Pani Dymu - Laura Sebastian - ebook + książka

Pani Dymu ebook

Laura Sebastian

4,3

Opis

Moja matka była królową pokoju, ja wiem zbyt dobrze,

że pokój nie wystarczy

Kaiser zamordował matkę Theodosii, Królową Ognia, gdy Theo miała zaledwie sześć lat. Zawłaszczył kraj Theo, a ją samą trzymał jako więźnia, ogłaszając ją Księżniczką Popiołu. Ta epoka dobiegła końca. Kaiser uważał swojego więźnia za słabego i bezbronnego. Nie zdawał sobie sprawy, że błyskotliwy umysł stanowi najbardziej śmiercionośną broń.

Theo nie nosi już korony z popiołu. Odzyskała należny jej tytuł i zdobyła zakładnika – Prinza Sorena. Ale jej lud pozostaje w niewoli pod panowaniem Kaisera, podczas gdy ona sama przebywa tysiące kilometrów należnego jej tronu.

Aby odzyskać to, co jej odebrano, będzie potrzebowała armii. Rzecz w tym, że wiąże się to z koniecznością zaufania jej ciotce, przerażającej piratce Dragonsbane, według której armię można zdobyć, tylko wydając Theo za mąż. Jednak żadna astreańska Królowa nigdy nikogo nie poślubiła...

Theo wie, że wolność ma swoją cenę, ale jest zdecydowana znaleźć sposób na uratowanie własnego kraju bez jednoczesnej utraty siebie.

"Inteligentna, feministyczna odmiana tradycyjnej opowieści o upadłej bohaterce, z mnóstwem dworskich intryg, miłości i kłamstw na dokładkę. Całe szczęście, że przelano tę opowieść na papier".

Virginia Boecker, autorka cyklu Łowczyni

"Zbuntowana królowa podsyca żar rewolucji... Narracja Theo w pierwszej osobie zachwyca emocjonalną bezpośredniością... Książka upakowana po brzegi intrygami i przygodami".

"Kirkus Recenzje"

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 556

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (293 oceny)
142
95
44
12
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kinia2258

Dobrze spędzony czas

Drugi tom nie jest tak zaskakujący jak pierwszy ale wart przeczytania. Wciąż znajdziemy czas na to by się śmiać jak i płakać, intrygi, przyjaźń, lojalność, zaufanie. Po mimo tego że przez całą książkę coś się dzieje odniosła wrażenie przeciągania. Świetny jest za to epilog po którym ma się poczucie przymusu sięgnięcia po kolejną książkę z serii.
00
yahelle

Całkiem niezła

3,4/5⭐️ naprawde spoko, ale jednak wkurza i spodziewalam sie czegos lepszego
00
becia1985

Nie oderwiesz się od lektury

ekstra
00
Weronikah8

Dobrze spędzony czas

Dobrze się czyta.
00
Oboeteiru

Całkiem niezła

Jeden zgon był z czapy i to mi się bardzo nie podobało. chyba już nie sięgnę po kontynuację
00

Popularność




Laura Sebastian Pani Dymu Tytuł oryginału Lady Smoke ISBN Text copyright © 2019 by Laura Sebastian Jacket art copyright © 2019 by Billelis Map illustrations copyright © 2019 by Isaac StewartAll rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019 Redakcja Magdalena Wójcik Skład i projekt graficzny Paweł Uniejewski/Studio graficzne Pixelnoiz Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

DLA BABCI CAROLE,

gdybym znała jakąś zbuntowaną królową, Ty byś nią była.

I DLA DZIADKA RICHA,

za utrzymanie jej opowieści przy życiu.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

PROLOG

MATKA POWIEDZIAŁA MI NIEGDYŚ, że utrzymanie pokoju to jedyny sposób, by Astrea przetrwała. Stwierdziła, że nie potrzebowaliśmy wielkich armii, a naszych dzieci nie trzeba było zmuszać do zostania wojownikami. Nie toczyliśmy wojen jak inne kraje, starając się zdobyć więcej, niż byśmy potrzebowali. Powiedziała, że Astrea nam wystarczy.

Nigdy nawet nie wyobrażała sobie, że wojna przyjdzie do nas, bez względu na to, czy będziemy się o nią prosić, czy nie. Miała pożyć wystarczająco długo, by na własne oczy ujrzeć, jak słabo wypada pokój w konfrontacji z wykutymi z żelaza ostrzami Kalovaxian i ich brutalną chciwością.

Moja matka była Królową Pokoju, lecz sama aż nazbyt dobrze wiem, że pokój nie wystarczy.

SAMA

HOJNIE DOPRAWIONA miodem kawa z przyprawami emanuje słodyczą na moim języku. Tak ją zawsze nakazywała przygotowywać dla siebie Crescentia.

Siedzimy w pawilonie, tak jak tysiąc razy wcześniej, w dłoniach trzymając porcelanowe filiżanki z parującą cieczą pomagającą odegnać chłód obecny w wieczornym powietrzu. Przez chwilę czujemy się tak, jak niegdyś za każdym razem, gdy wokół nas zalegała pełna spokoju cisza. Tęskniłam za rozmową z nią, ale brakowało mi też tego, jak potrafiłyśmy usiąść razem i nie czuć potrzeby wypełnienia ciszy bezsensowną rozmową o niczym.

Ależ to głupie. Jak mogę tęsknić za Cress, gdy ta siedzi przede mną?

Śmieje się, jakby czytała mi w myślach, i z brzękiem odstawia filiżankę na spodeczek. Rozlegający się dźwięk przenika mnie aż do szpiku. Cress pochyla się nad złoconym stołem, by chwycić rękoma moją dłoń.

— Och, Thoro — odzywa się, a jej głos melodyjnie przelatuje po moim fałszywym imieniu. — Też za tobą tęskniłam. Ale następnym razem nie będę.

Zanim jej słowa nabiorą dla mnie sensu, światło się przesuwa, a słońce robi się coraz jaśniejsze, dopóki nie zostaje w pełni oświetlona, ukazując mi każdy okropny centymetr jej ciała. Zwęgloną, łuszczącą się szyję, spaloną na czarno przez Encatrio, który jej podałam, białe i kruche włosy oraz usta, równie szare jak namiastka korony, którą niegdyś nosiłam.

Strach i poczucie winy obezwładniają mnie, gdy wszystkie elementy trafiają w moim umyśle na właściwe miejsca. Przypominam sobie, co jej uczyniłam i dlaczego to zrobiłam. Przypominam sobie jej twarz po drugiej stronie krat mojej celi, pełną wściekłości, gdy mówiła, że będzie wiwatować podczas mojej egzekucji. Przypominam sobie, że kraty pod jej dotykiem robiły się gorące.

Próbuję oswobodzić dłoń, lecz szybko wzmacnia uścisk, a jej modelowy uśmiech księżniczki wyostrza się, przemieniając w wyszczerzone kły zwieńczone popiołem i krwią. Jej skóra w dotyku z moją pali, rozgrzana nawet bardziej niż u Blaise’a. Zaczyna mnie trawić żywy ogień i próbuję krzyczeć, lecz nie wydaję żadnego dźwięku. Przestaję czuć swoją dłoń i na sekundę odczuwam ulgę, póki nie spojrzę w dół i uświadomię sobie, że zamieniła się w popiół, który uścisk Cress następnie rozbił w pył. Ogień przesuwa się po moim ramieniu i reszcie ciała, rozprzestrzeniając się po klatce piersiowej, torsie, nogach i stopach. Na koniec obejmuje głowę, a ostatnie, co widzę, jest Cress wykrzywiona w potwornym uśmiechu.

— No i proszę. Czyż tak nie jest lepiej? Teraz nikt nie pomyli cię z królową.

Gdy się budzę, całe moje ciało jest zlane potem, a bawełniana wilgotna pościel leży zaplątana wokół nóg. W brzuchu mi się kotłuje, zbiera mi się na wymioty, chociaż nie jestem pewna, czy zjadłam cokolwiek oprócz kilku kęsów skórki chleba zeszłego wieczoru. Siedzę na łóżku, kładąc dłoń na brzuchu, aby go uspokoić, i mrugając, by pomóc oczom dostosować się do otaczającej mnie ciemności.

Dopiero po chwili uświadamiam sobie, że nie jestem we własnym łóżku, pokoju, a nawet pałacu. Przestrzeń jest mniejsza, a za łóżko służy wąska koja z cienkim materacem, wytartymi prześcieradłami i kołdrą. Żołądek mi się przesuwa, a jego ruch wywołuje mdłości. W końcu uświadamiam sobie, że to wcale nie sprawka mojego ciała — cały pokój kołysze się z boku na bok. Mój żołądek tylko wykonuje te same ruchy co otoczenie.

Wydarzenia z ostatnich dwóch dni stopniowo do mnie powracają. Lochy, proces Kaisera, Elpis umierająca u moich stóp. Przypominam sobie, jak Søren uratował mnie tylko po to, by samemu trafić do niewoli. Jak tylko ta myśl do mnie dociera, odpycham ją. Mam wiele innych rzeczy, o które muszę się obwiniać, a pojmanie Sørena nie może stać się jedną z nich.

Przypominam sobie, że znajduję się na pokładzie „Dymu” zmierzającego w stronę ruin Anglamaru, gdzie rozpocznę starania o odzyskanie Astrei. Jestem w kajucie, bezpieczna i sama, podczas gdy zakuty w łańcuchy Søren znajduje się w areszcie na statku.

Zamykam oczy i zakrywam twarz dłońmi, lecz wtedy oblicze Cress przepływa przez mój umysł, z jej różowymi policzkami, dołeczkami i wielkimi, szarymi oczyma. Tak wyglądała, gdy spotkałyśmy się po raz pierwszy. Serce wyrywa mi się z piersi na myśl o dziewczynie, którą była, jak również dziewczynie, którą byłam ja. Tej, która przylgnęła do niej, ponieważ była jedynym zbawieniem w koszmarze mojego życia. Zbyt szybko wizerunek Cress zostaje zastąpiony takim, jaki widziałam ostatnio, z nienawiścią płonącą w zimnych, szarych oczach oraz zwęgloną i łuszczącą się skórą na szyi.

Nie powinna była przeżyć podania trucizny. Gdybym nie widziała tego na własne oczy, nie uwierzyłabym. Część mnie odczuwa ulgę, że tak się stało, chociaż pozostała część nigdy nie zapomni, jak na mnie patrzyła, kiedy przysięgała zrównać Astreę z ziemią, i jak zapewniła, że poprosi Kaisera, by pozwolił jej zatrzymać moją głowę po egzekucji.

Padam na plecy, z głuchym odgłosem uderzając w cienką poduszkę. Całe ciało mnie boli z wyczerpania, lecz w umyśle trwa gonitwa myśli niezwiastująca rychłego wyciszenia. Mimo wszystko zamykam mocno oczy i staram się pozbyć myśli o Cress, choć ta pozostaje obecna na krawędziach świadomości, niczym nawiedzający mnie duch.

W kajucie jest za cicho — panuje w niej ten rodzaj ciszy, który sam w sobie staje się rodzajem dźwięku. Słyszę ją pod nieobecność oddechów moich Cieni, ich niewiarygodnie subtelnych ruchów, gdy się wiercili i szeptali między sobą. To ogłuszająca cisza. Przekręcam się na jedną stronę, potem na drugą. Drżę i mocniej otulam się kołdrą. Znów odczuwam ogień dotknięcia Cress i całkowicie zrzucam z siebie kołdrę, skopując ją na podłogę.

