Pamiętniki Casanovy - tom V: Rosja i Polska - Giacomo Girolamo Casanova - ebook

Pamiętniki Casanovy - tom V: Rosja i Polska ebook

Giacomo Girolamo Casanova

0,0

Opis

Giacomo (Jacques) Girolamo Casanova, kawaler de Seingalt, wenecki James Bond - literat, podróżnik, dyplomata, duchowny (sic!) i poeta, jest powszechnie kojarzony głównie ze swoimi miłosnymi podbojami. My jednak przygotowaliśmy ten tekst z myślą nie o jego romansach – ponieważ te, o ile dawniej mogły powodować wypieki na twarzach i sprawiać, że pamiętniki te były swoistym owocem zakazanym, nierzadko ukrywanym pod łóżkami i na dnie szuflad – dziś, w zestawieniu z całą gamą literatury erotycznej i jej wszelkich odmian i skrajności, wydają się wręcz subtelne. W tym wyjątkowym tomie słynny awanturnik i dyplomata w niezwykle barwny i zaskakująco trafny sposób przedstawia kulturę dwóch narodów - Rosjan i Polaków. 

Pikanteria jego opowieści nieco wypłowiała, ale godne uwydatnienia są inne szczegóły – wątki, które pozwalają zrozumieć kulturę Europy XVIII wieku, dzięki wejrzeniu w nią znakomitego obserwatora, człowieka inteligentnego, zaradnego, czujnego. 

Jeśli spojrzymy na tę postać, przykładając mniejszą uwagę do jej miłosnych podbojów, które oczywiście także nadają jego opowieści kolorytu, a skupimy się na opisach zwyczajów i kultury, zobaczymy dzięki temu wycinkowi jego pamiętników, ciekawy szkic na temat Rosji i Polski, posiadający zarówno walory etnograficzne, historyczne, jak i kulturoznawcze, a szczerość i trafność jego osądu, wierzymy, że wywołają na twarzach wielu Czytelników niemałe zdumienie, zwłaszcza, że w wybranym przez nas tomie Casanova, ów wenecki James Bond, odwiedza Rosję i Polskę, poznając szlachtę, zwyczaje, a nawet monarchów obu tych państw! 
  
Życzymy owocnej lektury 
Wydawnictwo Horyzont Idei

 

ROZDZIAŁ XIX
Mój pobyt w Rydze – Campioni St. Heleine – D’Asagon – Przyjazd
Cesarzowej – Opuszczam Rygę i jadę do Petersburga – Jak postrzegam społeczeństwo – Kupuję Zairę

ROZDZIAŁ XX
Crevecoeur–Bomback–Podróż do Moskwy – Moje przygody w Petersburgu

ROZDZIAŁ XXI
Spotkanie z cesarzową – Moje rozmowy z nią – Valville – Zostawiam Zairę – Opuszczam Petersburg i przyjeżdżam do Warszawy
– Książęta Adam Czartoryski i Sułkowski – Król Polski – Intrygi teatralne – Branicki

ROZDZIAŁ XXII
Mój pojedynek z Branickim – Podróż do Lwowa i powrót do Warszawy – Otrzymanie rozkazu wyjazdu – Mój wyjazd z nieznajomym

ROZDZIAŁ XXIII
Mój przyjazd do Drezna z Maton – Dostaję prezent – Lipsk – Castelbajac – Schwerin – Powrót do Drezna i odjazd – przyjazd
do Wiednia – Zemsta Pocchiniego

