Tajemnica mroku - Piotr Patykiewicz - ebook + książka

Tajemnica mroku ebook

Piotr Patykiewicz

3,0

Opis

Tajemnicza podróż w głąb ziemi i… własnych lęków.
Dziara i Obły znają się od dziecka ale nie łączy ich przyjaźń. Los rzuca ich w końcu do jednej klasy. Podczas klasowej wycieczki do kopalni chłopcy przypadkowo odłączają się od grupy i trafiają do tajemniczych podziemi, w których… coś się czai. Zaczyna się dramatyczna walka o wydostanie na powierzchnię. Ale nie chodzi tu tylko o ucieczkę z mrocznych korytarzy, każdy z chłopców stacza także bitwę z samym sobą…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 351

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (4 oceny)
0
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr Patykiewicz

Tajemnica mroku

Copyright © by Piotr Patykiewicz, MMXVII

Wydanie I

Warszawa MMXVII

Dzień bez słońca

Od samego początku wszystko układało się jak najgorzej.

Październikowy ranek był szary i deszczowy. Bartek, którego z powodu mało sportowej sylwetki powszechnie nazywano Obłym, zerknął zza firanki na ulicę. Skuleni, zakapturzeni przechodnie dreptali śpiesznie, autobusy rozchlapywały kałuże, a wiatr ogałacał drzewa z pożółkłych liści. Westchnął głęboko. Znał, oczywiście, powiedzenie, że w taką pogodę nie wygania się nawet psa, ale też wiedział, że w tym brutalnym świecie zwyczajnemu nastolatkowi nie przysługują tego rodzaju przywileje. Z ciężkim sercem wrzucił do plecaka książki, zeszyty i kanapki.

Nigdy nie lubił szkoły, a tego roku znielubił ją jeszcze bardziej. Przez Dziarę.

Dziara pojawił się na początku września, zupełnie niespodziewanie – jak wszystkie nagłe nieszczęścia. Wkroczył do klasy bez żadnego skrępowania, z rękami w kieszeniach, łaskawie burknął Modliszce „dzie-bry” i rozsiadł się swobodnie w ostatniej ławce, wyciągając nogi daleko przed siebie. Nie mógłby wywrzeć bardziej wstrząsającego wrażenia, nawet gdyby przybył z odległej galaktyki. Ostrzyżony na jeża, z drutem kolczastym wytatuowanym wokół ramienia, w czarnym podkoszulku z czteroliterowym skrótem hasła obrażającego policję, rażąco odstawał od wizerunku przeciętnego gimnazjalisty. Z początku Obły nawet go nie rozpoznał, dopiero gdy Modliszka przedstawiła go z nazwiska jako nowego ucznia, z najgłębszej otchłani pamięci napłynęło to jedno jedyne wspomnienie, które przez tyle lat daremnie starał się wyprzeć.

To się wydarzyło, kiedy miał ledwie sześć lat.

Bawił się z kolegami na podwórku w chowanego. „Podwórkiem” przywykli nazywać kawałek trawnika przed blokiem, wciśnięty między parking, ulicę i pawilon handlowy. Były tu mały, mocno wysłużony plac zabaw, kilka ławek, żywopłot, parę rachitycznych drzewek, trzepak i boisko do koszykówki z pourywanymi koszami, o wyraźnie pofałdowanym asfalcie. Niewiele atrakcji, ale wówczas był to dla nich cały świat, pełen nieograniczonych możliwości i tajemnic, które dopiero czekały na odkrycie.

Bardzo chciał choć raz wygrać, jednak to nie było takie łatwe. Koledzy odnajdywali go zawsze bez trudu, bo z powodu jego pulchnych kształtów większość kryjówek pozostawała dla niego niedostępna. W desperacji usiłował nawet zakopać się w piaskownicy i prawie się udusił, a i ten fortel zawiódł. Gdy przyszła jego kolej szukania, w celu zwiększenia swoich szans dopuścił się drobnego szachrajstwa – odliczył do przepisowych dwudziestu szybciej, niż należało, i podglądał przez palce. Nie odczuwał specjalnych wyrzutów sumienia. Przecież gdyby wynik tej zaciętej rywalizacji zawsze i bez wyjątku był taki sam, wszyscy szybko by się znudzili. Mimo fortelu długo błąkał się wokół bloku, coraz bliższy płaczu. Któryś z chłopaków podkradł się z tyłu i ze śmiechem prztyknął go w ucho. Wreszcie wydało mu się, że czyjaś czerwona czapka z daszkiem zniknęła w cieniu pod schodami przed wejściem do bloku. Tak, to z pewnością była świetna kryjówka, ustronna i zasłonięta po bokach przez krzaki. Pobiegł tam, rozradowany, z góry smakując zwycięstwo, ale gdy rozgarnął zarośla, w wilgotnym półmroku pod betonowymi stopniami nie było nikogo.

Sterczał tam przez chwilę, zawstydzony, gdy nagle tuż koło jego nogi czmychnął spod schodów półdziki kocur, wsunął się zwinnie w szparę uchylonego okienka śmietnika i zanurkował w ciemność.

Obłemu aż się zrobiło ciepło z emocji, doznał nagłego olśnienia.

Gdy otwierał drzwi zsypu, cichutko skrzypnęły zawiasy. Z ciemnego wnętrza buchnęła nieprzyjemna woń przepełnionych kubłów i wilgotnych ścian. Zawahał się, przystanął na progu. Był tu już wcześniej parę razy przy okazji przedświątecznych porządków, kiedy pomagał ojcu wynosić różne niepotrzebne rupiecie – ale nigdy sam.

– Hej! – zawołał półgłosem. – Wyłaź, znalazłem cię!

Nie doczekał się odpowiedzi. Zdawało mu się, że mrok szumi lekko, jak w środku gigantycznej muszli.

– Wyłaź! – Spróbował być stanowczy. Zrobił pół kroku naprzód. – Przegrałeś! Wyłaź albo idę do domu!

Cisza.

Pamiętał, że włącznik światła powinien być gdzieś na prawo od drzwi. Ostrożnie przesunął się w tamtą stronę, szorując plecami po ścianie, i po omacku zaczął szukać dłonią. Spod palców z cichym szmerem sypały się kawałki złuszczonej farby. Z każdą upływającą chwilą robiło mu się cieplej, i to pomimo chłodu, który ciągnął od betonowej podłogi. Po trochu oddalał się od drzwi, ale upragniony włącznik wciąż pozostawał poza zasięgiem. Dopiero gdy odwrócił się twarzą do ściany i wspiął na palce, natrafił na niego ręką i natychmiast go przekręcił.

Pstryk – i nic.

Ciągle ten sam paskudny, gęsty mrok.

Serce zatrzepotało w nim gwałtownie. Chciał od razu uciec, ale zawadził nogą o jakieś pudło i upadł, obijając sobie boleśnie łokieć i biodro. Zanim się pozbierał, oszołomiony, ciężkie drzwi się zatrzasnęły.

Zdrętwiał ze strachu; bał się poruszyć, a nawet głośniej odetchnąć. Gdy przebrzmiało echo, cisza stała się jeszcze głębsza niż przedtem. Z podłogi zniknęła słoneczna smuga, tylko wysoko pod sufitem majaczyła brudna szyba jedynego okienka. Minęło sporo czasu, nim ochłonął na tyle, żeby się podnieść na drżących nogach.

– Głupi kawał… – wyjąkał. – I wcale nie śmieszny.

Dosłyszał szelest w ciemnościach i znów opuściła go cała odwaga. Skoczył do drzwi, ale nie potrafił znaleźć klamki, więc w popłochu załomotał pięściami w blachę.

– Wypuśćcie mnie! – zawołał. – Wszystko powiem tacie!

Był pewien, że coś się skrada do niego z tyłu. Mrok kłębił się za nim jak czarny dym. Znów coś usłyszał, jakiś chrobot na klapie kubła. Zaraz potem w okienku zakołysał się cień.

Szarpnięte od zewnątrz drzwi otworzyły się nagle. Oślepił go słoneczny blask.

– Co jest, młody? – zabrzmiał kpiarski głos w potokach światła. – Boisz się szczurów?