Sen nie nadchodzi. Wstaję z łóżka i znajduję w kajucie gruby wełniany płaszcz należący do Dragonsbane. Nakładam go na koszulę nocną. Zapadam się w nim, a okrycie zwisa aż do kostek u nóg, przytulne i bezkształtne. Materiał jest wystrzępiony i łatany tak wiele razy, że wątpię, by pozostało cokolwiek z pierwotnego płaszcza, lecz i tak nadal wolę go od cienkich jedwabnych sukni, do których noszenia zmuszał mnie Kaiser.

Jak zwykle myślenie o Kaiserze sprawia, że płomień furii w moim brzuchu rozjarza się tak długo, aż przepali się przez całe ciało, zamieniając krew w lawę. To uczucie mnie przeraża, mimo że zarazem się w nim rozsmakowuję. Blaise obiecał mi kiedyś, że rozpalę ogień, który spopieli ciało Kaisera, i nie sądzę, by ta emocja osłabła, póki tego nie uczynię.

BEZPIECZNA

KORYTARZE „DYMU” są puste i ciche, bez żywej duszy w zasięgu wzroku. Jedynymi słyszalnymi dźwiękami są odgłosy lekkich kroków i stłumiony hałas fal uderzających o kadłub. Zmierzam jednym korytarzem, potem drugim, szukając drogi na pokład, zanim uświadomię sobie, jak beznadziejnie się pogubiłam. Chociaż przedtem wydawało mi się, że dość dobrze zapamiętałam konstrukcję statku dzięki wcześniejszemu oprowadzeniu mnie po nim przez Dragonsbane, to o tej porze wszystko wydaje się zupełnie inne. Zerkam przez ramię, spodziewając się ujrzeć mgnienie jednego z moich Cieni, zanim zdam sobie sprawę, że ich już nie ma. Nikogo tam nie ma.

Przez dziesięć lat obecność innych ludzi była stałym ciężarem złożonym na moich ramionach. Ciężarem, który mnie dusił. Marzyłam o dniu, w którym mogłabym nareszcie zrzucić to brzemię i po prostu być sama. Teraz jednak jakaś część mnie tęskni za nieustannym towarzystwem. Przynajmniej chroniło mnie ono przed zgubieniem się.

W końcu, po kolejnych kilku zakrętach, odnajduję strome schody prowadzące na pokład. Ich stopnie są chwiejne i głośne. Wspinam się powoli, przerażona, że ktoś usłyszy i po mnie przyjdzie. Muszę sobie przypomnieć, że nigdzie się nie skradam — mogę swobodnie wędrować, jeśli mam na to ochotę.

Otwieram drzwi, a morskie powietrze smaga moją twarz, rozwiewając włosy we wszystkie strony. Wygładzam je jedną ręką, żeby nie wpadały mi do oczu, a drugą otulam się mocniej płaszczem. Nie zdawałam sobie sprawy, jak zatęchła jest atmosfera pod pokładem, dopóki świeże powietrze nie znalazło się w moich płucach.

Pracuje tutaj kilku członków załogi, minimalna obsada mająca dbać o to, by „Dym” nie zszedł z kursu lub nie zatonął w środku nocy, ale wszyscy mają półprzymknięte oczy i za bardzo koncentrują się na swoich zadaniach, aby poświęcić mi więcej niż jedno zerknięcie, kiedy przechodzę obok.

Noc jest zimna, zwłaszcza gdy wieje wiatr tak porywisty jak na wodzie. Krzyżuję ramiona na piersi, wędrując w stronę dziobu statku.

Mogę się jeszcze przyzwyczajać do samotności, ale nie sądzę, bym kiedykolwiek miała dość jednego: nieba otwierającego się wokół mnie. Bez ścian, bez ograniczeń. Tylko powietrze, morze i gwiazdy. Niebo nade mną jest usiane gwiazdami, a ich mrowie sprawia, że trudno jest się skupić na którejś konkretnie. Artemisia powiedziała mi, że nawigatorzy korzystają z gwiazd do sterowania statkiem, ale nie potrafię sobie wyobrazić, jak to możliwe. Jest ich zbyt wiele, by móc odnaleźć w nich jakiś sens.

Dziób statku nie jest niestety pusty. Przy relingu, blisko przodu, stoi samotna postać, zgarbiona i wpatrująca się w ocean poniżej. Nawet zanim podejdę wystarczająco blisko, by rozpoznać ją z wyglądu, wiem, że to Blaise. Jest jedyną znaną mi osobą, która potrafi z tak dziką energią przybrać niedbałą postawę.

Przepływa przeze mnie fala ulgi i przyspieszam kroku, zmierzając w jego stronę.

— Blaise — odzywam się, dotykając jego ramienia. Ciepło jego skóry i fakt, że nie śpi o tej godzinie, szarpią mój umysł, ciągnąc go na różne strony, lecz nie pozwalam sobie na to. Nie w tym momencie. Teraz potrzebuję mojego najstarszego przyjaciela.

Odwraca się do mnie zaskoczony, zanim się uśmiechnie, choć czyni to trochę bardziej niepewnie niż dawniej.

Nie rozmawialiśmy, odkąd weszliśmy na pokład wczesnym popołudniem i szczerze mówiąc, nieco obawiałam się tego momentu. Musiał wiedzieć, że podmieniłam nasze kubki podczas podróży, dając mu herbatę nasenną, którą wcześniej dla mnie przygotował. I zapewne wiedział też, dlaczego to zrobiłam. To nie jest rozmowa, jaką chcę teraz odbyć.

— Problemy ze snem? — pyta, rozglądając się dookoła, po czym ponownie spogląda na mnie. Otwiera usta, lecz znów je zamyka. Odchrząkuje. — To może być trudne. Mam na myśli przyzwyczajenie się do spania na statku. Z tym kołysaniem i hałasem fal…

— Nie w tym rzecz — odpowiadam. Chcę mu opowiedzieć o swoim koszmarze, lecz mogę sobie wyobrazić jego odpowiedź. To był tylko sen, powiedziałby. To nie było prawdziwe. Cress tu nie ma. Nie może cię skrzywdzić.

Choć to prawda, nie mogę w to uwierzyć. Co więcej, nie chcę, żeby Blaise dowiedział się, jak bardzo Cress utkwiła w moich myślach i jak bardzo czuję się winna z powodu tego, co jej uczyniłam. W umyśle Blaise’a wszystko jest jasne: Cress jest wrogiem. Nie zrozumiałby mojego poczucia winy i na pewno nie pojąłby tęsknoty, jaka zakorzeniła się w moim sercu. Nie zrozumiałby, jak bardzo za nią tęsknię, nawet teraz.

— Nie powiedziałem ci o Dragonsbane — oznajmia po chwili, nie mogąc spojrzeć mi w oczy. — Powinienem był cię ostrzec. To pewnie musiał być wstrząs spotkać nieznajomą kobietę o twarzy twojej matki.

Opieram się o reling obok niego. Oboje spoglądamy w dół, gdzie fale uderzają o kadłub statku.

— Zapewne powiedziałbyś mi, gdybym nie zamieniła naszych naparów — zauważam.

Przez chwilę nic nie mówi, a jedyny dźwięk wydawany jest przez morze.

— Dlaczego to zrobiłaś? — pyta cicho, jakby nie był pewien, czy chce poznać odpowiedź.

Nie jestem pewna, czy chcę mu ją przekazać, lecz jakaś część mnie trzyma się nadziei, że Blaise się zaśmieje i stwierdzi, że się mylę.

Biorę głęboki, uspokajający oddech.

— Zanim opuściliśmy Astreę, kiedy Erik wyjawił mi, kim są berserkowie, wspomniał również o symptomach — mówię powoli.

Stojący obok mnie Blaise sztywnieje, lecz nie patrzy na mnie i mi nie przerywa, więc kontynuuję.

— Powiedział, że gdy kopalniany obłęd się u nich wzmaga, ich skóra robi się gorąca i zaczynają tracić kontrolę nad swoimi darami. Twierdził, że wówczas już nie sypiają.

Blaise wzdryga się, wstrzymując oddech.

— To nie takie proste — mówi cicho.

Kręcę głową, by ją oczyścić z myśli, a następnie odpycham się od relingu i krzyżuję ramiona na piersi.

— Zostałeś pobłogosławiony — zapewniam. — Tylko tak mogłeś przetrwać, najpierw w kopalni, a później przez te wszystkie lata po ucieczce z niej. Nie możesz być ogarnięty… — Nie mogę się zmusić, by wypowiedzieć te słowa. Kopalniane szaleństwo. Wystarczyłyby dwa wyrazy, siedem sylab, każda z nich sama w sobie niewinna. Jednak razem oznaczałyby coś o wiele większego.

Tak bardzo chcę, żeby przyznał, że mam rację, że oczywiście nie zapadł na kopalniany obłęd i że, oczywiście, jego dolegliwości nie są śmiertelne. On jednak nic nie mówi. Stoi w bezruchu, zgarbiony, wsparty łokciami o reling, obejmując się mocno rękami.

— Nie wiem, Theo — mówi w końcu. — Nie sądzę, żebym był… chory — stwierdza, również nie mogąc wypowiedzieć słowa szalony. — Ale nigdy nie czułem się tak, jakbym został pobłogosławiony.

Wyznanie zostaje rzucone szeptem i natychmiast ginie w nocnym powietrzu, jakby nigdy nie zostało wypowiedziane. Zastanawiam się, czy po raz pierwszy wymówił te słowa na głos.

Dotykam jego ramienia, zmuszając go do spojrzenia mi w twarz, zanim pogładzę palcami bliznę na jego policzku będącą znamieniem pozostawionym przez Glaidi wraz z błogosławieństwem.

— Widziałam, co potrafisz zrobić, Blaise — stwierdzam. — Wiem, że Glaidi cię pobłogosławiła. Może twoja moc różni się od umiejętności innych Strażników, lecz to nie jest… to nie jest to. To coś więcej. To musi być coś więcej.

Przez chwilę wygląda, jakby chciał się ze mną spierać, lecz potem kładzie rękę na mojej i trzyma ją tam. Próbuję ignorować gorąco bijące z jego skóry.

— Czemu nie mogłaś spać? — pyta w końcu.

Nie mogę mu powiedzieć o swoim koszmarze, lecz nie mogę go też okłamywać. Decyduję się na coś pośrodku — częściową prawdę.

— Nie potrafię spać sama — wyjaśniam, jakby rzeczywiście było to takie proste. Oboje wiemy, że tak nie jest.

Czekam, aż mnie osądzi, powie, jak absurdalnie to brzmi i że to niemożliwe, by brakowało mi Cieni śledzących każdy mój ruch. Ale, oczywiście, nic takiego nie następuje. On wie, że nie chodzi o to, co właśnie wyznałam.

— Będę spał z tobą — oferuje, zanim zda sobie sprawę, co właśnie powiedział. Jest zbyt ciemno, aby stwierdzić to na pewno, lecz wydaje mi się, że się zaczerwienił. — Mam na myśli… cóż, wiesz, o co mi chodzi. Mogę tam z tobą być, jeśli to pomoże.

Uśmiecham się lekko.

— Myślę, że tak — odpowiadam, a ponieważ nie mogę się powstrzymać, nie poprzestaję na tym. — Spałabym jeszcze lepiej, gdybyś też próbował zasnąć.

