Parch - Piotr Patykiewicz - darmowy ebook

Parch ebook

Piotr Patykiewicz

3,8

Opis

Darmowe opowiadanie z uniwersum „Dopóki nie zgasną gwiazdy” Piotra Patykiewicza

Około trzystu lat temu na Ziemi rozpoczęła się istna apokalipsa. W wyniku Upadku miliardy zginęły, Słońce zniknęło, a planetę skuł lód.

 

Ale to nie był jeszcze koniec świata i ludzkości.

 

Nowa rzeczywistość oraz zupełnie nieoczekiwane zagrożenia zmusiły ludzi do osiedlania się wysoko w górach. I tam, mimo ciężkich warunków, podjęli wyzwanie i zaczęli wieść normalne życie. Prawie… Oto bowiem wśród licznych niebezpieczeństw czyhających na ocalałych narodziła się tajemnicza choroba – Parch. Zdaje się, że nie ma na nią lekarstwa. Zarażeni – skazani na długotrwałą i bolesną agonię – zmuszani są do włóczęgi. Żadna chata ich nie przyjmie, w żadnej osadzie nie znajdzie się choć skrawek miejsca dla nich. W męczącej podróży do Cienistej Kotliny – jedynego miejsca, gdzie mogą spokojnie dożyć swoich dni – parchaci zdani są tylko na siebie.

Nie każdemu jednak podoba się tak poniżający los…

 

Niezależna fabularnie historia umieszczona w postapokaliptycznym świecie. Nie ma tu mutantów i madmaksowych rajdów przez radioaktywne pustkowia, zamiast tego ziemię (Polskę?) skuła wieczna zmarzlina, a obejścia strzegą białe niedźwiedzie. W zmaganiach bohaterów nie chodzi jedynie o to, żeby ocalić własną skórę, ale także – całkiem dosłownie? – duszę. Nietypowo. I smacznie.

Michał Cetnarowski, „Nowa Fantastyka”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 68

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (306 ocen)
95
91
94
22
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
PrzemoD

Nie oderwiesz się od lektury

Warto przeczytać. Dobre.
00
Claudyna5

Nie oderwiesz się od lektury

poruszająca!
00
simonsith

Całkiem niezła

fajne krótkie opowiadanko w znamy nam już swiecie
00
kigashi14

Nie oderwiesz się od lektury

Krótkie opowiadanie ale jakże treściwe, bardzo mi przypadł do gustu taki styl pisania.
00

Popularność




Piotr Patykiewicz

Parch

Rocznik 1973. Na koncie ma kilka książek fantastycznych dla dorosłych i młodzieży oraz kilkanaście opowiadań w czasopismach i antologiach. Właśnie ukazuje się jego najnowsza powieść „Dopóki nie zgasną gwiazdy”.

„Parch” to niezależna fabularnie historia umieszczona w tym samym postapokaliptycznym świecie. Nie ma tu mutantów i madmaksowych rajdów przez radioaktywne pustkowia, zamiast tego ziemię (Polskę?) skuła wieczna zmarzlina, a obejścia strzegą białe niedźwiedzie. W zmaganiach bohaterów nie chodzi jedynie o to, żeby ocalić własną skórę, ale także – całkiem dosłownie? – duszę. Nietypowo. I smacznie. (mc)

Przez kilka dni, dopóki w sakwie miał suchary i trochę wędzonego foczego mięsa, a w bukłaku kumys, Anatol maszerował od świtu do zmierzchu szerokim górskim grzbietem. Ustępował z drogi psim zaprzęgom, unikał wzroku ludzi, a gdy szlak wiódł przez którąś z zamieszkałych przełęczy, schylał głowę, głębiej naciągał kaptur i potrząsając kołatką, przyspieszał kroku.

Dopóki to było możliwe, chciał uniknąć upokorzeń, choć wiedział, że to głupie. Tacy jak on nie mieli prawa do wstydu.

Po tygodniu skończyły się zapasy. Jeszcze przez dwa dni uparcie człapał na czczo, ale w końcu osłabł tak bardzo, że powlókł się za śladami płóz, które skręcały w bok od głównego grzbietu. Niebawem zobaczył dymy jakiegoś odosobnionego przysiółka, w kojcu wściekle ujadały psy. Gdyby podszedł za blisko, gospodarz mógłby go poszczuć.

Położył w śniegu swoją żebraczą miseczkę, cofnął się o kilka kroków i przykucnął.

Czekał długo, od południa prawie do zmroku. Przygarbiony człeczyna kilka razy wychodził na obejście, narąbał drew, nakarmił psy, zajrzał do koziej obórki, lecz ani razu nie spojrzał w jego stronę. Dopiero gdy słońce na dobre sczerwieniało, przydreptała siwa kobieta, z gołą głową, bez kożucha, buchająca kuchennymi woniami. Bez słowa rzuciła mu do miski zmrożony kawałek sera i jakiś gnat z resztkami mięsa. Zawróciła i odeszła szybko, nie oglądając się więcej.