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 187

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




GIA­CO­MO CA­SA­NO­VA
PA­MI­ĘT­NI­KI GIA­CO­MA GI­RO­LA­MA CA­SA­NO­VY
KA­WA­LE­RA de SE­IN­GALT, tom V: Ro­sja i Pol­ska
PA­MI­ĘT­NI­KI GIA­CO­MA GI­RO­LA­MA CA­SA­NO­VY
KA­WA­LE­RA de SE­IN­GALT, tom V: Ro­sja i Pol­ska
Au­tor: Gia­co­mo Gi­ro­la­mo Ca­sa­no­va
Re­se­arch i opra­co­wa­nie tek­stu: Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei
© Pol­skie Wy­daw­nic­twa Nie­za­le­żne, Da­mian Tar­kow­ski,
Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei, 2022
Wy­da­nie pierw­sze, To­ruń 2022
Tłu­ma­cze­nie i re­dak­cja:
Da­mian Tar­kow­ski, Ad­rian­na Kraw­czyk
ISBN: 978-83-65185-32-7
Dzi­ęku­je­my za za­kup ory­gi­nal­ne­go e–bo­oka!
Nasz ad­res in­ter­ne­to­wy:
www.ho­id.pl; www.sklep.ho­id.pl;
Fa­ce­bo­ok:
www.fa­ce­bo­ok.pl/HO­RY­ZON­TI­DEI
E–ma­il: kon­takt@ho­id.pl; dam­tar@ho­id.pl
Tel: (+48) 723 761 373
NIP: 9562251232
mBank: 34 1140 2004 0000 3702 7847 3507
Wes­przyj na­szą dzia­łal­no­ść, za­ku­pu­jąc ksi­ążki, e–bo­oki
i audio­bo­oki Wy­daw­nic­twa Ho­ry­zont Idei do­stęp­ne na na­szej
stro­nie in­ter­ne­to­wej: www.sklep.ho­id.pl oraz u na­szych
part­ne­rów na plat­for­mach:
ibuk.pl; ebo­ok­po­int.pl; vir­tu­alo.pl; pu­blio.pl; wo­blink.com;
le­gi­mi.pl; em­pik­GO, au­dio­te­ka.pl, sto­ry­tel.pl, nie­zna­ny.pl,  i in
Wspó­łpra­cu­je­my ta­kże z au­to­ra­mi ory­gi­nal­nych tek­stów
w języ­ku pol­skim oraz z in­ny­mi wy­daw­nic­twa­mi w za­kre­sie
udo­stęp­nia­nia li­cen­cji oraz praw au­tor­skich do na­grań au­dio
lub wy­daw­nictw dru­ko­wa­nych.
Spis tre­ści:
WPRO­WA­DZE­NIE
ROZ­DZIAŁ XIX
ROZ­DZIAŁ XX
ROZ­DZIAŁ XXI
ROZ­DZIAŁ XXII
ROZ­DZIAŁ XXIII
WPRO­WA­DZE­NIE
Gia­co­mo (Ja­cqu­es) Gi­ro­la­mo Ca­sa­no­va, ka­wa­ler de Se­in­galt, li­te­rat, pod­ró­żnik, dy­plo­ma­ta, du­chow­ny (sic!) i po­eta, jest po­wszech­nie ko­ja­rzo­ny głów­nie ze swo­imi mi­ło­sny­mi pod­bo­ja­mi. My jed­nak przy­go­to­wa­li­śmy ten tekst z my­ślą nie o je­go ro­man­sach – po­nie­waż te, o ile daw­niej mo­gły po­wo­do­wać wy­pie­ki na twa­rzach i spra­wiać, że pa­mi­ęt­ni­ki te by­ły swo­istym owo­cem za­ka­za­nym, nie­rzad­ko ukry­wa­nym pod łó­żka­mi i na dnie szu­flad – dziś, w ze­sta­wie­niu z ca­łą ga­mą li­te­ra­tu­ry ero­tycz­nej i jej wszel­kich od­mian i skraj­no­ści, wy­da­ją się wręcz sub­tel­ne. Pi­kan­te­ria je­go opo­wie­ści nie­co wy­pło­wia­ła, ale god­ne uwy­dat­nie­nia są in­ne szcze­gó­ły – wąt­ki, któ­re po­zwa­la­ją zro­zu­mieć kul­tu­rę Eu­ro­py XVIII wie­ku, dzi­ęki wej­rze­niu w nią zna­ko­mi­te­go ob­ser­wa­to­ra, czło­wie­ka in­te­li­gent­ne­go, za­rad­ne­go, czuj­ne­go.
Je­śli spoj­rzy­my na tę po­stać, przy­kła­da­jąc mniej­szą uwa­gę do je­go mi­ło­snych pod­bo­jów, któ­re oczy­wi­ście ta­kże na­da­ją je­go opo­wie­ści ko­lo­ry­tu, a sku­pi­my się na opi­sach zwy­cza­jów i kul­tu­ry,  dzi­ęki te­mu wy­cin­ko­wi je­go pa­mi­ęt­ni­ków uj­rzy­my cie­ka­wy szkic na te­mat kul­tu­ry Ro­sji i Pol­ski, po­sia­da­jący za­rów­no wa­lo­ry et­no­gra­ficz­ne, hi­sto­rycz­ne, jak i kul­tu­ro­znaw­cze, a szcze­ro­ść i traf­no­ść je­go osądu, jak wie­rzy­my, wy­wo­ła­na twa­rzach wie­lu Czy­tel­ni­ków nie­ma­łe zdu­mie­nie, zwłasz­cza, że w wy­bra­nym przez nas to­mie Ca­sa­no­va, ów we­nec­ki Ja­mes Bond, od­wie­dza Ro­sję i Pol­skę, po­zna­jąc szlach­tę, zwy­cza­je, a na­wet mo­nar­chów obu tych pa­ństw!
Ży­czy­my owoc­nej lek­tu­ry
Wy­daw­nic­two Ho­ry­zont Idei
ROZ­DZIAŁ XIX
Mój po­byt w Ry­dze – Cam­pio­ni St. He­le­ine – D’Asa­gon – Przy­jazd Ce­sa­rzo­wej – Opusz­czam Ry­gę i ja­dę do Pe­ters­bur­ga – Jak po­strze­gam spo­łe­cze­ństwo – Ku­pu­ję Za­irę
Ksi­ążę Ka­rol de Bi­ron, młod­szy syn ksi­ęcia Kur­lan­dii, ge­ne­rał-ma­jor w słu­żbie ro­syj­skiej, ka­wa­ler Or­de­ru Świ­ęte­go Alek­san­dra New­skie­go, po prze­czy­ta­niu li­stu od swe­go oj­ca zgo­to­wał mi do­stoj­ne przy­jęcie. Miał trzy­dzie­ści sze­ść lat, wy­glądał do­brze i choć nie był przy­stoj­ny, to był uprzej­my i do­brze wy­cho­wa­ny, a do te­go nad­zwy­czaj do­brze mó­wił po fran­cu­sku. W kil­ku zda­niach dał mi znać, co mó­głby dla mnie zro­bić, gdy­bym za­mie­rzał spędzić ja­kiś czas w Ry­dze. Ofe­ro­wał swój stół, swo­ich przy­ja­ciół, swo­je przy­jem­no­ści, swo­je ko­nie, swo­je ra­dy i wła­sną sa­kiew­kę, wszyst­ko to by­ło do mo­ich usług, a on świad­czył je ze szcze­ro­ścią żo­łnie­rza i ser­decz­no­ścią god­ną ksi­ęcia.
– Nie mo­gę ci za­ofe­ro­wać noc­le­gu – po­wie­dział – bo sam mam ma­ło miej­sca dla sie­bie, ale do­pil­nu­ję, że­byś do­stał gdzieś wy­god­ne miesz­ka­nie.
Wkrót­ce zna­le­zio­no mi miesz­ka­nie i zo­sta­łem do nie­go za­pro­wa­dzo­ny przez jed­ne­go z ksi­ążęcych ad­iu­tan­tów. Le­d­wie się za­do­mo­wi­łem, a ksi­ążę przy­sze­dł mnie zo­ba­czyć i ka­zał mi zje­ść z so­bą obiad w ta­kim sta­nie, w ja­kim by­łem. Był to nie­ofi­cjal­ny obiad, a ja mia­łem przy­jem­no­ść znów spo­tkać Cam­pio­nie­go, o któ­rym kil­ka ra­zy już wspo­mi­na­łem w tych Pa­mi­ęt­ni­kach. Był to tan­cerz, ale znacz­nie lep­szy od swo­ich ko­le­gów i nada­wał się do naj­lep­sze­go to­wa­rzy­stwa. Uprzej­my, dow­cip­ny, in­te­li­gent­ny i na swój dżen­tel­me­ński spo­sób li­ber­tyn. Był po­zba­wio­ny uprze­dzeń, lu­bił ko­bie­ty, do­bry hu­mor i do­brą za­ba­wę, umiał za­cho­wać zdro­wy roz­sądek za­rów­no w do­brym, jak i złym po­ło­że­niu. By­li­śmy obo­pól­nie za­do­wo­le­ni, że znów się wi­dzi­my.
In­ny go­ść, nie­ja­ki ba­ron de St. He­le­ine z Sa­bau­dii, miał ład­ną, ale bar­dzo nie­wie­le zna­czącą żo­nę. Ba­ron, czło­wiek gru­by, był ha­zar­dzi­stą, sma­ko­szem i mi­ło­śni­kiem wi­na; do­daj­my, że był mi­strzem w sztu­ce za­dłu­ża­nia się i wpędza­nia wie­rzy­cie­li w stan fa­łszy­we­go po­czu­cia bez­pie­cze­ństwa, a ni­niej­szym wy­mie­ni­łem już wszyst­kie je­go zdol­no­ści, gdyż pod wszyst­ki­mi in­ny­mi względa­mi był głup­cem w naj­pe­łniej­szym te­go sło­wa zna­cze­niu. Ra­zem z na­mi ja­dł ta­kże ad­iu­tant i ko­chan­ka ksi­ęcia. Ko­chan­ka ta, bla­da, chu­da i roz­ma­rzo­na, ale i ład­na, mo­gła mieć dwa­dzie­ścia lat. Pra­wie nic nie ja­dła, mó­wi­ąc, że jest cho­ra i że nic na sto­le jej nie sma­ku­je. Nie­za­do­wo­le­nie ujaw­nia­ło się w ka­żdym ru­chu jej twa­rzy. Ksi­ążę sta­rał się, ale na pró­żno, na­kło­nić ją do je­dze­nia i pi­cia, lecz od­ma­wia­ła wszyst­kie­go z po­gar­dą. Ksi­ążę śmiał się z niej przy tym, choć czy­nił to w ta­kim to­nie, aby nie ura­zić jej uczuć.
Dwie go­dzi­ny spędzi­li­śmy do­ść przy­jem­nie przy sto­le, a po po­da­niu ka­wy, ksi­ążę, któ­ry miał in­te­res do za­ła­twie­nia, uści­snął mi dłoń i zo­sta­wił mnie z Cam­pio­nim, pod­kre­śla­jąc, abym, je­śli mi cze­goś w ży­ciu za­brak­nie, za­wsze uwa­żał je­go stół za mo­je ostat­nie bo­gac­two.