— Theo — mówi, wzdychając.

— Wiem — odpowiadam. — To nie takie proste. Mimo to chciałabym, żeby takie było.

Gdy zmierzamy do mojej kajuty, czuję na sobie wzrok członków załogi. Mogę sobie wyobrazić, jak to wygląda z ich perspektywy, gdy we dwoje chodzimy o takiej porze. O wschodzie słońca wszyscy będą szeptali, że jesteśmy kochankami. Wolałabym, żeby ludzie w ogóle o mnie nie szeptali, lecz jeśli ta plotka miałaby przyćmić te dotyczące Sørena i mnie, nie miałabym nic przeciwko.

Romans z Blaise’em jest o wiele lepszą plotką, ponieważ załoga popiera go z całego serca, choćby stało za tym wyłącznie jego astreańskie pochodzenie. Im więcej poparcia uzyskam u załogi, tym lepiej. Nic nie mogę poradzić na to, że pamiętam, jak lekceważąca była Dragonsbane, kiedy weszłam na pokład, jak mówiła do mnie, jakbym była zagubionym dzieckiem, a nie Królową. Jej Królową. Obawiam się, że będzie coraz gorzej.

Zmuszam się do powstrzymania tego toku myślenia. Jak mogłam stać się tak wyrachowana? Żywię wobec Blaise’a uczucia i wiem, że on je odwzajemnia, ale nawet nie wzięłam tego faktu po uwagę. Natychmiast przeszłam do spisków, od razu dostrzegając, jak można wykorzystać tę sytuację do zyskania politycznej przewagi. Kiedy stałam się takim typem człowieka?

Myślę jak Kaiser. Uświadomienie sobie tego przyprawia mnie o dreszcz.

Blaise to czuje.

— Wszystko w porządku? — pyta, gdy otwieram drzwi do kajuty i wprowadzam go do środka.

Odwracam się, żeby na niego spojrzeć i uciszyć głos Kaisera w swojej głowie. Nie myślę o tym, kto nas widział, ani o tym, co powie i jak mogę to wykorzystać. Nie myślę o tym, o czym rozmawialiśmy kilka chwil temu. Po prostu myślę o nas, będących sam na sam w jednym pomieszczeniu.

— Dziękuję, że ze mną zostałeś — mówię, zamiast udzielić odpowiedzi.

Uśmiecha się lekko, po czym odwraca wzrok.

— To ty mi oddajesz przysługę. Dzielę kajutę z Heronem, a on tak chrapie, że cały statek drży.

Śmieję się.

— Położę się na podłodze — proponuje.

— Nie — odpowiadam, zaskakując samą siebie.

Jego oczy rozszerzają się lekko, kiedy patrzy na mnie. Wygląda na to, że stoimy tu w zamrożonej w czasie niezręcznej ciszy przez wieki, więc przerywam zaklęcie. Podchodzę do niego i biorę go za rękę.

— Theo — odzywa się, lecz przyciskam palec do jego ust, zanim zdąży to zepsuć ostrzeżeniami, których nie chcę słyszeć.

— Po prostu… mnie obejmij — mówię.

Wzdycha. Wiem, że odmówi, twierdząc, iż powinien zachować dystans, ponieważ już nie jestem jego przyjaciółką z dzieciństwa. Jestem jego Królową, a to wszystko komplikuje. Stosuję więc tanią zagrywkę, bo wiem, że nie powie „nie”.

— Poczuję się bezpieczniej, Blaise. Proszę.

Jego spojrzenie mięknie i już wiem, że go przekonałam. Bez słowa odrywam rękę od jego ust i ciągnę go ze sobą do łóżka. Dopasowujemy się idealnie, jedno ciało przywiera do drugiego, a jego ramiona otaczają moje. Nawet tutaj, na morzu, pachnie ogniskiem i przywodzącymi na myśl dom pachnący przyprawami. Jego skóra jest gorąca, lecz staram się o tym nie myśleć. Zamiast tego czuję, jak bicie serca Blaise’a rozlega się również we mnie, dopasowując się rytmem do mojego pulsu. Pozwalam temu dźwiękowi ukołysać się do snu.

RODZINA

KIEDY SIĘ BUDZĘ, BLAISE’A nie ma, a pokój bez niego zrobił się zbyt zimny. Na poduszce obok mojej głowy leży liścik.

Rano wypada moja zmiana. Do zobaczenia wieczorem.

Twój Blaise

Twój. To słowo tkwi we mnie, gdy próbuję wygładzić poskręcane włosy i doprowadzić do porządku zmięte ubranie. W innym życiu takie słowo pewnie wywołałoby u mnie motyle w brzuchu, lecz obecnie uwiera w jakiś niewłaściwy sposób. Zajmuje mi chwilę domyślenie się, dlaczego tak jest: w taki sam sposób Søren podpisywał swoje listy do mnie.

Staram się nie pozwolić myślom zbyt długo skupiać się na Sørenie. Jest cały i zdrowy, i tylko tyle mogę dla niego obecnie zrobić. To i tak więcej, niż na to zasługuje po tym, co zrobił w Vecturii. Po tym, jak jego ręce zbyt nasiąkły krwią, by jeszcze kiedykolwiek mogły się stać naprawdę czyste.

A co z twoimi rękami? — szepcze głos w mojej głowie. Należy do Cress.

Wkładam buty otrzymane od Dragonsbane. Są za duże i klapią, gdy w nich chodzę, lecz nie mogę narzekać, zwłaszcza że w przeciwieństwie do Blaise’a nie mam żadnych obowiązków na pokładzie. Wczoraj, podczas oprowadzania mnie po statku, Dragonsbane wyjaśniła, że wszyscy tu mają wyznaczone codzienne zadania, aby zarobić na swoje utrzymanie. Heron ma każdego dnia dyżury w kuchni, a Artemisia będzie musiała przez kilka godzin dziennie zajmować się żaglami. Nawet dzieci podejmują się łatwych zadań, takich jak nalewanie wody w czasie posiłków lub wykonywanie poleceń kapitan.

Zapytałam Dragonsbane, co mogę robić, żeby pomóc załodze, lecz ona tylko się uśmiechnęła, wykonując protekcjonalny gest.

— Jesteś naszą Księżniczką. To wszystko, czego od ciebie oczekujemy.

Jestem waszą Królową — chciałam powiedzieć, lecz nie mogłam zmusić ust do sformułowania słów.

Kiedy teraz wychodzę na pokład, słońce wisi zaskakująco wysoko na niebie i jest tak jasne, że oślepia. Jak długo spałam? Musi być blisko południa, a statek tętni życiem. Przeszukuję zatłoczony pokład, szukając twarzy, którą znam, lecz widzę tylko tłum nieznajomych.

— Wasza Królewska Mość — kłania mi się mężczyzna przechodzący obok z wiadrem wody. Otwieram usta, żeby odpowiedzieć, ale zanim zdołam to uczynić, jakaś kobieta pochyla się w głębokim ukłonie i powtarza pozdrowienie poprzednika.

Po chwili uświadamiam sobie, że najlepiej po prostu się uśmiechnąć i skinąć głową w odpowiedzi.

Przechodzę przez pokład, kiwając głową, uśmiechając się i szukając kogoś, kogo znam, ale gdy już odnajdę znajome oblicze, żałuję, że się na nią natknęłam.

Matka Elpis, Nadine, pracowała pod grotem ze ścierką w ręku, dotychczas najwyraźniej myjąc pokład. Teraz jednak stoi w bezruchu, a ścierka zwisa z jej dłoni i ocieka szarą wodą. Jej ciężkie spojrzenie krzyżuje się z moim, a twarz nie wyraża żadnych uczuć. Tak bardzo przypomina własną córkę w dniu, w którym spotkałam ją po raz pierwszy — ta sama okrągła twarz i ciemne, głęboko osadzone oczy.

Zeszłej nocy, po tym jak Dragonsbane oprowadziła mnie po statku, opowiedziałam Nadine wszystko o jej córce, a ona pocieszała mnie przez łzy. Podziękowała za próby uratowania córki, za bycie jej przyjaciółką, za ślubowanie zemsty wobec Kaisera, lecz słowa wydawały się puste, a ja wolałabym, żeby walczyła ze mną i oskarżyła o zabicie Elpis. Jak sądzę, mogłoby mi przynieść ulgę usłyszenie, jak ktoś oddaje głos moim własnym, pełnym poczucia winy myślom.

Odrywa ode mnie wzrok i znów skupia się na wycieraniu pokładu, szorując go tak mocno, jakby chciała wytrzeć dziurę.

— Theo — odzywa się za mną jakiś głos. Jestem tak wdzięczna za to odciągnięcie uwagi, że dopiero po chwili uświadamiam sobie, że to Artemisia.

Stoi przy relingu w stroju podobnym do mojego — wąskich brązowych spodniach i białej bawełnianej koszuli — choć na niej ten ubiór w jakiś sposób wygląda lepiej, jakby był czymś, co nosi z wyboru, a nie dlatego, że nie ma innych opcji. Tylko twarz kieruje w moją stronę. Ciało ma ustawione przodem ku wodzie, a obie dłonie wyciąga w stronę morza. Włosy opadające jej swobodnie na ramiona w białych falach przechodzą na końcówkach w jasny błękit. Szpilka do włosów z Klejnotem Wody, którą ukradłam Crescentii, jest upięta, a atramentowoniebieskie kamienie błyszczą w słońcu. Wiem, że wygląd tych włosów ją onieśmiela, i staram się nie patrzeć, lecz trudno jest się przed tym powstrzymać. U jej biodra zwisa skryty w pochwie sztylet ze złotą filigranową rękojeścią. Początkowo odnoszę wrażenie, że może być to moja broń, lecz to niemożliwe. Zaledwie chwilę wcześniej widziałam bowiem swój sztylet schowany pod poduszką na mojej koi.

Mija moment, zanim zdam sobie sprawę z tego, co robi. Klejnot wody w jej włosach nie lśni w słońcu — on naprawdę świeci, ponieważ właśnie go używa. Kiedy uważnie patrzę na jej palce, niemal widzę, jak płynie z nich magia — delikatna niczym oceaniczna mgiełka.

— Co robisz? — pytam, podchodząc z nieco większą ostrożnością. Lubię wmawiać sobie, że nie boję się Artemisii, ale byłabym głupcem, gdybym naprawdę tak myślała. Nawet bez swojej magii pozostaje groźna.

Uśmiecha się szelmowsko i przewraca oczami.

— Moja matka uważa, że powinniśmy płynąć szybciej, na wypadek gdyby Kalovaxianie podążali za nami — wyjaśnia.

— Więc poprosiła cię o pomoc?

Na te słowa Artemisia się śmieje.

— O nie, matka nigdy nie poprosiłaby o pomoc nikogo, nawet mnie — zapewnia. — Nie, ona mi to rozkazała.

Opieram się o reling obok niej.

— Nie sądziłam, że wypełniasz czyjekolwiek rozkazy — stwierdzam.

Nie udziela na to odpowiedzi, wzruszając tylko ramionami.

Patrzę na rozległy przestwór błękitnych fal, ciągnący się daleko, jak okiem sięgnąć. Zauważam, że pozostałe statki z floty Dragons­bane podążają w ślad za „Dymem”.

— Co dokładnie robisz? — pytam po chwili.