Wiedział, że nie dała mu tej jałmużny z litości, ale po to, żeby wreszcie sobie poszedł.

***

Zlekceważył początkowe oznaki – częste bóle głowy, bezsenność, powracającą gorączkę. Nie przejął się także swędzącymi przebarwieniami, które zaczęły pojawiać się na skórze. To narzeczona pierwsza domyśliła się prawdy, gdy któregoś słonecznego dnia zasłabł przy mieleniu w żarnach żołędzi na mąkę.

Chciał ją potem przytulić i pocałować, ale zesztywniała w jego ramionach i odwróciła twarz. Tego samego dnia zawiadomiła starszyznę.

Anatol rozumiał ją. Postąpiła słusznie, według prawa, dla dobra całej osady. Był przecież piekarzem, ludzie jedli jego chleb. Zresztą nawet gdyby tego nie zrobiła, sam odszedłby od niej. Nie chciał, żeby patrzyła, jak się zmienia. Nie zniósłby obrzydzenia w jej oczach, które daremnie starałaby się ukryć.

Na egzekwie do małego kamiennego kościółka przyszli wszyscy sąsiedzi i krewni. Tak nakazywał obyczaj. Jako nieczysty został uznany za zmarłego, każdy więc musiał pochować go w swoim sercu. Stary kapłan, który ochrzcił go przed trzydziestu laty, nałożył mu na głowę szeroki czarny kaptur.

– Dla ciebie słońce na zawsze zgasło. – Podał mu kołatkę, żebraczą miskę i podróżny kij. – Poszukaj cienia, ukryj się w nim i nie wracaj nigdy.

Anatol skinieniem głowy potwierdził, że rozumie, czego się od niego żąda.

Kiedy szedł w stronę wyjścia, nikt nie pochwycił jego wzroku. Twarz narzeczonej ukryta była za czarną żałobną zasłoną, nie pozwolono mu już zbliżyć się do niej. W gruncie rzeczy tak było lepiej. Nie wiedziałby, co jej powiedzieć – umarli nie przemawiają przecież do żywych.

***

Na parcha nie było lekarstwa. Nie mogło być; ta plaga nie należała wszak do przyrodzonego porządku rzeczy, jak inne choroby, nawet najcięższe. Wiedziano przynajmniej tyle, że rozpętał ją Lucyfer, który przed trzystu laty, strącony z niebios, upadł na ziemię i skaził ją na zawsze jadem swojej złości. Była pamiątką po końcu świata – dla tych nielicznych, którzy go przetrwali. Jak echo Apokalipsy.

Anatol nie miał pojęcia, jak się zaraził. Zapewne od nikogo znajomego; całe życie spędził w spokojnej okolicy, nigdy nie schodził z gór w poszukiwaniu przygód. Jednak w dni targowe do osady zajeżdżało sporo obcych, a przecież nie mógł przyglądać się zbyt natarczywie każdemu, kto odwiedzał jego piekarnię. Kupował żołędzie i szyszki na mąkę od zbieraczy, którzy całymi tygodniami ryli pod lodem w dolinach, na odludziu – a tam najłatwiej złapać parcha, jak zresztą każde inne plugastwo. Prawie wszyscy mieli na twarzach blizny i plamy po odmrożeniach. Gdyby trafił się między nimi nieczysty, łatwo mógł to zataić, zwłaszcza na początku.

Przed wygnaniem pouczono go, że lepiej wędrować w grupie, ale kiedy po raz pierwszy usłyszał z oddali dźwięk kołatki, zboczył ze szlaku i ukrył się za zaspą. Wpojony w dzieciństwie strach przed parchatymi wciąż jeszcze chwytał go za gardło, choć teraz był przecież jednym z nich. Nie chciał oglądać z bliska ich zniekształconych twarzy, dotykać kikutów, słuchać bełkotliwych głosów; pewnie dlatego, że nie chciał myśleć o tym, kim on sam stanie się za parę miesięcy czy lat.

Nikt nie powiedział mu dokładnie, jak długo będzie musiał wędrować do Cienistej Kotliny. Wiedział tylko, że to daleko; na tyle daleko, aby ludzie na co dzień mogli udawać, że wcale jej nie ma. Miał przed sobą prawie całe lato, żeby tam dotrzeć, aż do jesiennych śnieżyc, kiedy na szlaku zamrze wszelki ruch. Gdyby potem ktoś spotkał go między żywymi, mógłby go zabić bez ostrzeżenia. A nawet powinien.

Nie wolno mu było zabierać w drogę niczego cennego, lecz zdołał przemycić w cholewie buta swój srebrny szkaplerzyk, który nosił od dzieciństwa. Dzięki niemu wciąż czuł się człowiekiem. Przynajmniej tak długodopóty, dopóki był sam.

