna. Przykro mi, ale może już pani tylko opiekować się córką, dopóki… – zawiesił głos, a może to potęgujący się płacz mamy zagłuszył jego dalsze słowa? Rozkojarzona Ania nie była pewna, zapadała znowu w upragniony, kojący sen.
Tymczasem w mroku pod oknem zasypiającej dziewczyny rozległ się szept śniadocerego chłopaka:
– Proszę, wytrzymaj jeszcze, królewno…
*
Dzwonek do drzwi nakazał pogrążonej w rozpaczy mamie otworzyć.
– Dzień dobry. – Ognistooki chłopak spojrzał z troską na zniszczoną twarz kobiety.
– Słucham?
– Jestem znajomym Ani.
– Ona już nie rozpoznaje nikogo. – Głos płaczącej załamał się.
– Nie zamierzam przeszkadzać. Przyniosłem jej wodę.
– Wodę? Dziecko drogie! Przepraszam bardzo… – przerwała, zażenowana własną bezpośredniością wobec nieznajomego. – Młodzieńcze, woda nic nie da. Potrzebny nam cud.
„A zatem jestem” – pomyślał Mulukarim.
– Potrzebny nam cud, a te nie istnieją...
– Kto wie? Warto spróbować. Ania bardzo ją lubi – skłamał i pokazał niedużą butelkę w dłoni. – Jestem przekonany, że pomoże.
– Cóż, woda jeszcze nikomu nie zaszkodziła, podam jej. Nic więcej już zrobić nie mogę...
– Do widzenia. – Złożył ukłon i odwrócił się.
Poczekał za zamkniętymi drzwiami domu i odszedł uśmiechnięty dopiero wtedy, gdy usłyszał radosne okrzyki zaskoczonej mamy, niedowierzającej w błyskawiczne uzdrowienie umierającej córki.
– Spełniło się, królewno – szepnął do siebie zadowolony.
*
– A to naprawdę były sny?
– Nie, to był inny wymiar całkiem nowej czasoprzestrzeni. Jeśli jednak wolisz traktować go jako sen, masz prawo. To ty jesteś autorką.
– I twoim zdaniem mam opisać wszystkie te sny, tak jakbyśmy się wcześniej nie znali? – Ania przytuliła się do niego, siedząc na ławce przed domem. Chustka na głowie przypominała niebiesko-zieloną flagę Dezgonu z charakterystycznymi herbami.
– Tak.
– Nie będzie to całkowicie zgodne z prawdą.
– Fakt. Będzie jednak bardziej poruszające. A przecież chcesz, by twoja pierwsza powieść wpłynęła na emocje czytelników.
Milczeli przez moment.
– Czy rzeczywiście byłam tak poważnie chora?
– Tak.
– I potrzebowałam cudu? I ty mnie uratowałeś?
Przytaknął.
– Bo cuda się zdarzają?
– Voilà! Oto jestem.
– Ty sam jesteś cudem?
– Przeczytaj moje imię od końca.
– Faktycznie! – Spojrzała zdumiona. – Miraculum oznacza po łacinie cud!
Znowu chwilę o czymś myślała.
– Nie ja jedna doświadczyłam w życiu cudu.
– To prawda. Czasem jest to wybitny specjalista, uzdrowiciel, nowy lek albo przełom w chorobie. Bywa też, że cudem staje się sam człowiek i wielka siła, jaka w nim drzemie. Dla ciebie cudem jestem ja, królewno.
– Ale przecież nie wszyscy zdrowieją.
– To, że umiera ciało, nie oznacza, że umiera człowiek. On zdrowieje, tylko w innym wymiarze czasoprzestrzeni.
– Naprawdę?
– Tak, moja królewno. Najważniejsza jest wiara. To ona czyni cuda, ona je przywołuje, przyciąga. Trzeba zawsze wierzyć. Do końca. Nie ma rzeczy niemożliwych.
Ania znowu zadumała się.
– Rozmaitych czarodziejów było wszak tak wielu...
– W rzeczy samej. I z żadnym z nich nigdy nie zamierzałem konkurować, bo do niczego nie jest mi to potrzebne. – Przytulił ją znów.
– Dobrze, zatem opiszę naszą historię. Mam zacząć od spotkania całkiem nieznajomych sobie ludzi?
Kiwnął głową i wstał, mówiąc:
– To zaciekawi i zachęci do sięgnięcia po kolejne części.
– Jeszcze sama ich nie znam – stwierdziła z udawanym wyrzutem.