Tak zawarł znajomość z Dziarą, łobuziakiem starszym o całe dwa lata. Wówczas jeszcze wszyscy nazywali go po prostu Jarkiem; nowa ksywa przylgnęła do niego dużo później, po pierwszym pobycie w poprawczaku.

Widywał go potem od czasu do czasu z daleka, jak rozganiał kamieniami wróble, podpalał kosze na śmieci albo ochlapywał błotem przechodniów. Przezornie unikał z nim spotkań, a po paru miesiącach na dobre stracił go z oczu. Przypuszczał, że Jarek wyprowadził się z rodzicami, ale w gruncie rzeczy nie interesowało go to za bardzo. Bez niego podwórko wydawało się o wiele przyjemniejszym miejscem.

Gdy nagle zobaczył go znowu, po latach, i to w swojej klasie, przeżył prawdziwy wstrząs. Rozpoznał Dziarę po chwili, choć zmieniło się w nim prawie wszystko. Nie przypominał już dawnego urwisa, raczej młodocianego przestępcę. Takie samo pozostało tylko jego zaczepne, nieprzyjazne spojrzenie przymrużonych oczu.

Od razu, na gorąco, zapragnął podzielić się z kimś swoimi złymi przeczuciami. Tuż obok, jak zawsze, siedział Monster.

– Będą kłopoty – rzucił Obły, trącając go łokciem.

Monster, czyli Maciek Potworowski, pod wieloma względami był jego przeciwieństwem – wysoki, bardzo chudy, ciemnowłosy, spokojny i zrównoważony, typowy ścisłowiec, lubił analizować dogłębnie każdy problem i starał się zawsze działać według optymalnych algorytmów, nawet myjąc zęby. Poważny jak na swój wiek, może nawet za bardzo, rzadko się uśmiechał, w ogóle unikał wyrażania emocji. Kiedy się denerwował, zaczynała mu drgać lewa brew. I na tym w zasadzie kończyła się jego skąpa mowa ciała. Nie słuchał muzyki, nie cierpiał psów i kotów, odkurzał trzy razy na tydzień książki w swoim pokoju – w obawie przed roztoczami.

Pomimo tak rażącej niezgodności charakterów i zainteresowań Obły z Monsterem trzymali się razem już od lat: od zamierzchłych czasów pierwszej klasy, kiedy posadzono ich w jednej ławce. Razem odbywali tę długą, ciernistą drogę, nazywaną przymusem powszechnej edukacji; razem stanowili część najdrobniejszego planktonu na szkolnym korytarzu i razem z niego wyrastali, żeby z czasem okrzepnąć, zmężnieć i dobić wspólnie aż do gimnazjum. Uzupełniali się nawzajem. Kiedy wyszło na jaw, że Monster nie potrafi wymówić angielskiej głoski „th” bez pryskania śliną, Bartek ćwiczył z nim aż do skutku. Gdy z kolei okazało się, że Obły ma poważne trudności z prawidłową koordynacją ruchów w koszykarskim dwutakcie – gwoli prawdy trzeba przyznać, że miał poważne trudności z prawidłową koordynacją ruchów w czymkolwiek – Maciek zaaplikował mu tak katorżniczy trening, że po dwóch tygodniach mógł bez wstydu pokazać się na wuefie. Kiedy Monster wpadł beznadziejnie na mieliznę poezji romantycznej, nie był w stanie odróżnić metafory od anafory i groziła mu pała na półrocze, Obły spędził z nim kilka morderczych wieczorów nad podręcznikiem, dopóki kryzys nie został zażegnany. Maciek, co oczywiste, rewanżował się przy matmie: z heroicznym poświęceniem klarował Bartkowi wykresy funkcji, przy czym jego lewa brew ani na chwilę nie pozostała nieruchoma.

Razem wybrali się na swoje pierwsze wagary (i jednocześnie ostatnie, bo wynudzili się wtedy niemiłosiernie, zmokli i zmarzli, a po wszystkim ponieśli jeszcze surowe rodzicielskie sankcje); razem cierpieli, gdy zakochali się beznadziejnie w tej samej dziewczynie, starszej i absolutnie nieosiągalnej; razem uczyli się jeździć na desce i gwizdać na palcach. Czytali te same książki, oglądali te same filmy, grali w te same gry. Pokłócili się parę razy, naturalnie, miewali ciche dni, niemniej jednak żaden konflikt nie był na tyle poważny, żeby zagrozić ich ławkowej wspólnocie. Łączyła ich prawdziwa męska przyjaźń, zahartowana w ogniu wielu prób. Byli, krótko mówiąc, dobrymi kumplami.

– Źle się czujesz? – Zaniepokojony Maciek przyjrzał mu się uważniej. – Blady jesteś, jakbyś przypadkiem połknął dżdżownicę.

Obły bez słowa wskazał kciukiem za siebie.

– Chodzi o tego kolesia.

– Za bardzo się przejmujesz. Fakt, wygląda jak chodząca patologia, ale to jego sprawa.

– Ty go jeszcze nie znasz!

– A ty znasz? – Monster podrapał się ołówkiem za uchem.

– Kiedyś znałem… Parę lat temu.

– Parę lat temu byłeś przedszkolakiem. Co takiego zrobił? Schował ci nocnik?

– Bardzo zabawne. – Obły się skrzywił. – Zobaczymy, co powiesz, kiedy nowy kolega zacznie się z nami integrować.

– Już dobrze, nie nadymaj się. Nawet jeśli gość naprawdę ma trochę skomplikowaną osobowość, będzie musiał dostosować się do nas, a nie my do niego. – Obejrzał się dyskretnie przez ramię. – Swoją drogą, ciekawe, skąd go przywiało. Urwał się z Alcatraz czy co?

– Zapytaj go na przerwie, skoro jesteś taki ciekawy. Na pewno będzie zachwycony.

Przez pierwszy miesiąc rzeczywiście mogło się wydawać, że obawy Obłego były przesadzone. Dziara nie zaczepiał nikogo, nie prześladował, nie zastraszał. Trzymał się na uboczu, milczący i pozornie obojętny, a gdy parę razy któryś z chłopaków próbował go zagadnąć, odpowiadał półsłówkami, patrząc kpiąco spod opuszczonych rzęs. Nie szukał towarzystwa, a jeśli już, to poza szkołą – widywano go w gromadzie podobnych do niego obwiesi, krzykliwych i aroganckich, mimo młodego wieku bardzo już znudzonych życiem. Szybko też stało się jasne, że nie zamierzał się podporządkować żadnym rygorom edukacyjnym. Sam wybierał lekcje, na których bywał, miał tylko jeden zeszyt do wszystkiego, wciąż tak samo pusty mimo upływu czasu, a reprymendy nauczycieli zbywał lekceważącym uśmiechem albo i wzruszeniem ramion. Nic dziwnego, że w dzienniku przy jego nazwisku w zastraszającym tempie zaczęły się wydłużać płotki z jedynek. Nie robiło to jednak na nim żadnego wrażenia. Bezowocny pozostał także gorący apel pani pedagog do zdrowego rozsądku Jarka. Było oczywiste, że ukończenie gimnazjum nie otwierało listy jego życiowych aspiracji. Sceptycy prorokowali, że jeszcze przed półroczem odechce mu się nawet zaglądać do szkoły, i nie było chyba w klasie nikogo, kto w głębi ducha tego by sobie nie życzył.

Tak sprawy się miały aż do tego okropnego październikowego dnia, po którym nic już nie było takie samo.

Bartek, wystarczająco już zdołowany tym, co zobaczył za oknem, zbierał się do wyjścia, gdy mama postarała się do reszty obrzydzić mu życie.

– Wynieś śmieci, proszę! – zawołała z kuchni.

Zaniepokojony, odwrócił się od okna i w popłochu złapał poduszkę.

– Jestem zajęty – odpowiedział, w gruncie rzeczy trzymając się prawdy. – Ścielę łóżko.

– Dobrze, nie pali się. Pójdziesz potem.

Skrzywił się, odrzucił poduszkę byle gdzie. Skoro zawiodła jedyna wiarygodna wymówka, trzeba było podjąć negocjacje.

– To działka taty – wysunął mocny, jak się zdawało, argument.

– Tata musiał dzisiaj wyjść wcześniej do pracy, zapomniał o tym.