Ten sta­ry przy­ja­ciel i ro­dak za­brał mnie do swo­je­go do­mu, aby przed­sta­wić mi swo­ją żo­nę i ro­dzi­nę. Nie wie­dzia­łem, że oże­nił się po raz dru­gi. Tak zwa­na żo­na oka­za­ła się An­giel­ką, szczu­płą, ale bar­dzo in­te­li­gent­ną. Mia­ła je­de­na­sto­let­nią cór­kę, któ­rą ła­two mo­żna by­ło wzi­ąć za pi­ęt­na­sto­lat­kę; ona rów­nież by­ła cu­dow­nie bły­sko­tli­wa, ta­ńczy­ła, śpie­wa­ła, gra­ła na for­te­pia­nie i rzu­ca­ła spoj­rze­nia, któ­re świad­czy­ły o tym, że jej na­tu­ra wy­prze­dza­ła jej mło­dy wiek. Zdo­by­ła mo­je ser­ce, a jej oj­ciec ku mo­jej ra­do­ści po­gra­tu­lo­wał mi, lecz jej mat­ka ob­ra­zi­ła ją okrop­nie, na­zy­wa­jąc ją wte­dy dziec­kiem.
Po­sze­dłem na spa­cer z Cam­pio­nim, któ­ry udzie­lił mi wie­lu in­for­ma­cji, za­czy­na­jąc opo­wie­ść od sa­me­go od sie­bie.
– Ży­łem przez dzie­si­ęć lat – po­wie­dział – z tą ko­bie­tą. Bet­ty, któ­rą tak po­dzi­wia­łeś, nie jest mo­ją cór­ką, za to in­ne dzie­ci an­giel­ki są mo­je. Opu­ści­łem Pe­ters­burg na dwa la­ta, a ży­ję tu do­ść do­brze i mam uczniów, któ­rzy mnie do­ce­nia­ją. Gry­wam z ksi­ęciem, cza­sem wy­gry­wa­jąc, cza­sem prze­gry­wa­jąc, ale ni­g­dy nie wy­gry­wam ty­le, by móc za­spo­ko­ić nie­szczęsne­go wie­rzy­cie­la, któ­re­go zo­sta­wi­łem w Pe­ters­bur­gu, a któ­ry prze­śla­du­je mnie z po­wo­du we­ksla. Mo­że mnie la­da chwi­la wsa­dzić do wi­ęzie­nia, wiec ka­żde­go dnia ży­ję w oba­wie.
– Czy ra­chu­nek opie­wa na du­żą su­mę?
– Pi­ęćset ru­bli.
– To tyl­ko dwa ty­si­ące fran­ków.
– Ow­szem, ale nie­ste­ty nie mam ty­le.
– Po­wi­nie­neś spła­cić dług, roz­kła­da­jąc su­mę na mniej­sze ra­ty.
– Ten łaj­dak mi na to nie po­zwo­li.
– Co za­tem za­mie­rzasz?
– Wy­grać wi­ęk­szą su­mę, je­śli zdo­łam, i uciec do Pol­ski. Ba­ron de St. He­le­ine też uciek­nie, je­śli będzie mó­gł, bo ży­je tyl­ko na kre­dyt. Ksi­ążę jest dla nas bar­dzo po­ży­tecz­ny, bo mo­że­my się u nie­go ba­wić; ale gdy­by­śmy wpa­dli w kło­po­ty, nie mó­głby nas z nich wy­ci­ągnąć, bo sam jest moc­no za­dłu­żo­ny. Za­wsze prze­gry­wa w grze, a je­go ko­chan­ka jest kosz­tow­na i spra­wia mu wie­le kło­po­tów swo­im wstręt­nym na­stro­jem.
– Cze­mu ona  jest wiecz­nie ta­ka skwa­szo­na?
– Ona chce, że­by do­trzy­mał sło­wa, bo obie­cał, że po­ślu­bi ją w ci­ągu dwóch lat; i na mo­cy tej obiet­ni­cy uro­dzi­ła mu dwój­kę dzie­ci. Dwa la­ta mi­nęły i dzie­ci są, a ona już nie po­zwa­la mu się do sie­bie zbli­żyć w oba­wie, by nie uro­dzić trze­cie­go dziec­ka.
– Czy ksi­ążę nie mo­że zna­le­źć jej męża?
– Zna­la­zł jej po­rucz­ni­ka, ale ona nie chce sły­szeć o ni­kim po­ni­żej stop­nia ma­jo­ra.
Ksi­ążę wy­dał ofi­cjal­ny pa­ństwo­wy obiad dla ge­ne­ra­ła Woy­akof­fa (do któ­re­go do­star­czy­łem list), ba­ro­no­wej Korf, ma­da­me It­ti­now, oraz dla mło­dej da­my, któ­ra mia­ła wy­jść za ba­ro­na Bud­ber­ga, któ­re­go zna­łem z Flo­ren­cji, Tu­ry­nu i Au­gs­bur­ga, a o któ­rym być mo­że za­po­mnia­łem wspo­mnieć.
Wszy­scy ci przy­ja­cie­le spra­wi­li, że spędzi­łem trzy bar­dzo przy­jem­ne ty­go­dnie, a za­do­wo­lo­ny by­łem zwłasz­cza ze zna­jo­mo­ści ze sta­rym ge­ne­ra­łem Woy­akof­fem. Ten za­cny czło­wiek prze­by­wał w We­ne­cji już pi­ęćdzie­si­ąt lat wcze­śniej, kie­dy Ro­sjan na­zy­wa­no jesz­cze Mo­ska­la­mi, a za­ło­ży­ciel Pe­ters­bur­ga wci­ąż jesz­cze żył. Ze­sta­rzał się jak dąb, nie zmie­nia­jąc jed­nak swo­ich ho­ry­zon­tów. Wci­ąż my­ślał, że świat jest ta­ki sam, jak za cza­sów je­go mło­do­ści, i był elo­kwent­ny w swo­ich po­chwa­łach dla rządu we­nec­kie­go, sądząc, że jest on wci­ąż ta­ki sam, jak wte­dy, kie­dy opu­ścił We­ne­cję.
W Ry­dze an­giel­ski ku­piec na­zwi­skiem Col­lins po­wie­dział mi, że tak zwa­ny ba­ron de Ste­nau, któ­ry dał mi kie­dyś sfa­łszo­wa­ny we­ksel, zo­stał po­wie­szo­ny w Por­tu­ga­lii. Ten tak zwa­ny „ba­ron” był tak na­praw­dę bied­nym urzęd­ni­kiem, sy­nem drob­ne­go kup­ca, któ­ry opu­ścił swo­je miej­sce pra­cy w po­szu­ki­wa­niu przy­gód i tak wła­śnie sko­ńczył. Niech Bóg zmi­łu­je się nad je­go du­szą!
Pew­ne­go wie­czo­ru ów Ro­sja­nin, ja­dąc z Pol­ski, gdzie wy­ko­ny­wał ja­kieś zle­ce­nie dla dwo­ru ro­syj­skie­go, za­wi­tał do ksi­ęcia, za­grał z nim w kar­ty i na sło­wo ho­no­ru prze­grał dwa­dzie­ścia ty­si­ęcy ru­bli. Cam­pio­ni był roz­da­jącym. Ro­sja­nin dał we­ksle na spła­tę swo­ich dłu­gów, ale gdy tyl­ko do­ta­rł do Pe­ters­bur­ga, unie­wa­żnił wła­sne we­ksle i uznał je za bez­war­to­ścio­we, nie dba­jąc o swój ho­nor ani o do­brą wia­rę. Skut­kiem tej nie­go­dzi­wo­ści by­ło nie tyl­ko to, że je­go wie­rzy­cie­le zo­sta­li oszu­ka­ni, ale ta­kże to, że ha­zard był od­tąd su­ro­wo za­bro­nio­ny w ofi­cer­skich kwa­te­rach.
To był ten sam Ro­sja­nin, któ­ry zdra­dził se­kre­ty Elżbie­ty Pie­trow­ny, gdy ta by­ła w sta­nie woj­ny z Pru­sa­mi. Prze­ka­zy­wał on Pio­tro­wi, bra­tan­ko­wi ce­sa­rzo­wej i jej na­stęp­cy wszyst­kie roz­ka­zy, któ­re wy­sy­ła­ła ona do swo­ich ge­ne­ra­łów, a Piotr z ko­lei prze­ka­zy­wał te in­for­ma­cje kró­lo­wi pru­skie­mu, któ­re­go wiel­bił.
Po śmier­ci Elżbie­ty, Piotr po­sta­wił te­go zdraj­cę na cze­le de­par­ta­men­tu han­dlu, a gdy przy apro­ba­cie ca­ra ujaw­nił za­słu­gi, za któ­re otrzy­mał so­wi­tą na­gro­dę, mó­gł, za­miast po­strze­gać swo­je po­stępo­wa­nie ja­ko ha­nieb­ne, chwa­lić się nim. Piotr nie mó­gł zda­wać so­bie spra­wy z te­go, że choć cza­sem ko­niecz­ne jest na­gro­dze­nie zdra­dy, to sam zdraj­ca jest za­wsze od­ra­ża­jący i god­ny po­gar­dy.
Za­uwa­ży­łem, że to Cam­pio­ni roz­da­wał, ale ro­bił to dla ksi­ęcia, któ­ry trzy­mał bank. Mia­łem pew­ne za­strze­że­nia, ale gdy tyl­ko wspo­mnia­łem, że na nic nie li­czę i chęt­nie sprze­da­łbym swo­je ocze­ki­wa­nia za sto ru­bli, ksi­ążę wzi­ął mnie za sło­wo i na­tych­miast dał mi tę su­mę. W ten spo­sób by­łem je­dy­ną oso­bą, któ­ra za­ro­bi­ła na na­szej noc­nej grze.
Ka­ta­rzy­na II, chcąc się po­ka­zać  swo­im no­wy­mi pod­da­nym, nad któ­ry­mi spra­wo­wa­ła rze­czy­wi­stą wła­dzę, choć na tro­nie pol­skim osa­dzi­ła prze­zro­czy­ste­go kró­la w oso­bie Sta­ni­sła­wa Po­nia­tow­skie­go, swe­go daw­ne­go ko­chan­ka, przy­by­ła do Ry­gi i wte­dy po raz pierw­szy uj­rza­łem tę wiel­ką wład­czy­nię. By­łem świad­kiem uprzej­mo­ści i życz­li­wo­ści z ja­ką trak­to­wa­ła szlach­tę inf­lanc­ką i spo­so­bu, w ja­ki wi­ta­ła mło­de da­my, któ­re przy­szły uca­ło­wać jej rękę. By­ła oto­czo­na Or­lof­fa­mi i in­ny­mi szlach­ci­ca­mi, któ­rzy po­mo­gli jej za­si­ąść na tro­nie. Dla wy­go­dy i ku ucie­sze swo­ich wier­nych pod­da­nych ce­sa­rzo­wa ła­ska­wie wy­ra­zi­ła za­miar trzy­ma­nia ban­ku przy grze w fa­ro w wy­so­ko­ści dzie­si­ęciu ty­si­ęcy ru­bli.