– Takich spotkań w różnych czasoprzestrzeniach jest całe mnóstwo. Będziesz je odkrywać stopniowo – dodał z tajemniczym uśmiechem.
– Zawsze jestem w nich królewną, a ty magiem?
– Nie, nie zawsze.
– A te wszystkie stwory? Wydają się dziwnie znajome.
– W rzeczy samej. Mogłaś już o nich czytać lub słyszeć, bo wiele występuje w różnych kulturach, podaniach czy legendach.
– Ktoś przeczyta i powie: „Przecież to już było!”.
Roześmiał się.
– Wszystko już było.
– Nawet my oboje?
– Nie, my jesteśmy niepowtarzalni.
– Ale…
– Ciii... O nic więcej nie pytaj. Pisz. Wiem, że nie możesz się już doczekać.
Ania usiadła bokiem, opierając się o niego plecami i włączyła wyjęty z torby laptop.
Połacie leśne Prestanii bywają wielkie i niedostępne. Ciągną się na ogromnych przestrzeniach i nierzadko bywa, że przez cały rok, dzień po dniu, spowite są gęstymi, mrocznymi mgłami. W taki właśnie zadrzewiony las trafił postawny, młody, niespełna dwudziestoletni mężczyzna jadący na koniu w stronę Dezgonu, gdzie – jak przepowiedział proroczy sen – miało się spełnić jego wielkie, dziejowe przeznaczenie. Zwał się Mulukarim i był czarnoksiężnikiem, a czas miał pokazać, że najpotężniejszym w dziejach wszystkich czasoprzestrzeni, jakie kiedykolwiek i gdziekolwiek istniały.
Młodzieniec urodził się jako człowiek, swą moc zawdzięczał zaś dobrym, magicznym istotom, które ocaliły go od szybkiej śmierci. Jako dziecko był bowiem zbyt ciekawym świata w porównaniu do rówieśników, przez co pewnej nocy opuścił rodzinną wioskę i wszedł do Lasu Śmierci, gdzie grasowały krwiożercze potwory stworzone przez niejaką Panią Ciemności.
Mulukarim, nazywany zdrobniale Karimem, nie zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, jakie grozi człowiekowi (a zwłaszcza dziecku) przy kontakcie ze Złą Magią. Chłopiec dotknął rączką trującego kwiecia (teraz, jako wprawny mag, najpewniej odrzekłby, że były to Pączniki Węgielne – magiczne, trujące rośliny powodujące szybką śmierć w męczarniach) i natychmiast padł na ziemię. Straciwszy przytomność, czuł tylko przeszywający ból, który nasilał się z każdą minutą. Ku swojemu zdziwieniu po niespełna godzinie malec obudził się na ujmująco pachnącej łące, a jego samopoczucie uległo znacznej poprawie. Wówczas zrozumiał, że z nieznanego powodu Dobre Moce uratowały mu życie, wyznaczając go jednocześnie do rzeczy wielkich i epokowych w dziejach całego Wszechświata.
Od tamtej pory został również obdarowany magicznymi zdolnościami, które ułatwiały pomoc innym oraz spełnianie proroczych wizji. Ostatnia z nich dotyczyła wielkiego zamku w Dezgonie oraz tamtejszego władcy.
*
Jadąc w stronę Zachodu, zbaczając nieco z głównych traktów handlowych czy leśnych i wybierając te poboczne, celem uniknięcia intruzów, młodzieniec posłyszał nagle rozpaczliwe wołania o pomoc. Pospieszył zatem czym prędzej w kierunku, skąd dochodziły krzyki.
Na niewielkiej polanie siedziało niedaleko siebie kilka związanych osób, zaś dookoła leżały pokotem ciała zabitych rycerzy i służby. Nad nimi triumfalnie stali rozbójnicy z siekierami i kuszami w rękach. Ich niechlujne, brodate oblicza żądne były krwi i mordu. Śmiejąc się i wykrzywiając twarze o paskudnym wyglądzie, brutalnie kopali powiązanych przy okolicznych drzewach zakładników, którzy resztkami sił wzywali pomocy, pewni już swej zguby i nieszczęśliwego losu.
Mulukarim ocenił z daleka, jak wielu jest złoczyńców, zamknął na moment oczy, ukazując na powiekach wytatuowane, otwarte źrenice w kolorze ciemnego miodu, po czym podniósł do góry dłonie i mocno nimi cisnął zebrane sprzed siebie powietrze, a wszyscy zbóje jak jeden unieśli się najpierw nieznacznie, zdumieni i rozwścieczeni, a następnie padli na ziemię martwi.
