Papierowy Łabędź - Attar Leylah - ebook + książka

Papierowy Łabędź ebook

Attar Leylah

4,5

Opis

Mówi się, że wyrobienie nawyku zajmuje dwadzieścia jeden dni. Wytrzymała tyle. Ale dwudziestego drugiego oddałaby wszystko, żeby znaleźć się w słodkich objęciach śmierci.

Ponieważ tego dnia zrozumiała, że droga ucieczki oznacza pewną śmierć dla jednego z dwóch mężczyzn, których kochała.

Porywająca opowieść o namiętności, stracie i odkupieniu. Mroczny, intensywny, a mimo to wzruszający romans, pełen realizmu, intryg oraz napięcia.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 383

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (65 ocen)
47
12
2
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
AgnieszkaSophie

Nie oderwiesz się od lektury

Przepiękna historia, trudna i poruszająca. Niesamowicie wzruszająca, szczerze polecam 🙂
20
Magda161617

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam 😊
00
JoWinchester86

Nie oderwiesz się od lektury

Ależ to było dobre 😍
00
Barbara-7890

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Aelin_9

Nie polecam

Nie polecam. Do przeczytania zachęciły mnie pozytywne opinie i niestety się rozczarowałam
00

Popularność




SPIS TREŚCI

ROZDZIAŁ PIERWSZY

ROZDZIAŁ DRUGI

ROZDZIAŁ TRZECI

ROZDZIAŁ CZWARTY

ROZDZIAŁ PIĄTY

ROZDZIAŁ SZÓSTY

ROZDZIAŁ SIÓDMY

ROZDZIAŁ ÓSMY

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

ROZDZIAŁ JEDENASTY

ROZDZIAŁ DWUNASTY

ROZDZIAŁ TRZYNASTY

ROZDZIAŁ CZTERNASTY

ROZDZIAŁ PIĘTNASTY

ROZDZIAŁ SZESNASTY

ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY

ROZDZIAŁ OSIEMNASTY

ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIERWSZY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DRUGI

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY CZWARTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIĄTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SZÓSTY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY SIÓDMY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY ÓSMY

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY DZIEWIĄTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIERWSZY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY DRUGI

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY TRZECI

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY CZWARTY

ROZDZIAŁ TRZYDZIESTY PIĄTY

EPILOG

Podziękowania

Papierowy łabędź

TYTUŁ ORYGINAŁU
The Paper Swan
Copyright © 2015. The Paper Swan by Leylah AttarCopyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2019Copyright © by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2019Redaktor prowadząca: Anna ĆwikRedakcja: Patrycja SiedleckaKorekta: Beata BamberProjekt okładki: © Hang LeOpracowanie graficzne okładki: Marcin Bronicki, behance.net/mbronickiProjekt typograficzny, skład i łamanie: Beata BamberWydanie 1 Gołuski 2019 ISBN 978-83-66429-47-5Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber Sowia 7, 62-070 Gołuskiwww.papierowka.com.plPrzygotowanie wersji ebook: Agnieszka Makowska www.facebook.com/ADMakowska
Leylah Attar
Papierowy
łabędź
PRZEŁOŻYŁAKatarzyna Podlipska

Dla mojego taty.

Papierowy łabędź

ROZDZIAŁ PIERWSZY
Skye

To był dobry dzień na louboutiny. Nie planowałam spaceru w modnych szpilkach po wybiegu śmierci. Ale jeśli to miał być mój koniec, jeśli miałam zostać zamordowana przez przypadkowego psychola łaknącego krwi, to czy istniał lepszy sposób na pożegnanie się ze światem niż w butach z czerwoną podeszwą, które posyłały soczyste „pierdol się” mojemu zabójcy?

„Pierdol się, kutasie, za zrobienie ze mnie ofiary bezsensownego morderstwa”.

„Pierdol się za niepokazanie swojej gęby podczas pakowania mi kulki w łeb”.

„Pierdol się za kable, którymi związałeś mnie tak mocno, że wrzynają się głęboko w moje nadgarstki, zabarwiając je czerwienią”.

„A przede wszystkim pierdol się za usiłowanie morderstwa. Nikt nie chce umierać na dzień przed swoimi dwudziestymi czwartymi urodzinami – z blond włosami błyszczącymi po niedawnej wizycie u fryzjera i perfekcyjnymi żelowymi paznokciami – wracając z randki z facetem, który mógłby okazać się tym jedynym”.

Moje życie miało być pasmem sukcesów: ukończenie szkoły, ślub, dom wart pojawienia się na łamach kolorowego magazynu, dwójka idealnych dzieci. Mimo to znajdowałam się tutaj, na kolanach, z workiem na głowie oraz zimną spluwą przystawioną do potylicy. A co w tym wszystkim było najgorsze? Nie wiedziałam, dlaczego to się działo, czemu czekała mnie śmierć. Ale w sumie od kiedy te rzeczy miały sens? Bez znaczenia, czy morderstwo, gwałt, tortury, znęcanie się były przypadkowe czy też drobiazgowo zaplanowane. Czy potrafimy zrozumieć „dlaczego”? A może pragniemy tylko etykietek i szuflad, aby uporządkować chaos, nad którym nie mamy kontroli?

Korzyści finansowe. Zaburzenia psychiczne. Ekstremizm. Znienawidzone dziwki z akrylowymi paznokciami. Pod którym z tych motywów zaszufladkują moje zabójstwo?

„Przestań. Jeszcze nie umarłaś. Oddychaj. I myśl. Myśl!”

Szorstki, ostry zapach juty wdarł się w moje nozdrza, gdy łódź zakołysała się na wodzie.

„Co robisz, Skye?”, słowa Estebana głośno i wyraźnie zadźwięczały w mojej głowie.

„Walczę. Stawiam opór i dzielnie walczę”.

Śmiech pomieszany ze szlochem wyrwał mi się z ust.

Bardzo długo nie dopuszczałam do siebie myśli o Estebanie. Teraz jednak był tutaj, wkradł się do mojej głowy, jak zawsze niezapowiedziany, siadając na skraju świadomości niczym na parapecie okna sypialni.

Pamiętam, że tego ranka rozwiązałam quiz online: „Kim jest osoba, o której myślisz przed snem?”.

Klik.

„To osoba, którą najbardziej kochasz”.

Pomyślałam o Marcu Jacobsie, Jimmym Choo, Tomie Fordzie oraz Michaelu Korsie. Nie o Estebanie. Nigdy o nim. Projektanci nie są jak przyjaciele z dzieciństwa, którzy przy tobie nie zostają. Im mogę pozwolić się uwieść. Mogę zabrać do domu ich wspaniałe dzieła, a potem pójść spać. Jak louboutiny, nad którymi się zastanawiałam: założyć te zalotne, w kolorze fuksji i z satynowymi paseczkami wokół kostki czy raczej złote czółenka Half D’orsay? Cieszę się, że wybrałam te drugie. Miały szpic. Usiłowałam je sobie wyobrazić razem z jutrzejszym nagłówkiem: „ZABÓJCZE BUTY”. Zdjęcie przedstawiałoby lakierowaną szpilkę wystającą z ciała mojego porywacza.

„Tak, dokładnie tak to się potoczy”, powiedziałam sobie.

„Oddychaj, Skye. Oddychaj”.

Powietrze wewnątrz worka było ciężkie i stęchłe, a moje płuca zapadały się pod przytłaczającym poczuciem beznadziei i strachu. Dopiero zaczynałam sobie uświadamiać, że to się działo naprawdę. Kiedy wiedziesz beztroskie życie, poczucie uprzywilejowania chroni cię przed szokiem. Dzięki niemu wierzysz, że każda sytuacja rozwiąże się w cudowny sposób. To przekonanie zrodziło we mnie brawurę, impertynencję. Byłam kochana, ceniona, ważna. Na pewno ktoś wkroczy do akcji i mnie uratuje, prawda?

Usłyszałam, jak odbezpiecza broń.

– Poczekaj – wychrypiałam, czując ból w gardle.

Kiedy odzyskałam przytomność i zorientowałam się, że le- żę związana jak dzik w bagażniku swojego samochodu, zaczęłam wrzeszczeć niczym potępieniec, przez co w rezultacie zdarłam sobie głos. Skąd wiedziałam, że wóz był mój? Bagażnik wciąż pachniał perfumami, które rozlałam parę tygodni wcześniej.

Zostałam schwytana na parkingu, gdy wsiadałam do błękitnego kabrioletu. Drań wyciągnął mnie z auta, po czym cisnął na maskę, twarzą w dół. Myślałam, że ukradnie torebkę, portfel, kluczyki, samochód. Może to instynkt ochronny. Może skupiamy się na tym, co chcemy, aby się wydarzyło.

„Bierz je i odejdź”.

Jednak tak się nie stało. Nie chciał torebki, portfela, kluczyków ani samochodu. Chciał mnie.

Podobno lepiej krzyczeć „pożar” zamiast „pomocy”, ale nie mogłam wydobyć z siebie żadnego słowa, bo dusiłam się nasiąkniętą chloroformem szmatą, którą zakrył mi nos i usta. Chloroform nie od razu pozbawia przytomności. Nie w sposób, w jaki przedstawiają to w filmach. Miałam wrażenie, że kopałam i szarpałam się przez wieczność, dopóki moje kończyny nie zdrętwiały. Zawładnęła mną ciemność.

Niepotrzebnie krzyczałam, gdy się ocknęłam. Powinnam była poszukać zamka bagażnika, wypchnąć tylne światła albo zrobić coś, o co później z przyjemnością zapytaliby mnie dziennikarze. Paniki jednak nie można zagłuszyć. To wrzeszcząca, rzucająca się dziwka – i chciała się wydostać.

Rozzłościło go to. Zatrzymał się na poboczu i otworzył bagażnik. Pomimo oślepiającego, zimnego niebieskiego światła ulicznej latarni wiedziałam, że był wściekły. Wywlókł mnie za włosy i wetknął w usta tę samą nasączoną chloroformem szmatę, której użył wcześniej.

Zakrztusiłam się nią, gdy zostałam popchnięta w kierunku pomostu. Ręce wciąż miałam związane za plecami. Słodki, ostry zapach nie był aż tak mocny, ale wywołał we mnie mdłości. Prawie zadławiłam się wymiocinami, nim wyciągnął szmatę z moich ust i zarzucił mi na głowę worek. Przestałam wtedy wrzeszczeć. Mógł pozwolić, bym zadławiła się na śmierć, ale chciał mnie żywą, przynajmniej do momentu, aż zrealizuje cel, dla którego dokonał porwania. Gwałt? Niewola? Okup? Umysł wypełniły makabryczne migawki z wiadomości i artykułów prasowych. Jasne, podczas oglądania czy czytania ich czułam litość, ale wystarczyło zmienić kanał lub przewrócić stronę, by oderwać myśli od tych okropnych rzeczy.