Na­tych­miast przy­nie­sio­no stół i kar­ty, a w rzędach uło­żo­no sto­sy zło­ta. Wzi­ęła kar­ty do ręki, uda­ła, że je ta­su­je i da­ła pierw­sze­mu przy­by­szo­wi do roz­da­nia. Mia­ła przy­jem­no­ść zo­ba­czyć, że jej bank zo­stał roz­bi­ty już przy pierw­szym roz­da­niu, i rze­czy­wi­ście na­le­ża­ło się te­go spo­dzie­wać, po­nie­waż ka­żdy, kto nie jest kom­plet­nym idio­tą, mó­gł przej­rzeć jak ukła­da­ją się kar­ty. Na­stęp­ne­go dnia ce­sa­rzo­wa wy­ru­szy­ła do Mi­ta­wy, gdzie na jej cze­ść wznie­sio­no łu­ki trium­fal­ne. Wy­ko­na­no je z drew­na, bo ka­mie­nia w Pol­sce jest ma­ło, a po­nad­to na bu­do­wę ka­mien­nych łu­ków nie star­czy­ło­by cza­su.
Dzień po jej przy­by­ciu za­pa­no­wał wiel­ki nie­po­kój, bo na­de­szły wie­ści, że w Pe­ters­bur­gu go­to­wa jest wy­buch­nąć re­wo­lu­cja, a nie­któ­rzy mó­wi­li na­wet, że już się roz­po­częła. Bun­tow­ni­cy chcie­li wy­pu­ścić z wi­ęzie­nia nie­szczęsne­go Iwa­na Iwa­no­wi­cza, któ­ry już w ko­ły­sce zo­stał ogło­szo­ny ce­sa­rzem, zde­tro­ni­zo­wa­nym przez Elżbie­tę Pie­trow­nę. Dwaj ofi­ce­ro­wie, któ­rym po­wie­rzo­no pil­no­wa­nie ksi­ęcia, za­bi­li bied­ne­go nie­win­ne­go mo­nar­chę, gdy zro­zu­mie­li, że zo­sta­ną po­ko­na­ni.
Za­bój­stwo nie­win­ne­go ksi­ęcia wy­wo­ła­ło ta­ką sen­sa­cję, że ostro­żny Pa­nin, oba­wia­jąc się o skut­ki za­jść, wy­sy­łał do ce­sa­rzo­wej ku­rie­ra za ku­rie­rem, wzy­wa­jąc ją do po­wro­tu do Pe­ters­bur­ga i po­ka­za­nia się lu­do­wi.
Ka­ta­rzy­na mu­sia­ła wi­ęc opu­ścić Mi­ta­wę dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny po przy­by­ciu do niej, a po po­wro­cie do sto­li­cy zo­rien­to­wa­ła się, że pod­nie­ce­nie ca­łko­wi­cie opa­dło. Z po­wo­dów po­li­tycz­nych za­bój­cy nie­szczęsne­go Iwa­na zo­sta­li na­gro­dze­ni, a zu­chwa­lec, któ­ry chciał wsz­czy­nać re­wo­lu­cję, zo­stał ści­ęty.
Do­no­szo­no, że Ka­ta­rzy­na za­ara­nżo­wa­ła ca­łą ak­cję w zmo­wie z za­ma­chow­ca­mi, ale szyb­ko uzna­no to za oszczer­stwo. Ca­ry­ca mia­ła sil­ny cha­rak­ter, ale nie by­ła ani okrut­na, ani per­fid­na. Kie­dy spo­tka­łem ją w Ry­dze, mia­ła trzy­dzie­ści pi­ęć lat i pa­no­wa­ła już dwa la­ta. Nie by­ła spe­cjal­nie uro­dzi­wa, ale mi­mo to jej wy­gląd był przy­jem­ny, wy­raz twa­rzy uprzej­my, a wo­kół niej uno­si­ła się au­ra spo­ko­ju i opa­no­wa­nia, któ­ra ni­g­dy jej nie opusz­cza­ła.
Mniej wi­ęcej w tym sa­mym cza­sie w dro­dze do War­sza­wy przy­był z Pe­ters­bur­ga przy­ja­ciel ba­ro­na Świ­ętej He­le­ny. Na­zy­wał się Mar­kiz Dra­gon, ale sam sie­bie na­zy­wał d’Ara­gon. Po­cho­dził z Ne­apo­lu, był wiel­kim ha­zar­dzi­stą, wy­traw­nym szer­mie­rzem i za­wsze go­tów był wy­do­stać się z kło­po­tów dzi­ęki wy­gra­nym po­je­dyn­kom. Opu­ścił Pe­ters­burg, po­nie­waż Or­lof­fo­wie na­mó­wi­li ce­sa­rzo­wą do za­ka­za­nia gier lo­so­wych. Uwa­ża­no za dziw­ne, że za­kaz ten wy­sze­dł od Or­lof­fów, gdyż gry ha­zar­do­we by­ły ich głów­nym środ­kiem utrzy­ma­nia, za­nim pod­jęli bar­dziej nie­bez­piecz­ny i z pew­no­ścią nie bar­dziej za­szczyt­ny za­wód spi­skow­ców. Jed­na­kże w rze­czy­wi­sto­ści prze­ma­wiał przez nich roz­sądek. Sa­mi będąc ha­zar­dzi­sta­mi wie­dzie­li, że gra­cze to w wi­ęk­szo­ści ło­try i za­wsze go­to­wi są we­jść w ka­żdą in­try­gę lub spi­sek, je­śli tyl­ko za­pew­ni im to ja­kiś ma­ły zysk; nie mo­gło być lep­szych od nich znaw­ców gier ha­zar­do­wych i ich kon­se­kwen­cji.
Cho­ciaż ha­zar­dzi­sta mo­że być ło­trem, to mo­że mieć też do­bre ser­ce, i trze­ba tyl­ko nad­mie­nić, że tak wła­śnie by­ło w przy­pad­ku Or­lof­fów. Alek­sy otrzy­mał w ta­wer­nie ci­ęcie, po któ­rym bli­zna zdo­bi obec­nie je­go twarz, od czło­wie­ka, któ­ry wła­śnie stra­cił na je­go rzecz du­żą su­mę pie­ni­ędzy i uwa­żał, że suk­ces je­go prze­ciw­ni­ka jest ra­czej wy­ni­kiem zręcz­no­ści niż szczęścia. Gdy Alek­sy stał się bo­ga­ty i po­tężny, za­miast się mścić, po­spie­szył swe­mu prze­ciw­ni­ko­wi z po­mo­cą w od­zy­ska­niu for­tu­ny. Uczy­nił to w szla­chet­ny spo­sób.
Dra­gon, któ­re­go pierw­szą za­sa­dą by­ło za­wsze wy­ło­żyć naj­lep­szą kar­tę, a dru­gą za­sa­dą – ni­g­dy nie uchy­lać się od po­je­dyn­ku, w 1759 ro­ku udał się do Pe­ters­bur­ga z ba­ro­nem de St. He­le­ine. Elżbie­ta pa­no­wa­ła jesz­cze na tro­nie, ale Piotr, ksi­ążę Holsz­ty­nu, na­stęp­ca tro­nu, już za­czy­nał kszta­łto­wać się na ho­ry­zon­cie. Dra­gon by­wał w szko­le szer­mier­ki, gdzie ksi­ążę był częstym go­ściem, i tam z po­wo­dze­niem sta­wiał czo­ła wszyst­kim przy­by­szom. Roz­gnie­wa­ny ksi­ążę pew­ne­go dnia wzi­ął do ręki flo­ret i wy­zwał ne­apo­li­ta­ńskie­go mar­ki­za do wal­ki. Dra­gon przy­jął wy­zwa­nie i zo­stał ci­ężko po­bi­ty, a ksi­ążę od­sze­dł z po­czu­ciem trium­fu, gdyż od­tąd mó­gł mó­wić, że jest naj­lep­szym szer­mie­rzem w Pe­ters­bur­gu.
Gdy ksi­ążę wy­je­chał, Dra­gon nie zdo­łał oprzeć się po­ku­sie po­wie­dze­nia, że dał się po­bić tyl­ko z oba­wy, aby nie ura­zić swe­go prze­ciw­ni­ka, a prze­chwa­łka ta wkrót­ce do­szła do uszu wiel­kie­go ksi­ęcia. Ten wiel­ki czło­wiek roz­gnie­wał się tym tak strasz­nie, że przy­si­ągł, iż ka­że go wy­gnać z Pe­ters­bur­ga, je­śli nie po­ka­że w po­je­dyn­ku wszyst­kich swo­ich umie­jęt­no­ści, a jed­no­cze­śnie wy­słał Dra­go­no­wi roz­kaz, aby na­stęp­ne­go dnia sta­wił się w szko­le szer­mier­ki do po­je­dyn­ku.
Znie­cier­pli­wio­ny ksi­ążę przy­był ja­ko pierw­szy, ale d’Ara­gon po­ja­wił się wkrót­ce po nim. Ksi­ążę za­czął wy­po­mi­nać mu to, co po­wie­dział po­przed­nie­go dnia, ale Ne­apo­li­ta­ńczyk, da­le­ki od za­prze­cza­nia fak­tom, po­wie­dział się, że czuł się zo­bo­wi­ąza­ny oka­zać sza­cu­nek swe­mu ksi­ęciu, da­jąc się zra­nić po dwóch go­dzi­nach wal­ki.
– Bar­dzo do­brze – po­wie­dział ksi­ążę – ale te­raz two­ja ko­lej; i je­śli nie zro­bisz wszyst­kie­go, co w two­jej mo­cy, by wy­grać, wy­pędzę cię z Pe­ters­bur­ga.
– Mój pa­nie, wa­sza wy­so­ko­ść za­słu­gu­je na naj­wy­ższą cze­ść. Nie po­zwo­lę tknąć się ani ra­zu, ale mam na­dzie­ję, że ze­chcesz wzi­ąć mnie pod swo­ją opie­kę.
Dwaj mi­strzo­wie spędzi­li z flo­re­ta­mi ca­ły ra­nek, a ksi­ążę zo­stał tra­fio­ny sto ra­zy, nie mo­gąc tknąć swe­go prze­ciw­ni­ka. W ko­ńcu, prze­ko­na­ny o wy­ższo­ści Dra­go­na, od­rzu­cił flo­ret, uści­snął mu dłoń i uczy­nił go szer­mie­rzem nad­zwy­czaj­nym, w stop­niu ma­jo­ra w swo­im re­gi­men­cie Holsz­ty­ńczy­ków.
Wkrót­ce po­tem d’Ara­gon, za­skar­biw­szy so­bie ła­skę ksi­ęcia, uzy­skał po­zwo­le­nie na pro­wa­dze­nie ban­ku przy fa­ro na je­go dwo­rze i w ci­ągu trzech lub czte­rech lat zgro­ma­dził for­tu­nę w wy­so­ko­ści stu ty­si­ęcy ru­bli, któ­rą za­brał ze so­bą na dwór kró­la Sta­ni­sła­wa, gdzie do­zwo­lo­ne by­ły gry wszel­kie­go ro­dza­ju. Gdy prze­je­żdżał przez Ry­gę, ba­ron de St. He­le­ine przed­sta­wił go ksi­ęciu Ka­ro­lo­wi, któ­ry bła­gał go, aby na­stęp­ne­go dnia do nie­go za­wi­tał i po­ka­zał swo­je umie­jęt­no­ści gry w bier­ki prze­ciw­ko je­mu sa­me­mu i kil­ku przy­ja­cio­łom. Mia­łem za­szczyt być w tym gro­nie i do­brze, że nas po­ko­nał, bo je­go umie­jęt­no­ści by­ły wręcz de­mo­nicz­ne. By­łem na ty­le nie­okrze­sa­ny, że zde­ner­wo­wa­łem się, prze­gry­wa­jąc za ka­żdym ra­zem i po­wie­dzia­łem mu, że nie oba­wia­łbym się sta­nąć z nim do po­je­dyn­ku na mie­cze. On był jed­nak spo­koj­niej­szy i od­po­wie­dział bio­rąc mnie za rękę i mó­wi­ąc:
– Na­gim mie­czem wal­czę w zu­pe­łnie in­nym sty­lu, a ty masz ra­cję, mó­wi­ąc, że nie po­wi­nie­neś się ni­ko­go oba­wiać, bo szer­mier­ka idzie ci bar­dzo do­brze.
D’Ara­gon wy­ru­szył na­stęp­ne­go dnia do War­sza­wy, ale nie­ste­ty za­stał tam lu­dzi spryt­niej­szych niż on sam. W ci­ągu sze­ściu mie­si­ęcy po­zba­wi­li go stu ty­si­ęcy ru­bli, ale ta­ki jest los ha­zar­dzi­stów: żad­ne rze­mio­sło nie mo­że pro­wa­dzić do wi­ęk­szej nędzy niż ich fach.
Na ty­dzień przed mo­im wy­jaz­dem z Ry­gi (gdzie prze­by­wa­łem dwa mie­si­ące) Cam­pio­ni ucie­kł dzi­ęki przy­chyl­no­ści do­bre­go ksi­ęcia Ka­ro­la, a w kil­ka dni po­tem podążył za nim ba­ron de St. He­le­ine, bez po­że­gna­nia z licz­ną ar­mią wie­rzy­cie­li. Na­pi­sał tyl­ko je­den list do An­gli­ka, Col­lin­sa, któ­re­mu był wi­nien ty­si­ąc ko­ron, in­for­mu­jąc go, że ja­ko uczci­wy czło­wiek zo­sta­wił swo­je dłu­gi tam, gdzie je za­ci­ągnął. Wi­ęcej o tych trzech oso­bach usły­szy­my w to­ku opo­wie­ści obej­mu­jącej ko­lej­ne dwa la­ta.
Cam­pio­ni zo­sta­wił mi swój po­wóz, co zmu­si­ło mnie do uży­cia sze­ściu ko­ni pod­czas pod­ró­ży do Pe­ters­bur­ga. Żal mi by­ło opusz­czać Bet­ty, a z jej mat­ką utrzy­my­wa­łem ko­re­spon­den­cję przez ca­ły czas me­go po­by­tu w Pe­ters­bur­gu.
Wy­je­cha­łem z Ry­gi, gdzie ter­mo­metr wska­zy­wał pi­ęt­na­ście stop­ni mro­zu, ale cho­ciaż pod­ró­żo­wa­łem dzień i noc, nie wy­cho­dząc z po­wo­zu przez sze­śćdzie­si­ąt go­dzin, któ­re trwa­ła mo­ja pod­róż, w naj­mniej­szym stop­niu nie od­czu­wa­łem zim­na. Za­dba­łem o opła­ce­nie wszyst­kich po­sto­jów z gó­ry, a mar­sza­łek Braun, gu­ber­na­tor Li­wo­nii, za­pew­nił mi od­po­wied­ni pasz­port. Jed­no z miejsc na pa­ce zaj­mo­wał fran­cu­ski słu­żący, któ­ry bła­gał mnie, abym po­zwo­lił, aby słu­żył mi w cza­sie pod­ró­ży w za­mian za miej­sce obok wo­źni­cy. Do­trzy­mał sło­wa i słu­żył mi do­brze, a cho­ciaż był źle ubra­ny, przez dwa dni i trzy no­ce zno­sił okrop­ne zim­no, zda­jąc się go nie od­czu­wać. Tyl­ko Fran­cuz mo­że znie­ść ta­kie pró­by; Ro­sja­nin w po­dob­nym stro­ju za­ma­rzłby na śmie­rć w ci­ągu dwu­dzie­stu czte­rech go­dzin, po­mi­mo ob­fi­tych da­wek ku­ku­ry­dzia­nej bran­dy. Stra­ci­łem te­go osob­ni­ka z oczu, gdy przy­by­łem do Pe­ters­bur­ga, ale spo­tka­łem go po­now­nie trzy mie­si­ące pó­źniej, bo­ga­to odzia­ne­go, zaj­mu­jące­go miej­sce obok mo­je­go, przy sto­le pa­na de Czer­ni­cze­wa. Był on uczi­tie­lem (na­uczy­cie­lem – przyp. red.)mło­de­go hra­bie­go, któ­ry sie­dział obok nie­go. Ale o urzędzie uchi­tie­la mło­de­go hra­bie­go, któ­ry sie­dział obok nie­go, będę miał jesz­cze spo­sob­no­ść, aby opo­wie­dzieć wi­ęcej.
Je­śli cho­dzi o Lam­ber­ta, któ­ry sie­dział obok mnie w po­wo­zie, to nie ro­bił on nic in­ne­go, jak tyl­ko ja­dł, pił i spał przez ca­łą dro­gę, rzad­ko się od­zy­wał, po­nie­waż jąkał się i po­tra­fił roz­ma­wiać tyl­ko o pro­ble­mach ma­te­ma­tycz­nych, na któ­re nie za­wsze mia­łem na­strój. Ni­g­dy nie był za­baw­ny, ni­g­dy nie wy­gło­sił żad­nej sen­sow­nej uwa­gi na te­mat ró­żnych miejsc, przez któ­re prze­je­żdża­li­śmy; krót­ko mó­wi­ąc, był głup­cem i był męczący dla wszyst­kich z wy­jąt­kiem sie­bie.
Za­trzy­ma­no mnie tyl­ko raz, a mia­ło to miej­sce w Na­wie, gdzie wła­dze za­żąda­ły pasz­por­tu, któ­re­go nie po­sia­da­łem. Po­wie­dzia­łem gu­ber­na­to­ro­wi, że po­nie­waż je­stem We­ne­cja­ni­nem i pod­ró­żu­ję tyl­ko dla przy­jem­no­ści, nie sądzę, aby pasz­port był po­trzeb­ny, po­nie­waż mo­ja Re­pu­bli­ka nie jest w sta­nie woj­ny z żad­nym in­nym mo­car­stwem, a Ro­sja nie ma am­ba­sa­dy w We­ne­cji.
– Mi­mo to – do­da­łem – je­śli wa­sza eks­ce­len­cja so­bie te­go ży­czy, za­wró­cę; ale po­ska­rżę się mar­sza­łko­wi Brau­no­wi, któ­ry dał mi pasz­port na de­le­ga­cję, wie­dząc, że nie mam pasz­por­tu po­li­tycz­ne­go.
Gu­ber­na­tor, przez mi­nu­tę po­de­ner­wo­wa­ny, prze­cie­rał czo­ło i w ko­ńcu dał mi prze­pust­kę, któ­rą na­dal po­sia­dam, a któ­ra wpro­wa­dzi­ła mnie do Pe­ters­bur­ga bez ko­niecz­no­ści ze­zwa­la­nia cel­ni­kom na re­wi­zję mo­ich ku­frów.
Po­mi­ędzy Ko­po­rie a Pe­ters­bur­giem stoi tyl­ko jed­na nędz­na cha­ta, w któ­rej pod­ró­żni mo­gą prze­no­co­wać. Kraj jest dzi­ki, a je­go miesz­ka­ńcy nie mó­wią na­wet po ro­syj­sku. Okręg na­zy­wa się In­gria, a żar­gon, któ­rym się po­słu­gu­ją, chy­ba nie ma żad­ne­go po­kre­wie­ństwa z ja­kim­kol­wiek in­nym języ­kiem. Głów­nym za­jęciem chło­pów jest ra­bu­nek, a pod­ró­żny zro­bi naj­le­piej nie zo­sta­wia­jąc ani na chwi­lę swo­ich rze­czy sa­mych.
Do­ta­rłem do Pe­ters­bur­ga do­kład­nie w chwi­li, gdy pierw­sze pro­mie­nie sło­ńca za­częły ozła­cać ho­ry­zont. By­ło to w cza­sie zi­mo­we­go prze­si­le­nia, a sło­ńce wze­szło na kra­ńcu nie­zmie­rzo­nej rów­ni­ny dwa­dzie­ścia czte­ry po dzie­wi­ątej, mo­gę wi­ęc stwier­dzić, że naj­dłu­ższa noc w Ro­sji trwa osiem­na­ście go­dzin i czter­dzie­ści pi­ęć mi­nut.
Zna­la­złem się na pi­ęk­nej uli­cy zwa­nej Mil­lio­ne. Zna­la­złem kil­ka wol­nych po­koi, któ­re miesz­ka­ńcy do­mu wy­po­sa­ży­li w dwa łó­żka, czte­ry krze­sła i dwa ma­łe sto­li­ki, i wy­na­jęli mi bar­dzo ta­nio. Wi­dząc ogrom­ne pie­ce, do­sze­dłem do wnio­sku, że mu­szą one zu­ży­wać ogrom­ne ilo­ści drew­na, ale my­li­łem się. Ro­sja jest kra­jem pie­ców, tak jak We­ne­cja jest kra­jem zbior­ni­ków z wo­dą. Ogląda­łem wnętrze tych pie­ców la­tem tak do­kład­nie, jak­bym chciał po­znać se­kret ich pro­duk­cji: są wy­so­kie na dwa­na­ście stóp i sze­ro­kie na sze­ść, i są w sta­nie ogrzać ogrom­ny po­kój. Na­pe­łnia­ne są tyl­ko raz na dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny, po­nie­waż gdy tyl­ko drew­no zo­sta­nie zwęglo­ne, za­wór w gór­nej części pie­ca jest za­my­ka­ny.
Je­dy­nie w do­mach szla­chec­kich pie­ce na­pe­łnia się dwa ra­zy dzien­nie, po­nie­waż słu­żbie su­ro­wo za­bra­nia się za­my­ka­nia za­wo­ru, i to z bar­dzo wa­żne­go po­wo­du.
Je­śli ja­kiś dżen­tel­men przy­pad­kiem wró­ci do do­mu i ka­że swo­im słu­gom ogrzać swój po­kój przed pó­jściem spać, a słu­ga jest na ty­le nie­ostro­żny, że za­mknie za­wór, za­nim drew­no spa­li się na węgiel drzew­ny, wte­dy je­go pan śpi swo­im ostat­nim snem, du­sząc się w ci­ągu trzech lub czte­rech go­dzin. Kie­dy ra­no otwie­ra­ją drzwi, oka­zu­je się, że jest mar­twy, a bied­ny słu­żący na­tych­miast zo­sta­je po­wie­szo­ny, cze­go­kol­wiek by nie po­wie­dział. Brzmi to su­ro­wo, a na­wet okrut­nie, ale jest to ko­niecz­ne, bo ina­czej słu­ga w ka­żdej chwi­li mó­głby się po­zbyć swe­go pa­na.