Zakładnicy błyskawicznie zamilkli, zastygli w bezruchu, próbując dostrzec w nadlatującej nagle, nie wiedzieć skąd, gęstej mgle, jaki był powód tak rychłego zgonu ich oprawców i kto lub co straszliwego się do nich zbliża. Postać ubranego w ubogie szaty wiejskiego biedaka wyraźnie ich uspokoiła, bo zaczęli ponownie lamentować, płakać i błagać go o uwolnienie. Tak się przynajmniej Karimowi wydawało, lecz kiedy podszedł bliżej, usłyszał żałosne krzyki:
– Szlachetny panie, kimkolwiek jesteś, dziękujemy dobrym duchom, że nam ciebie zesłały, lecz ratuj teraz króla! Panie, ratuj króla!
Czarnoksiężnik podszedł do najbliższego ciała majaczącego we mgłach, leżącego z dala od wszystkich ocalałych i zakutego w srebrną zbroję. Dojrzał na niej charakterystyczne herby oraz złote pierścienie na odsłoniętych palcach.
– Ratuj ojca, panie! – krzyczał młody, najwyżej siedemnastoletni młodzieniec powiązany sznurami przy drzewie i ubrany w szaty nie gorsze niźli te, jakie noszą książęta i królewicze, choć teraz mocno potargane i przybrudzone wskutek walki ze złoczyńcami.
Mag podszedł jeszcze bliżej do ciężko rannego, który dawał słabe oznaki życia. Zdjął część jego zbroi, aby królowi lżej było oddychać, dotknął prawą dłonią ust leżącego i zamknął na moment oczy, wypowiadając przy tym szeptem tajemne słowa. Następnie niezauważalnie dla zakładników musnął dłonią swoje skryte pod szatami, czarodziejskie piąte oko tkwiące w medalionie zawieszonym na szyi.
Władca wyraźnie otrzeźwiał, stopniowo doszedł do siebie, a rany, z początku śmiertelne, zaczęły powoli się zabliźniać. Przybysz podał mu wody z jednej ze swoich wypełnionych po brzegi sakw zatkniętych przy siodle. Król zaczął niemrawo to zamykać, to znów otwierać oczy, pijąc łapczywie małymi łykami.
Widząc swego monarchę wracającego do sił, siedzący przy drzewach ludzie odetchnęli z ulgą. Przyglądali się niepewnie wybawcy. Tymczasem on szybko oswobodził zakładników. Młodzieniec, najwyraźniej królewicz, pognał, ile tylko miał sił, do leżącego króla, inni zaś z wolna powstawali z ziemi.
Jedną z uwięzionych była niezwykłej urody młoda niewiasta, dziewczyna jeszcze, na oko może osiemnastoletnia, o bujnych, włosach w kolorze lnu i błękitnych, wręcz przeźroczystych oczach, cerze jasnej i delikatnej oraz pięknie wykrojonych, pełnych ustach. Mag na chwilę oniemiał, zachwycony jej urodą. Podał rękę, pomagając powstać i pokłonił się nisko z należnym szacunkiem.
– Pani, twa piękność czyni niezwykłym cały świat dookoła ciebie, jednocześnie przyćmiewając blaskiem wszystko i wszystkich.
Dziewczyna uśmiechnęła się i opuściła oczy, nieco speszona takim powitaniem. Zapachniała ujmująco fiołkowymi perfumami, które odtąd stały się dla maga najwspanialszą z woni.
– Dziękuję, panie, za oswobodzenie i za te przemiłe słowa. Komuż mamy zawdzięczać ten ratunek, za który dozgonnie wdzięczni ci będziemy?
– Nazywam się Mulukarim, dla przyjaciół Karim – powiedział, ponownie skłoniwszy się nisko. – Zmierzam do Dezgonu, lecz pewnie w tych lasach zbłądziłem nieco, zatem chętnie pomogę wam w dalszej drodze, a potem poszukam swojej.
– Szczęście, jak widać, sprzyja zarówno nam, jak i tobie, szlachetny Mulukarimie – rzekł młody królewicz. – Ocaliłeś życie memu ojcu, samemu Umerowi Wessonowi, zwanemu Sprawiedliwym, królowi Dezgonu, a także nam: mej kuzynce, królewnie Argannie, jej dalekiej krewnej i służce, królewnie Celii oraz mnie, jedynemu następcy tronu, Sergenowi.