– Przecież wiesz, że nie cierpię szczurów.

Istotnie, nie cierpiał. Nawet tych niedużych, łaciatych, do trzymania w klatce. Na wszelki wypadek omijał szerokim łukiem wszystkie sklepy zoologiczne. Kiedyś odwiedziła go kuzynka, właścicielka oswojonego gryzonia, którego zazwyczaj nosiła na ramieniu – gdy pośród jej blond włosów zobaczył nagi szczurzy ogon, na całe popołudnie zamknął się w łazience.

– Nie marudź. One też nie przepadają za ludźmi, więc istnieje szansa, że się nie spotkacie.

– Pójdę wieczorem. – Spróbował gry na zwłokę, ale mama przerwała mu, zniecierpliwiona:

– To może od razu w przyszłym tygodniu, kiedy zbierze się kilka worków? W kuchni będzie mały smrodek, ale co tam, wytrzymamy.

Znowu westchnął, wziął plecak i ruszył do przedpokoju. Wiedział z doświadczenia, że kiedy mama przybierała ten sarkastyczny ton, upieranie się przy swoim byłoby już tylko przeciąganiem struny.

Oczywiście, mógłby po prostu się przyznać, dlaczego naprawdę wolał unikać wizyt w śmietniku. Mama zrozumiałaby, w końcu od tego była mamą. Mógłby, ale nie chciał. Nie potrafił.

Tak czy owak, uporał się jakoś z tym przykrym obowiązkiem. Ostatecznie nie był już małym dzieckiem i wiedział, że w życiu zdarza się wiele nieprzyjemnych chwil, których nie sposób uniknąć. Zresztą w śmietniku już parę lat temu zainstalowano automatyczny włącznik światła, a na drzwiach wisiało ostrzeżenie o krzepiącej treści: „Uwaga! Wyłożono trutkę”.

Po wszystkim naciągnął kaptur na głowę, wepchnął ręce do kieszeni i zrezygnowany, podreptał w stronę szkoły, nie zważając na błoto i kałuże.

Na domiar złego Modliszka miała tego dnia wyjątkowo paskudny humor. Łatwo to było poznać, bo przez całe dwie godziny matmy ani na chwilę nie usiadła za biurkiem, tylko tkwiła przy tablicy w postawie wyczekującego na ofiarę drapieżnika. Potrafiła zastygać tak na długie minuty, wykonując tylko od czasu do czasu nieznaczne, owadzie ruchy głową, żeby poszerzyć pole obserwacji. Nosiła duże okulary o grubych szkłach, które dodatkowo powiększały jej zawsze czujne oczy do ponadnaturalnych rozmiarów, a refleksy światła sprawiały, że trudno było się zorientować, na kogo patrzy. Dzięki temu potrafiła trzymać w szachu całą klasę samym tylko spojrzeniem, choć oczywiście w miarę potrzeb używała także innych atrybutów swego jedynowładztwa, żeby zapobiec naturalnym pośród gimnazjalistów tendencjom do anarchii i rozkładu. Wszelkie konwencjonalne środki ujarzmiania klasy wydoskonaliła w czasie ćwierćwiekowej praktyki do poziomu absolutnej maestrii. Nigdy nie krzyczała, nie waliła dziennikiem w biurko, nie trzaskała drzwiami, nie groziła. Odzywała się zwykle cicho i beznamiętnie, a jednak słuchali jej wszyscy – albo przynajmniej udawali, że słuchają – a jeśli unosiła przy tym swój kościsty, wiecznie ubielony kredą palec, każde jej słowo rozbrzmiewało w pracowni matematycznej z mocą prawdy objawionej.

Bartek jeszcze staranniej niż inni dbał o to, żeby nie ściągnąć na siebie jej uwagi. Matematyka sama w sobie była dla niego torturą; nienawidził jej żywiołowo, organicznie, bezkompromisowo i obwiniał ją o wszelkie duchowe cierpienia, których doświadczył w swoim krótkim życiu. Ilekroć otwierał podręcznik, miał nieodparte wrażenie, że nie napisano go po polsku, ale – na przykład – w języku suahili. Na innych lekcjach potrafił zabłysnąć, nauki przyrodnicze z czasem stały się nawet jego pasją, podczas gdy z matematyki ledwie udawało mu się wyciągnąć trzy na półrocze, kosztem stachanowskiej pracy i wielu wyrzeczeń. W głębi ducha uważał, że autorzy wszelkich zbiorów zadań powinni zostać oskarżeni o okrucieństwo wobec dzieci, a Pitagoras i do niego podobni – nawet o zbrodnię przeciwko ludzkości.

W tym stanie rzeczy każda lekcja z Modliszką była dla niego kolejną odsłoną bezwzględnej, twardej walki o przetrwanie. Najbezpieczniej było pozostać niezauważonym od dzwonka do dzwonka, to znaczy nie wiercić się, nie wydawać żadnych odgłosów i unikać kontaktu wzrokowego, a przy tym przybrać możliwie inteligentny wyraz twarzy, pozorując w ten sposób zachodzące procesy myślowe. Taka strategia wymagała wielkiej samokontroli, ale na ogół przynosiła pozytywne rezultaty.

Wydawało się, że nie inaczej będzie i tym razem. Do przerwy pozostało już tylko parę minut, nie groziło już odpytywanie ani niezapowiedziana kartkówka. Modliszka kończyła właśnie udowadniać jakieś skrajnie abstrakcyjne twierdzenie – pisząc na tablicy, musiała odwrócić się plecami, co było dodatkową okolicznością sprzyjającą. Zamknęła ostatni nawias kwadratowy, podsumowała całość sakramentalnym „co było do okazania”, odłożyła kredę i otrzepała dłonie. Zdjęła okulary, wydobyła filcową szmatkę z kieszeni powyciąganego swetra i przetarła szkła.

Bartek odprężył się z lekka, pozwolił sobie nawet na dyskretne ziewnięcie i rzut oka za okno.

I wtedy spadł niespodziewany cios.

– Jak wam wiadomo, w przyszłym tygodniu macie wycieczkę do zabytkowej kopalni. Niestety, wasza wychowawczyni zachorowała i nie będzie mogła pojechać. – Modliszka założyła okulary; jej chłodne spojrzenie prześlizgnęło się przez wszystkie trzy rzędy ławek. – Poproszono mnie o zastępstwo.

Odpowiedziała jej grobowa cisza. To była wieść z rodzaju tych, których nie sposób ogarnąć wyobraźnią. Modliszka i wycieczka? Czysta perwersja. Coś, jakby wysłać młodą parę na ślub karawanem.

Ona sama także musiała to rozumieć, jednak zachowała kamienny wyraz twarzy.

– Pamiętajcie, że wycieczka odbędzie się bez względu na pogodę. Tam, dokąd pojedziemy, warunki atmosferyczne nie grają żadnej roli. Zawsze jest zimno, ciemno i mokro, niezależnie od pory roku.

Obły zbladł, zrobiło mu się duszno, więc rozpiął dwa guziki koszuli pod szyją. Poczuł się jak skazaniec, któremu właśnie odczytano sentencję najsroższego wyroku.

Na dużej przerwie zaciągnął Monstera do ustronnego zakątka w rogu korytarza, za rozłożystym fikusem, gdzie zwykle omawiali wszystkie ważne sprawy.

– Ja tego nie przeżyję – zakomunikował krótko, pstrykając z irytacją palcem w zwisający liść.

Monster nigdy nie oceniał niczego pochopnie, miał zwyczaj zastanawiać się gruntownie nad każdą sprawą. Teraz także wsunął ręce w kieszenie i kiwał przez pół minuty głową, zanim zadał pytanie uściślające problem:

– Czego?

– Jak to czego? Wycieczki! Mam spędzić z Modliszką cały dzień? Przecież ona mnie nienawidzi!

– Przesadzasz.

– Wiem, co mówię. Dla niej każdy, kto nie ogarnia matmy, jest podczłowiekiem. W dawnych czasach siekłaby mnie rózgą, aż krew bryzgałaby jej na okulary.

– Nie żyjemy w dawnych czasach.

– Co za różnica? I tak będzie się na mnie wyżywać.