Mimo to nie mogłam się od tego odciąć. Choć próbowałam przekonać samą siebie, że to tylko realistyczny koszmar, skóra głowy cholernie piekła w miejscu, z którego wyrwał włosy. Ból był jednak czymś dobrym. Mówił mi, że żyję. A dopóki żyłam, istniała jeszcze nadzieja.

– Czekaj – powiedziałam, zmuszona paść na kolana. – Zrobię, co zechcesz. Proszę… tylko mnie nie zabijaj.

Myliłam się. Miał gdzieś, czy przeżyję. Nie byłam zamknięta. Nie żądał okupu. Nie zrywał moich ubrań ani nie czerpał przyjemności z zadawania mi cierpienia. Po prostu chciał mnie tu przyprowadzić, gdziekolwiek to było. Zaplanował morderstwo i nie ociągał się z tym.

– Proszę – jęknęłam. – Pozwól mi spojrzeć w niebo po raz ostatni.

Musiałam zyskać na czasie, aby sprawdzić, czy istniało jakieś wyjście. A jeśli to naprawdę był koniec, nie chciałam umierać w ciemnościach, dusząc się oparami strachu i rozpaczy. Pragnęłam, żeby mój ostatni oddech był wolny, wypełniony morską bryzą. Pragnęłam zamknąć oczy i udawać, że trwa niedzielne popołudnie, a ja jestem małą, szczerbatą dziewczynką zbierającą muszelki razem z MaMaLu.

Zapanowała cisza. Nie znałam głosu ani twarzy oprawcy, nie miałam w głowie jego obrazu. Istniała jedynie mroczna obecność, która czaiła się za moimi plecami niczym olbrzymia kobra gotowa do ataku. Wstrzymałam oddech.

Kiedy zdjął worek, poczułam na twarzy podmuch wiatru. Oczy potrzebowały chwili, żeby się dostosować i odnaleźć księżyc. Był tam – kawałek srebra w kształcie sierpa – ten sam, który obserwowałam, gdy zasypiałam jako dziecko, słuchając opowieści MaMaLu.

– Urodziłaś się w dniu, gdy niebo przysłaniały wielkie, burzowe chmury – opowiadała niania, głaszcząc moje włosy. – Byliśmy gotowi na nawałnicę, ale wówczas wyszło słońce. Kiedy mama trzymała cię, stojąc przy oknie, zauważyła drobinki złota w twoich małych, szarych oczkach. Tamtego dnia były koloru nieba. Dlatego nazwała cię Skye, amorcito.1

Nie wspominałam matki od lat. Nie pamiętałam jej, bo umarła, gdy byłam mała. Nie wiedziałam, czemu pomyślałam o niej właśnie teraz. Może dlatego, że w ciągu kilku minut ja również miałam być martwa.

Na tę myśl przewróciło mi się w żołądku. Zastanawiałam się, czy zobaczę mamę po tamtej stronie. Czy przywita mnie tak, jak opowiadali ludzie w talk show, ci, co twierdzili, że byli po drugiej stronie, a potem wrócili. Ciekawe, czy druga strona w ogóle istniała.

Widziałam migające światła wieżowców mieszkalnych przy porcie oraz ruch uliczny wijący się, niczym czerwony wąż, przez śródmieście. Łódź, na której staliśmy, była zacumowana w porzuconej przystani naprzeciwko Zatoki San Diego. Pomyślałam o ojcu, któremu przykazałam, aby się o mnie nie martwił i pozwolił mi być, oddychać, żyć. Nie miałam rodzeństwa, a on stracił już moją matkę.

Zastanawiałam się, czy jadł właśnie obiad na tarasie, siedząc przy urwisku nad cichą zatoczką w La Jolla. Opanował sztukę sączenia czerwonego wina bez maczania w nim wąsów. Używał dolnej wargi i przechylał delikatnie głowę. Będę tęskniła za jego krzaczastymi, siwymi wąsami, choć protestowałam za każdym razem, gdy mnie całował. Zawsze trzy razy w policzek. Lewy, prawy, lewy. Nie miało znaczenia, czy dopiero zeszłam na dół na śniadanie czy też wyjeżdżałam w podróż dookoła świata. Miałam szafy pełne markowych butów, torebek i świecidełek, ale to właśnie za trzema pocałunkami Warrena Sedgewicka będę najbardziej tęsknić.

– Mój ojciec zapłaci ci każdą sumę – powiedziałam. – Bez zadawania pytań.

Błaganie, targowanie się… przychodzą łatwo, gdy zaraz masz stracić życie.

Moje zapewnienia nie doczekały się odpowiedzi poza mocnym szturchnięciem, które sprawiło, że opuściłam głowę.

Porywacz dobrze się przygotował. Klęczałam na środku płachty brezentu, która okrywała większą część pokładu. Rogi były przymocowane łańcuchem do betonowych bloków. Wyobraziłam sobie, jak oprawca owija moje zwłoki w tę plandekę, po czym wrzuca je gdzieś do oceanu.

Umysł zbuntował się przeciwko temu obrazowi, ale serce… wiedziało. – Dobry Boże, pobłogosław mą duszę. I opiekuj się tatą, i MaMaLu, i Estebanem. – Ta modlitwa pochodziła z przeszłości. Nie wypowiadałam jej od wielu lat, ale słowa automatycznie uformowały się w ustach, po czym wypadły z nich jak maleńkie paciorki pocieszenia.

W tamtej chwili zrozumiałam, że wszystkie rany, urazy i wymówki nie są niczym więcej jak zwiewnymi widmami, które rozpływają się w obliczu wszystkich kochanych przeze mnie osób oraz tych, ofiarowujących mi swoją miłość. Ostatecznie moje życie sprowadzało się do trzech pocałunków i trzech twarzy: ojca, niani oraz jej syna. Dwóch z nich nie widziałam od dnia, gdy wyjechaliśmy z Casa Paloma suchą, zakurzoną drogą.

„Kim są osoby, o których myślisz tuż przed śmiercią?”

Zacisnęłam powieki w oczekiwaniu na wystrzał i lodowatą, ołowianą nieuchronność śmierci.

„To osoby, które najbardziej kochasz”.

1. Amorcito – (z hiszp.) kochanie (przyp. tłum.).

ROZDZIAŁ DRUGI

Wokół panował mrok. Był to typ ciemności, która miała w sobie coś surrealnego: była głęboka, nieruchoma i rozległa. Trwałam zawieszona w jej pustce niczym bezcielesny okruch świadomości. Odczuwałabym spokój, gdyby nie mdlące rwanie, które przepływało przeze mnie falami, coraz silniejsze, coraz bardziej nieznośne.

Ból.

Mrugnęłam i zrozumiałam, że mam otwarte oczy. Wokół mnie nic nie ma – ani nade mną, ani pode mną – tylko ból wwiercający się w głowę. Mrugnęłam jeszcze raz… dwa… trzy razy. Nic. Żadnego kształtu czy cienia, tylko absolutna, wszechogarniająca ciemność.

Gwałtownie się wyprostowałam.

W swojej głowie.

W rzeczywistości nic się nie wydarzyło. Miałam wrażenie, że mózg odłączył się od ciała. Nie czułam rąk ani nóg, języka ani palców u stóp. Ale słyszałam. Słodki Jezu, słyszałam, nawet jeśli był to tylko dźwięk mojego serca bijącego tak szybko, że mało nie wyrwało się z piersi. Każde gorączkowe uderzenie potęgowało ból w głowie, tak jakby wszystkie zakończenia nerwowe pławiły się w pulsującej kałuży krwi.

„Słyszysz. Oddychasz. Może straciłaś wzrok, ale żyjesz”.

„Nie… Nie! Wolę być martwa niż zdana na jego łaskę”.

„Co on mi, kurwa, zrobił?! Gdzie ja, kurwa, jestem?!”

Przygotowałam się na kulkę, ale po modlitwie nastąpiła chwila ciszy. Chwycił kosmyk moich włosów i pogłaskał je delikatnie, niemal nabożnie. Potem trzasnął mnie kolbą – uderzenie prawie rozpłatało czaszkę. Linia budynków San Diego przechyliła się, po czym zaczęła rozpływać w dużych, czarnych kleksach.

– Nie udzieliłem ci głosu – powiedział, gdy przewróciłam się pod wpływem ciosu.

Uderzyłam twarzą o pokład, mocno i szybko, ale wszystko zdawało się rozgrywać w zwolnionym tempie. Zanim zamknęłam oczy, zobaczyłam jego buty. Miękka, ręcznie tłoczona włoska skóra. Znałam się na butach i takie trudno było znaleźć.

„Dlaczego nie pociągnął za spust?”, pomyślałam, mdlejąc.

Nie miałam pojęcia, jak długo byłam nieprzytomna. To pytanie wciąż we mnie tkwiło, zupełnie jak smok u wylotu jaskini, nie chciało się ruszyć, gotowe wyzwolić ogień wszystkich potwornych możliwości gorszych od śmierci.

„Dlaczego nie pociągnął za spust?”

Może planował pozostawić mnie ślepą, oszołomioną narkotykami i zależną do niego? Może chciał wyciąć moje organy, a potem je sprzedać? Może już je ze mnie wydobył i to była tylko kwestia czasu, kiedy znieczulenie przestanie działać? Może sądził, że mnie zabił, i pogrzebał żywcem?

Z każdą mijającą myślą ból przeradzał się w terror, który według mnie jest jeszcze większą suką niż panika. Terror połyka cię w całości. Zaczęłam zsuwać się głęboko w jego brzuch. Czułam jego zapach. Oddychałam nim. Pożerał mnie żywcem.

Oprawca musiał coś mi podać, ale nie wiedziałam, czy paraliż był tymczasowy czy też trwały. Nie miałam pojęcia, czy zostałam zgwałcona, pobita, okaleczona… i nie byłam pewna, czy chciałam się tego dowiedzieć.

Nie wiedziałam, czy tu wróci. Jeśli tak, to czy stan, w którym się znajdowałam, jakkolwiek okropny, nie był lepszy, bezpieczniejszy, łatwiejszy.

Terror w dalszym ciągu prześladował mnie w labiryncie mojego umysłu, ale było jedno miejsce, o którym wiedziałam, że zawsze będę tam bezpieczna. Uciekłam do niego i odizolowałam od wszystkiego z wyjątkiem kołysanki MaMaLu.

Tak naprawdę nie była to kołysanka, a piosenka o uzbrojonych bandytach, strachu oraz niebezpieczeństwie. Jednak sposób, w jaki MaMaLu ją śpiewała – miękko i z rozmarzeniem – zawsze mnie koił. Śpiewała ją po hiszpańsku, ale bardziej niż słowa zapamiętałam jej znaczenie.