***

Małe kopułki kolib sterczały przy trakcie co dwie, trzy godziny marszu. Wzniesione z bloków zmrożonego śniegu, o niskim wydłużonym wejściu, z otworem dymnika u góry, miały służyć nieczystym za schronienie w drodze, aby nie zakradali się nocą do kozich zagród. Inni podróżnicy nigdy tam nie zaglądali; czasem ktoś miłosierny podrzucał do środka wiązkę szczapek, trochę suszonego mchu albo foczego tłuszczu.

Tego wieczora Anatol nie natknął się jednak na żadną kolibę ani nawet na starą niedźwiedzią gawrę. Było już prawie całkiem ciemno, gdy wypatrzył wreszcie lichy szałas, postawiony przy bocznej dróżce, zrytej aż do gołej skały przez pnie drzew, które drwale wciągali tędy z martwego lasu w dolinie. Nie poczuł dymu, nie dostrzegł na śniegu żadnych śladów, więc podszedł śmiało. Marzył tylko o tym, żeby zdjąć buty, posmarować rozbabrane pęcherze na stopach odrobiną niedźwiedziego sadła, a potem skulić się w suchym kącie i zamknąć oczy.

Zdążył schylić się przed niskim wejściem, gdy z dołu nadbiegło dwóch ludzi – młodszy, prawie dzieciak, trzymał pochodnię, barczysty drwal siekierę. Nie krzyczeli, nie grozili. Było jasne, że nie chcą go przepędzić, tylko zatłuc. Rzucił się do ucieczki, ale zawadził połą kożucha o sterczący ze ściany szałasu sęk i upadł.

– Stać! – usłyszał raptem ostry krzyk. Podniósł głowę.

Od drugiej strony traktu zbliżał się nieczysty w kapturze. Odkorkował przewieszony przez ramię bukłak, pociągnął mocno, ale nie przełknął, tylko strzyknął przez zęby czerwoną strugą.

Tamci dwaj zatrzymali się od razu, zadyszani i czujnie przygarbieni.

– Jeśli macie ochotę, mogę zabrać was ze sobą do piekła. – Potrząsnął bukłakiem. – Wystarczy, żeby padła na was jedna skażona kropla.

Napastnicy spojrzeli po sobie, a potem zaczęli cofać się z wolna. Gdy nieczysty zrobił krok w ich stronę, młody zgasił pochodnię w zaspie. Zaskrzypiały oddalające się pośpiesznie kroki.

Obcy zsunął kaptur na plecy, ale było za ciemno, żeby Anatol mógł zobaczyć jego twarz.

– Od niedawna w drodze, prawda? Jestem Frano. Trzymaj się mnie, a nie zginiesz. – Znowu się napił, tym razem przełknął głośno; podniósł sakwę, którą wystraszeni drwale porzucili na drodze. – Przynajmniej nie tak od razu.

***

Nie wyglądał aż tak strasznie, chociaż parch zdążył odcisnąć na jego twarzy swoje piętno. Stracił kawał nosa i oboje uszu; wargi, przecięte na ukos siną blizną, zrosły się krzywo, pozostawiając częściowo odsłonięte dziąsła. Nie był już młody, ale wciąż jeszcze bardzo krzepki. Potrafił uśmiechać się tak beztrosko, jakby chwilami zapominał, kim jest.

Gdy Anatol otrzepał się ze śniegu i chciał iść dalej, nieznajomy czknął i wzruszył ramionami.

– Ledwie stoisz na nogach. Spadniesz po ciemku z urwiska albo utkniesz gdzieś w zaspach i odmrozisz jaja.

– Tamci mogą wrócić…

– Dopóki psy będą wyczuwać nasz smród, żaden drwal ani myśliwy nie zbliży się do tego szałasu.

W ciemnym, dusznym wnętrzu czuć było zjełczałym tłuszczem i trocinami. Frano po omacku znalazł w kącie stertę szczap i suchy mech na podpałkę. Oczyścił ze śniegu dymnik nad niewielkim paleniskiem, rozniecił ogień i rozsiadł się wygodnie na łysawej lisiej skórce.

– Taa… – westchnął z zadowoleniem, zajrzał do sakwy. – Rozgość się, przyjacielu. Czasem dobrze jest być parszywym wyrzutkiem.

Anatol oparł się o ścianę, przymknął oczy.

– To kradzież.

– Kpisz? Przecież po nas nikt już tego nie tknie. Co my tu mamy? – Pociągnął nosem. – Chyba wędzone szczurze wątróbki?

Postawił przed Anatolem kopiastą miskę, ale ten nie poruszył się. Frano parsknął, zniecierpliwiony.

– Nie chcesz, to nie jedz. Możesz nawet zdychać z głodu, tylko zaczekaj z tym do jutra. Nie lubię patrzeć na taką ostentację.

Anatol z wahaniem przeżuł garść wątróbek. Po następną sięgnął już śmielej.

– Tak