— Modyfikuję fale na naszą korzyść — mówi. — Teraz będą nam sprzyjać, zamiast zmuszać do płynięcia pod prąd.

— To wymaga sporych pokładów twojej mocy. Czy na pewno poradzisz sobie sama?

Choć nie chciałam jej obrazić, Artemisia się najeża.

— To nie jest takie trudne, jak się wydaje. Wystarczy naginać naturalną strukturę wody, by zrobiła to, co i tak chciałaby uczynić, jedynie zmieniając kierunek jej działań. Trzeba dosłownie odwrócić fale, tak jak to robię teraz. I nie zmieniam całego Morza Kalodańskiego, a jedynie jego część wokół naszej floty.

— Ufam, że wiesz, co robisz — zapewniam. Zapada cisza. Patrzę na jej pracę, gdy z wdziękiem obraca rękoma w poruszającym się przed nami powietrzu, a delikatna niczym morska bryza magia wypływa z jej palców.

Nagle do mnie dociera, że to moja kuzynka, choć nie sądzę, aby ta myśl kiedykolwiek zrobiła się mniej absurdalna. Jesteśmy tak różne, jak mogą się różnić od siebie dwie osoby, lecz nasze matki były siostrami, i to nawet bliźniaczymi.

Kiedy ujrzałam ją po raz pierwszy, zmieniła kolor włosów z niebiesko­‍-białego, oznaczającego jej Dar Wody, na ciemnobrązowy z przebłyskami rudego, jak u mnie. Myślałam, że kpiła ze mnie lub próbowała sprawić, żebym poczuła się nieswojo, lecz musiał to być kolor jej włosów z okresu, zanim została naznaczona, identyczny z barwą włosów matek, zarówno jej, jak i mojej. Od początku musiała wiedzieć, że jesteśmy kuzynkami, lecz nigdy nie pisnęła na ten temat choćby słowa.

Taka sama krew płynie w naszych żyłach — myślę — i to jaka.

— Nie uważasz, że to dziwne, iż pochodzimy od boga ognia, lecz zostałaś wybrana przez boginię wody? — pytam po chwili.

Spogląda na mnie z ukosa.

— Nieszczególnie — mówi. — Sama wiesz, że nie jestem zbyt uduchowioną osobą. Być może pochodzimy od Houzzaha, a może to tylko mit, który umacnia pretensje do tronu naszego rodu. Tak czy siak, nie sądzę, by magia miała coś wspólnego z więzami krwi. Heron mówi, że Suta zobaczyła mnie w swojej świątyni i wybrała spośród wszystkich obecnych tam osób, by pobłogosławić swoim darem, lecz sama nie wiem, czy również to wyjaśnienie przypadło mi do gustu.

— A jakie by ci się spodobało? — pytam.

Nie odpowiada, skupiając się na morzu przed sobą, z wdziękiem tancerki poruszając w powietrzu dłońmi.

— Dlaczego tak bardzo ciekawi cię mój dar? — pyta.

Teraz moja kolej na wzruszenie ramionami.

— Bez konkretnego powodu. Wyobrażam sobie, że większość ludzi na moim miejscu byłaby zaciekawiona.

— No, niezupełnie — odpowiada, marszcząc brwi i gwałtownie kierując dłonie w lewo, a potem przed siebie. — Przeważnie ludzie tylko mówią mi, jak wielkie błogosławieństwo mnie spotkało. Czasem robią to, przeczesując palcami moje włosy, czego zawsze nienawidziłam. Tak czy inaczej, nikt nigdy nie zadawał mi pytań na ten temat. Byłoby to zbyt bliskie rozmowie o kopalni, a o tym nie chcą słyszeć. Łatwiej im myśleć o moim stanie jako o czymś mistycznym, co wykracza poza sferę ich ciekawości.

— Zdziwiłabyś się, jak niewiele rzeczy znajduje się poza sferą mojej ciekawości — rzucam swobodnie, choć jej słowa wciąż trzymają mnie w ciernistym uścisku.

Jeśli nawet Artemisia zauważa moje skrępowanie, ignoruje je.

— Wstałaś strasznie późno — stwierdza zamiast tego. W jej słowach ukryty jest kolec, lecz nie kłuje mnie tak mocno, jak zwykły to czynić wypuszczane przez nią ciernie. Tak było również wczoraj, kiedy weszliśmy na pokład „Dymu” — pomrukiwała i była niespokojna. Nie znałam jej od tej strony. Nie ma w niej zgryźliwości ani sarkazmu, do których jestem przyzwyczajona. W cieniu własnej matki w pewnym stopniu przestaje być sobą.

— Nie chciałam zaspać. Nie zmrużyłam oka przez większą część nocy…

— Blaise wspomniał, że nie czujesz się najlepiej — przerywa, ale spojrzenie, które mi posyła, wyraża eufemizm zastępujący całkowicie inną treść. Plotki musiały się już rozejść.

Czerwienię się.

— Nic mi nie jest — zapewniam ją, poszukując jednocześnie czegoś, co pozwoliłoby zmienić temat. Po chwili skinieniem głowy wskazuję sztylet spoczywający w pochwie na jej biodrze. — A to po co?

Opuszcza ręce i przepływ magii ustaje. Bezwiednie dotyka rękojeści w ten sam sposób, w jaki widziane przeze mnie kobiety na dworze zwykły bawić się biżuterią.

— Chciałam trochę poćwiczyć po swojej wachcie — przyznaje. — Nie było zbyt wiele okazji do użycia go po zdjęciu twoich Cieni, więc wyszłam już nieco z wprawy.

— To ty ich zabiłaś? — pytam.

Prycha.

— A myślałaś, że kto? Heron twierdzi, że wyrządzanie innym krzywdy stoi w sprzeczności z jego darem, a Blaise nie lubi brudzić sobie rąk, chyba że jest to absolutnie konieczne. Prawdopodobnie zrobiłby to, gdybym go o to poprosiła, ale… — przerywa.

— Ale sprawia ci to przyjemność — kończę za nią.

Jej oczy błyskają, a uśmiech robi się ponury.

— Czuję się z tym dobrze — wyjaśnia. — Tak, jakbym odzys­kiwała coś, co mi odebrano. — Otwiera usta, a ja przygotowuję się na ostry komentarz o tym, jak nie potrafiłam zabić Sørena, kiedy miałam okazję, lecz nic takiego nie pada. — Mogę cię uczyć — stwierdza zamiast tego, zaskakując mnie. — Mam na myśli korzystanie ze sztyletu.

Spoglądam na broń przy jej biodrze i próbuję sobie wyobrazić, jak się nią posługuję — nie tak, jak robiłam to w tunelu z Sørenem, z drżącymi dłońmi i paraliżującymi wątpliwościami, ale jak ktoś, kto wie, co robi. Pamiętam oddech Kaisera na mojej szyi, jego dłoń ściskającą mnie za biodro i przesuwającą się po udzie. W takich momentach czułam się bezradna i już nigdy nie chciałabym doświadczyć tego uczucia. Odsuwam od siebie tę myśl. Nie jestem morderczynią.

— Po tym, co zaszło z Ampeliem… Nie sądzę, bym była do tego zdolna — wyduszam w końcu, żałując, że nie jest inaczej.

— Myślę, że zaskoczyłoby cię, do czego naprawdę jesteś zdolna — ripostuje.

Zanim zdążę odpowiedzieć, naszą rozmowę przerywa odgłos butów uderzających o drewniany pokład, mocniejszy i bardziej stanowczy niż jakikolwiek inny krok. Art najwyraźniej rozpoznaje chód, ponieważ zdaje się kurczyć, zanim się odwróci.

— Matko — mówi, a dłoń na rękojeści jej sztyletu ponownie zaczyna się wiercić. Zdaję sobie sprawę, że to nerwowy nawyk, choć jeszcze wczoraj śmiałabym się z pomysłu, że ktoś byłby w stanie zdenerwować Artemisię.

Przygotowując się do spotkania, również odwracam się w stronę osoby, której kroki usłyszałyśmy.

— Dragonsbane — wypowiadam jej imię.

Stoi tam, wysoka i opanowana, zajmując więcej miejsca, niż powinna, zważywszy na jej gabaryty. Nosi taki sam strój jak reszta załogi, z wyjątkiem butów. Zamiast masywnego roboczego obuwia nałożyła wysokie, sięgające kolan buty z masywnym obcasem. Początkowo zastanawiałam się, jak praktyczne może być podobne obuwie na statku, lecz ona nigdy się nie potknęła, a buty dodawały jej kilka centymetrów wzrostu. Jak sądzę, mogą czynić z niej bardziej imponującego dowódcę w oczach załogi.

Kiedy nasze spojrzenia się spotykają, uśmiecha się, lecz nie jest to uśmiech, jaki niegdyś pojawiał się na twarzy mojej matki. Dragonsbane patrzy na mnie w identyczny sposób, jak Cress wpatrywała się w wiersz, z którego przetłumaczeniem miała problem.

— Cieszę się, że się dogadujecie — stwierdza, lecz wcale nie brzmi na zadowoloną. Wydaje się czymś poirytowana, lecz nie jestem pewna, czy to nie jej zwyczajny ton.

— To naturalne — odpowiadam, próbując się uśmiechnąć. — Artemisia była nieoceniona podczas realizacji planu mającego na celu wydostanie mnie z pałacu i zamordowanie Theyna. Bez niej byśmy niczego nie dokonali.

Stojąca obok mnie Art nic nie mówi. Wpatruje się w pokład z desek pod butami matki.

— Tak, jest dosyć wyjątkowa. Oczywiście, to zarazem jedyne dziecko, jakie mi pozostało, więc jest dla mnie szczególnie bezcenna.

W jej głosie pobrzmiewają podteksty sprawiające, że Art się wzdryga. Miała brata. Powiedziała mi, że był z nią w kopalni, zapadł tam na obłęd i został zabity przez strażnika, którego później zamordowała. Zanim zdołam pomyśleć więcej o ich relacjach, Dragonsbane skupia swoją uwagę na mnie.

— Musimy poczynić plany, Theo. Omówimy to w mojej kajucie.

Zaczynam odpowiadać, lecz Art mnie ubiega.

— Wasza Królewska Mość — mówi cicho, mimo że wciąż nie podnosi wzroku.

— Proszę? — odpowiada Dragonsbane, lecz sądząc po tym, jak naprężyła ramiona, doskonale usłyszała córkę.

Artemisia w końcu spogląda na matkę.

— Powinnaś zwracać się do niej „Wasza Królewska Mość”, zwłaszcza gdy inni mogą cię usłyszeć.

Uśmiech Dragonsbane jest napięty niczym gotowa do strzału cięciwa.

— Oczywiście, masz rację — zapewnia, chociaż słowa brzmią jak wymuszone. Odwraca się do mnie i składa płytki pokłon. — Wasza Królewska Mość, twoja obecność jest wymagana w mojej najskromniejszej kajucie. Czy tak lepiej, Artemisio? — pyta.

Art nie odpowiada. Jej policzki są jaskrawoczerwone, a spojrzenie ma znów wbite w pokład.

— W zupełności wystarczy — odpowiadam za nią, odwracając uwagę Dragonsbane, zanim zetrze córkę w proch.

Dragonsbane marszczy brwi i patrzy na Artemisię.

— Chyba wyznaczyłam cię do kierowania falami do południa. Została ci jeszcze godzina, jeśli oczywiście podołasz temu zadaniu.