Z gór Sierra Morena,

Cielito lindo2 schodzą z wysoka,

Ta para czarnych oczu,

Cielito lindo, które przemycasz…

Ujrzałam siebie w hamaku pod błękitnym niebem. Esteban od czasu do czasu popychał mnie w roztargnieniu, podczas gdy MaMaLu śpiewała, rozwieszając pranie. Te popołudniowe drzemki w ogrodach Casa Paloma, z nianią oraz jej synem, były moimi najwcześniejszymi wspomnieniami. Kolibry latały nad czerwonymi i żółtymi hibiskusami, a bugenwilla zalewała zaniedbane zarośla powodzią amarantowych kwiatów.

Aj, jaj, jaj, jaj,

Śpiewaj i już nie płacz,

Bo śpiew daje radość,

Cielito lindo, radość serc…

MaMaLu śpiewała, gdy Esteban albo ja się zraniliśmy. Śpiewała, kiedy nie mogliśmy zasnąć. Śpiewała, gdy była szczęśliwa i kiedy ogarniał ją smutek.

Canta y no llores…

Śpiewaj i już nie płacz…

Jednak łzy popłynęły. Płakałam, bo nie mogłam śpiewać. Bo nie potrafiłam wydobyć z siebie tych słów. Bo MaMaLu, błękitne niebo oraz kolibry przeciwstawiały się ciemności. Płakałam, trzymając się ich kurczowo, a terror powoli, krok za krokiem, ustąpił.

Otworzyłam oczy i wzięłam głęboki oddech. Wciąż tkwiłam w mroku, ale teraz czułam bujanie. Może moje zmysły zaczynały działać? Spróbowałam poruszyć palcami.

„Proszę. No, dalej. Działajcie”.

Nic.

W głowie wciąż mi łomotało od uderzenia, ale poza tym usłyszałam też głosy, które wyraźnie się zbliżały.

– Często przepływasz przez Ensenadę? – spytała kobieta. Nie zrozumiałam całej odpowiedzi, ale udzielił jej głębszy, zdecydowanie męski głos.

– Nigdy wcześniej nie miałem z tym problemów – zapewnił. Należał do mojego porywacza. Wyrył się w moim mózgu razem z obrazem jego butów.

– To nic takiego. Zwykła wyrywkowa kontrola przed przekroczeniem granicy. – Kobiecy głos nasilał się i słabł. – Muszę się upewnić… Seryjny numer łodzi zgadza się z seryjnym numerem silnika.

Granica.

Ensenada.

„Kurwa!”

Bujanie nabrało sensu. Znajdowałam się na łodzi, prawdopodobnie tej samej, na którą wcześniej mnie zabrał. Zatrzymaliśmy się w Ensenadzie, porcie granicznym z Meksykiem, jakieś sto dziesięć kilometrów na południe od San Diego, a kobieta najprawdopodobniej była celniczką.

Serce podskoczyło mi w piersi.

„To jest to. Twoja szansa na ucieczkę, Skye. Zwróć jej uwagę. Musisz zwrócić jej uwagę!”

Wrzeszczałam i wrzeszczałam, ale nie potrafiłam wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Cokolwiek mi podał, działało na moje struny głosowe.

Usłyszałam nad sobą kroki. Uznałam, że znajduję się w magazynie pod pokładem.

– Dla potwierdzenia spytam, nazywa się pan Damian Caballero? – odezwała się kobieta.

– Damian – poprawił. – „Daj-mjen”, nie „Dej-mjen”.

– Cóż, wygląda na to, że wszystko w porządku. Zrobię zdjęcie numerowi identyfikacyjnemu kadłuba i może pan ruszać.

Nie! Traciłam swoją szansę.

Nie dałam rady kopać ani krzyczeć, ale odkryłam, że mogę się turlać, co też zrobiłam. Z lewej na prawą, z boku na bok. Kołysałam się coraz mocniej i szybciej, nie wiedząc, czy w cokolwiek uderzam, nie mając pojęcia, czy robiło to jakąś różnicę. Za szóstym albo siódmym razem usłyszałam nad sobą chrobot, jakby drewno tarło o drewno.

„Błagam. Proszę, proszę, proszę, proszę”.

Włożyłam w ten ruch wszystkie siły, choć kręciło mi się od niego w głowie.

Coś trzasnęło. Głośne uderzenie. I nagle przestało być tak ciemno.

– Co to było? – zapytała celniczka.

– Nic nie słyszałem.

– Brzmiało, jakby dobiegało z dołu. Pozwoli pan, że to sprawdzę? „Tak!”

– Co pan tam ma? – Jej głos stał się wyraźniejszy.

Była blisko. Naprawdę blisko.

– Liny, łańcuchy, sprzęt do poławiania…

Zaczynałam rozróżniać nad sobą delikatne linie biegnące pionowo kilka centymetrów od mojej twarzy.

„Tak. Widzę! Z moimi oczami wszystko w porządku!”

Usłyszałam szczęk otwieranego zamka, po czym pomieszczenie wypełniło się cudownym, oślepiającym światłem, które sprawiło, że miałam ochotę się rozpłakać.

Spróbowałam ustawić się tak, aby moje oczy znajdowały się pod szczelinami wpuszczającymi światło. Wyglądało na to, że leżałam na podłodze, uwięziona pod jakimiś deskami.

Męska sylwetka zamajaczyła na schodach, a zaraz za nią kobieca postać.

„Jestem tutaj”.

Zaczęłam kołysać się jak szalona.

– Jedna z pańskich skrzyń spadła – stwierdziła celniczka.

„To ja ją wywróciłam. Znajdź mnie. Błagam, znajdź mnie!”

– Taa. – Podszedł bliżej. – Muszę je zabezpieczyć. – Przycisnął nogę do mojej skrzyni, uniemożliwiając jej ruch.

Teraz już wyraźnie widziałam kobietę przez szczeliny wieka – nie całą, jedynie jej ręce i tułów. Trzymała jakieś papiery, a z jej paska zwisała krótkofalówka.

„Jestem tutaj. Podnieś wzrok znad tych papierów. Zobaczysz światło padające na moje oczy. Jeden krok w przód i mnie nie przeoczysz. Jeden. Parszywy. Krok”.

– Może pomóc? – zapytała, podczas gdy mężczyzna podniósł skrzynkę, którą udało mi się zrzucić, i umieścił ją z powrotem nade mną.

„Tak! POMÓŻ MI! Pomóż mi, ty durna cipo!”

– Poradzę sobie – odpowiedział. – Trochę liny, parę haków i… gotowe. Proszę. Wszystko zabezpieczone.

– Spore te skrzynie. Spodziewa się pan dużego połowu? – Usłyszałam jej kroki na schodach.

„Nie! Wracaj! Przepraszam, że nazwałam cię durną cipą. Nie zostawiaj mnie. PROSZĘ. NIE ODCHODŹ!”

– Czasem udaje się złapać naprawdę niezły okaz – oznajmił. Zadowolenie, które usłyszałam w jego głosie, sprawiło, że przeszedł mnie dreszcz.

Potem zamknął drzwi, a ja z powrotem pogrążyłam się w całkowitej, nieprzeniknionej ciemności.

2. Cielito lindo – (z hiszp.) śliczne, małe niebo; używane też jako zwrot do ukochanej osoby (przyp. red.).

ROZDZIAŁ TRZECI

Pełzłam przez tunel wypełniony papierem ściernym, przy każdym ruchu raniąc skórę o szorstką, suchą powierzchnię.

Skrob, skrob, skrob…

To dźwięk moich odpadających komórek, warstwa po warstwie. Bolały mnie kolana, plecy i ramiona. Czułam ciepło słońca. Wiedziałam, że jeśli dalej będę próbowała go dosięgnąć, w końcu mi się uda. Pełzłam i pełzłam, aż wreszcie miałam dość miejsca, żeby stanąć.

Otaczał mnie żwir. Moje szpilki topiły się w kamyczkach.

Chrup, chrup, chrup.

Szłam dalej. Pomimo bólu maszerowałam w stronę światła i nagle… padło na mnie. Otoczyło i sprawiło, że zmrużyłam oczy od jego czystego blasku. A potem mrugnęłam i obudziłam się, wypuszczając powietrze.

Ech, co za dziwaczny koszmar. Leżałam bezpieczna w łóżku, a słońce wpadało przez okno. Westchnąwszy, umościłam się wygodnie pod kołdrą. Jeszcze kilka minut, a potem skoczę na dół, żeby zgarnąć trzy całusy, zanim ojciec wyjdzie do pracy. Nie miałam zamiaru brać ich dłużej za pewnik.

Chrup, chrup, chrup.

Zmarszczyłam brwi. Ten dźwięk nie powinien przyleźć za mną do rzeczywistości.

Nie otwierałam oczu. Kołdra wydała mi się dziwna w dotyku: szorstka i chropowata. Zupełnie inna niż moja własna: miękka, jedwabna. Okno, które przez chwilę widziałam, było małe i okrągłe. Takie, jakie spotyka się na łodzi.

Ból. Teraz to czułam. Bolało mnie wszystko. Głowę miałam ciężką, a język przykleił się do podniebienia.

Chrup, chrup, chrup.

Czymkolwiek był ten dźwięk, wiedziałam, że źle wróżył. Dochodził z tyłu i zdawało się, że zamierza wciągnąć mnie z powrotem do piekła.

– Najwyższa pora – usłyszałam.

„Kurwa, kurwa, kurwa!”

Daj-mjen.

Damian „Włosowyrywacz, Czaszkoroztrzaskiwacz, Śpiączkowpędzacz” Caballero.

Był tu i był prawdziwy.

Zacisnęłam mocno powieki. Pewnie uciekłaby spod nich łza, ale były tak suche, że przypominały papier ścierny. Sama czułam się podobnie – pościerana wewnątrz i na zewnątrz. Piekło mnie całe ciało. Najprawdopodobniej się odwodniłam. Kto wie, jak długo byłam nieprzytomna i jakie efekty uboczne wywoływała substancja, którą mnie odurzył?

– Czy ty… Co mi zrobiłeś?

Mój głos brzmiał dziwnie, ale nigdy wcześniej nie odczuwałam za niego takiej wdzięczności. To samo dotyczyło ramion, nóg oraz całej reszty. Bolała mnie głowa i wszystkie mięśnie, ale wciąż byłam w jednym kawałku i nie zamierzałam już nigdy, przenigdy nienawidzić swojego brzucha, tyłka czy ud.

Damian nie odpowiedział. Wciąż znajdował się za mną, poza zasięgiem wzroku, i kontynuował swoją robotę, czymkolwiek, do cholery, była.

Chrzęst, chrzęst, chrzęst.

Zaczęłam drżeć, ale zdusiłam w sobie jęk, który rwał się na usta. To była powolna gra psychologiczna – on, który posiadał całkowitą kontrolę, oraz ja, która nie miałam pojęcia, co się wydarzy. „Kiedy”, „gdzie” i „dlaczego” również pozostawały niewiadomą.