Po pod­pi­sa­niu umo­wy od­no­śnie wy­ży­wie­nia i za­kwa­te­ro­wa­nia, któ­re by­ły bar­dzo ta­nie (te­raz jed­nak Pe­ters­burg jest już rów­nie dro­gi, jak Lon­dyn), przy­wio­złem kil­ka me­bli, któ­re by­ły mi nie­zbęd­ne, ale któ­re nie by­ły jesz­cze zbyt po­wszech­ne w Ro­sji, ta­kie jak ko­mo­da, biur­ko, itp.
Język nie­miec­ki jest głów­nym języ­kiem uży­wa­nym w Pe­ters­bur­gu, a ja nie mó­wi­łem wte­dy po nie­miec­ku le­piej niż te­raz, wi­ęc mia­łem spo­re trud­no­ści z wy­ra­ża­niem się zro­zu­mia­le i tym zwy­kle u mo­ich roz­mów­ców wzbu­dza­łem uśmiech.
Po obie­dzie mój go­spo­darz po­wie­dział mi, że Dwór wy­da­je bal ma­sko­wy na pi­ęć ty­si­ęcy osób, któ­ry ma trwać sze­śćdzie­si­ąt go­dzin. Dał mi bi­let i po­wie­dział, że mu­szę go tyl­ko po­ka­zać przy we­jściu do pa­ła­cu ce­sar­skie­go.
Po­sta­no­wi­łem sko­rzy­stać z bi­le­tu, gdyż czu­łem, że chcia­łbym być obec­ny na tak licz­nym spo­tka­niu, a ja­ko że wci­ąż mia­łem przy so­bie mój ko­stium, wszyst­ko cze­go po­trze­bo­wa­łem, to ma­ska. Po­je­cha­łem do pa­ła­cu w lek­ty­ce, gdzie za­sta­łem zgro­ma­dzo­ny ogrom­ny tłum i ta­ńce w kil­ku sa­lach, z któ­rych ka­żda mia­ła wła­sną or­kie­strę. Znaj­do­wa­ły się tam dłu­gie ła­wy za­ła­do­wa­ne je­dze­niem i na­po­ja­mi, przy któ­rych ci, któ­rzy by­li głod­ni lub spra­gnie­ni, je­dli lub pi­li ty­le, ile chcie­li. Wszędzie pa­no­wa­ła we­so­ło­ść i swo­bo­da, a świa­tło ty­si­ąca wo­sko­wych świec oświe­tla­ło sa­lę. Wszyst­ko by­ło cu­dow­ne, przez co jesz­cze bar­dziej kon­tra­sto­wa­ło z zim­nem i ciem­no­ścia­mi, ja­kie pa­no­wa­ły na ze­wnątrz. Na­gle usły­sza­łem, jak je­den z za­ma­sko­wa­nych go­ści obok mnie po­wie­dział do dru­gie­go:
– Tam jest ca­ry­ca.
Wkrót­ce zo­ba­czy­li­śmy też Grze­go­rza Or­lof­fa, gdyż roz­ka­zem by­ło podążać  w pew­nej od­le­gło­ści za ce­sa­rzo­wą.
Sze­dłem za prze­bra­ny­mi i wkrót­ce prze­ko­na­łem się, że to na­praw­dę mu­si być ce­sa­rzo­wa, bo wszy­scy to po­wta­rza­li, choć nikt nie był w sta­nie jej roz­po­znać. Ci, któ­rzy na­praw­dę jej nie po­zna­li, po­py­cha­li ją w tłu­mie, a ja wy­ob­ra­ża­łem so­bie, że mu­sia­ła być za­chwy­co­na ta­kim trak­to­wa­niem, gdyż sta­no­wi­ło to do­wód sku­tecz­no­ści jej prze­bra­nia. Kil­ka ra­zy wi­dzia­łem, jak roz­ma­wia­ła po ro­syj­sku z jed­nym i dru­gim ma­ska­rad­ni­kiem. Bez wąt­pie­nia na­ra­ża­ła swo­ją pró­żno­ść na pew­ne per­tur­ba­cje, ale mia­ła też nie­oce­nio­ną ko­rzy­ść usły­sze­nia prawd, któ­rych jej dwo­rza­nie z pew­no­ścią by jej nie po­wie­dzie­li. Bła­zen, w któ­rym roz­po­zna­łem Or­lof­fa, wszędzie cho­dził za nią i ani na chwi­lę nie spusz­czał jej z oka. Nie mo­żna by­ło go z ni­kim po­my­lić, gdyż był wy­jąt­ko­wo wy­so­kim mężczy­zną i miał oso­bli­wą bu­do­wę gło­wy.
Za­trzy­ma­łem się w sa­li, gdzie ta­ńczo­no fran­cu­ski la dan­se car­rée, i na­gle po­ja­wił się ma­ska­rad­nik prze­bra­ny w sty­lu we­nec­kim. Ko­stium był tak do­pra­co­wa­ny, że od ra­zu uzna­łem go za ro­da­ka, gdyż bar­dzo nie­wie­lu ob­cych po­tra­fi nas na­śla­do­wać tak do­sko­na­le, by unik­nąć wy­kry­cia. Tak się zło­ży­ło, że pod­sze­dł i sta­nął obok mnie.
– Mo­żna by po­my­śleć, że jest pan We­ne­cja­ni­nem – po­wie­dzia­łem do nie­go po fran­cu­sku.
– Je­stem.
– Tak, to zu­pe­łnie jak ja.
– Ja nie żar­tu­ję.
– Ani ja.
– W ta­kim ra­zie po­roz­ma­wiaj­my po we­nec­ku.
– Pan za­cznie, a ja od­po­wiem.
Roz­po­częli­śmy na­szą roz­mo­wę, ale gdy do­sze­dł do sło­wa saba­to, so­bo­ta, któ­re po we­nec­ku brzmi sabo, od­kry­łem, że był praw­dzi­wym We­ne­cja­ni­nem, ale nie po­cho­dził z sa­mej We­ne­cji. Przy­znał mi ra­cję i oświad­czył, że po mo­im ak­cen­cie sądzi, że ja jed­na­kże z niej po­cho­dzę.
– Tak jest – od­pa­rłem.
– My­śla­łem, że oprócz mnie to Ber­na­di jest je­dy­nym We­ne­cja­ni­nem w Pe­ters­bur­gu.
– My­lił się pan.
– Na­zy­wam się hra­bia Vol­pa­ti di Tre­vi­so.
– Daj mi swój ad­res, pa­nie, a przyj­dę i po­wiem ci, kim je­stem, bo tu­taj nie mo­gę te­go zro­bić.
– Oto on.
Po opusz­cze­niu hra­bie­go kon­ty­nu­owa­łem mo­ją wędrów­kę tą wspa­nia­łą sa­lą i po dwóch lub trzech go­dzi­nach mo­ją uwa­gę przy­ci­ągnął głos ko­bie­ty mó­wi­ącej pa­ry­ską fran­cusz­czy­zną w wy­so­kim fal­se­cie, ta­kim, ja­ki jest po­wszech­ny na ba­lach ope­ro­wych.
Nie roz­po­zna­łem gło­su, ale zna­łem ten styl i czu­łem pew­no­ść, że mu­si być jed­ną z mo­ich sta­rych przy­ja­ció­łek, po­nie­waż mó­wi­ła z in­to­na­cją i fra­ze­olo­gią, bar­dzo po­pu­lar­ną w mo­ich głów­nych miej­scach wy­po­czyn­ku w Pa­ry­żu.
By­łem cie­kaw, kto to mo­że być, a nie chcąc nic mó­wić, za­nim jej nie roz­po­znam, cier­pli­wie cze­ka­łem, aż pod­nie­sie ma­skę, co na­stąpi­ło po upły­wie go­dzi­ny. Ja­kież by­ło mo­je zdzi­wie­nie, gdy uj­rza­łem ma­da­me Ba­ret, sprze­daw­czy­nię po­ńczoch na Rue St. Ho­nor, a mi­ło­ść na­raz obu­dzi­ła się z dłu­gie­go snu, i pod­cho­dząc do niej, po­wie­dzia­łem fal­se­tem:
– Je­stem two­im przy­ja­cie­lem z „Ho­te­lu d’El­beuf”.
By­ła zdzi­wio­na i wy­gląda­ła na zdez­o­rien­to­wa­ną. Szep­nąłem jej do ucha: „Gil­bert Ba­ret, Rue des Pro­uve­res” i kil­ka in­nych fak­tów, któ­re mo­gły być zna­ne tyl­ko jej i szczęśli­we­mu ko­chan­ko­wi.
Wi­dzia­ła, że znam jej naj­skryt­sze ta­jem­ni­ce, i od­ci­ąga­jąc mnie od sie­bie bła­ga­ła, bym po­wie­dział jej, kim je­stem.
– By­łem two­im ko­chan­kiem, i to szczęśli­wym – od­po­wie­dzia­łem. – Ale za­nim zdra­dzę ci mo­je imię, po­wiedz z kim je­steś i jak się masz?
– Bar­dzo do­brze, ale pro­szę nie ujaw­niać te­go, co po­wiem. Opu­ści­łam Pa­ryż z pa­nem d’An­gla­de, rad­cą na dwo­rze w Ro­uen. Ży­łam z nim do­ść szczęśli­wie przez ja­kiś czas, a po­tem opu­ści­łam go, by udać się z dy­rek­to­rem te­atral­nym, któ­ry spro­wa­dził mnie tu­taj ja­ko ak­tor­kę pod na­zwi­skiem de l’An­gla­de, a w tej chwi­li je­stem u bo­ku hra­bie­go Rze­wu­skie­go, pol­skie­go am­ba­sa­do­ra. A te­raz po­wiedz mi kim je­steś?
Czu­jąc pew­no­ść, że uczu­cie we mnie odży­wa, pod­nio­słem ma­skę. Wy­da­ła okrzyk ra­do­ści i wy­krzyk­nęła:
– Mój do­bry anioł przy­wió­dł cię do Pe­ters­bur­ga.
– Jak to?
– Rze­wu­ski jest zmu­szo­ny wró­cić do Pol­ski, i te­raz li­czę na to, że wy­do­sta­niesz mnie z kra­ju, bo nie mo­gę dłu­żej pra­co­wać w miej­scu, do któ­re­go się nie na­da­ję, gdyż nie po­tra­fię ani śpie­wać, ani grać.
Po­da­ła mi swój ad­res, a ja wy­sze­dłem od niej za­chwy­co­ny mo­im od­kry­ciem. Po pół go­dzi­nie spędzo­nej przy sto­le, je­dząc i pi­jąc to, co naj­lep­sze, wró­ci­łem do tłu­mu i zo­ba­czy­łem mo­ją uczci­wą sprze­daw­czy­nię po­ńczoch roz­ma­wia­jącą z hra­bią Vol­pa­ti. Wi­dział ją ze mną i po­spie­szył za­py­tać o mo­je imię. By­ła jed­nak wier­na na­szej obiet­ni­cy i po­wie­dzia­ła mu, że by­łem jej mężem, choć We­ne­cja­nin nie wy­da­wał się da­wać wia­ry tej in­for­ma­cji.