Wyzwanie w jej głosie jest oczywiste, a Art zaciska szczękę.

— Oczywiście, pani kapitan — odpowiada, ponownie unosząc dłonie w kierunku morza.

Dragonsbane odwraca się bez słowa i każe mi podążać za sobą. Łapię spojrzenie Artemisii i staram się posłać jej pełen otuchy uśmiech, lecz nie sądzę, żeby go zauważyła. Po raz pierwszy, odkąd ją poznałam, wygląda na zagubioną.

SCYSJA

JAK TYLKO WKROCZYŁYŚMY do kajuty Dragonsbane, zaczynam żałować, że nie poprosiłam Art, aby poszła ze mną. To samolubne życzenie — bowiem wyraźnie pragnęła znaleźć się z dala od matki — lecz i tak się ono we mnie rodzi. Dwóch czekających tam mężczyzn jest ślepo zapatrzonych w Dragonsbane, i wydaje mi się, że wpadłam w pułapkę. Nie tak, jak czułam się w towarzystwie Kaisera i Theyna — niczym jagnię w jaskini lwa, jak ujęła to Kaiserina — lecz i niezupełnie inaczej niż wówczas. Wiem, że w tym pomieszczeniu nie znajdę sprzymierzeńców.

Jestem Królową — przypominam sobie, prostując ramiona. Jes­tem swoim własnym sprzymierzeńcem, i to wystarczy.

Mężczyźni wstają na mój widok, choć być może ma to na celu okazanie szacunku Dragonsbane.

Eriel, nieco starszy od Dragonsbane, z zupełnie rudą brodą i bez włosów na czubku głowy, dowodzi całą jej flotą — „Dymem”, „Mgłą”, „Pyłem”, „Parą” i połową tuzina mniejszych statków, których nazw nie zdołałam spamiętać. Zeszłej nocy wyznał mi, że kilka lat temu stracił lewą rękę w walce. Od tego czasu została zastąpiona kawałkiem polerowanego czarnego drewna z rzeźbionymi palcami ukształtowanymi w pięść. Taka strata dla większości żołnierzy oznaczałaby przejście na emeryturę, lecz strategiczna zręczność Eriela czyni go bezcennym, mimo że nie może już uczestniczyć w walce. Mała armia Dragonsbane wytrzymała już starcia z batalionami Kalovaxian trzykrotnie przewyższającymi ją liczebnie, a było to możliwe głównie dzięki starannemu planowaniu z udziałem kapitanów pozostałych statków.

Obok niego stoi Anders, syn lorda z Elcourt, który dwa lata temu uciekł od swojego życia w dostatku, będąc jeszcze wówczas żądnym przygód nastolatkiem. I na pewno to odnalazł. Powiedział mi wczoraj, że ledwie udało mu się przeżyć pierwsze samodzielne lata życia, ponieważ nie posiadał żadnych prawdziwych umiejętności potrzebnych, by móc się o czymkolwiek wypowiedzieć, i nie rozumiał znaczenia pieniędzy. Stanowiły one nieskończone dobro, którym niegdyś nie musiał się przejmować. Tymczasem okazało się, że trzeba o nie walczyć, a nawet je kraść, jeśli pojawia się taka konieczność. Więc kradł, podróżując od kraju do kraju, a później szkolił innych, by kradli za niego. Kiedy się tym znudził, zdecydował, że chce zostać piratem, i wkupił się na statek Dragonsbane.

— Możecie spocząć — oznajmia Dragonsbane, nim zdołam przemówić.

Może Artemisia miała rację, poprawiając matkę za zwrócenie się do mnie po imieniu. Może ona celowo podważa moją pozycję. W przypadku tych dwóch mężczyzn nie będzie miała większych kłopotów z osiągnięciem tego celu. Chociaż zachowywali się wobec mnie grzecznie od momentu mojego wejścia na pokład, nie ma wątpliwości, że w ich oczach nijak nie pasuję do jakiejkolwiek koncepcji rebelianckiej Królowej Astrei.

Byłam jednak niedoceniana przez o wiele bardziej onieśmielających ludzi i po raz pierwszy nie zgadzam się na spychanie na margines i bycie niezauważoną. Zamiast tego prostuję się na pełną wysokość, mimo że przy stojącej na obcasach Dragonsbane muszę wyglądać jak niedorostek.

— Dziękuję wam za stawienie się na spotkanie — odzywam się, kiwając głową po kolei obu mężczyznom, zanim zwrócę się ku Dragonsbane, zmuszając ją do uznania swojej pozycji. Obdarzam ją najsłodszym uśmiechem. — Dziękuję również tobie, ciociu, za zorganizowanie go. Czas porozmawiać o tym, co nas teraz czeka. Czy któryś z was byłby uprzejmy znaleźć Blaise’a i He­rona?

Nozdrza Dragonsbane rozszerzają się tak lekko, że przeoczyłabym ten fakt, gdybym nie czekała na jej reakcję. Jej szczęka napina się, zanim zmusi usta do odwzajemnienia echa mojego uśmiechu.

— Nie sądzę, by to było konieczne, Theo — stwierdza. — Zebrały się tu nasze najbłyskotliwsze umysły strategiczne i dyplomatyczne. — Wskazuje gestem na obu mężczyzn. — Blaise i Heron zrobili wiele dla naszej sprawy, lecz to wciąż tylko chłopcy mający niewielkie doświadczenie w podobnych kwestiach.

Jej ciemne oczy nieubłaganie się we mnie wpatrują, a niespuszczenie wzroku wymaga ode mnie wiele wysiłku. W końcu są to oczy identyczne jak u mojej matki, a patrzenie w nie sprawia, że znowu czuję się jak dziecko. Lecz nie jestem już dzieckiem i nie mogę sobie pozwolić, aby choć przez chwilę w to zwątpić. Stawka jest zbyt wysoka. Wytrzymuję więc jej spojrzenie i nie pozwalam sobie na wahanie.

— To moi doradcy — wyjaśniam, utrzymując łagodny, lecz zarazem pewny siebie ton. — Ufam im.

Dragonsbane przechyla głowę.

— A nam nie ufasz, Wasza Królewska Mość? — pyta, rozszerzając oczy. — Działamy przede wszystkim w twoim interesie.

Stojący za jej plecami mężczyźni pomrukują zgodnie.

— Jestem przekonana, że tak właśnie jest — zapewniam, posyłając im uspokajający uśmiech. — Obawiam się jednak, że znamy się tak krótko, iż nie możecie wiedzieć, co jest w moim interesie. Jestem pewna, że wkrótce się to zmieni, lecz póki co nie mamy czasu do stracenia.

— Również chcemy tego uniknąć — zapewnia Dragonsbane. — Dlatego nie ma sensu tracić czasu na poszukiwania kolejnych osób, gdy grupa, którą już zgromadziłam, w zupełności…

Przerywam jej, a wypuszczone przeze mnie słowa są ostre niczym sztylety.

— Gdybyś poszła po Blaise’a i Herona, kiedy pierwszy raz cię o to poprosiłam, zamiast spierać się ze mną na argumenty, byliby już w drodze do nas. A teraz, czy zechciałabyś nie marnować dłużej czasu, podczas gdy Kalovaxianie szykują batalion mający zetrzeć nas w proch?

Przez boleśnie długą chwilę nic nie mówi, ale czuję, że uraza wzbiera w niej falami. Wytrzymuję jej spojrzenie, a jej wściekłość tylko podsyca moją. Jestem połowicznie świadoma słabego palącego swędzenia opuszek palców, lecz nie ośmielam się zerwać kontaktu wzrokowego, żeby spojrzeć na dłonie. Coś w tym uczuciu wydaje się dziwnie znajome, podobnie jak mrowienie skóry, jakiego doświadczyłam po przebudzeniu się z koszmaru o Cress. Krzyżuję ręce, wciskając koniuszki palców w rękawy tuniki, mając nadzieję, że jeśli je zignoruję, przestaną mnie palić.

Po czasie, który wydaje się wiecznością, Dragonsbane odwraca się do Andersa, choć każdy mięsień w jej ciele wydaje się protestować.

— Idź po chłopców — rzuca napiętym tonem. — I wracaj szybko.

Niebieskie oczy Andersa przeskakują niepewnie między nami, nim odda płytki pokłon, najpierw Dragonsbane, a potem mnie. Następnie spiesznie wychodzi bez słowa, pozostawiając nas w niezręcznej ciszy.

Uczucie triumfu przepełnia mnie na tyle, że zapominam o palących palcach.

— Bardzo różnisz się od swojej matki — stwierdza po chwili Dragonsbane.

I właśnie w tym momencie poczucie triumfu znika. Słowa lądują niczym ciężki cios na moich wnętrznościach, lecz najbardziej boli świadomość, że są prawdziwe. Przeciwstawianie się tym, którzy są mi przeciwni, wykorzystywanie ich słów przeciwko nim, uparte stawianie na swoim — to nie są taktyki, jakich moja matka kiedykolwiek użyła za swojego panowania. Ona działała z wdziękiem, była mediatorką, stawiała na kompromisy i wykazywała się szczodrością, gdy tylko mogła sobie na to pozwolić, ponieważ miała tak wiele do zaoferowania.

To, co sobie następnie uświadamiam, powoduje przetaczającą się przez całe ciało falę drżenia, którą próbuję stłumić.

Nie załatwiłam tego jak moja matka. Zrobiłam to w stylu Kaisera.

Mija kilka pełnych napięcia minut, zanim Anders wróci, wraz z podążającymi za nim Blaise’em i Heronem. Obydwaj wyglądają na zagubionych, gdy wchodzą do coraz bardziej zatłoczonej kajuty.

— Nareszcie — rzuca Dragonsbane, kiedy bez słowa stają obok mnie, po obu stronach.

Musieli przynajmniej w pewnym stopniu domyślić się, co zaszło. Wiedzą, że to spotkanie zostało zaaranżowane bez nich, a Dragonsbane próbowała ich z niego wyłączyć. A może Blaise rzuca jej ostre spojrzenia z innego powodu. Heron z kolei nie patrzy na nikogo. Jego wzrok jest ciężki i poważny, lecz odległy. Wygląda tak, odkąd weszliśmy na pokład, i martwię się, że śmierć Elpis ciąży mu na sumieniu jeszcze bardziej niż mnie. W końcu to jego zadaniem było ją zabrać po tym, jak otruła Theyna, i przetransportować w bezpieczne miejsce zapewniane przez „Dym”.

Uśmiecham się szeroko do Dragonsbane.

— Teraz, gdy wszyscy tu jesteśmy, możemy kontynuować. Zmierzamy w kierunku ruin Anglamaru, aby rozpocząć atak na Kopalnię Ognia i uwolnić tamtejszych niewolników.

Eriel odchrząkuje, spoglądając na mnie z lekką ostrożnością.

— Rekomendowałbym odstąpienie od tego planu, Wasza Królewska Mość — sugeruje burkliwym tonem z akcentem, którego nie jestem w stanie rozpoznać, dzięki czemu wypowiedziane słowa brzmią równie melodyjnie, co niebezpiecznie. — Krótko mówiąc, kierując się wprost na Kalovaxian z tak małą liczbą wojowników, jaką obecnie dysponujemy, okazalibyśmy się głupcami. Z łatwością by nas zmiażdżyli, bez względu na zastosowaną strategię. Zrealizowanie podobnego zadania jest niemożliwe przy tak wielkiej dysproporcji sił.