Drgnęłam, gdy postawił obok mnie stołek. Znajdowała się na nim miska wypełniona jakąś breją przypominającą gulasz, kawałek chleba, który wyglądał na oderwany od bochenka, i butelka wody. Żadnego noża czy łyżki. Żołądek podskoczył mi na ten widok. Miałam wrażenie, że nie jadłam od wielu dni, i choć chciałam rzucić typowi tym wszystkim w twarz, byłam potwornie głodna. Podniosłam głowę, ale opadła z powrotem – ruch, połączony z kołysaniem łodzi, otumanił mnie i zdezorientował. Spróbowałam ponownie, tym razem wolniej unosząc się najpierw na łokciach, a potem siadając.

Chrup, chrup, chrup.

Co to było, do diabła?

– Na twoim miejscu bym się nie odwracał – ostrzegł. Ciekawe. Próbował ukryć swój wygląd? Jeśli planował mnie zabić, co mu zależało? Miałoby to znaczenie, tylko gdyby nie chciał, żebym go zidentyfikowała.

Szybko się odwróciłam. Świat zawirował i rozmazał się. Może byłam zwariowaną suką, ale chciałam zobaczyć jego gębę. Pragnęłam zapamiętać każdy najdrobniejszy detal, żebym mogła dopaść sukinsyna, gdy nadarzy się ku temu okazja. A jeżeli mnie zabije, to trudno. Przynajmniej coś będę z tego miała.

„Zobaczyłam twoją twarz!”, a wtedy bang, bang, a nie „Nie mam pojęcia, co zrobiłam, żeby na to zasłużyć” i bang, bang.

Nie zareagował na mój ruch. Zwyczajnie sobie siedział, co chwilę zanurzając palce w papierowym rożku i wrzucając sobie coś do ust.

Chrup, chrup, chrup.

Choć oczy przysłaniała mu czapka z daszkiem, wiedziałam, że mnie obserwuje. Wzdrygnęłam się, bo zrozumiałam, że nieśpiesznie obmyśla dla mnie karę, dokładnie tak, jak obchodził się ze swoją przekąską, nim ją połknął.

Nie miałam pojęcia, czego się spodziewać. Darzyłam go nienawiścią, a teraz to uczucie jeszcze się pogłębiło. Wyobrażałam sobie kogoś zupełnie innego, kogoś równie wrednego i szpetnego na zewnątrz, jak i w środku. To miało dla mnie sens, a nie ktoś tak zwyczajny, że można przejść obok niego na ulicy i nie zorientować się, że właśnie otarło się o czyste zło.

Damian był młodszy, niż się spodziewałam. W swojej wyobraźni stworzyłam posiwiałego, zatwardziałego bandziora. Może i nie wyglądał okazale, ale siły mu nie brakowało. Wiedziałam, bo kopałam, biłam i walczyłam z nim jak dzika kotka na tamtym parkingu. Każdy kawałek jego ciała przypominał zimną, twardą stal. Zastanawiałam się, czy to wymóg w jego profesji: porwaniu, egzekucjach na niby, szmuglowaniu dziewczyn przez granicę.

Zaczepił stopę o stołek znajdujący się obok mnie, po czym przysunął go do siebie. Błyszczące buty zrobione na zamówienie zniknęły. Teraz miał na nogach brzydkie, pospolite obuwie żeglarskie, spodnie dresowe oraz koszulkę. Wykrzywił usta w szyderczym uśmiechu, jakby był w pełni świadomy mojej pogardliwej oceny i czerpał z niej przyjemność. Temu sukinsynowi się to podobało.

Przełamał chleb na pół, zanurzył go w misce i pozwolił nasiąknąć gęstym sosem, a następnie ugryzł. Odchylił się do tyłu, przeżuwając powoli, podczas gdy ja obserwowałam go z uwagą. To chleb na zakwasie – jego zapach był wyczuwalny. Niemalże poczułam na języku chrupiącą skórkę i delikatny posmak ciasta, które rozpływało się w ustach. Para unosząca się z miski wypełniła mój żołądek obietnicą marchewek, cebuli i kawałków miękkiego, kruchego mięsa – obietnicą, której Damian nie zamierzał dotrzymać. Teraz już o tym wiedziałam. W ten sposób karał mnie za to, że się odwróciłam, choć na to nie pozwolił. Chciał, bym patrzyła, jak pochłania mój posiłek.

A wcale go nie potrzebował. Wyglądał na tak pełnego, że zmuszał się do każdego kurewsko pysznego kęsa, podczas gdy mój brzuch głośno domagał się jedzenia i robiło mi się słabo z głodu. Zagryzałam wargi za każdym razem, gdy zanurzał chleb w gulaszu i wybierał kawałki warzyw. Obserwowałam, jak kończył, niezdolna do odwrócenia wzroku – zupełnie jak przymierający głodem pies gotowy skoczyć na znaleziony w śmieciach kąsek – ale nic nie zostało. Damian wytarł miskę do czysta ostatnim kawałkiem chleba. Następnie wstał i odkręcił butelkę z wodą, trzymając ją nade mną.

„O Boże, tak. Tak”.

Wyciągnęłam ręce, gdy tylko przechylił butelkę. Moje suche, popękane usta z niecierpliwością czekały na tę pierwszą, kojącą pragnienie kroplę.

Woda zaczęła lecieć. Jednak Damian wyciągnął nade mną brudną dłoń – tę, którą jadł – tak że woda przepłynęła po niej, nim dotarła do mnie. Miałam wybór: zaakceptować to poniżenie lub cierpieć pragnienie.

Zamknęłam oczy i zaczęłam pić. Piłam, bo nie mogłam się powstrzymać, nawet gdybym chciała. Bo byłam spragnionym zwierzęciem. Ale przede wszystkim piłam, bo głupia, irracjonalna część mnie, która śpiewała głupie, irracjonalne kołysanki, wciąż żywiła nadzieję. Chłeptałam, aż strumień wody zmienił się w cienką strużkę. A kiedy Damian cisnął pustą plastikową butelkę w drugi koniec kajuty, obserwowałam jej lot, licząc, że po wyjściu mojego oprawcy będę mogła wetknąć w nią język i wylizać ostatnie krople.

Pomyślałam o wysadzanej kryształkami Swarovskiego butelce Bling H2O, którą razem z Nickiem ledwie tknęliśmy podczas ostatniej randki. Właśnie został asystentem prokuratora okręgowego i następnego ranka miał się zająć swoją pierwszą oficjalną sprawą. Była to okazja, która wymagała czegoś bezalkoholowego, ale z syczeniem i bąbelkami świeżo otwartej butelki szampana. Powinnam wypić zawartość tej pięknej, idealnie schłodzonej butelki wody gazowanej, a potem pójść do domu z Nickiem. Niepotrzebnie samotnie udałam się na parking.

Spojrzałam na porywacza. Wycierał ręce o spodnie dresowe. Wykorzystałam tę okazję, żeby ostrożnie ocenić otoczenie. Znajdowaliśmy się w małej kajucie z całkiem sporą kuszetką. Szafki z ciemnego drewna pokrywały wszystkie ściany, co zapewne zwiększało przestrzeń magazynową. Było tu jedno okno – nie dość duże, żeby przez nie wypełznąć – zabezpieczony łańcuchem świetlik, przez który docierało sporo światła, oraz drzwi. Nawet jeśli jakoś bym wyszła, to przebywaliśmy pośrodku oceanu. Nie było dokąd uciec ani gdzie się schować.

Wróciłam spojrzeniem do Damiana. Przyglądał mi się spod czapki z daszkiem. Miała granatowy kolor oraz wyhaftowane na biało inicjały „SD” – oficjalny emblemat San Diego Padres. Wyglądało na to, że lubił baseball. A może nosił czapkę, bo świetnie go podsumowywała. „SD” – „Sadystyczny Dupek”.

Jeśli naprawdę kibicował tej drużynie, to był także szalonym Don Kichotem, bo San Diego nigdy nie wygrało World Series, Super Bowl, Stanley Cup, NBA Finals ani żadnych innych wielkoligowych mistrzostw. Prześladowała nas klątwa, choć mój ojciec wciąż miał nadzieję na początku każdego sezonu.

„Powodzenia, San Diego Padres. Połamania nóg!”

– Spróbuj tylko zrobić coś głupiego, a nie ręczę za siebie. – Damian podniósł pustą miskę i skierował się ku drzwiom.

Powinnam uderzyć go w głowę stołkiem. Powinnam zaatakować tak, że wypuściłby z rąk miskę. Na pewno by się rozbiła, a ja dźgnęłabym zasrańca jednym z jej odłamków.

– Proszę – powiedziałam zamiast tego. – Muszę skorzystać z toalety.

Nie potrafiłam myśleć o niczym innym, jak o opróżnieniu pęcherza, ale byłam całkowicie zależna od porywacza. „Proszę” i „dziękuję” wypowiada się automatycznie, gdy człowiek znajduje się na czyjejś łasce. Nawet jeśli nienawidzi się takiej uległości.

Skinął, żebym wstała. Trzęsły mi się nogi i musiałam się go przytrzymać. Miałam na sobie te same ciuchy – kremowy top z jedwabiu i żorżety oraz cygaretki, które ledwo mogłam rozpoznać. Paryska elegantka od Isabel Marant wyglądała teraz, jakby spędziła noc, zabawiając się z Robem Zombie.3

Damian poprowadził mnie wąskim korytarzykiem. Po prawej znajdowała się mała łazienka z kompaktowym prysznicem, umywalką oraz toaletą. Odwróciłam się, żeby zamknąć drzwi, ale koleś zablokował je stopą.

– Nie wysikam się, jeśli będziesz patrzył.

– Nie? – Zaczął ciągnąć mnie z powrotem do kajuty.

– Czekaj!

Jezu, jak ja go nienawidziłam. Nigdy nie sądziłam, że znienawidzę drugiego człowieka aż do tego stopnia.

Stał przy drzwiach i nie zadał sobie trudu, żeby się odwrócić. Chciał się upewnić, że zrozumiałam sytuację: że się nie liczę, że nie mam nic do powiedzenia, że nie otrzymam ani prywatności, ani łaski, ani zrozumienia. Byłam więźniem podlegającym wszystkim jego kaprysom.

Przesunęłam się nad deskę klozetową, wdzięczna, że umywalka w pewien sposób zasłaniała mnie przed wzrokiem Damiana. Rozpięłam rozporek i po raz pierwszy zauważyłam zadrapania. Skóra musiała ocierać się o boki skrzyni, w której mnie zamknął. Dotknęłam potylicy i poczułam guza wielkości jajka, który nie przestawał pulsować, odkąd odzyskałam przytomność. Nogi zaprotestowały, gdy siadałam. Na kolanach miałam głębokie, purpurowe siniaki od obijania się wewnątrz tego drewnianego więzienia przez kto wie jak długo. Co gorsza, nie mogłam się wysikać, a gdy wreszcie mocz zaczął płynąć, palił jak kwas. Nie było go zbyt wiele, pewnie dlatego, że bardzo się odwodniłam, ale siedziałam dalej. Wzięłam kilka głębokich oddechów, nim wstałam, żeby się podetrzeć. Wciągnęłam spodnie i już miałam umyć ręce, gdy zauważyłam swoje odbicie w lustrze.