– Po prostu trzymaj się od niej z daleka. Myśl pozytywnie. Ja już nie mogę się doczekać, zawsze chciałem zwiedzić starą kopalnię. – Maciek uśmiechnął się niemrawo. – Może nawet spotkamy Skarbnika?

Bartek wzruszył ramionami. Prawdziwy powód, który przeszkadzał mu wykrzesać z siebie choć odrobinę entuzjazmu, był znacznie delikatniejszej natury. Tak delikatnej, że wolał o nim nie myśleć, przynajmniej tak długo, jak to możliwe.

Po tak fatalnym dniu następny powinien być tylko lepszy. Powinien – ale nie był.

Na drugiej przerwie szkolną rutynę zmącił nagły rozgwar w pokoju nauczycielskim, trzasnęły drzwi gabinetu dyrektora, a potem korytarze zahuczały od plotek.

Ktoś ukradł z szatni kilka telefonów, pozostawionych beztrosko w kieszeniach kurtek. Zginęło także trochę pieniędzy.

Sprawa wywołała wielkie poruszenie nie tylko wśród poszkodowanych – nigdy wcześniej nie zdarzały się tutaj podobne rzeczy. Najgorszym występkiem, który potrafił przypomnieć sobie Obły, było wybicie szyby w ubikacji przez nieznanych sprawców i domalowanie wąsów patronowi szkoły na pamiątkowej tablicy przy wejściu, także dzieło anonimowego twórcy.

Wezwani policjanci porozmawiali z roztrzęsionym woźnym, pokręcili się trochę tu i tam, wypełnili jakieś druczki, a potem rozłożyli ręce przed dyrektorem i odjechali do ważniejszych zadań.

Obły miał już na ten temat sprecyzowaną opinię, gdy spotkał się z Monsterem za fikusem.

– Skandal! – osądził stanowczo. – Co to za policja, która nawet się nie stara złapać złodzieja? Na co płacimy podatki?

– Ty przecież nie płacisz – zauważył przytomnie Maciek.

– Ale mój ociec płaci. I twój! – Obły nie pozwolił tak łatwo zbić się z tropu. – Powinna przyjechać ekipa dochodzeniowa, zdjąć odciski palców, zabezpieczyć materiał genetyczny sprawcy, sprowadzić psa tropiącego, zarządzić blokadę dróg…

– Hamuj, stary, ponosi cię. Oglądasz za dużo telewizji. Mówimy o drobnym złodziejaszku, nie o seryjnym mordercy.

– I co z tego? Zło trzeba tłumić w zarodku.

– Przesadzasz. Wczoraj przeszliśmy przez ulicę na czerwonym świetle. Czy to znaczy, że skończymy w gangu?

Tak już między nimi było – spierali się często, namiętnie i na każdy temat, co w niczym nie naruszało trwałych fundamentów ich przyjaźni. Uwielbiali dyskutować, bronić jak niepodległości własnego punktu widzenia, szermować wyrafinowanymi argumentami w obronie takich palących kwestii, jak technika pokonywania trzeciego poziomu najnowszej strzelanki, sposoby możliwie łagodnego wprowadzania rodziców w skomplikowaną tematykę najbliższej wywiadówki albo wybór lewego obrońcy reprezentacji.

Tym razem jednak sprawa była dalece poważniejsza. Obaj czuli, że wkraczają na nowy, nierozpoznany teren.

– Nie udawaj, że nie rozumiesz, o co chodzi. – Bartek mimo woli ściszył głos, choć szyba w oknie aż brzęczała od hałasu, jak na każdej przerwie.

– Tak się składa, że nie bardzo.

– Przecież każdy wie, kto ukradł, tylko nie policja!

– Tak? – Monster utrzymał minę pokerzysty. – Powiedz kto, bo jakoś nie nadążam.

– Nie bądź naiwny. Przedtem, kiedy nie było u nas Dziary, takie rzeczy się nie zdarzały.

– Nieźle to sobie wydedukowałeś, Sherlocku. – Nie był, oczywiście, zaskoczony. – Twoje rozumowanie ma tylko jedną słabość. Brakuje ci dowodów.

– To policja powinna znaleźć dowody, nie ja. Niech zrobią rewizję u niego w domu, na pewno znajdą telefony. Ale skoro przysłali tu takich dyletantów… – Zmarszczył czoło, jakby jeszcze się wahał przed wyciągnięciem ostatecznego wniosku. – Ktoś musiałby ich naprowadzić na właściwy trop.

Zanim Maciek odpowiedział, rozległ się dzwonek i przez parę chwil parkiet dudnił głucho, jakby korytarzem pędził tabun spłoszonych koni. Niebawem zrobiło się nieco ciszej, lecz Monster nadal milczał, spoglądając w zamyśleniu przez okno.

Brak odpowiedzi niespodziewanie zdeprymował Obłego bardziej niż cięta riposta. Zaczerwienił się, choć właściwie nie wiedział dlaczego.

Raptem zachwiały się liście fikusa i zza wielkiej donicy bez pośpiechu wyszedł Dziara. Zaplótł ramiona na piersi i spojrzał na Obłego z wyraźną odrazą, jak patrzy się na łażącego po ścianie karalucha.

– Nie bądź taki gorliwy, kapusto – powiedział z cicha. – Jak do mnie przyjdą, i tak niczego nie znajdą.

W przeddzień wycieczki na swoje miejsce wskoczył kolejny element koszmarnych puzzli. Monster złapał jakiegoś zjadliwego wirusa, nie wystawiał zasmarkanego nosa spod kołdry, a bez niego, rzecz jasna, dla Obłego ten wyjazd do reszty utracił wszelki powab. W popłochu zaczął kombinować, jak się wymigać od wycieczki. Wieczorem w domu głośno narzekał na fatalną aurę, próbował wręcz symulować niedyspozycję żołądkową, ale mama w tych sprawach była zbyt doświadczonym graczem, a tata nie zwrócił nawet uwagi na jego starania.

Obudził się rankiem, niewyspany, przygnębiony i pogodzony z losem. Miał przed sobą cały długi dzień, wypełniony nieprzyjemnościami od świtu aż po zmierzch, i nic nie mógł na to poradzić. Na śniadanie wypił kakao, skubnął jajecznicy z boczkiem, ubrał się apatycznie i wzdychając melancholijnie, opuścił domowe pielesze.

Na miejsce zbiórki przy szkole dotarł ostatni. Autobus już czekał. Ledwie wsiadł, Modliszka natychmiast obsyczała go z pierwszego fotela:

– Jesteśmy zaszczyceni, panie Jakubiak. – Spojrzała nieprzyjaźnie zza okularów, mrużąc wielkie oczy. – Długo kazał pan na siebie czekać.

– Spóźniłem się tylko dwie minuty – zaprotestował bez wigoru, słusznie przewidując, że to i tak na wiele się nie zda.

– Wszyscy jakoś mogli zdążyć na czas, tylko ty jak zwykle masz z tym kłopoty – skontrowała błyskawicznie. – A teraz nie dyskutuj, tylko siadaj, chcielibyśmy wreszcie wyruszyć.

Jedyne wolne miejsce w zasięgu wzroku było akurat obok niej, ale natychmiast odrzucił tę opcję. Szybko podreptał w głąb autobusu, kiwając na powitanie temu i owemu głową. Wszystkie siedzenia były zajęte. Z każdym krokiem rosła w nim obawa, że jednak nie minie go tortura dwugodzinnego obcowania sam na sam z Modliszką. Był już bliski paniki, gdy wreszcie w tyle dostrzegł pusty fotel. Dopadł go jednym skokiem, ale zamiast usiąść, zastygł, skonsternowany, z ręką na oparciu.

Dziara rozpierał się w niedbałej pozie na sąsiednim miejscu przy oknie, kontemplując w milczeniu krople deszczu spływające po szybie. Nie odwrócił głowy, chociaż musiał słyszeć odgłos kroków.

– Siadasz w końcu czy nie? – parsknęła Modliszka.

Ucichł gwar, zza foteli wychyliło się kilkanaście głów. Niektórzy patrzyli współczująco, inni – tylko z zaciekawieniem. Obły rozejrzał się w popłochu, ale nie wydarzył się żaden cud. Musiał dokonać trudnego wyboru mniejszego zła.

Z daleka błysnęły oskarżycielsko szkła okularów Modliszki. Podjął decyzję.