— Uzgodniliśmy to jeszcze, zanim przyjęłam wasze wsparcie — zauważam, spoglądając to na Eriela, to na Dragonsbane. Ponownie czuję wzbierający we mnie gniew.

— Kluczowe — wtrąca Anders — jest powiększenie naszych sił. — Eleganckie krawędzie wypowiadanych przez niego słów nie zostały całkowicie usunięte przez lata złodziejstwa i pirac­twa.

Blaise przyjmuje to z drwiącym parsknięciem.

— Powiększenie sił? Czemu sami na to nie wpadliśmy? Dlaczego Ampelio tego nie wymyślił, skoro już o tym mowa? Z pewnością zaoszczędziłoby nam to wielu kłopotów. Ach, zaczekaj, zrobiliśmy to. Żaden inny kraj nie przeciwstawi się Kalovaxianom.

— Nie, gdyby miał to uczynić z potrzeby serca. Reszta świata zbyt boi się Kaisera, aby nam pomóc, więc będziemy musieli sprawić, by stało się to opłacalne — zauważa Dragonsbane, cały czas mi się przypatrując. — I wyobrażam sobie, że jedyną rzeczą, jakiej mogliby od nas chcieć, jest coś, czego przehandlowania Ampelio nie rozważał nawet przez chwilę.

Czuję suchość w ustach.

— A cóż by to miało być?

— Ty — odpowiada zwięźle. — A ściśle mówiąc, twoja ręka. Małżeństwo z tobą.

— Królowe nie wychodzą za mąż — stwierdza Heron, wyglądając na oszołomionego samą tą myślą. Jestem mu wdzięczna, ponieważ sama nie potrafię sformułować żadnych słów.

— Nie udawajmy, że to normalne okoliczności, mój drogi — ripostuje Dragonsbane. Heron góruje nad nią co najmniej o czterdzieści centymetrów, lecz jej ton sprawia, że brzmi, jakby rozmawiała z dzieckiem. — Uważam, że Theo może odsunąć na bok dumę dla dobra swojego kraju.

— Tu nie chodzi o moją dumę — sprzeciwiam się, z całych sił starając się utrzymać spokojny głos i ukryć wzbierającą w klatce piersiowej panikę. — Ci mężczyźni nie dbają o mnie, chcą tylko własnego kawałka Astrei i naszej magii.

Dragonsbane wzrusza ramionami, jakby to była drobnostka.

— Jeśli pozwolimy Kalovaxianom nadal tam bytować, nie będzie już żadnej magii. Mówię o poświęceniu, które jest niezbędne.

— Łatwo ci mówić, skoro to nie ty będziesz musiała cokolwiek poświęcić — odgryzam się.

— Nie mamy pewności, czy to naprawdę konieczne — rzuca Blaise, zanim Dragonsbane zdąży odpowiedzieć. — Pozostają również inne możliwości…

— Na przykład? — pyta, unosząc brwi.

— Jeszcze nie wykorzystaliśmy potencjału, jaki zapewnia nam Prinz. Gdybyśmy go wymienili na jedną z kopalń…

— Niestety, szpiedzy donieśli, że nie jest on tak naprawdę zakładnikiem, na jakiego liczyliśmy — wtrąca Eriel. — Kaiser nie chce jego powrotu. Postrzega go jako zagrożenie i osobistego wroga. Oddaliśmy mu przysługę, zabierając Prinza. Kaiser już rozpowszechnia plotki, że Prinz poszedł z tobą dobrowolnie, Wasza Królewska Mość.

Co nie jest dalekie od prawdy — myślę.

— A więc nie wykorzystamy go jako zakładnika — odpowiadam, choć w moim głosie pobrzmiewa desperacja słyszalna nawet dla mnie samej. — Plan polegał na tym, by użyć go jako klina pomiędzy jego ojcem a ludem Kalovaxian. Zabicie go i wrobienie w to jednego ze strażników Kaisera miało wywołać chaos na dworze, ale nie widzę powodu, dla którego nie moglibyśmy wykorzystać w podobny sposób historii o jego ucieczce.

— Już Kaiser zadba o to, żeby reszta dworu postrzegała go jako zdrajcę — stwierdza Blaise, choć nie jest mi przeciwny. Podąża moim tokiem myślenia, dając szansę na rozwiązanie problemu.

— Lecz dwór był świadkiem tego, jak Søren stawił czoło swojemu ojcu na uczcie — zauważam. — Byliby głupcami, gdyby uwierzyli Kaiserowi na słowo. Gdyby istniał sposób na dodanie szeptów do trwającej kakofonii plotek, moglibyśmy zmienić treść tej opowieści. Niech myślą, że Søren ich nie porzucił, lecz mógł zostać wygnany przez ojca. Dwór słyszał, jak oskarżyłam Kaisera o zamordowanie Kaiseriny, więc o tym też teraz muszą mówić po kątach. Nie będzie trudno zwrócić ich przeciwko niemu, jeśli będziemy mieli odpowiednie głosy szepczące do właściwych uszu.

Blaise kiwa powoli głową, zanim znowu zwróci się ku Dragonsbane.

— Mamy kogoś takiego? — pyta.

— Mam garstkę szpiegów — przyznaje ostrożnie kapitan. — Oni jednak tylko przekazują mi informacje, a nie ingerują w życie dworu. To jedyny powód, dla którego udało mi się ich tak długo utrzymać w sekrecie i przy życiu.

Nie mogę przestać myśleć o Elpis, która była bezpieczna, dopóki nie poprosiłam jej o interwencję. Wciąż mam przed oczyma to, jak jej zwęglone, zmienione nie do poznania ciało zostało wywleczone z sali tronowej. Słyszę jej krzyki bólu wydawane w ostatnich chwilach życia. Przełykam ślinę, nienawidząc siebie za wypowiedzenie słów, które po prostu muszą paść.

— Minął czas bezpiecznej gry. Jeśli nie wykorzystamy wszystkich szans, będziemy mogli co najwyżej liczyć na cud w postaci przetrwania. Chcę dla Astrei czegoś więcej, i ty też powinnaś.

Szczęka Dragonsbane zaciska się.

— W porządku — zgadza się niechętnie. — Zacznę rozsiewać twoje szepty, jak je nazywasz, lecz nie rozwiązuje to problemu dysproporcji sił przy ewentualnej bitwie o Kopalnię Ognia. Eriel powiedział mi, że dotarcie do Sta’Crivero zajmie cztery dni.

Eriel, który uważnie przysłuchiwał się rozmowie, kołysząc się na nogach niczym zniecierpliwione dziecko, wygląda na zaskoczonego, gdy słyszy swoje imię, choć szybko kiwa głową.

— W Sta’Crivero spotkamy się z królem Etristem — kontynuuje Dragonsbane.

Zajmuje mi sekundę zrozumienie tego, co najważniejsze.

— Nie wyjdę za mąż za króla Etrista — sprzeciwiam się, twardo akcentując każde słowo, jakby moja rozmówczyni miała problem ze zrozumieniem tego, co mówię.

Ona tylko śmieje się na moje słowa.

— Och, nie, kochanie. Etristo jest o wiele za stary, żeby być dla ciebie odpowiednią partią, nie wspominając o tym, że ma już żonę. Cóż, był na tyle uprzejmy, żeby zostać gospodarzem… pewnego wydarzenia. Głowy krajów z całego świata przybędą spotkać się z tobą i zaoferować własne wojska w zamian za twoją rękę.

— Nie jestem jakimś klejnotem na sprzedaż licytantowi, który zaoferuje najwyższą cenę — buntuję się, nie mogąc utrzymać ściszonego głosu. Moje ciało zaczyna robić się zbyt ciepłe, zupełnie jak wówczas, gdy zbudziłam się z koszmaru. Kropelki potu występują na czoło, lecz ścieram je dłonią. Nie wiem, dlaczego Dragonsbane utrzymuje tak wysoką temperaturę w swojej kajucie. Nie rozumiem też, dlaczego wygląda na to, że nikomu poza mną ona nie przeszkadza. — Jestem Królową i sama podejmuję decyzje.

Dragonsbane zaciska usta, przyglądając mi się przez chwilę w zamyśleniu.

— Oczywiście, decyzja należy do ciebie — przyznaje w końcu z pełnym napięcia uśmiechem i wyrachowanym spojrzeniem. — Zachęcam cię jednak do poważnego rozważenia tej kwestii. W międzyczasie będziemy kontynuowali podróż do Sta’Crivero. W tamtejszym porcie możemy przynajmniej znaleźć schronienie podczas tej zawieruchy i opracować nowy plan.

— Zgadzam się na rozważenie tego, choć samo myślenie na ten temat wywołuje u mnie mdłości.

WYZNANIE

KIEDY WYCHODZĘ NA pokład po spotkaniu z Dragonsbane, uderza mnie świeże powietrze, a skóra zaczyna się ochładzać. Wycieram resztkę potu z czoła i górnej wargi, zerkając na Herona i Blaise’a, kroczących po obu moich stronach. Obydwaj wyglądają nienagannie, jakby wcale nie wpłynęła na nich temperatura w kajucie. Może się rozchoruję — po tym wszystkim nie byłoby to zaskakujące. A może to była wyłącznie moja wyobraźnia, reakcja na stres i gniew.

— Musi istnieć lepszy plan niż małżeństwo — zastanawia się głośno Blaise, wyrywając mnie z zamyślenia.

Przełykam ślinę.

— Musi istnieć alternatywa — zgadzam się, nie patrząc na niego ani na idącego z lewej strony Herona. Zamiast tego wpatruję się w gwar na statku pełnym ludzi pędzących tam i z powrotem, utrzymujących „Dym” w pełnej szybkości, mknący w kierunku przyszłości, która ponownie została wyrwana mi z rąk. Dragons­bane mogła zapewnić mi złudzenie wyboru, lecz nie jestem na tyle głupia, by uwierzyć, że to naprawdę takie proste.

— Nie mogę uwierzyć, że próbowała osaczyć cię na osobności i nakłonić do tego spotkania — stwierdza Heron.

Prycham.

— A ja mogę. Bogowie, mam już dość gierek — wyznaję, kręcąc głową. — Przez dziesięć lat grałam w gry Kaisera i nie uciekłam tylko po to, by zostać zmuszoną do grania w gry Dragonsbane.

Patrzę na nich.

— Powiedziałam Dragonsbane, że obydwaj jesteście moimi doradcami. Uznałam, że dziś posiadanie u swego boku Art byłoby ryzykownym pomysłem, zważywszy na wpływ, jaki ma na nią matka, niemniej ją również zaliczam do swoich zaufanych osób. Tylko wam tutaj ufam.

Blaise przytakuje, lecz Heron wygląda na skonsternowanego, a jego wzrok spoczywa na mnie zbyt długo. To, co chciałby powiedzieć, ostatecznie nie opuszcza jego ust.

— Blaise, wiem, że musisz wracać do pracy, ale czy ty, Heronie, mógłbyś mi towarzyszyć podczas lunchu?

Blaise kłania mi się, po czym wraca na dziób statku, gdzie wycierał pokład.

Heron kiwa głową, lecz nie czyni tego ochoczo, a ja przerzucam rękę przez jego ramię i kieruję się do mesy.

— Czy wszystko w porządku? — pytam.

— Oczywiście — odpowiada w sposób, który sprawia, że jestem bardziej niż kiedykolwiek przekonana, że tak nie jest.