– Co, do cholery? – Odwróciłam się do porywacza. – Coś ty mi zrobił?!

Wpatrywał się we mnie beznamiętnie, zupełnie jakby nie usłyszał pytania, jak gdyby nie było warte odpowiedzi.

Z powrotem spojrzałam w lustro. Ściął moje długie jasne włosy i przefarbował je na kruczoczarny kolor. Zmasakrował je tępymi nożyczkami i polał żrącą farbą ze sklepu. Blond pasemka wciąż wystawały spod czarnych placków, przez co wyglądałam, jakbym miała na głowie tanią gotycką perukę. Szare oczy, które zawsze przyciągały uwagę otoczenia, wydawały się teraz wyblakłe. Obrazu nędzy i rozpaczy dopełniały jasne rzęsy i brwi.

Nos i policzki miałam podrapane, pod oczami fioletowe sińce, a usta wydawały się tak boleśnie popękane, jak czułam, że były. Nad uszami, w miejscu, z którego wyrwał mi włosy, znajdowały się zaschnięte strużki krwi.

Oczy piekły mnie od nieuronionych łez. Nie potrafiłam połączyć tej osoby z dziewczyną, którą byłam kilka dni temu. Z dziewczyną, która miała przyciągać spojrzenia na swoich dwudziestych czwartych urodzinach. Ojciec pewnie już wiedział, że zaginęłam. Nigdy nie opuściłam urodzinowej imprezy, którą mi wyprawiał. Musiał porozmawiać z Nickiem – ostatnią osobą, z którą byłam. Nie miałam pojęcia, ile dni minęło, ale wiedziałam, że tata rozpoczął poszukiwania. Na pewno zatrudnił najlepszych ludzi i nie spocznie, dopóki mnie nie odnajdzie. Jeśli zlokalizował mój samochód w porcie, prawdopodobnie rozważał możliwość, że znajdowałam się na łodzi. Ta myśl mnie pocieszyła. Może był blisko. Może musiałam tylko zyskać na czasie, żeby nas dogonił.

Pomacałam pod bluzką i odetchnęłam z ulgą. Wciąż miałam naszyjnik, który ojciec podarował mamie, gdy się urodziłam. Otrzymałam go po jej śmierci i nosiłam od tamtego czasu. Był to zwykły złoty łańcuszek z okrągłym sekretnikiem. Miał przeźroczyste szklane okienko, które otwierało się jak książka. W środku znajdowały się dwa rzadkie kamienie szlachetne – aleksandryty – oraz różowa perła Conch.

– Proszę, weź. – Odpięłam go i pomachałam nim przed Damianem.

Nie mogłam wymienić naszyjnika na swoją wolność, bo porywacz mógł mi go po prostu zabrać, ale jeśli skusiłabym typa obietnicą dodatkowego zysku, może zyskałabym na czasie i opóźniła to, co dla mnie planował.

– Jest wart dużo pieniędzy – zapewniłam.

W pierwszej chwili nie wyglądał na zainteresowanego, ale zaraz potem obojętność go opuściła. Niespodziewanie się wyprostował i niezgrabnym gestem ściągnął czapkę. Jakby dostał właśnie informację o śmierci bliskiej osoby albo zrobił to z szacunku, jak wtedy, gdy staje się przed czymś wielkim, pięknym i świętym. W każdym razie bardzo powoli sięgnął po naszyjnik, a on zakołysał się w jego dłoni.

Podniósł go do światła i po raz pierwszy zobaczyłam oczy mojego oprawcy. Były ciemne, wręcz czarne. Jeszcze nigdy wcześniej nie widziałam tego typu czerni. W końcu czarny kolor nie posiadał odcieni. Był absolutny, nieprzenikniony, pochłaniał wszystkie kolory. Jeśli się w niego wpadło, połykał człowieka w całości.

Tu jednak miałam do czynienia z innym jego rodzajem. Był niczym zabarwiony czernią lód i węgiel. Jak woda w studni i noc na pustyni. Ciemna nawałnica i zimny spokój. Czerń ścierająca się z czernią, tak odmienna, a jednak wciąż… całkowicie czarna.

Widziałam naszyjnik matki odbijający się w oczach Damiana. Przypominało mi to stanie pomiędzy dwoma lustrami i wpatrywanie się w, zdawać by się mogło, nieskończoną linię obrazów, które rozmywały się w oddali. W twarzy porywacza dostrzegłam coś, czego nie potrafiłam nazwać. Wyglądał na oczarowanego sekretnikiem, jakby wpadł w jakiś trans.

Miał więc słaby punkt.

– Jest tego więcej – powiedziałam.

Oderwał wzrok od naszyjnika i spojrzał na mnie. Potem złapał mocno za ramię, przeciągnął przez kambuz i niskie schodki aż na pokład. Potoczyłam się za nim, moje nogi wciąż były słabe.

– Widzisz to? – Powiódł dłonią wokół.

Znajdowaliśmy się pośrodku niczego, otoczeni przez całe mile ciemnej wody.

– To – kontynuował, wskazując na ocean – ma w dupie to. – Potrząsnął naszyjnikiem przed moją twarzą. „Twoje klejnoty nie są dla mnie niczym więcej niż piaskiem”. – Szkoda – powiedział miękko, unosząc sekretnik do słońca. – Taka mała, śliczna rzecz.

Ojciec nie potrafił się zdecydować, jakiego koloru kamienie podarować mojej matce. Wyznał mi, że wybrał aleksandryty, bo były jak tęcze. Zmieniały kolor w zależności od światła. W pomieszczeniach mieniły się purpurą, ale tu, w słońcu, błyszczały jasno, rzucając na twarz Damiana zielone refleksy.

– Taka mała, śliczna rzecz – powtórzył cicho, prawie ze smutkiem.

– Te kamienie są bardzo rzadkie. Perła również. Nie będziesz już nigdy niczego potrzebował. Będziesz mógł udać się dokądkolwiek. Zniknąć. A jeśli chcesz więcej…

– Ile według ciebie jest warte twoje życie, Skye Sedgewick? Wiedział, jak się nazywam. Pewnie przeszukał moją torebkę. Albo łaził za mną, co oznaczałoby, że wszystko zaplanował i nie było to jakieś przypadkowe porwanie.

– Na ile wyceniłabyś moje życie? – spytał, znów unosząc naszyjnik.

– Na długość tego łańcuszka? Perłę? Dwa rzadkie kamienie?

Spojrzał na mnie, ale nie odpowiedziałam.

– Trzymałaś kiedyś w swoich rękach życie? – Opuścił mi sekretnik na dłoń i zacisnął wokół niego moje palce. – Masz, poczuj je.

Był nienormalny. Skończony wariat.

– Wiesz, jak łatwo jest zniszczyć życie?

Wziął ode mnie mój skarb i z premedytacją, go upuścił. Naszyjnik upadł mu pod nogi. Bawił się nim przez chwilę, przesuwając go czubkiem buta tam i z powrotem po gładkim pokładzie.

– To naprawdę śmiesznie proste. Nadepnął sekretnik, po czym zaczął kruszyć go obcasem, nie spuszczając ze mnie wzroku. Szkło zaczęło pękać.

– Nie rób tego – załkałam. – Jest jedyną rzeczą, jaka pozostała po mojej matce.

– Był – odparł, naciskając go tak długo, aż sekretnik się roztrzaskał.

Sposób, w jaki powiedział „był” przyprawił mnie o dreszcze na całym ciele.

Był…

Był…

Rzeczy, które znalazły się na pokładzie. Rzeczy, które nigdy nie opuszczały go bez uszczerbku.

Podniósł rozkruszoną pamiątkę po mojej mamie i przyjrzał się jej uważnie. Poczułam satysfakcję, bo kamienie i perła pozostały nietknięte. Mój wyraz twarzy musiał mu się nie spodobać, bo chwycił mnie za szyję i ścisnął tak mocno, że zaczęłam rozpaczliwie łapać powietrze.

– Kochałaś matkę? – spytał, puszczając mnie wreszcie.

Padłam na kolana, próbując złapać oddech.

– Nie miałam szansy jej poznać.

Damian podszedł do balustrady i wystawił poza nią rękę z naszyjnikiem. Patrzyłam, jak sekretnik kołysze się na wietrze. Wiedziałam, co ten drań zamierzał zrobić, ale nie potrafiłam odwrócić wzroku.

– Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz… – rzekł i rzucił go w odmęty oceanu.

Czułam się, jakby cisnął za burtę część mnie, jakby zbezcześcił miłość, którą darzyli się rodzice, oraz wspomnienia, które stworzyli – dwa tęczowe aleksandryty i ja, ich różowa perła. Damian Caballero zniszczył to, co pozostało z naszego pięknego szklanego świata.

Nie potrafiłam się rozpłakać. Byłam zbyt wyczerpana. Moja dusza czołgała się tunelami wyłożonymi papierem ściernym. Zedrzyj moją wolność. Zedrzyj moje włosy. Zedrzyj moją godność, poczucie własnej wartości oraz wszystko, co posiadam, cenię i pielęgnuję.

Siedziałam tam, patrząc w niebo, wpatrując się w słońce, którego tak pragnęłam, i niczym się nie przejmowałam. Miałam gdzieś to, że Damian zmusił mnie do wstania i zepchnął z powrotem na dół. Miałam gdzieś liczenie okien i oznaczanie wyjść. Miałam gdzieś to, że mnie zamknął, oraz to, że silnik znów zaczął pracować, a łódź zabierała nas jeszcze dalej od mojego domu, ojca, życia.

Jedyne, czego byłam pewna, leżąc na łóżku i obserwując przez świetlik puchate białe chmury, które zmieniały się w dziwne, paskudne kształty, było to, że jeśli kiedykolwiek otrzymam szansę, nawet przez sekundę nie zawaham się zamordować Damiana Caballero.

3. Rob Zombie – amerykański wokalista heavymetalowy (przyp. tłum.).

ROZDZIAŁ CZWARTY

Było ciemno, gdy Damian znów się pojawił.

Śniłam o torcie z różową polewą, piniacie i Estebanie. „Dotknij ją jeszcze raz, a spotkamy się w piekle”, warknął, gdy go odciągali. Był moim obrońcą, ale przed mężczyzną, który stał w wejściu, nie dało się ochronić. Światło z korytarza zarysowało jego kształt, rzucając złowieszczy cień na łóżko. Chciałam schować się gdzieś, gdzie by mnie nie dosięgnął.