– Wolne? – zapytał nie najmądrzej.

Wcale nie był przekonany, czy Dziara w ogóle zaszczyci go uwagą, a jednak po chwili ciszy dostrzegł lekkie wzruszenie ramion i usłyszał mrukliwą odpowiedź:

– Przecież nie jest napisane, że to miejsce tylko dla kobiet w ciąży.

Z udaną swobodą wrzucił plecak na półkę i usiadł. Wszystkie głowy pochowały się na powrót za oparciami foteli, okulary Modliszki także. Zaraz potem zawarczał silnik.

Spodziewał się wszystkiego najgorszego, jednak dwugodzinna podróż minęła bez żadnych przykrych incydentów. Dziara ignorował go zupełnie, prawie nie odrywał spojrzenia od okna. Z początku Obłego krępowało trochę to wyniosłe milczenie, ale potem uznał, że właściwie powinien być zadowolony. I tak nie mieli sobie nic do powiedzenia. Nie czuł się winny z powodu tamtych nieszczęsnych słów, które padły za fikusem. Może wyciągnął wtedy zbyt pochopne wnioski, może osądził za ostro, ale przecież w zasadzie nie zmienił zdania i nie uważał, żeby miał za co przepraszać. W ogóle nie byłoby całej sprawy, gdyby Dziara nie podsłuchał prywatnej rozmowy, a poza tym na koniec to właśnie on został obrażony w niewybredny sposób. Więc kto tu miał większe prawo do strzelania focha?

Mimo wszystko odetchnął z ulgą, kiedy dojechali na miejsce. Pierwszy etap wycieczki miał szczęśliwie za sobą i liczył na to, że następne także uda mu się przetrwać w miarę bezboleśnie.

Gimnazjaliści wysypali się hałaśliwie z autobusu na pusty, smętny placyk parkingowy. Okolica nie wyglądała atrakcyjnie. Wysypana żwirem alejka prowadziła do żelaznej bramy w zboczu zalesionego wzgórza, przed którą tkwiły zardzewiały, obrośnięty pokrzywami górniczy wagonik, tuż obok jakaś gablotka pod daszkiem i stojak z rzędami kolorowych kasków.

Na spotkanie wyszedł im przewodnik – mały, smutny człowieczek w nieokreślonym wieku, o zaczerwienionych powiekach, którymi mrugał nieustannie, jakby drażniło go nawet skąpe światło późnojesiennego słońca, przenikające zza chmur. Powitał grupę wymuszonym uśmiechem, który nie ożywił ani odrobinę jego zgorzkniałej twarzy. Sprawiał wrażenie pozbawionego złudzeń weterana, który wie dobrze, czego można się spodziewać po wycieczkach szkolnych w tym przedziale wiekowym: kompletnego braku zainteresowania, hałasu, a czasem i złośliwych uwag.

– Witam. To martwy sezon, jesteście dzisiaj jedyną zorganizowaną grupą, więc nie musimy się śpieszyć. Stoicie na progu tajemnicy. Za tą bramą czeka niesamowity świat podziemi, całkiem odmienny od tego, w którym żyjecie na co dzień – wyrecytował wstępną formułkę, błądząc znudzonym spojrzeniem gdzieś ponad ich głowami. – To będzie wędrówka przez królestwo cieni, której nie zapomnicie do końca życia.

Zapewne z góry zakładał, że nie uda mu się wzbudzić w nich choćby przelotnego dreszczu emocji, ale nie mógł wypaść z roli. Znużonym głosem zaprosił wszystkich do stojaka z kaskami. To wprowadziło pewne ożywienie: niektórzy założyli je tył na przód, inni – na bakier; dziewczyny pstrykały sobie foty komórkami, ktoś tam tryknął kolegę głową, jak zadziorny koziołek. Modliszka wybrała pomarańczowy kask, nacisnęła go głęboko na czoło i jednym chmurnym spojrzeniem ugasiła nieuchronne w tej sytuacji chichoty.

Bartek trzymał się na uboczu. Ostatni podszedł do stojaka, demonstrując tym ociąganiem, że robi to tylko gwoli świętego spokoju. Nie interesowały go żadne krotochwile. Skoro już zmuszono go do udziału w tej eskapadzie, zamierzał wytrwać w postawie, którą – jak niejasno kołatało mu się w głowie – Anglicy nazywali splendid isolation.

A jednak – to wcale nie było takie łatwe. Mógł wmawiać sobie, że po prostu odbębni kolejny punkt programu, przedrepta podziemnym chodnikiem ile trzeba, a potem zapakuje się z powrotem do autobusu i na zawsze wyrzuci z pamięci ten przykry dzień – lecz ilekroć spozierał ukradkiem na żelazne wrota, tracił tę złudną pewność siebie. Byłoby przesadą powiedzieć, że obleciał go strach. Ot, zwykły niepokój, podkreślony lekkim skurczem żołądka, jak to bywa czasem przed trudną klasówką. Natrętne, złe przeczucie, którego nie sposób odegnać. Nieodparte wrażenie, że głośny śmiech jest teraz nie na miejscu – jeszcze bardziej nie na miejscu niż w czasie lekcji z Modliszką.

Tak bardzo skupił się na nadrabianiu miną, że gdy znienacka zaskrzypiały zawiasy, drgnął, jakby ktoś wrzucił mu za kołnierz kawałek lodu.

– I oto rozwierają się wrota piekielnej czeluści, która przez wieki pochłonęła setki, a może nawet tysiące ofiar, wyniszczonych pracą ponad siły, zmarłych na skutek chorób i wypadków, zasypanych żywcem. – Przewodnik otworzył kolejno oba skrzydła bramy. Zawiasy jazgotały żałośnie, jakby nie naoliwiono ich specjalnie dla spotęgowania grozy. – Okoliczni mieszkańcy opowiadają, że czasem w nocy słychać dobiegające spod ziemi płacz i krzyki.

Efekt byłby dużo lepszy, gdyby nie zepsuł go klasowy wesołek Marcin, który zdjął kask, naciągnął kaptur głęboko na oczy i zaczął wydawać potępieńcze jęki, podchwycone natychmiast przez paru innych kawalarzy. Dziewczyny zachichotały, a Modliszka dostała niebezpiecznych wypieków. Jedynie przewodnik, najwidoczniej oswojony ze specyficznym gimnazjalnym poczuciem humoru, zachował stoicki spokój.

– W tamtych mrocznych czasach powiedziałbym wam wzorem poety: „Porzućcie wszelką nadzieję, którzy tu wchodzicie”. Dzisiaj, na szczęście, wszyscy możemy liczyć na to, że widzimy słońce nie po raz ostatni. – Wzniósł oczy ku niebu, które jak na złość było całkiem zachmurzone. Westchnął scenicznie. – Czas na nas. Proszę zachować ostrożność, patrzeć pod nogi i nie zostawać z tyłu.

Pierwszy wszedł do sztolni, za nim stłoczyli się wycieczkowicze, pohukując wesoło.

Obły nie pchał się do przodu. Przepuścił wszystkich, kiwając się nonszalancko na piętach, z rękami w kieszeniach. Tak świetnie symulował beztroskę, że prawie sam w nią uwierzył. Wiedział, że nie może zwlekać zbyt długo, bo zgodnie z zasadami bezpieczeństwa to Modliszka miała kroczyć w ariergardzie. Pstryknięciem podbił daszek kasku, aby dodać dobie ducha, ale nim postawił pierwszy krok, nagle zdał sobie sprawę, że ktoś mu się przygląda.

Spojrzał w bok.

Dziara stał oparty ramieniem o stojak, z rękami założonymi na piersi. Żuł gumę i mrużąc oczy, patrzył wprost na niego.

Wtedy raptem prysła cała jego sztuczna pewność siebie. Jedno jedyne, diablo złośliwe spojrzenie całkowicie zmieniało sytuację. Zdał sobie sprawę, że Jarek nie zapomniał, w jakich okolicznościach się poznali, a to oznaczało, że najbliższe godziny będą dla niego dużo cięższą próbą, niż sądził jeszcze przed chwilą. To już nie była jego prywatna sprawa, dosyć kłopotliwa, ale w gruncie rzeczy błaha – zaczynała się niebezpieczna gra, której stawką była jego godność osobista. Gdyby nie sprostał wyzwaniu, Dziara łatwo mógłby go ośmieszyć przed całą klasą, upokorzyć i wyszydzić. Po czymś takim pozostałoby mu chyba tylko porzucenie szkoły, zmiana nazwiska i emigracja do Australii.