W ko­ńcu zmęczo­ny opu­ści­łem bal i po­ło­ży­łem się do łó­żka z za­mia­rem pó­jścia ra­no na mszę. Spa­łem ja­kiś czas i obu­dzi­łem się, ale po­nie­waż by­ło jesz­cze ciem­no, prze­kręci­łem się na dru­gi bok i zno­wu za­snąłem. W ko­ńcu obu­dzi­łem się zno­wu i wi­dząc świa­tło dzien­ne, któ­re wdzie­ra­ło się przez mo­je po­dwój­ne okna, po­sła­łem po fry­zje­ra, mó­wi­ąc mu, że­by się po­spie­szył, po­nie­waż chcę wy­słu­chać mszy w pierw­szą nie­dzie­lę po mo­im przy­by­ciu do Pe­ters­bur­ga.
– Ależ pa­nie, po­wie­dział, pierw­sza nie­dzie­la by­ła wczo­raj, te­raz ma­my po­nie­dzia­łek.
– Jak to! Po­nie­dzia­łek?
– Tak, sir.
Spędzi­łem w łó­żku dwa­dzie­ścia sie­dem go­dzin, a po ro­ze­śmia­niu się z tej wpad­ki, po­czu­łem, że je­stem skłon­ny ła­two w to uwie­rzyć, bo mia­łem ape­tyt jak ka­ni­bal.
To był je­dy­ny dzień, któ­ry na­praw­dę stra­ci­łem w ży­ciu, jed­nak nie pła­czę jak ce­sarz rzym­ski, tyl­ko śmie­ję się z te­go. Ale to nie jest je­dy­na ró­żni­ca mi­ędzy Ty­tu­sem a Ca­sa­no­vą.
We­zwa­łem De­me­trio Pa­pa­ne­lo­pu­lo, kup­ca grec­kie­go, któ­ry miał mi wy­pła­cać sto ru­bli mie­si­ęcz­nie. Zo­sta­łem mu po­le­co­ny przez pa­na da Lo­glio i spo­tka­łem się z do­sko­na­łym przy­jęciem. Pro­sił mnie, abym co­dzien­nie przy­cho­dził do nie­go na po­si­łki, wy­pła­cił mi ru­ble za na­le­żny mie­si­ąc i za­pew­nił, że po­kry­je mój ra­chu­nek wy­sta­wio­ny w Mi­ta­wie. Zna­la­zł mi też nie­za­wod­ne­go słu­żące­go i po­wóz za osiem­na­ście ru­bli, czy­li sze­ść du­ka­tów mie­si­ęcz­nie. Ta­ka ta­ni­zna, nie­ste­ty, ode­szła już na za­wsze.
Na­stęp­ne­go dnia, gdy ja­dłem z pew­nym do­stoj­nym Gre­kiem i mło­dym Ber­nar­dim, któ­ry zo­stał po­tem otru­ty, hra­bia Vol­pa­ti po­ja­wił się z de­se­rem i opo­wie­dział nam, jak spo­tkał na ba­lu We­ne­cja­ni­na, któ­ry obie­cał przy­jść i zo­ba­czyć się z nim.
– We­ne­cja­nin do­trzy­ma­łby swo­jej obiet­ni­cy – po­wie­dzia­łem – gdy­by nie za­pa­dł w głębo­ki sen trwa­jący dwa­dzie­ścia sie­dem go­dzin. Ja je­stem tym We­ne­cja­ni­nem i je­stem za­chwy­co­ny, że mo­że­my kon­ty­nu­ować na­szą zna­jo­mo­ść.
Hra­bia za­mie­rzał wy­je­chać, a je­go wy­jazd zo­stał już ogło­szo­ny w Ga­ze­cie Pe­ters­bur­skiej. Zwy­cza­jem ro­syj­skim jest nie wy­da­wać pod­ró­żne­mu pasz­por­tu, do­pó­ki nie upły­nie ty­dzień od uka­za­nia się in­for­ma­cji w ga­ze­cie. Prze­pis ten jest ko­rzyst­ny dla han­dla­rzy, a cu­dzo­ziem­ców skła­nia do za­sta­no­wie­nia się dwa ra­zy, za­nim za­ci­ągną ja­kie­kol­wiek dłu­gi.
Na­stęp­ne­go dnia za­bra­łem list po­le­ca­jący do Pie­tra Iva­no­vit­cha Me­lis­si­na, pu­łkow­ni­ka, a po­tem ge­ne­ra­ła ar­ty­le­rii. List zo­stał na­pi­sa­ny przez ma­da­me da Lo­glio, któ­ra by­ła bar­dzo bli­sko zwi­ąza­na z Me­lis­si­nem. Zo­sta­łem bar­dzo uprzej­mie przy­jęty, a po przed­sta­wie­niu mnie swo­jej mi­łej żo­nie, sta­now­czo po­pro­sił, abym co wie­czór ja­dał z nim ko­la­cję. Dom był pro­wa­dzo­ny w sty­lu fran­cu­skim i za­rów­no za­ba­wa, jak i ko­la­cja od­by­ły się bez żad­nych ce­re­mo­nii. Po­zna­łem tam star­sze­go bra­ta Me­lis­si­na, pro­ku­ra­to­ra Świ­ęte­go Sy­no­du i męża ksi­ężnicz­ki Do­lgo­ro­uki. Gra w fa­ro to­czy­ła się da­lej, a to­wa­rzy­stwo skła­da­ło się z osób god­nych za­ufa­nia, któ­re ani nie chwa­lą się swo­imi zy­ska­mi, ani nie opła­ku­ją swo­ich strat, nie by­ło wi­ęc oba­wy, że rząd od­kry­je to na­ru­sze­nie pra­wa prze­ciw­ko ha­zar­do­wi. Wła­ści­cie­lem ban­ku w grze był ba­ron Le­fort, syn sław­ne­go ad­mi­ra­ła Pio­tra Wiel­kie­go. Le­fort był przy­kła­dem nie­sta­ło­ści for­tu­ny. Po­pa­dł wów­czas w nie­ła­skę z po­wo­du lo­te­rii, któ­rą urządził w Mo­skwie z oka­zji ko­ro­na­cji ce­sa­rzo­wej, któ­ra do­star­czy­ła mu nie­zbęd­nych fun­du­szy. Lo­te­ria zo­sta­ła prze­rwa­na, a fakt ten przy­pi­sa­no rze­ko­mej nie­uczci­wo­ści ba­ro­na.
Gra­łem na ma­łe staw­ki i wy­gra­łem pa­rę ru­bli. Przy ko­la­cji za­przy­ja­źni­łem się z ba­ro­nem Le­for­tem, a on po­tem opo­wie­dział mi o pe­ry­pe­tiach, ja­kich do­świad­czył.
Gdy chwa­li­łem szla­chet­ny spo­kój, z ja­kim pe­wien ksi­ążę prze­grał u nie­go ty­si­ąc ru­bli, ro­ze­śmiał się i po­wie­dział, że ten sko­ńczo­ny ha­zar­dzi­sta grał na kre­dyt, ale ni­g­dy nie pła­cił.
– A co z je­go ho­no­rem?
– Nie­pła­ce­nie dłu­gów ha­zar­do­wych na nie­go nie wpły­wa. Jest w Ro­sji rze­czą zro­zu­mia­łą, że ten, kto gra na kre­dyt i prze­gry­wa, mo­że za­pła­cić lub nie za­pła­cić, je­śli chce, a zwy­ci­ęz­ca przy­po­mi­na­jąc prze­gra­ne­mu o je­go dłu­gu tyl­ko się ośmie­sza.
– Wte­dy po­sia­dacz ban­ku ma pra­wo od­mó­wić przy­jęcia za­kła­dów, któ­re nie są po­par­te go­tów­ką.
– Oczy­wi­ście – i nikt nie ma pra­wa się na nie­go za to ob­ra­żać. Gry ha­zar­do­we są w Ro­sji w bar­dzo złym sta­nie. Znam mło­dzie­ńców o naj­wy­ższym sta­tu­sie, któ­rych głów­ną chlu­bą jest to, że umie­ją zdo­by­wać for­tu­nę, to zna­czy oszu­ki­wać. Je­den z Ma­tusz­ki­nów po­su­wa się tak da­le­ko, że wy­zy­wa wszyst­kich za­gra­nicz­nych oszu­stów, aby go po­ko­na­li. Wła­śnie otrzy­mał po­zwo­le­nie na pod­ró­żo­wa­nie przez trzy la­ta i nie jest żad­ną ta­jem­ni­cą, że chce pod­ró­żo­wać, aby ćwi­czyć swo­je umie­jęt­no­ści. Za­mie­rza po­wró­cić do Ro­sji obła­do­wa­ny łu­pa­mi zdo­by­ty­mi przez oszu­ka­nych przez sie­bie lu­dzi.
Mło­dy ofi­cer gwar­dii, na­zwi­skiem Zi­no­vieff, krew­ny Or­lof­fów, któ­re­go spo­tka­łem u Me­lis­si­no, przed­sta­wił mnie Ma­cart­ney’owi, am­ba­sa­do­ro­wi an­giel­skie­mu, mło­de­mu czło­wie­ko­wi z cha­rak­te­rem, lu­bi­ące­mu przy­jem­no­ści. Za­ko­chał się on w mło­dej da­mie z ro­du Chi­trof­fów, któ­ra by­ła druh­ną ce­sa­rzo­wej, a po­nie­waż je­go uczu­cie zo­sta­ło od­wza­jem­nio­ne, uro­dzi­ło mu się dziec­ko. Ce­sa­rzo­wa nie po­chwa­li­ła te­go prze­ja­wu an­giel­skiej swo­bo­dy i ka­za­ła od­wo­łać am­ba­sa­do­ra, choć wy­ba­czy­ła swo­jej słu­żącej. To prze­ba­cze­nie przy­pi­sa­ła umie­jęt­no­ściom ta­necz­nym mło­dej da­my. Zna­łem bra­ta tej ko­bie­ty, wspa­nia­łe­go i in­te­li­gent­ne­go mło­de­go ofi­ce­ra. Mia­łem szczęście zo­stać przy­jętym na dwór i tam mia­łem przy­jem­no­ść zo­ba­czy, pan­nę Chi­troff ta­ńczącą. Po­zna­łem tam rów­nież pan­nę Sie­vers, obec­nie ksi­ężną, któ­rą spo­tka­łem po­now­nie w Dre­źnie czte­ry la­ta te­mu wraz z jej cór­ką, nie­zwy­kle wy­twor­ną mło­dą ksi­ężnicz­ką. By­łem ocza­ro­wa­ny pan­ną Sie­vers, i czu­łem się w niej za­ko­cha­ny po uszy, ale po­nie­waż ni­g­dy nie zo­sta­li­śmy so­bie przed­sta­wie­ni, nie mia­łem oka­zji, by wy­znać jej mo­ją na­mi­ęt­no­ść. Bar­dzo przez nią lu­bia­ny był ka­strat Pu­ti­ni, któ­ry zresz­tą za­słu­gi­wał na sym­pa­tię, za­rów­no ze względu na swo­je ta­len­ty, jak i pi­ęk­no swo­jej oso­by.