Postawił tacę na łóżku i przysunął sobie krzesło. Choć panował półmrok, wiedziałam, że przyniósł mi jedzenie.

Przysunęłam się ostrożnie do tacy, nie patrząc na niego. Pamiętałam, co się stało, gdy sprzeciwiłam mu się ostatnim razem. Teraz miałam zamiar być grzeczną dziewczynką. Ułożoną, nieszkodliwą panienką. Ledwie panowałam nad ukłuciami głodu, które przetaczały się przez mój żołądek w postaci krótkich, mocnych skurczów, ale opanowałam pośpiech. Chciałam wyglądać na dobrze wychowaną. Nie mogłam zanurzyć twarzy w talerzu, tak jak tego pragnęłam.

Posiłek składał się z jakiejś grillowanej ryby z dodatkiem ryżu. Boże, pachniało wspaniale. Nie było sztućców, co nie stanowiło problemu, bo jedyne, czego pragnęłam, to napełnić usta. Wiedziałam jednak, że Damian mnie obserwuje, dlatego skubnęłam kawałek palcami.

– Nie tak prędko – powiedział.

„O Boże, znowu? Błagam, daj mi zjeść”.

Zastanawiałam się, co by zrobił, gdybym oblizała palce. Tak bardzo chciałam spróbować tej ryby.

– Wstań – rzucił.

Przełknęłam gulę w gardle – tę, która chciała wrzeszczeć, płakać, jęczeć i błagać – a następnie się podniosłam.

– Zdejmij ubranie – rozkazał.

Spodziewałam się tego. Wcześniej czy później, w ten czy inny sposób, wszystko zawsze sprowadzało się do kutasów. Ssij go, liż, głaszcz, obciągaj.

„Bo matka mnie nie kochała. Bo ojciec mnie bił. Bo nauczyciel mnie molestował. Bo mnie dręczyli. Bo żona mnie zostawiła. Bo dzieci ze mną nie rozmawiają”.

„Dlatego piję. Uprawiam hazard. Nie mogę powstrzymać się od jedzenia. Jestem uzależniony od seksu. Tnę się. Wyrywam sobie brwi. Zażywam narkotyki”.

„Ale to nie zawsze wystarcza, wiesz? I czasem się wylewa, bo nie potrafisz tego kontrolować, bo musisz sprawić, żeby inni poczuli twoje zranienie, twój ból i gniew. Ponieważ ciężko przechadzać się po świecie pełnym kolorowych bilbordów, wyszczerzonych jap z reklam pasty do zębów i olśniewających, szczęśliwych ludzi, samemu będąc pokrytym bliznami. Życie nie zawsze jest sprawiedliwe. Dlatego ssij go, liż, głaszcz, obciągaj”.

Miałam gdzieś, do której kategorii dysfunkcji zaliczał się Damian. Czasem jest się po prostu złem wcielonym, prawda? Skupiłam się na czekającej mnie „nagrodzie”, ściągając top. Mogło się wydawać, że wpatruję się w podłogę, ale oczami jadłam ryż z rybą. Rzeczy, do których jest się zdolnym w trybie przetrwania, są niezwykłe.

Zdjęłam spodnie i stanęłam przed porywaczem w staniku i majtkach Agent Provocateur z kolekcji Midnight Captive.

– Zdejmij z siebie wszystko – rozkazał, podkreślając ostatnie słowo, jakbym nie była zdolna do zrozumienia prostego polecenia.

Odpięłam czarny koronkowy stanik w rozmiarze 75C, ściągnęłam z siebie pasujące do niego majtki i stanęłam przed Damianem. Naga.

Poruszył się na krześle.

– Zapal światło.

„Ryba. Myśl o rybie”, powtarzałam sobie, szukając po omacku przełącznika.

– Wyżej, po prawej – poinstruował.

Moje palce zadrżały, gdy naciskałam przycisk.

– Grzeczna dziewczynka. Teraz podejdź do mnie.

Zupełnie jakby reżyserował pierdolone porno.

Nie podniosłam wzroku, dopóki nie zobaczyłam wstrętnych żeglarskich butów. Boże, jak ja ich nienawidziłam. Nie znosiłam sznurówek, skóry, podeszew i każdego szwu, który trzymał je w kupie. Nienawidziłam tych buciorów, bo ich właściciel zabrał mi piękne złote czółenka, przez co byłam teraz bosa, słaba, naga, głodna, obolała i wszystko sprowadzało się do „ryba kontra ruchanie”. Dlatego niech się pierdoli razem ze swoimi butami, brudnymi, pojebanymi gierkami i…

– Odwróć się – rozkazał.

Wtedy na niego spojrzałam, oczekując lubieżności czy pożądania, ale on przyglądał się mojemu ciału z obojętnością, która wywołała moją wściekłość. Byłam przyzwyczajona do mężczyzn gapiących się i pragnących mnie. Może i nie posiadałam perfekcyjnego ciała, ale czułam dumę z każdego jego centymetra. Stanowiło moją siłę, broń, przepustkę do ekskluzywnych klubów czy pierwszych rzędów na pokazach mody, traktowania jak celebrytkę. Dzięki niemu faceci i dziewczyny robili różne rzeczy i robili je dla mnie, a nie dla mojego imienia, sławy, fortuny czy sieci hoteli, które posiadał mój ojciec. Miałam niezłe ciało i bez oporów afiszowałam się nim.

A teraz Damian odbierał mi również to. Rozebrał mnie na części. Oglądał ramiona, nogi, plecy, stopy… Nie obserwował Skye-kobiety, a Skye-więźnia, czyli zbiór oddzielnych, ruchomych części. Nie było nic erotycznego w jego badaniach. Nie znosiłam tego, bo uczyniło mnie jeszcze bardziej bezsilną. Stałam odwrócona do niego plecami, czując wzrok na swojej skórze i zastanawiając się, czy gdybym polizała teraz palce, poczułabym na nich jakikolwiek ślad jedzenia.

Poczułam ruch powietrza. Stał teraz za mną a jego oddech drażnił moje ramię.

– Śmierdzisz – stwierdził. – Właź pod prysznic.

Prysznic. Mydło i woda. I wytchnienie od Damiana. Dobrze się spisałam. „Czekaj na mnie, rybko”, spojrzałam tęsknie na talerz, a potem ruszyłam do łazienki.

Kabina okazała się tak maleńka, że ledwie można się było w niej obrócić. Jednak ciepła woda sprawiła, że poczułam się jak w siódmym niebie, choć piekła mnie poraniona skóra. Zaczęłam myć włosy, powstrzymując się od łkania, bo przez chwilę zapomniałam, że moje długie, wspaniałe loki zniknęły. Zdążyłam spłukać szampon, gdy drzwi się otworzyły i Damian zakręcił kran.

– To nie jest pierdolone spa, tylko łazienka na łodzi ze zbiornikiem wody o określonej objętości. Lepiej o tym pamiętaj.

Podał mi ręcznik. Był mocno zużyty, ale czysty. Zobaczyłam swoje odbicie, gdy wracaliśmy do kajuty. Dziewczyna z dziwnymi włosami znów mnie wystraszyła.

Porzuciłam skromność. Wytarłam się przed Damianem i rozejrzałam w poszukiwaniu ubrań. Otworzył jedną z szafek, a następnie zaczął wyrzucać na łóżko torby z zakupami. Wszystkie należały do mnie. Kate Spade, Macy’s, All Saintes, Sephora, Zara. Nie musiałam pracować na swoje utrzymanie, ale skończyłam uniwersytet ze stopniem magistra sztuki i rozpoczynałam karierę konsultantki mody. Powiedziałam sobie, że to badania. Poddawałam się zakupowym szaleństwom i zostawiałam wszystko w aucie na całe dnie, czasem tygodnie.

„Cholera”.

Mógł zdobyć te torby, tylko jeśli wrócił po nie do samochodu. A jeżeli to zrobił, istniało duże prawdopodobieństwo, że albo się go pozbył, albo przestawił. W każdym razie miałam przejebane. Ścieżka z okruszków, po której mojemu ojcu udałoby się mnie odnaleźć, zaczęła znikać. Teraz moją jedyną nadzieją było to, że kamera zainstalowana na parkingu, na którym zostałam zaatakowana, coś zarejestrowała. Wzrost porywacza, jego twarz – cokolwiek, co mogło pomóc w śledztwie. Wiedziałam, że bez względu na wszystko mój ojciec nigdy się nie podda. I dokładnie to samo musiałam teraz zrobić.

Nie poddawać się.

Zaczęłam opróżniać torby. Durna cekinowa minispódniczka. Kretyńska sukienka bez pleców. Głupi ogromny, błyszczący pierścionek. Boże. Jak mogłam zapełnić tyle toreb taką ilością bzdetów? Będę musiała prać i nosić tę samą bieliznę.

Wciąż przebierałam w zakupach, gdy Damian zaczął wrzucać wszystko z powrotem do szafki. Na łóżku zostały czarne spodnie do jogi („Tak!”) oraz białe stringi („Nie!”). Wyciągnął brzydką, pospolitą koszulkę, po czym cisnął ją w moim kierunku. Wnioskując po rozmiarze, należała do niego.

– Zdejmij ręcznik – poinstruował.

Jak już mówiłam, wszystko zawsze sprowadzało się do kutasa. Szczególnie teraz, gdy nie cuchnęłam. Zamknęłam oczy, czekając na szelest jego opadających spodni. Nie usłyszałam go. Zamiast niego poczułam, jak Damian wciera coś w linię moich włosów. Pachniało jak lekarstwo i cholernie piekło, szczególnie w miejscach, z których wyrwał mi włosy. Zrobił to samo wokół uszu. Następnie nałożył maść na plecy, na wszystkie nacięcia i zadrapania, które zauważył podczas swojej inspekcji.

Wiedziałam, co robił – nagradzał moje dobre zachowanie życzliwością, kojąc rany, które sam zadał. Powinnam czuć się wdzięczna i zależna, stworzyć z nim więź dzięki małym aktom miłosierdzia. Syndrom sztokholmski? No nie, jakoś na niego nie zapadłam. Jeśli kiedykolwiek odkryłabym miejsce, w którym schował moje szpilki, przybiłabym nimi jego czarne serce do masztu tej pieprzonej łodzi.

„Giń, Daj-mjen. GIŃ”.

– Z resztą poradzisz sobie sama – stwierdził.

Rzucił tubkę z maścią na łóżko i wyszedł, zostawiając za sobą otwarte drzwi. Usłyszałam po chwili, jak myje zęby. Chrzanić maść. Rzuciłam się na ostygły już posiłek. Rybka mnie nie zawiodła. Była najsoczystszą, najpyszniejszą rzeczą, jakiej kiedykolwiek spróbowałam. Podczas jej jedzenia płakałam. Ujęłam ryż palcami i zamknęłam oczy, rozkoszując się tym gęstym, bogatym w skrobię dobrodziejstwem. Moje kubki smakowe eksplodowały pod wpływem pieprzonego ryżu.