Zacisnął zęby i dziarsko ruszył przed siebie, prosto w rozwartą paszczę podziemi. Zbyt dziarsko – nie spojrzał pod nogi, potknął się o drewniany podkład szyn i prawie upadł. Na dobitkę po raz drugi pozwolił zaskoczyć się jazgotowi zawiasów – huk zatrzaskiwanej bramy zabrzmiał w jego uszach niczym uderzenie żałobnego dzwonu.

Wraz z innymi ruszył w głąb sztolni. Za nic w świecie nie zgodziłby się teraz pozostać choćby o parę kroków w tyle za grupą.

Po pierwszym, fatalnym wrażeniu z czasem się przekonał, że trochę go zwiodła przewrażliwiona wyobraźnia. To miejsce wcale nie było aż tak okropne, jak się tego spodziewał, słuchając opowiadań przewodnika o przedsionku piekła. Ot – podziemny korytarz, który prowadził lekkim spadkiem w dół, dosyć niski, wilgotny i wcale nie mroczny, bo co parę metrów świeciła u stropu żarówka w drucianej osłonce. Środkiem biegły szyny, gdzieniegdzie między podkładami potworzyły się mętne kałuże. Ze ścian sterczały pordzewiałe resztki jakichś instalacji. W wykutych wnękach za szkłem straszyły manekiny w więziennych pasiakach: zaprzęgnięte do wózków z urobkiem, zgarbione nad ciężkimi kilofami albo dźwigające skrzynie z laskami dynamitu. Przewodnik zatrzymywał się przy każdej ekspozycji i cierpliwie odpowiadał na wszystkie pytania, nawet te najbardziej niedorzeczne i oderwane od tematu. Obły niewiele z tego rozumiał. Przebierał w miejscu nogami, byle prędzej ruszyć naprzód, do wyjścia.

Dwukrotnie tylko czujniej nadstawił ucha.

Po raz pierwszy ocknął się ze smętnej zadumy, gdy niespodziewanie w perspektywie korytarza dostrzegł na mokrym podłożu słaby odblask dziennego światła. Gdy podeszli bliżej, z zaskoczeniem poczuł na twarzy powiew świeżego powietrza.

– Szyb wentylacyjny – wyjaśnił przewodnik, wskazując wybitą w stropie dużą dziurę, z której kapała deszczówka. – Dla wielu skazańców to była jedyna szansa, żeby zobaczyć kawałek nieba.

Obły od razu poczuł się raźniej – to była bardzo przyjemna niespodzianka.

Dziewczyny gęsiego przesuwały się pod ścianą, żeby nie zmoknąć, ale niektórzy chłopcy przystawali wprost pod szybem, zadzierając głowy. Obły także zerknął w górę, przechodząc.

Natychmiast tego pożałował. Zobaczył niewiarygodnie maleńki krążek szarego światła, jakby spoglądał przez odwróconą lunetę. Zakręciło mu się w głowie. Doznał przerażającego wrażenia, że utknął na dnie studni, w której każdy stukot dudnił echem. Nie zdawał sobie sprawy, że zeszli już tak głęboko. Naraz odczuł ponad sobą ciężar kilkudziesięciu metrów skały tak wyraźnie, jakby musiał dźwigać go na własnych barkach.

Podreptał naprzód, pchnięty bezceremonialnie w plecy przez któregoś z kolegów. W uszach brzęczał monotonny głos przewodnika:

– Takich szybów jest więcej, ich otwory rozsiane są po okolicznych lasach. Miejscowi grzybiarze twierdzą, że czasem o zmierzchu wyje w nich nie tylko wiatr.

Obły nie obejrzał się ani razu. Obawiał się, że w złudnym półmroku pod szybem dopatrzy się czegoś, czego wcale nie pragnął zobaczyć.

Jednak to zwycięstwo zdrowego rozsądku okazało się tylko chwilowe. Niedługo potem znów zbudziły się wszystkie jego dawne, na wpół uśpione strachy.

Od głównej sztolni odbiegał w prawo mniejszy, boczny korytarz, całkiem ciemny, przegrodzony u wejścia kratą zamkniętą na kłódkę. Czuć było stamtąd wilgotny zaduch, jak ze starej piwnicy. Obły najchętniej minąłby to miejsce, w ogóle nie zaglądając do środka, ale zaciekawieni chłopcy stłoczyli się przy kracie, tarasując przejście.

– Co tam jest? – zapytał Marcin, usiłując przepchnąć między prętami rudą głowę.

– Ten chodnik prowadzi na niższe wyrobisko.

Przewodnik włączył latarkę, zapuszczając w głąb tunelu snop światła. Po ścianach ciekła woda, podłoże zalegały skalne odłamki.

– Chodźmy tam! – Rudzielec wycofał ostrożnie głowę i szarpnął kłódkę. – To dopiero będzie jazda.

– Ta część kopalni nie jest udostępniona zwiedzającym. Dawno temu wydarzyła się tam katastrofa, zasypało kilkudziesięciu górników. Nikogo nie udało się uratować, nie znaleziono nawet ciał. Potem nie wznowiono już wydobycia, dziś wyrobisko jest zalane. Krąży legenda, że nieszczęście wydarzyło się z powodu skarbu, który spoczywa tam od wieków, strzeżony przez złe duchy podziemi. Wielu było śmiałków, którzy próbowali go odnaleźć, ale nigdy żaden z nich nie powrócił.

Chłopcy ucichli, przejęte dziewczyny szeptały między sobą. Gdy przewodnik zgasił latarkę, Marcin cofnął się o krok, jakby pręty nagle zaczęły parzyć.

Zanim odeszli, Obły mimo woli pochwycił spojrzenie Dziary. W słabym oświetleniu nie mógł być tego pewien, ale zdawało mu się, że tamten puścił do niego oko.

Po kwadransie marszu dotarli do blaszanych drzwi, za którymi mieściła się niewielka salka projekcyjna. Rozsiedli się na krzesłach. Obły przycupnął w jednym z ostatnich rzędów, gdzie było pusto. Potrzebował samotności, żeby trochę ochłonąć. Gdy zaczął się film o dawnych dziejach kopalni, słuchał z roztargnieniem. Zdawało mu się, że w ciągu tych paru chwil spędzonych przed kratą jego ubranie i włosy przesiąkły wonią stęchlizny.

– Co z tobą, młody? – znienacka połaskotał go w ucho szept Dziary, który niepostrzeżenie zajął miejsce tuż za nim. – Zmoczyłeś się czy jeszcze trzymasz?

Obły poczerwieniał gwałtownie z gniewu i wstydu. Chciał się przesiąść, ale Jarek chwycił go mocno za kaptur bluzy.

– Nie uciekaj. Mamy do pogadania.

– Nie będę z tobą rozmawiać! – syknął, nie odwracając się.

– Ciszej. Jesteśmy w kinie.

– Czego chcesz?

– Dam ci radę. Lepiej załatw sobie od jutra długie zwolnienie lekarskie, a potem pomyśl o zmianie szkoły. W tej nie będzie ci już tak miło jak przedtem.

– Straszysz mnie?

– Nie muszę, już jesteś wystarczająco przestraszony – parsknął lekceważąco Dziara. – Jestem po prostu uczciwy. Uprzedzam, że jutro opowiem chłopakom, jaka z ciebie tchórzliwa lala.

Obły wyszarpnął kaptur z jego dłoni, ale nie odszedł. Po chwili milczenia odezwał się bardzo cicho:

– To było dawno temu…

– Co z tego? Nadal trzęsą ci się nogawki, kiedy gaśnie światło.

– Nieprawda!

– Boisz się każdego ciemnego kąta.

– Kłamiesz!

– Nawet śpisz przy włączonej lampce nocnej.

Obły skurczył się na krześle, przygryzając wargę. Dziara sapnął z zadowoleniem.

– Zgadłem, prawda? Znam się na tchórzach.