Jest późno na lunch, a mesa jest w dużej mierze pusta. Garstka zgromadzonych w niej osób przygląda mi się, gdy biorę dla siebie porcję sucharów i suszonego mięsa. Jestem przyzwyczajona do tego, że ludzie mnie obserwują — Kalovaxianie też się gapili — lecz teraz nie jest to podyktowane złośliwością. Tym razem jest w tym oczekiwanie, które w jakiś sposób wydaje się jeszcze gorsze. Węzeł zaciska mi się na żołądku, gdy czekam, aż Heron napełni swój talerz.

Nie mamy problemu ze znalezieniem pustego stołu w kącie, z dala od nasłuchujących uszu. Daję mu chwilę, żeby mógł zjeść w milczeniu, a on wpatruje się w jedzenie, byle tylko nie patrzeć na mnie. Heron, którego znam, nigdy by mnie nie ignorował — uznałby to za brak szacunku. Uświadamiam sobie, że teraz nie ma to nic wspólnego z brakiem respektu. On się mnie boi. Czy mógł pomyśleć, że obwiniam go o śmierć Elpis?

Odchrząkuję. Może wyjawienie mu mojej tajemnicy sprawi, że poczuje się lepiej ze swoją własną.

— Miałam okazję zabić Sørena — wyznaję. Zamiera w bezruchu z kawałkiem suszonego mięsa w połowie drogi do otwartych ust. — Przycisnęłam do jego pleców nóż, zanim zdołał się zorientować, co się dzieje. Nie miałby żadnych szans. Wiedziałam o tym, on również. Powiedział nawet, żebym to zrobiła. Nalegał, abym to zrobiła. Myślę, że chciał, żebym go zabiła. Myślę, że sądził, iż w jakiś sposób wyrównałoby to rachunki. Ja jednak nie potrafiłam tego uczynić.

W końcu podnosi wzrok z nieodgadnionym wyrazem twarzy.

Kontynuuję:

— Nie powiedziałam o tym nikomu, nawet Blaise’owi. Jestem pewna, że wraz z Art zakładają, że nie miałam okazji, lecz to nieprawda. Po prostu nie byłam wystarczająco silna, by z niej skorzystać. I dobrze jest wyznać to drugiej osobie. Czuję, że dobrze, iż to właśnie ty nią jesteś.

Heron powoli przeżuwa mięso, spoglądając na swój talerz. Odłamuje kawałek suchara, a następnie przełamuje go jeszcze na pół.

— Opowiadałem ci o Leonidasie — mówi cicho. — Poznaliśmy się w Kopalni Powietrza. Kiedy trafiliśmy do niej, od razu się zaprzyjaźniliśmy. Był jednym z niewielu powodów, dla których udało mi się tam przetrwać. Był tam, kiedy na moich oczach zabili mi matkę. Był tam, kiedy moja siostra nie wyrobiła limitu i zabrali ją do położonych głębiej kopalni. Był tam, kiedy wrócili z jej ciałem. A ja byłem tam, kiedy zabrali jego brata, a potem jego wieloletniego przyjaciela. Obejmowaliśmy się, płakaliśmy i jakoś w tym paskudnym koszmarze egzystencji odnaleźliśmy miłość. Nie była to opowieść z rodzaju tych, które rodzice opowiadają dzieciom, z romantyzmem i zakończeniem w stylu żyli długo i szczęśliwie, niemniej była to miłość. Tylko ona sprawiała, że wstawałem co rano.

Kciukiem miażdży jeden róg krakersa na okruchy, oczy mając przy tym przymknięte, a spojrzenie nieobecne.

— Objawy zaczęły się pojawiać powoli, lecz obydwaj wiedzieliśmy, co zwiastują. Jego skóra była gorąca w dotyku, zupełnie jakby nieustannie gorączkował. Spał coraz mniej, aż w końcu zupełnie przestał zasypiać. Nigdy o tym nie rozmawialiśmy, lecz najlepiej jak potrafiliśmy, ukrywaliśmy to przed strażnikami. Przez jakiś czas nam się udawało, lecz nie da się wiecznie ukrywać kopalnianego obłędu.

A więc ciężar spoczywający na jego ramionach nie jest związany z Elpis. Pochylam się w jego stronę.

— Czy zabili go na miejscu? — pytam, mając nadzieję, że tak zrobili. Przynajmniej byłaby to szybka, mniej bolesna śmierć. Miłosierne zabójstwo, choć wiem, że Kalovaxianie nie są zdolni do okazywania miłosierdzia.

Heron kręci głową, przełykając ślinę.

— Zabrali go. Na egzekucję, jak twierdzili. Ale teraz wiemy, że to mogła nie być prawda.

Czuję uderzenie kwasów w żołądku. Możliwe, że wysłali go na pole bitwy jako berserka, lecz mógł doświadczyć jeszcze gorszego losu. Były przecież eksperymenty — osobiście widziałam ich skutki. Wykonywano je na trzech ostatnich Strażnikach mojej matki, przez dekadę przetrzymywanych w pałacowych lochach. Pobierano im krew, amputowano palce, rozcinano skórę. Możliwe, że to również stało się z Leonidasem, lecz nigdy nie powiem tego Heronowi.

On tymczasem kontynuuje:

— Walczyłem ze strażnikami, kiedy go zabrali. Nawet jednego pozbawiłem przytomności. Z tego powodu mnie również zesłali na dno kopalni — wyznaje, drżąc. — Mam nadzieję, że nigdy nie zobaczysz takiego miejsca. Do dziś nawiedza mnie w snach. Na ścianach była zakrzepła krew i wiedziałem, że część z niej musiała należeć do mojej siostry, Imogen. A odór siarki i zgnilizny był tak ostry, że nie sposób było się do niego przyzwyczaić. Kiedy przyprowadzali tam innych, ich wrzaski świdrowały ściany jaskini, ale ja nigdy nie krzyczałem. Załamałem się i czekałem na śmierć. Nic mi nie zostało — mówi, pochylając się nad stołem, by ująć moje ręce w swoje duże dłonie. Ma dziwny wyraz twarzy. Nie jest przerażony i smutny, tak jak mogłabym oczekiwać. Zamiast tego, po raz pierwszy odkąd go spotkałam, tli się w nim nadzieja. — Wtedy to bogowie pobłogosławili mnie, kiedy Ozam zesłał mi swój dar. Pomyślałem, że to może być prezent, żebym mógł się zemścić, ale co, jeśli zostałem pobłogosławiony, żebym mógł go uratować?

— Uważasz, że Leonidas może nadal żyć — uświadamiam sobie.

— To możliwe. — Jego chwyt na moich rękach zaciska się. — Nigdy nie czułem, żeby był naprawdę martwy. Nigdy nie czułem, że to prawda. Wiem, że gdyby umarł, wyczułbym to.

Część mnie chce mu powiedzieć, że niekoniecznie jest to prawda. Jakaś moja cząstka pragnie wyjawić, że czasami wciąż nie czuję, że moja matka naprawdę nie żyje, choć na własne oczy widziałam, jak umiera. Uczucie nie jest dowodem. Ale nie mogę znieść zabicia skrawka nadziei, którą znalazł, nie chcę też, aby go to zniszczyło, gdy nadzieje spełzną na niczym.

— Większość ludzi z kopalnianym obłędem nie żyje dłużej niż przez kilka tygodni — zwracam uwagę.

— Wiem — odpowiada szybko, a potem rzuca mi ostre spojrzenie — lecz oboje wiemy również, że możliwe jest przetrwanie znacznie dłużej.

Kręcę głową. Nie chodzi o to, że jestem zaskoczona, iż Heron zauważył objawy Blaise’a — zakładam, że to jego podejrzewa o kopalniany obłęd — lecz ten sekret wciąż ma swój ciężar, a ja nie jestem skłonna rozmawiać z kimkolwiek na jego temat. Nawet z Heronem.

— Mówię tylko, że to możliwe — upiera się. Jego uścisk na moich rękach robi się tak napięty, że tracę czucie w palcach.

— To możliwe — zgadzam się łagodnie. — Nie jestem jednak pewna, co możemy z tym zrobić, Heronie.

Przez chwilę się nie odzywa i wygląda, jakby dobierał właściwe słowa.

— Søren może coś wiedzieć. O kopalnianym obłędzie i berserkach. O tym, co mogło się im przydarzyć.

Ponownie kręcę głową.

— Używał berserków, ale nie sądzę, żeby wiele o nich wiedział. Wykonywał tylko rozkazy.

— Nie można tego jednak wykluczyć — kontruje, a jego głos staje się coraz bardziej desperacki.

Kręcę głową po raz trzeci.

— Moja rozmowa z nim nie jest najlepszym pomysłem, Heronie. Lecz jeśli sam spytasz…

— Próbowałem. Nie chce ze mną rozmawiać — przyznaje. Mam wrażenie, jakby ktoś wylał mi na plecy kubeł zimnej wody. Heron odwiedził Sørena? Ignorując moje zdziwienie, kontynuuje: — Jeden z jego strażników poinformował mnie, że nie powiedział ani słowa, odkąd wprowadziliśmy go na pokład.

— Jest przetrzymywany w charakterze zakładnika. Tacy jak Søren zwykle nie są zbyt rozmowni. Wątpię, żeby i mnie chciał cokolwiek powiedzieć.

Heron patrzy na mnie, jakby mógł przejrzeć moje najskrytsze myśli.

— Porozmawia z tobą — zapewnia. — Proszę. Wiem, że to może być ślepy zaułek. Wiem, że są szanse, iż Leo jest już w Później i właśnie teraz nazywa mnie głupcem, lecz jeśli tak nie jest, jeśli istnieje choć najmniejsza szansa, że wciąż gdzieś tam żyje, muszę o tym wiedzieć. Jeśli ktokolwiek może mnie zrozumieć, to z pewnością ty.

Moja matka nigdy nie znajduje się daleko od moich myśli, ale teraz przytłacza je i nie mogę przestać myśleć o tym, co by się stało, gdybym nie zobaczyła jej zabójstwa na własne oczy, gdybym nie czuła na swojej dłoni jej ręki — bezwładniejącej, gdy opuszczało ją życie. Jeśli byłaby szansa na to, że jeszcze żyje, co byłabym gotowa uczynić, żeby ją odnaleźć?

Odpowiedź jest prosta: nie istnieje nic, do czego bym się nie posunęła.

— Odwiedzimy go dziś wieczorem — zapewniam Herona.

Blaise ma nocną wachtę, ale zgadza się zostać ze mną, dopóki nie zasnę. Choć jestem wdzięczna za towarzystwo, wcześniejsza rozmowa z Heronem ciężko spoczywa na moich barkach. Nie mam zamiaru kłamać, ale też nie mogę się zmusić, by powiedzieć Blaise’owi o planowanym na ten wieczór spotkaniu z Sørenem. Nie chcę się przekonywać, co by powiedział na ten temat.

— Jeśli dotrzemy do Sta’Crivero, a Dragonsbane nadal będzie próbowała przeforsować ten małżeński biznes — wyjaśnia, odwracając się do mnie plecami, gdy przebieram się w koszulę nocną — możemy odejść. W Sta’Crivero będzie wiele innych statków. Ty, ja, Heron i Art moglibyśmy podjąć pracę w kambuzie któregoś z nich.