Unosząc miecz i dosiadając z trudem – wskutek zadanych ran – konia, wydał się teraz dużo starszy i dostojniejszy, niźli z początku. Mulukarim oniemiał, zaskoczony i rozradowany tymi słowami.
– Panie, pozwól złożyć sobie pokłon, należny ci jako władcy wielkiemu i sławnemu aż po krańce ziemi! – powiedział, kłaniając się nisko Umerowi, układanemu akurat przez wyswobodzonych służących na stworzone z gałęzi nosze. – I ty, Sergenie Wessonie, a także ty, nad wyraz piękna i mądra królewno Arganno. I ty, królewno Celio.
Odpowiedzieli mu z uśmiechami, lekko skłaniając głowy i dosiadając swoich koni. W duchu raz jeszcze dziękowali bogom, że go zesłali, by uratował ich z rąk zbójców.
– Zapraszamy na zamek. Dokładnie kogoś takiego nam teraz potrzeba, zacny Mulukarimie. Po mrocznych latach kaźni i okrucieństw, jakich dopuszczał się poprzedni, obalony przed rokiem uzurpator względem starej religii, czas na nowe kierunki i dzieła całkiem innej polityki Dezgonu, które właśnie rozpoczął mój ojciec, odzyskując zagarnięty zdradziecko tron. Wracamy akurat wspólnie z kolebki Dobrej Magii – Groty Jaszczurzej, gdzie wszystko miało swój początek i gdzie po odbyciu nakazanej nam jako następcom mordercy pokuty poprzysięgliśmy przed kilkoma dniami nie prześladować w przyszłości wyznawców magii, byleby tylko służyła ona dobru i dobrem była kierowana. Dekrety zostały już przygotowane, podpisane i przypieczętowane przez ojca. Rozesłane po całym kraju wchodzą właśnie w życie. Będziesz nam odtąd służył mądrymi wskazówkami, a także mężnymi czynami, jak ten, któregoś tu dokonał.
– Tak, rad jestem bardzo i z szacunkiem przyjmuję zaproszenie. To moje przeznaczenie, łaskawy panie – rzekł Sergenowi – wyjawione mi podczas ostatniego snu proroczego, tak wyraźnego, jak żaden inny dotąd.
– I ja chętnie zasięgnę nauk tak znamienitego mistrza – powiedziała z uśmiechem Arganna, na co Mulukarim, siedząc już na przygotowanym dlań koniu – jego rumak bowiem, strudzony wielodniowym marszem, odpoczywał obok – dotknął prawą dłonią okolic serca i skłonił się nisko, odpowiadając jej tym samym.
*
Udali się zatem do Dezgonu, jadąc powoli, aby rannego i wracającego stopniowo do zdrowia króla zbytnio nie męczyć ani nie urażać gojących się ran na nierównych traktach.
A kraj był urokliwy, dostatni, bogaty, urodzajny, o malowniczych widokach i wspaniałych, okazałych warowniach, z których bez wątpienia najpiękniej prezentowała się siedziba królewskiego dworu.
Przybyli na zamek wieczorem, kiedy już zapadł zmrok, a dwór cały oczekiwał wciąż z niepokojem powrotu swego władcy z dalekiej pielgrzymki.
Na własne życzenie mag otrzymał komnatę na poddaszu wielkim i przestronnym, z mnóstwem okien wychodzących na wszystkie strony świata, z basztą górującą nad całym wielkim zamczyskiem.
Przygotowując tam swe posłanie i przenosząc mozolnie po piętrach rzeczy przywiezione w sakwach, usłyszał po drodze na schodach ciche kroki. Jak się okazało, to lady Arganna przechadzała się po zamkowych krużgankach, znowu nie mogąc spać. Światły mistrz polecił jej położenie się do łoża ze specjalnym amuletem – a był nim podarowany jej teraz niewielki wisiorek zawierający garść utłuczonych ziół – zapewniając o szybkim zaśnięciu i spokojnym odpoczynku, co istotnie nareszcie ją spotkało po tylu nieprzespanych wcześniej nocach.
Tak oto wyglądało pierwsze spotkanie sławnego czarodzieja Mulukarima z jego życiowym przeznaczeniem – i tym bliższym sercu, i tym bliższym umysłowi.
Wstęp Czterookie dziwadło
CZĘŚĆ PIERWSZA
Cover