Obły przez dłuższą chwilę wpatrywał się w ekran, niczego nie widząc. Wreszcie wytarł w dżinsy spotniałe mimo chłodu dłonie i potrząsnął głową.

– Mów sobie, co chcesz. I tak nikt ci nie uwierzy.

– Z początku może i nie. Ale sam wiesz, jak to jest. Mogą mi nie ufać, ale na pewno zaczną cię sprawdzać. Dla zabawy wrzucą cię do szafy w klasie i zamkną na klucz. Zawleką do piwnicy. Naciągną na głowę worek od butów. Jak długo to wytrzymasz? Wreszcie pękniesz, rozpłaczesz się ze strachu i od tej chwili zaczną cię wytykać palcami. Wszyscy, nawet ci, których uważałeś za kolegów. – Rozsiadł się wygodniej, zaskrzypiało pod nim krzesło. – Spadniesz na samo dno, kluseczko. Nawet dzieci z zerówki będą chichotać na twój widok.

Obły wiedział, że w zasadzie Dziara ma rację, nawet jeśli trochę przesadza. Zbyt dobrze pamiętał, ile potu musiał wylać, żeby pozbyć się łatki ostatniego łamagi pod koszem – a teraz sprawa była przecież daleko poważniejsza. Groziła mu całkowita klęska, bezapelacyjna degradacja do roli szkolnego pariasa.

– Słuchaj, jeśli chodzi o tamtą kradzież w szatni… – wybąkał, ale Jarek przerwał mu twardo:

– Porządny złodziej nigdy nie kradnie u swoich. Zapamiętaj to sobie, konfidencie.

– Przecież na ciebie nie doniosłem!

– Wystarczy, że miałeś takie brzydkie myśli. – Pstryknął go w ucho. – Ale dam ci szansę. Udowodnij, że nie jesteś aż takim cykorem, na jakiego wyglądasz, wtedy ci odpuszczę.

– W jaki sposób?

Dziara spojrzał na ekran, film dobiegał końca.

– Połóż się na ziemi między fotelami – polecił z cicha.

– Co?

– Słyszałeś.

– To głupie!

– Rób, jak chcesz. Twój wybór.

Obły rozejrzał się szybko. Zawahał się jeszcze, obgryzając paznokieć, ale gdy żarówki w kinkietach zaczęły się rozjaśniać, opadł szybko na kolana i wyciągnął się w wąskim przejściu pomiędzy rzędami pustych krzeseł.

Zaraz potem wzmógł się gwar, zaszurały dziesiątki stóp, a kiedy wszyscy wyszli na korytarz, zrobiło się całkiem cicho.

I ciemno.

Nie był pewien, jak długo powinna trwać taka próba, ale uznał, że jeśli odliczy w myślach do dziesięciu, będzie w sam raz. Tak mocno skupił się na tym, że prawie nie odczuwał strachu. Miał nadzieję, że gdy dogoni grupę i spojrzy zwycięsko w oczy Dziary, sprawa będzie raz na zawsze skończona.

Na „dziewięć” wstał, na „dziesięć” ruszył po omacku w stronę drzwi. Sądził, że trafi łatwo, ale po chwili dotknął wyciągniętymi rękami nierównej skalnej ściany. Nie wiedział, czy przesunąć się w prawo, czy w lewo. Serce łomotało mu tak mocno, że poczuł uderzenia tętna aż w opuszkach palców.

Mało brakowało, żeby pisnął z przerażenia jak dziewczyna, gdy nagle czyjaś ręka opadła mu na ramię.

– Co jest, młody? – Poznał głos prześladowcy. – Znudziła cię zabawa? Poczekaj, zaraz będzie ciekawiej.

Odwrócił się, dysząc głośno, jak po biegu. Dziara pstryknął zapalniczką. Mały płomyk oświetlił z dołu jego twarz, deformując rysy.

– Wystarczy tych głupich żartów… – wykrztusił Bartek. – Chodźmy stąd.

Tamten się uśmiechnął. Odmieniona światłocieniem twarz przypominała teraz maskę obrzędową jakiegoś dzikiego szamana.

– Jak sobie życzysz. – Skłonił się szyderczo, wskazując drogę do drzwi. – Panie przodem.

Sztolnia była pusta. Z oddali dobiegał jeszcze tylko śmiech Marcina, łudząco podobny do odgłosów, jakie wydają dokazujące szympansy. Obły chciał pobiec w tamtą stronę, ale Dziara zastąpił mu drogę.

– Ty dokąd?

– Daj spokój! Modliszka zauważy, że nas nie ma, i będzie awantura.

– Policzy wszystkich dopiero przy wyjściu. Uwiniemy się do tego czasu.

– Uwiniemy się… z czym? Przecież zrobiłem już, co chciałeś!

– Ja chciałem? Źle do tego podchodzisz. To tobie powinno zależeć. Mnie za parę tygodni już z wami nie będzie, wolni strzelcy tak mają. Ale ty, jeśli teraz spietrasz, do końca swojego zafajdanego życia będziesz się chować po kątach, jak wszyscy tchórze.

– Nie jestem tchórzem!

– Przekonaj mnie o tym.

Obły zerknął w dół sztolni, jakby się spodziewał, że przewodnik spostrzeże brak dwóch uczniów i zawróci, żeby ich poszukać. Nic takiego jednak się nie stało – w korytarzu panowała głucha cisza.

Naraz poczuł złość, mniej na samego Jarka, a bardziej na to, że jego słowa w gruncie rzeczy zabrzmiały niepokojąco prawdziwie.

– Jakim prawem to właśnie ty chcesz być moim sędzią?! – wybuchnął.

Dziara zdmuchnął płomyk. Już się nie uśmiechał, z lekka ściągnął brwi.

– Dlatego, że ty chciałeś być moim.

Odwrócił się i poszedł w przeciwną stronę, niż nakazywały strzałki z napisem „Kierunek zwiedzania”.

Bartek tkwił jeszcze przez jakiś czas przed drzwiami salki projekcyjnej, oszołomiony myślą, która znienacka rozbłysła mu w głowie. Cokolwiek jeszcze miało się wydarzyć, będzie musiał stawić temu czoło – nie po to, żeby sprawić frajdę Dziarze albo żeby uchronić się przed szyderstwami chłopaków, ale dla samego siebie. Nie mógł w nieskończoność udawać, że nie ma problemu. Może właśnie nadeszła chwila, żeby z tym skończyć.

Zacisnął zęby i ruszył w ślad za Jarkiem.

Nie musiał pytać – wiedział, że tamten poprowadzi go prosto do kraty. W czasie tych kilku minut szybkiego marszu próbował przygotować się jakoś na widok mrocznej czeluści po drugiej stronie, lecz nie na wiele to się zdało. Strach znowu spętał mu nogi, więc ostatni odcinek pokonał z trudem, opierając się ręką o ścianę. Było mu duszno, mokry od potu podkoszulek lepił się do pleców.

– To jakieś wariactwo… – wysapał, kiedy już dotarli do tego koszmarnego miejsca. – Po co w ogóle tu przyszliśmy?

Dziara wsunął ręce do kieszeni i wzruszył ramionami.

– Żebyś udowodnił, że się nie boisz ciemności.

– No więc udowodniłem! Wracajmy.

– Nie tak szybko. Nawet tam nie spojrzałeś.

Obły zerknął szybko w boczny korytarz.

– Spojrzałem. Zadowolony?

– Jeśli tylko na tyle cię stać, to szkoda mojego czasu.

Bartek przypadł desperacko do kraty i wcisnął twarz między pręty. Od ciężkiego zaduchu robiło mu się słabo. Zdawało mu się, że ciemność pulsuje w ciasnocie chodnika.

– Teraz wystarczy? – zapytał szeptem. Obawiał się zbudzić echo w głębinach kopalni.

– Nieźle, robisz postępy. Opowiedz teraz, co widzisz.

– Nic nie widzę. Przecież jest ciemno.

– Przypatrz się dobrze. W mroku zawsze coś się czai.

Bartek odskoczył aż pod przeciwną ścianę sztolni.

Dziara uśmiechnął się, nawet nie bardzo zjadliwie, jakby chciał dać do zrozumienia, że czegoś takiego właśnie się spodziewał.

– Masz rację, wracajmy – zgodził się niespodziewanie.