„Tak. Tak. Tak. Więcej!”

Wylizałam talerz do czysta. Naprawdę. Wylizałam go do czysta, a potem zrobiłam to jeszcze raz. Nie miałam pojęcia, kiedy doczekam się kolejnego posiłku ani co będę musiała w zamian za niego zrobić. Potem założyłam ubrania, które zostawił mi Damian, wąchając przesiąkniętą jego zapachem koszulkę. Prawie się przez to porzygałam. Nie dlatego, że śmierdziała. Po prostu ten zapach miał w sobie coś zwierzęcego: słońce, morze i pot. Coś, czego żadna ilość detergentów nie była w stanie usunąć.

Zerknęłam za drzwi. Damian wciąż był w łazience. Zaczęłam przetrząsać szafki. Poszewki, ręczniki, sztormówka, sprzęt do nurkowania… Prawie skończyłam, gdy nadepnęłam na coś twardego. Gdy podniosłam stopę, znalazłam prażonego orzeszka ziemnego. Na podłodze leżało ich więcej. Najwyraźniej wytoczyły się z porzuconego papierowego rożka z przekąską Damiana.

Usiadłam na krześle, które wcześniej zajmował, i wrzuciłam jednego do ust.

Chrup, chrup, chrup.

Przestałam, gdy wszedł.

Wyglądał, jakby przed chwilą wziął prysznic. Miał zaczesane do tyłu włosy i przebrał się w szare spodnie dresowe i białą koszulkę. Zmrużył oczy na mój widok.

– Mam zagrażającą życiu alergię na orzeszki ziemne, a właśnie zjadłam ich całą garść – oznajmiłam. – Jeśli natychmiast nie otrzymam pomocy lekarskiej, umrę.

Wpatrywał się we mnie przez chwilę, a potem otworzył jedną z szafek, do których nie zdążyłam się dobrać.

Tak! Może miał telefon satelitarny albo krótkofalówkę, albo cokolwiek innego, co łodzie wykorzystywały do komunikacji.

Wyciągnął jakiś krem i usiadł na łóżku. Odkręcił go, po czym zaczął smarować sobie stopy.

Smarował sobie, kurwa, stopy!

– Słyszałeś mnie? – pisnęłam. – Umrę.

Zaczęłam gwałtownie oddychać.

Nie śpieszył się: najpierw jedna gira, potem druga, jakby to było najważniejsze zadanie na świecie. Następnie założył skarpetki i zakręcił krem.

– No to umieraj.

Nienawidziłam go. Nie chciał pieniędzy ani seksu. Miał gdzieś, czy żyłam czy nie. Nie mówił, dokąd płyniemy ani dlaczego. A teraz demaskował mój blef.

– Czego chcesz?! – wrzasnęłam.

Pożałowałam tego w momencie, gdy to powiedziałam. Był szybki jak błyskawica. Nim zdołałam przeprosić, zakneblował mnie, unieruchomił i przywiązał do metalowego stelaża mocującego łóżko do ściany, a potem wyłączył światło i położył się na wyro.

Skurwysyn nawet się nie zmęczył.

Nie wiedziałam, co gorsze: to, że moje ramiona były boleśnie wyprostowane nad głową, a popękane kąciki ust krwawiły od knebla czy świadomość, że tak miała odtąd wyglądać moja podróż. Jedna kajuta, jedno łóżko i mój porywacz śpiący obok, noc w noc.

ROZDZIAŁ PIĄTY

Obudziłam się odrętwiała i obolała. Damian zniknął, a ja wciąż byłam przywiązana do łóżka. Nie śpieszył się, żeby do mnie wrócić. Poczułam ulgę, gdy znów go zobaczyłam z tacą w dłoniach.

Chodziłam kiedyś na warsztaty duchowości, które nauczyły mnie żyć chwilą, nie analizować, nie szukać powodu i nie myśleć o tym kiedy, gdzie i dlaczego. Tak naprawdę stanowiły wymówkę do spędzania czasu z grupą dziewczyn, rozkoszowania się masażami ajurwedyjskimi i plotkowania przy szklance zielonego soku. Od tamtego czasu oddaliłyśmy się od siebie, ale tak to już jest, gdy nawiązuje się więź dzięki najnowszym trendom czy najmodniejszym miejscom. Rzeczy się zmieniają.

Po utracie MaMaLu i Estebana zamknęłam się w sobie. Przez długi czas istniał dla mnie tylko ojciec. Nick stanowił pewnego rodzaju odskocznię. Dobrze dogadywał się z moim tatą, dlatego umawiałam się z nim dłużej niż z jakimkolwiek innym facetem. Lubiłam, gdy moi mężczyźni się rozumieli. Wyobrażałam sobie, jak obaj robią z Damiana miazgę, i sprawiało mi to ogromną radość. Wolałam cieszyć się tymi momentami, niż przyjąć do wiadomości moją reakcję na Damiana. Zaczynałam kojarzyć go z jedzeniem, wyjściem do łazienki oraz ulgą od bólu, który powodowało przywiązywanie do łóżka.

Na śniadanie podał lepką breję. Odniosłam wrażenie, że początkowo była płatkami owsianymi, ale została wzbogacona o odżywkę białkową, białko jajka albo coś równie obrzydliwego. Mógł do niej wrzucić wątróbkę czy cebulę, a i tak zjadłabym wszystko. Przez całą noc miałam związane ręce, przez co wydawało mi się, że zaraz wyskoczą ze stawów. Zyskałam jednak metalową łyżkę. Dostałam też jabłko i wodę.

Spojrzałam w górę. Damian mnie obserwował. W jego oczach czaił się dziwny cień, który zniknął, gdy zamrugał. Kiedy skończyłam jeść, pozwolił mi skorzystać z łazienki. Dostałam szczoteczkę i grzebień. Sytuacja zaczęła się poprawiać.

Nie dbałam o włosy. Starałam się nie patrzeć w lustro. Damian przez cały czas przyglądał mi się z uwagą. Poszłam za nim do kajuty jak grzeczna dziewczynka i pozwoliłam się zamknąć. Nawet się uśmiechnęłam, gdy zatrzasnął drzwi.

Potem opadłam na łóżko i odetchnęłam głęboko. Niepewność mnie zabijała. Byłam gotowa na kolejne bolesne spotkanie, kolejną rundę poniżenia i degradacji, zanim uzyskam jakieś przywileje. Przygotowywałam się na wszelką możliwość, czując ogromne napięcie w ramionach i szyi. Damian działał jednak nieprzewidywalnie, co było znacznie gorsze od systematycznego znęcania się według określonego wzorca. Przez to trwałam teraz w stanie ciągłego czuwania. Obawiałam się tego, co może nadejść, i czułam niepokój, kiedy nie nadchodziło.

„Jak go zabijemy, Estebanie?”

Zamknęłam oczy, przypominając sobie naszą dwójkę knującą coś w pokoju. Byłam wtedy poważną ośmiolatką, cztery lata młodszą od Estebana, ale nieustępującą mu pomysłowością w inicjowaniu kolejnych przygód.

Dokładnie przeanalizował moje pytanie, zanim odpowiedział. Lubiłam sposób, w jaki okręcał włosy wokół palca, gdy poważnie się nad czymś zastanawiał. Były ciemne i długie, a kiedy je puszczał, zostawał na nich delikatny lok. MaMaLu ciągle go przekonywała, żeby je ściął. Czasem dopinała swego, a wtedy nie miał już za czym się schować.

– Nie wydaje mi się, żebyśmy musieli go zabijać – stwierdził. – Wystarczy, że damy mu nauczkę.

Gideon Benedict St. John, oficjalnie przezwany przez nas Gidiotą, był moim przekleństwem. Miał dziesięć lat i był większy od naszej dwójki razem wziętej. Szczypał mnie, zostawiając ogromne niebieskie siniaki na moich udach.

– Esteban… – Sztucznie uśmiechnęłam się w lustrze. – Zrobisz dla mnie papierowy ząb?

Leżał wyciągnięty na moim łóżku, składając i rozkładając kartkę, próbując wykombinować, jak zmienić ją w żyrafę.

– Chcesz go, żeby ukryć szparę między zębami? – zapytał. Skinęłam głową i wróciłam do przeglądania się.

– Znajdzie inny sposób, żeby ci dokuczyć, güerita. – Esteban nazywał mnie güerita, blondyneczka. – Poza tym jak zamierzasz to przyczepić?

– Zrób tekturowy, a ja przykleję go z tyłu taśmą. – Otworzyłam usta i wskazałam odpowiednie miejsce.

Podskoczyliśmy, gdy drzwi się otworzyły i do pokoju weszła MaMaLu.

– Esteban, powinieneś być w szkole!

– Już idę! – zaskomlał, gdy go grzmotnęła.

MaMaLu często łoiła mu skórę. Jednak jej uderzenia przypominały pełne irytacji i frustracji klepnięcia, jakimi pozbawia się życia muchę. Esteban często obrywał, bo był niegrzeczny. Teraz podpierał się o parapet, trzymając na wpół dokończoną żyrafę w dłoni, a potem wyskoczył na zewnątrz i zlazł po drzewie na dół. MaMaLu zamknęła okno i przez moment patrzyła, jak przemykał przez ogród.

– Ile razy mam ci powtarzać, żebyś go nie wpuszczała? Jeśli señor Sedgewick się o tym dowie…

– Nie dowie się – zapewniłam.

– Nie o to chodzi, cielito lindo. – Podniosła szczotkę i zaczęła rozczesywać mi włosy. – Ty i Esteban… – Potrząsnęła głową. – Wpakujecie mnie kiedyś w kłopoty.

– Możesz mnie uczesać tak samo jak siebie? – poprosiłam.

MaMaLu miała grube, ciemne włosy, które splatała w ciężkie warkocze, a następnie upinała w kok. Chciałam wpełznąć w „U”, które tworzyły na jej karku, bo wyglądało jak malusieńki hamak.

– To uczesanie dojrzałej kobiety – powiedziała.

Zrobiła mi po bokach dwa warkocze, które potem splotła z tyłu, zostawiając resztę włosów luzem.

– Piękne – stwierdziła.

Wyjęła mały czerwony kwiatek ze swoich włosów, po czym wsunęła go w moje.

– Gidiota mówi, że jestem czarownicą, bo czarownice mają przerwy między zębami.

– Ma na imię Gideon – skarciła mnie. – I kiedy Bóg cię stworzył, zostawił tę przerwę, żeby prawdziwa miłość mogła wsunąć przez nią swoje serce, gdy cię znajdzie.

MaMaLu znała masę opowieści. Za każdą rzeczą kryła się jakaś niezwykła historia.

– W takim razie jak ojciec Estebana podarował ci swoje serce? Nie masz przerwy między zębami.