Nie wspomina o Sørenie, co jedynie potwierdza moją decyzję, by nie mówić mu o moim planie. W jego wyobrażeniu Søren jest teraz problemem Dragonsbane i niczym więcej. Nie zrozumiałby mnie. Zastanawiałby się tylko, czy nie ma prawdy w plotkach dotyczących naszych relacji.

— Potrzebujemy Dragonsbane nie tylko ze względu na jej statki — przypominam mu z westchnieniem, wciągając przez głowę bawełnianą koszulę. — I ona o tym wie. Możesz się odwrócić, już jestem skromna.

Robi to, a jego oczy tańczą po całym moim ciele, zanim znów napotkają moje spojrzenie. Uśmiecha się.

— Ty nigdy nie jesteś skromna — odpowiada, zmuszając mnie do uśmiechu. To kolejny przelotny obraz prostszego, bardziej żartobliwego życia, jakie mogliśmy wieść. Jego uśmiech szybko jednak znika, gdy wracamy do życia, które rzeczywiście przyszło nam wieść. — I naprawdę nie możesz brać pod rozwagę jej propozycji.

— Oczywiście, że nie — odpowiadam kpiąco. — Ale to nie jest równie łatwe jak odejście, i dobrze o tym wiesz. Każda inna osoba, od której przyjmiemy pomoc, będzie chciała czegoś w zamian. Każdy czegoś ode mnie chce.

Nie zdaję sobie sprawy z tego, jak prawdziwe są te słowa, dopóki ich nie wypowiem, ale kiedy już padają, są niezaprzeczalne.

Układam się pod kołdrą i odwracam twarzą do ściany, do której dociśnięte jest moje łóżko. Następnie słyszę, jak Blaise zdejmuje swoje buty, zanim materac się ugnie, gdy położy się obok mnie.

Nadal czuję kłamstwo niewygodnie zawisłe między nami, nawet gdy dopasowuje się do mojego ciała, jego klatka piersiowa przylega do moich pleców, zgięte kolana dotykają moich nóg, a czoło styka się z tyłem mojej głowy. Jego ręka ostrożnie obejmuje moją talię, a ja czuję gorąco bijące z jego skóry.

Pachnie jak Astrea, jak przyprawy, ogień z paleniska i dom.

— Po prostu chcę ciebie — szepcze niepewnie słowa.

Wodzę czubkami palców po jego ramionach, lecz słowa, które chcę wypowiedzieć, ponownie utkwiły mi w gardle.

OKOWY

UDAJĘ, ŻE ŚPIĘ, DOPÓKI BLAISE nie wyjdzie na swoją wachtę, i próbuję zignorować niepokój, który zagnieździł mi się w brzuchu. Dziś wieczorem pójdę do Sørena, i choć chciałabym udawać, że najbardziej martwię się, iż zostanę przyłapana, nie byłaby to cała prawda. Kiedy go widziałam po raz ostatni, zdradziłam go, a on wyznał, że i tak mnie kocha. Ale to nieprawda. Nie może mnie kochać. Coś mi jednak mówi, że to spotkanie nie będzie ani odrobinę łatwiejsze.

Zrobiłam, co musiałam — powtarzam sobie raz jeszcze, i choć to może być prawda, nie łagodzi poczucia winy, które zagnieździło mi się pod skórą.

Na szczęście nie muszę długo o tym myśleć, zanim przybędzie Heron, który wkrótce puka do drzwi tak lekko, że prawie to przeoczam. Wypieram słowa Blaise’a z umysłu i zrzucam koce, wstając z łóżka.

— Wejdź — wołam, wsuwając ponownie buty.

Drzwi otwierają się szeroko, a potem zamykają, i mogłabym pomyśleć, że to był tylko wiatr, gdybym nie wiedziała, kto przybył.

— Powiedziałaś Blaise’owi, co robimy dziś wieczorem? — pyta Heron, ponownie stając się widzialnym. Zwisający kolczyk z Klejnotami Powietrza, który ukradłam Crescentii, jest teraz zaczepiony na materiale jego koszuli, tuż nad sercem, niczym odznaka. Tuż po tym, jak Heron z niego skorzystał, wprawione w niego maleńkie przezroczyste klejnoty przez chwilę świecą w ciemności, zapewniając wystarczającą ilość światła, bym mogła dostrzec twarz ich właściciela, na której odbija się zarówno zmartwienie, jak i ponura nadzieja.

— A ty byś powiedział? — odpowiadam, sznurując najpierw jeden but, a potem drugi, zanim naciągnę płaszcz na koszulę nocną. — Oboje wiemy, że próbowałby mnie od tego odwieść. Nikt nie może mnie tam zobaczyć.

Heron wyciąga rękę, aby pomóc mi wstać, a kiedy ją przyjmuję, nasze połączone palce zaczynają się robić niewidoczne, co wywołuje w nich uczucie mrowienia, jakby zdrętwiały. Uczucie wędruje po moim ramieniu, wymazując je sukcesywnie w tym samym tempie, co ramię Herona. Nasze ramiona, torsy, głowy i nogi znikają, aż pokój wydaje się pusty, a całe moje ciało wypełnia znajome brzęczenie.

— Nie dam rady utrzymać nas w tym stanie zbyt długo, więc lepiej ruszajmy — stwierdza, przesuwając chwyt tak, że nasze palce są połączone, zanim wyciągnie mnie za drzwi i pozwoli, by zatrzasnęły się za nami.

Trzymam się blisko niego, gdy biegnie korytarzem, zręcznie wymijając garstkę członków załogi z nocnej zmiany.

Kilku z nich musi coś czuć, gdy ich mijamy, ponieważ rozglądają się niepewnie, a dreszcz strachu spływa w dół ich kręgosłupów, gdy wyobrażają sobie duchy i wmawiają sobie, że to tylko wiatr.

Mam zaledwie mgliste pojęcie o tym, gdzie przetrzymywany jest Søren, lecz Heron dobrze zna drogę, meandrując i prowadząc nas przez przejścia oraz rozklekotane kręte schody. Muszę tylko podążać za nim i starać się nie myśleć zbyt wiele o tym, do kogo zdążamy.

Zadam mu tylko pytania — przekonuję siebie. Nie będziemy rozmawiać o jego sugestii, że Blaise zapadł na kopalniany obłęd lub insynuacjach, że mogę żywić wobec niego prawdziwe uczucie.

A nie żywię. Może niegdyś rzeczywiście było inaczej, lecz wszystko się zmieniło, gdy poprowadził swoich ludzi na wyrżnięcie tysięcy mieszkańców Vecturii. To było, zanim go zobaczyłam takim, jakim naprawdę jest. Ale nawet jeśli tak myślę, wiem, że to nie jest pełna prawda. Nie, nie kocham go, ale zależy mi na nim. Nie chcę widzieć go w okowach. Nie chcę wiedzieć, że to ja go uwięziłam.

Dwaj mężczyźni stoją na straży przed drzwiami na końcu ostatniego korytarza, obydwaj trzymają prymitywne włócznie u boków i wyglądają na wyrwanych ze snu. Ich widok sprawia, że całe moje ciało się napina, choć powinnam była się tego spodziewać — nie ma mowy, by Dragonsbane zostawiła Sørena niestrzeżonego.

Heron wyczuwa moją panikę i ściska mi dłoń, zanim rozprostuje palce i przesunie moją rękę na własne przedramię. Podchodzi do nich, więc wyobrażam sobie, że musi mieć plan. Wychodzi z cienia, pozwalając, by jego niewidzialność zniknęła i materializuje się naprzeciwko zaskoczonych strażników.

Czekam, aż ja również zrobię się widoczna, a na moje usta spływa mrowie kiepskich wymówek, lecz nic takiego się nie dzieje. Mocno przytulam się do jego ramienia, podczas gdy serce łomocze mi w piersi.

— Dobry wieczór — wita się Heron, po kolei kiwając głową do obu strażników.

— Chcesz mu dołożyć? — pyta jeden z nich.

Nie jestem pewna, co ma na myśli, lecz Heron tylko kiwa głową.

— Zajmie mi to z dziesięć minut — zapewnia.

Straż odsuwa się i pozwala Heronowi przejść. Podążam pół kroku za nim, próbując rozwiązać zagadkę, jaką stanowią usłyszane przed momentem słowa.

Dołożyć mu. To nie oznacza tego, co sądzę. To nie może tego oznaczać. Dragonsbane nigdy by na to nie pozwoliła — ale gdy tylko zaczynam o tym myśleć, uświadamiam sobie, że to nieprawda. Heron powiedziałby mi, gdyby wiedział. Próbowałby to powstrzymać. Jestem tego pewna.

Ale kiedy drzwi zamykają się za nami i moje oczy dostosowują się do słabego oświetlenia w pomieszczeniu, żołądek mi się zaciska.

Søren opiera się o ścianę, a otwarty bulaj wielkości mojej dłoni znajdujący się nad jego głową jest jedynym źródłem świeżego powietrza. Ciężkie, zardzewiałe, żelazne kajdany są zaciśnięte na jego nadgarstkach, a wokół nich widnieje zakrzepła i świeża krew. Ma na sobie te same ubrania, które nosił, kiedy widziałam go po raz ostatni, choć teraz są podniszczone i zakrwawione. Nie wygląda tak, jak zaledwie dwa dni temu — krótko przystrzyżone włosy mają w sobie więcej szkarłatu niż blondu, a twarz pokrywają siniaki i otwarte rany.

Nie podnosi głowy, kiedy słyszy, jak wchodzimy, choć cofa się przed źródłem dźwięku.

Na podłodze u jego stóp leży drewniana deska, której krawędź pokrywa krew.

Żółć podnosi mi się w gardle i odskakuję od Herona, przerywając tym samym nasze połączenie. Odwracam się i wymiotuję w kącie, opróżniając żołądek.

Czuję za sobą Herona, który wyciąga niepewnie rękę, by dotknąć mojego ramienia, lecz odpycham go.

— Wiedziałeś o tym — syczę. Nawet z tą wściekłością i mdłościami dręczącymi moje ciało jestem świadoma obecności strażników po drugiej stronie drzwi.

Oczy Herona są wciąż we mnie utkwione — nie lęka się mojego gniewu. Pozwala, by po nim spłynął.

— Tak. — Nie brzmi tak jak Heron, którego znam. Wygląda, jakby został rozbity na dwie wyszczerbione połówki, wystarczająco ostre, by chłostać aż do krwi.

Przełykam nową falę nudności przepływających przez moje ciało, kładąc rękę na brzuchu.

— Czy brałeś w tym udział? — pytam, choć nie jestem pewna, czy chcę poznać odpowiedź.

— Nie — odpowiada, pozwalając mi odetchnąć z ulgą. — Chociaż mnie kusiło.

— Nie powiedziałeś mi…

— Uczyniono mu to samo, co robili tobie, Theo — stwierdza.

Ale nie Søren — myślę, choć wiem, że to słaba obrona. Rozumiem, jak do tego doszło, jak wielu ludzi na tym statku chciałoby tu przybyć i wyładować swoją furię i żal na jedynej osobie, która za nie w jakimś stopniu odpowiada, a do której zarazem mogą dotrzeć. Naprawdę rozumiem chęć odebrania czegoś Kalovaxianom, ale to nie jest w porządku.

— Thor… Theodosia? — Głos Sørena jest ochrypły, ledwie głośniejszy od szeptu. Próbuje podnieść głowę, lecz jego ciało przeszywa ból i pozwala jej ponownie opaść.