– Nie, zaczekaj! – Obły rozpaczliwie zamachał rękami. – Chyba nie myślisz, że się przestraszyłem?

– Tak właśnie myślę.

– Nieprawda, po prostu nie mogę znieść tego smrodu.

– To twój własny zapach. Smród tchórza. Niedługo wszyscy się na tobie poznają.

– Nie zrobisz mi tego!

– Założymy się?

– Mogę tak stać i gapić się choćby do wieczora! Wszedłbym tam nawet, gdyby nie krata.

Jarek nagle przestał się uśmiechać, po swojemu przymrużył oczy.

– A więc zrób to, zamiast gadać.

Obły na chwilę zamarł z otwartymi ustami.

– Przecież jest kłódka… – zauważył niepewnie, trąc policzki, na których nie zbladły jeszcze czerwone ślady po karbowanych prętach.

– Dla chcącego nic trudnego.

Dziara powoli wyciągnął z kieszeni prawą dłoń. W palcach obracał metalową spinkę do włosów.

Skołowany nieszczęśnik jeszcze nie zdawał sobie sprawy, co się szykuje, choć nabierał coraz gorszych przeczuć.

– Skąd to masz? – zapytał, próbując grać na zwłokę.

– Pożyczyłem od Hanki, kiedy gapiła się na film.

Dziara wetknął spinkę w otwór kłódki, przekręcił w prawo i w lewo, marszcząc czoło. Z początku nic się nie stało, ale nim w Obłym zatliła się iskierka nadziei, znawca wszelakich zamków pchnął mocniej i kabłączek odskoczył z cichym trzaskiem.

– Droga wolna – rzucił, zdjął kłódkę i czubkiem buta uchylił kratę.

Obły odkaszlnął nerwowo i głośno pociągnął nosem.

– To jest włamanie – zauważył rzeczowo. – Nie chcę być wspólnikiem przestępstwa.

– Nie ma obaw. Przecież to ja jestem ten zły.

– Tam na pewno są szczury. One roznoszą różne choróbska.

– Co jeszcze wymyślisz, żeby poczuć się lepiej ze swoim smrodem?

Przez kilka chwil Bartek koncentrował się tylko na tym, żeby głęboko oddychać. Potem zacisnął mocno pięści, aż paznokcie wpiły się w skórę, i spojrzał na swego dręczyciela nieco przytomniej.

– A potem… dasz mi spokój?

– Jasne.

– Nigdy więcej nie nazwiesz mnie tchórzem?

– W życiu.

– I zapomnisz o tym, co wydarzyło się wtedy, w śmietniku?

– Na śmierć.

Wzdrygnął się, jak przed skokiem do zimnej wody. Z wolna postąpił naprzód. U wejścia do chodnika mocniej wtulił głowę w ramiona, ale się nie zatrzymał. Starannie odmierzył jeszcze trzy kolejne kroki, żeby nie było żadnych wątpliwości, że naprawdę wszedł do środka. Zdążył jeszcze pomyśleć z ulgą, że wcale nie jest tak strasznie – gdy raptem za jego plecami skrzypnęła zamykana krata. Odwrócił się natychmiast.

– Co ty wyprawiasz?!

Dziara zatrzasnął kłódkę i sprawdził, czy dobrze trzyma.

– Wypróbowuję twoją odwagę.

– Otwieraj! – Bartek przyskoczył do kraty, szarpnął za pręty; w sztolni zahuczał łoskot żelastwa. – Nie wygłupiaj się!

– Nigdy się nie wygłupiam.

– Tym razem przesadziłeś! Modliszka mnie zabije!

– W razie czego powiesz, że cię zmusiłem. Zwalisz wszystko na mnie, jesteś w tym dobry.

– Wypuść mnie!

Jarek się odsunął, wsadził spinkę między zęby i zaplótł ramiona na piersi.

– Wypuszczę, jak tylko skończysz, co zacząłeś. Idź dalej.

– Jesteś nienormalny… Otwieraj, słyszysz? Nie będę ci niczego więcej udowadniać.

Dziara z dezaprobatą pokręcił głową.

– Za późno na fochy. Lepiej się pośpiesz, czas leci.

– Zaczekam tutaj, aż przyjdzie następna wycieczka.

– Nie przyjdzie. Jesteśmy dzisiaj jedyni, zapomniałeś?

– Modliszka zauważy w końcu, że nas nie ma.

– Nie nas, tylko ciebie – poprawił spokojnie. – Ja już się zbieram.

– Nie zostawisz mnie tu samego!

– Zostawię. Powiem Modliszce, że się na nią obraziłeś, wróciłeś do bramy i poszedłeś sobie do lasu.

– Zadzwonię po pomoc.

– Tu nie ma zasięgu. Sprawdziłem.

– Będą mnie szukać…

– Oczywiście. Wszędzie, tylko nie tutaj. – Dziara westchnął z dobrze udawanym współczuciem. – Przesiedzisz w kopalni resztę dnia i całą noc. Pogasną światła, zatrzasną się wrota. Będziesz krzyczeć, będziesz płakać, ale nikt ci nie pomoże. Nie wiadomo, co się może wydarzyć. Sam słyszałeś, miejscowi opowiadają różne historie.

Blady jak widmo Obły kurczowo uczepił się prętów, aż zbielały mu kostki dłoni.

– Nie zrobiłbyś tego…

– Mało mnie znasz, skoro w to wątpisz. – Tamten zrobił ruch, jakby chciał odejść.

– Stój! – Bartek rozpaczliwie wysunął przez kratę obie ręce. – Pójdę.

– Rozsądny chłopiec – pochwalił Dziara. – No to zasuwaj.

Obły spojrzał przez ramię. Czuł się tak, jakby ciemność zalepiała mu oczy.

– Jak daleko mam iść?

– Jak tylko się da. Idź tam, gdzie nigdy nie dociera światło. Gdzie mrok jest tak gęsty, że można go kroić nożem. – W miarę jak mówił, głos mu nieprzyjemnie chropowaciał. – A ponieważ ja z zasady nikomu nie wierzę na słowo, przyniesiesz w kasku trochę wody z zalanego korytarza, żebym wiedział, że nie oszukujesz. – Pogrzebał w kieszeni i rzucił Obłemu zapalniczkę. – A to masz na zachętę. Tylko oszczędzaj, nie poświeci długo.

Bartek był teraz pewien, że Dziara spełni pogróżkę. Mimo zakazu rodziców udało mu się podpatrzeć kilka filmów o niebezpiecznych szaleńcach, którzy przetrzymywali swoje ofiary w piwnicach czy innych kazamatach. Jarek może niezupełnie podpadał pod tę kategorię, ale w tak młodym wieku wszystko jeszcze miał przed sobą. Nie było sensu z nim dyskutować, apelować do jego zdrowego rozsądku ani błagać o litość – mógł w końcu stracić cierpliwość i po prostu sobie pójść.

– Nawet dobrze się składa. – Odchrząknął, bo zaschło mu w gardle. – Sam byłem ciekaw, jak jest tam, gdzie nie wpuszczają turystów. Może znajdę jakieś ukryte skarby?

Dziara ziewnął półgębkiem, słuchając tej czczej gadaniny.

– Szuraj, twardzielu. Czekam pół godziny. Na wypadek gdybyś nie zdążył wrócić, już teraz życzę ci dobrej nocy.

Zdruzgotany Bartek potruchtał w dół chodnika, roztrącając butami skalne odłamki. W gruncie rzeczy presja czasu mu sprzyjała, bo nie pozostawiała ani chwili na wahanie czy zajmowanie się figlami, które płatała mu wyobraźnia.

Jak długo mrok łagodziła choć odrobina poświaty ze sztolni, nie używał nawet zapalniczki, co przypłacił kostkami poobtłukiwanymi o kamienie – jednak niebawem zrobiło się zupełnie ciemno, maleńki skrawek jasności majaczył zza kraty gdzieś daleko w tyle. Bartek zwolnił, oświetlił drogę wątłym płomyczkiem, lecz wcale nie poczuł się dzięki temu raźniej. Widział kątem oka własny cień, prześlizgujący się ze ściany na ścianę. Oglądał się nieustannie, bo miał wrażenie, że coś się za nim skrada.

Im