Ojciec Estebana był wspaniałym rybakiem. Zginął na morzu, gdy MaMaLu była w ciąży. Opowiedziała nam o wszystkich jego przygodach: o magii, strasznych morskich potworach i syrenach.

– Zatem pewnie nigdy nie dostałam jego serca. – Uśmiechnęła się i pstryknęła mnie w nos. – Biegnij. Pani Edmonds już przyszła.

– Gidiota też?

MaMaLu nie zaszczyciła tego pytania odpowiedzią. Złapałam szkolny plecak, a potem zeszłam na dół. Wszyscy zebrali się już przy stole jadalnym. Jedyne wolne miejsce znajdowało się obok Gidioty, ponieważ nikt nie chciał koło niego siedzieć.

– Świetnie, jesteśmy w komplecie – powiedziała pani Edmonds. – Gotowi?

Gidiota nadepnął pod stołem na moją stopę. Skrzywiłam się, otwierając podręcznik.

– Wszystko w porządku, Skye? – zapytała nauczycielka.

Skinęłam głową i uśmiechnęłam się. Nie byłam skarżypytą. Wiedziałam, że czeka mnie kolejny długi dzień.

Pani Edmonds przyjeżdżała z miasta do naszego domu w Casa Paloma trzy razy w tygodniu. Moja matka otrzymała dom w prezencie ślubnym od swojego ojca. Była to pełna przepychu posiadłość inspirowana Hiszpanią, wybudowana na obrzeżach wioski rybackiej Paza del Mar. We wsi znajdowała się niewielka szkoła, do której miejscowi posyłali swoje dzieci, ale imigranci woleli, żeby ich pociechy uczęszczały na prywatne zajęcia w małych grupach. Dlatego spotykaliśmy się w naszym domu, który był największy w okolicy.

Uczyliśmy się o erozji gleby, osuwiskach i trzęsieniach ziemi, gdy nagle Gidiota pociągnął mnie za warkocz tak mocno, że mały czerwony kwiatek, którym MaMaLu przyozdobiła mi włosy, upadł na podłogę. Mrugnęłam parę razy, nie chcąc się rozpłakać, i skupiłam się na wykresach w podręczniku. Pragnęłam, żeby Gidiota spadł z jednego z uskoków prosto w płynne jądro Ziemi.

– Aua! – zawył nagle Gidiota, pocierając nogę.

– Co się stało? – zapytała pani Edmonds.

– Chyba coś mnie ugryzło.

Nauczycielka skinęła głową, po czym kontynuowaliśmy zajęcia. Robale nie były niczym niezwykłym.

– Aua! – Gideon znów podskoczył. – Przyrzekam, że coś jest pod tym stołem.

Pani Edmonds pochyliła się i pod niego zerknęła.

– Czy ktoś jeszcze coś czuje?

Pokręciliśmy przecząco głowami.

Rzuciłam szybkie spojrzenie na wielki, antyczny kredens stojący za plecami kobiety. W jego dolnej części znajdowały się podwójne drzwiczki ze wstawionymi kratkami. Ich krzyżujące się deseczki miały charakter czysto dekoracyjny, jednak pewnego popołudnia odkryliśmy z Estebanem, że stanowią idealne otwory do podglądania – można było przez nie obserwować, co działo się na zewnątrz z kryjówki w kredensie.

Uśmiechnęłam się, bo wiedziałam, że Esteban wrócił do domu. Nienawidził szkoły, dlatego chował się w kredensie w dni wizyt pani Edmonds. W ten sposób mógł odpowiedzieć MaMaLu, gdy pytała go, czego nauczył się na lekcjach.

Esteban wystawił palec przez drewniany otwór i pomachał do mnie. Wyciągnął słomkę oraz jedno ze swoich papierowych dzieł. W następnej chwili Gidiota skakał wokół stołu na jednej nodze, masując sobie łydkę.

– Aua, aua, aua!

– Gideonie! – Pani Edmonds nie wyglądała na rozbawioną. – Rozpraszasz wszystkich. Poczekaj na zewnątrz, aż reszta dzieci skończy dzisiejsze zajęcia.

Kiedy Gidiota wyszedł, podniosłam z podłogi pestkę pomarańczy. Widocznie tym Esteban w niego strzelał. Zauważyłam małe czerwone ślady na nogach chłopaka, gdy opuszczał pokój. Esteban pokazał mi ze swojej kryjówki uniesiony kciuk.

Zaśmiałam się na myśl o kciuku Estebana wystającym z kredensu, ale od razu umilkłam na dźwięk klucza w zamku.

Damian wrócił. Tym razem bez tacy.

– Pora, żebyś na siebie zapracowała – oznajmił.

Skinęłam głową i poszłam za nim. Do tej pory spędzałam czas w kajucie, a teraz znaleźliśmy się w pomieszczeniu w kształcie litery „U”, które służyło za kuchnię. Zostało wykończone mahoniem i drewnem tekowym. Część blatu kuchennego opierała się na wspornikach, żeby para stołków barowych mogła się zmieścić pod spodem.

Znajdowały się tu zlew, lodówka, kuchenka z dwoma palnikami oraz mikrofalówka. Wszystkie szuflady były zamknięte, ale na blacie leżała deska do krojenia, trochę ziemniaków i kurewsko duży nóż rzeźnicki.

– Obierz je i pokrój w kostkę – polecił Damian.

Zamierzał pozwolić mi wziąć nóż? Miał jaja.

– Jasne. – Już obmyślałam, w jaki sposób mu je odetnę.

Zaczęłam płukać ziemniaki, ale musiałam na chwilę złapać się zlewu. Wciąż bolała mnie głowa, a nogi były słabe. Miałam zamknięte oczy, gdy Damian złapał moją lewą dłoń, położył ją na desce do krojenia i… CIACH! Uciął koniuszek małego palca. Odkroił szybkim cięciem górny paliczek – paznokieć, kość i resztę – zupełnie jakby kroił marchewkę do sałatki. Ból pojawił się parę sekund później, gdy krew zaczęła tryskać na kuchenny blat. Wrzasnęłam z udręki, ale i ze zgrozy, która ogarnęła mnie na widok kawałka palca leżącego bez ruchu jak jakaś halloweenowa dekoracja. Zamknęłam oczy i wrzasnęłam jeszcze głośniej, kiedy Damian przycisnął kikut, by zatamować krwawienie. Zachwiałam się, dotknęłam czegoś twardego, a zaraz potem padłam na podłogę. Próbowałam wyrwać palec z uścisku Damiana, ale nie puszczał. Trzymał go w górze, owijając w coś i robiąc Bóg wie co, podczas gdy ja mogłam tylko wrzeszczeć, wrzeszczeć i wrzeszczeć, bo wszystko, co robił, sprawiało, że bolało dziesięć razy bardziej. Krzyczałam, aż pojawił się szloch. Leżałam zwinięta w kulkę, dopóki łzy nie przestały lecieć. Jedyne, co byłam w stanie zrobić, to bezgłośnie łkać.

Gdy otworzyłam oczy, Damian trzymał nade mną telefon.

– Nagrałeś to? – zapytał swojego rozmówcę. – Świetnie. – Podszedł do drugiej strony blatu. – Prześlij nagranie Warrenowi Sedgewickowi. Powiedz mu, że tak właśnie wrzeszczała, gdy ciąłem jej ciało.

Podniósł kawałek mojego palca, włożył do strunowego woreczka, a następnie wrzucił do zamrażalnika.

– I uprzedź go, że dostanie pocztą pamiątkę. To jedyna część córki, jaką otrzyma, bo reszta zostanie rozrzucona w różnych miejscach na oceanie.

Słyszałam słaby głos osoby po drugiej stronie linii.

– Wiem, że wcześniej już to robiłem. – Damian brzmiał na zdenerwowanego. – Tym razem było inaczej. Znieruchomiałem, cholera! Zaczęła się modlić na chwilę, nim nacisnąłem spust. Ona się, kurwa, modliła! – Trzasnął pięścią o blat, aż nóż głośno zadźwięczał. – Wszystko schrzaniłem, Rafael – kontynuował. – Chciałem, żeby w dwudzieste czwarte urodziny swojej córki identyfikował jej ciało w kostnicy. Wiem. Coś wymyślę… – przerwał i przeczesał włosy palcami. – Mam to w dupie. Może sobie zatrudnić każdego przeklętego łowcę nagród na świecie. Po prostu chcę, żeby to poczuł. Pragnę, żeby cierpiał. Jeśli chodzi o Warrena Sedgewicka, to jego córka jest martwa. – Odwróciwszy się, skupił na mnie wzrok. – I kto wie? W ciągu dwudziestu jeden dni może faktycznie będzie.

Zakończył rozmowę, a potem wytarł krew z ostrza. Później nalał do szklanki sok pomarańczowy, szarpnięciem uniósł mi głowę, oparł mnie o szafkę i przystawił napój do moich ust.

Sączyłam powoli, bo szczękały mi zęby. Czułam jednocześnie gorąco i chłód, byłam spocona i kręciło mi się w głowie. Krew wciąż skapywała z blatu i rozpryskiwała się na podłodze.

– Dlaczego po prostu mnie nie zabijesz? – spytałam, gdy skończyłam pić.

Porwanie nie było przypadkowe. Miałam do czynienia z morderstwem zmienionym w porwanie pod wpływem popieprzonej chwili słabości. To był osobisty atak wymierzony w mojego ojca.

– Co się stanie w ciągu dwudziestu jeden dni?

Damian nie odpowiedział, zajęty sprzątaniem krwawego bałaganu, a kiedy skończył, dokładnie obejrzał mój palec. Przez bandaż prześwitywało trochę różowego mięsa, a kikut cholernie pulsował, ale mężczyzna wyglądał na zadowolonego.

Zostawił mnie na podłodze, wspartą o szafkę, i zaczął kroić ziemniaki.

– Mięso z sałatką ziemniaczaną na lunch? – zapytał.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Damian wyczuł, że coś we mnie pękło, a może dręczyło go poczucie winy z powodu tego, co zrobił. Niezależnie od przyczyny nie związywał mnie już na noc, choć wciąż zamykał drzwi i trzymał klucz przy sobie. Gdy się budziłam, drzwi były otwarte. Zostawiał w kuchni jedzenie na tym samym blacie, na którym odciął mi palec. Choć nigdzie nie widziałam noża zagrożenie, jakie stanowił, wyryło się głęboko w moim umyśle.

Mogłam chodzić po całej łodzi, ale spędzałam czas, kuląc się na sofie naprzeciwko kuchni. Damian przez większość dnia przebywał na pokładzie, za sterem. Dwoje ludzi zmuszonych do bezpośredniej bliskości potrafi się komunikować bez wypowiadania choćby jednego słowa. Musiałam przypominać mu o spartaczonej zemście i potworze, jak w nim drzemał, bo unikał mnie z wyjątkiem momentów, kiedy musieliśmy jeść lub spać.