Za­cny Pa­pa­ne­lo­pu­lo przed­sta­wił mnie Al­su­wief­fo­wi, jed­ne­mu z mi­ni­strów, czło­wie­ko­wi dow­cip­ne­mu, li­te­ra­to­wi, je­dy­ne­mu, ja­kie­go spo­tka­łem w Ro­sji. Był on pra­co­wi­tym stu­den­tem na Uni­wer­sy­te­cie w Up­psa­li, uwiel­biał wi­no, ko­bie­ty i do­bry hu­mor. Za­pro­sił mnie na ko­la­cję z Lo­ca­tel­lim w Ka­te­ri­no­wie, jed­nej z ce­sar­skich re­zy­den­cji, któ­re ce­sa­rzo­wa po­wie­rzy­ła sta­re­mu kie­row­ni­ko­wi te­atru do ko­ńca je­go dni. Był zdu­mio­ny, kie­dy mnie zo­ba­czył, a ja by­łem bar­dziej zdu­mio­ny tym, że pro­wa­dził ta­wer­nę, bo ka­żde­go dnia ser­wo­wał do­sko­na­łą ko­la­cję wszyst­kim, któ­rzy ze­chcie­li za­pła­cić ru­bla, nie li­cząc wi­na. Pan d’Al­su­wieff przed­sta­wił mnie swo­je­mu ko­le­dze z mi­ni­ster­stwa, Te­plo­wo­wi, któ­re­go wa­dą by­ło to, że ko­chał chłop­ców, a za­le­tą to, że udu­sił Pio­tra III.
Ma­da­me Me­co­ur, tan­cer­ka, przed­sta­wi­ła mnie swo­je­mu ko­chan­ko­wi, Ghe­la­ghi­no­wi, rów­nież mi­ni­stro­wi. Spędził on dwa­dzie­ścia lat swo­je­go ży­cia na Sy­be­rii.
List od da Lo­gli za­pew­nił mi ser­decz­ne przy­jęcie ka­stra­ta Lu­in­ie­go, za­chwy­ca­jące­go czło­wie­ka, utrzy­mu­jące­go wspa­nia­ły stół. Był on ko­chan­kiem śpie­wa­ka Co­lon­ny, ale ich uczu­cie wy­da­wa­ło mi się męczar­nią, gdyż nie po­tra­fi­li prze­żyć ra­zem w po­ko­ju ani jed­ne­go dnia. W do­mu Lu­in­ie­go po­zna­łem in­ne­go ka­stra­ta, Mil­li­ca, wiel­kie­go przy­ja­cie­la głów­ne­go my­śli­we­go, Na­rysz­ki­na, któ­ry rów­nież stał się jed­nym z mo­ich przy­ja­ciół. Ten Na­rysz­kin, był mi­łym i do­brze po­in­for­mo­wa­nym czło­wie­kiem, mężem słyn­nej Ma­rii Pa­włow­ny. To wła­śnie przy wspa­nia­łym sto­le głów­ne­go my­śli­we­go po­zna­łem Ca­lo­ge­sa Pla­to­na, obec­nie ar­cy­bi­sku­pa No­wo­gro­du, a na­stęp­nie ka­pe­la­na ce­sa­rzo­wej. Mnich ten był Ro­sja­ni­nem, mi­strzem pod­stępu, ro­zu­miał gre­kę, mó­wił po ła­ci­nie i po fran­cu­sku, i był to czło­wiek, któ­re­go mo­żna na­zwać wy­twor­nym. Nic dziw­ne­go, że za­sze­dł tak da­le­ko, gdyż w Ro­sji szlach­ta ni­g­dy nie zni­ża­ła się do przyj­mo­wa­nia ko­ściel­nych god­no­ści.
Da Lo­glio prze­ka­za­ła mi list do ksi­ężnicz­ki Dasz­kow­ny, a ja za­wio­złem go do jej wiej­skie­go do­mu, od­da­lo­ne­go o trzy wior­sty od Pe­ters­bur­ga. Zo­sta­ła ona wy­gna­na ze sto­li­cy, po­nie­waż, po­ma­ga­jąc Ka­ta­rzy­nie wstąpić na tron, ro­ści­ła so­bie pra­wo do dzie­le­nia go z nią.
Za­sta­łem ksi­ężnicz­kę po­grążo­ną w ża­ło­bie po stra­cie męża. Przy­jęła mnie uprzej­mie i obie­ca­ła, że po­roz­ma­wia w mo­im imie­niu z pa­nem Pa­ni­nem, a trzy dni pó­źniej na­pi­sa­ła mi, że mo­gę od­wie­dzić te­go szlach­ci­ca, kie­dy tyl­ko ze­chcę. Był to przy­kład wiel­ko­dusz­no­ści ce­sa­rzo­wej; zha­ńbi­ła ksi­ężnicz­kę, ale po­zwo­li­ła, by jej ulu­bio­ny mi­ni­ster co wie­czór skła­dał jej wi­zy­tę. Sły­sza­łem, z do­bre­go źró­dła, że Pa­nin nie był ko­chan­kiem ksi­ężnicz­ki, lecz jej oj­cem. Jest ona te­raz pre­ze­sem Aka­de­mii Na­uk i przy­pusz­czam, że li­te­ra­ci mu­szą pa­trzeć na nią jak na ko­lej­ną Mi­ner­wę, bo ina­czej wsty­dzi­li­by się mieć ko­bie­tę na cze­le. Że­by od­dać pe­łny ob­raz sy­tu­acji – ro­syj­skim woj­skiem mo­że kie­ro­wać ko­bie­ta, ale Jo­an­ny d’Arc są rzad­ko­ścią.
Me­lis­si­no i ja by­li­śmy obec­ni na nie­zwy­kłej ce­re­mo­nii w świ­ęto Trzech Kró­li, a mia­no­wi­cie na bło­go­sła­wie­ństwie Ne­wy, po­kry­tej wów­czas pi­ęcio­ma sto­pa­mi lo­du.
Po bło­go­sła­wie­ństwie wo­dy dzie­ci by­ły chrzczo­ne przez za­nu­rze­nie w du­żym prze­ręblu wy­ku­tym w lo­dzie. W dniu, w któ­rym by­łem obec­ny, ka­pła­no­wi zda­rzy­ło się, że jed­no z dzie­ci wy­śli­znęło mu się z rąk.
– Dru­goj! – Za­wo­łał.
To zna­czy: „Na­stęp­ny”. Ale mo­żna so­bie wy­ob­ra­zić mo­je zdzi­wie­nie, gdy zo­ba­czy­łem, że oj­ciec i mat­ka dziec­ka by­li w eks­ta­zie ra­do­ści, pew­ni, że nie­mow­lę zo­sta­ło za­bra­ne pro­sto do nie­ba. Szczęśli­wa nie­wie­dza!
Mia­łem list od ma­da­me Bre­gon­ci z Flo­ren­cji do jej przy­ja­ció­łki, We­ne­cjan­ki Roc­co­li­ni, któ­ra opu­ści­ła We­ne­cję, by śpie­wać w Te­atrze Pe­ters­bur­skim, choć nie zna­ła ani jed­nej nu­ty i ni­g­dy nie wy­stępo­wa­ła na sce­nie. Ce­sa­rzo­wa wy­śmia­ła ją i po­wie­dzia­ła, że oba­wia się, iż w Pe­ters­bur­gu nie ma miej­sca dla jej oso­bli­we­go ta­len­tu, ale Roc­co­li­ni, któ­ra by­ła zna­na ja­ko La Vi­cen­za, nie by­ła ko­bie­tą, któ­ra pod­da­ła­by się z tak bła­he­go po­wo­du. Zo­sta­ła bli­ską przy­ja­ció­łką Fran­cuz­ki o imie­niu Pro­te, żo­ny kup­ca, któ­ra miesz­ka­ła z głów­nym my­śli­wym. By­ła ona jed­no­cze­śnie je­go ko­chan­ką i po­wier­ni­cą je­go żo­ny Ma­rii Pie­trow­ny, któ­ra nie lu­bi­ła swo­je­go męża i by­ła bar­dzo wdzi­ęcz­na Fran­cuz­ce za uwol­nie­nie jej od ma­łże­ńskich za­lo­tów.
Ta Pro­te by­ła jed­ną z naj­pi­ęk­niej­szych ko­biet, ja­kie kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łem, i bez w tym wąt­pie­nia naj­pi­ęk­niej­szą cza­sie w Pe­ters­bur­gu. By­ła w kwie­cie swe­go wie­ku. Mia­ła jed­no­cze­śnie wspa­nia­ły gust do ga­lan­te­rii i do wszyst­kich ta­jem­nic dam­skiej to­a­le­ty. W ubio­rze prze­wy­ższa­ła wszyst­kich, a po­nie­waż by­ła dow­cip­na i za­baw­na, pod­bi­ja­ła wszyst­kie ser­ca. Ta­ka by­ła ko­bie­ta, któ­rej La Vi­cen­za sta­ła się przy­ja­ció­łką i pro­tek­tor­ką. Przyj­mo­wa­ła li­sty od tych, któ­rzy by­li za­ko­cha­ni w ma­da­me Pro­te i prze­ka­zy­wa­ła je da­lej, pod­czas gdy nie­za­le­żnie od te­go, czy za­lo­ty zo­sta­ły przy­jęte, czy nie, pro­ku­rent­ka do­sta­wa­ła coś od po­ten­cjal­ne­go ko­chan­ka.
Roz­po­zna­łem si­gno­rę Roc­co­li­ni, gdy tyl­ko ją uj­rza­łem, ale po­nie­waż od na­sze­go ostat­nie­go spo­tka­nia mi­nęło dwa­dzie­ścia lat, nie zdzi­wi­ła się, że zda­wa­łem się jej nie znać, i nie czy­ni­ła żad­nych wy­si­łków, by odświe­żyć mi pa­mi­ęć. Jej brat na­zy­wał się Mon­tel­la­to i to wła­śnie on pró­bo­wał mnie za­mor­do­wać pew­nej no­cy na Pla­cu Świ­ęte­go Mar­ka, gdy wy­cho­dzi­łem z Ri­dot­to. Spi­sek, któ­ry kosz­to­wa­łby mnie ży­cie, gdy­bym nie ucie­kł przez okno, zo­stał za­wi­ąza­ny w do­mu Roc­co­li­nich.
Po­wi­ta­ła mnie jak ro­da­ka w ob­cym kra­ju, opo­wie­dzia­ła mi o swo­ich zma­ga­niach i do­da­ła, że te­raz ma ła­twe ży­cie i jest zwi­ąza­na z naj­mil­szy­mi da­ma­mi w ca­łym Pe­ters­bur­gu.
– Je­stem zdu­mio­na, że nie spo­tka­łeś pi­ęk­nej ma­da­me Pro­te u głów­ne­go my­śli­we­go, bo jest ona ulu­bie­ni­cą je­go ser­ca. Przyj­dź i wy­pij ze mną ju­tro ka­wę, a zo­ba­czysz to cu­do.
Przy­sze­dłem na spo­tka­nie i da­ma ta oka­za­ła się jesz­cze pi­ęk­niej­szą, niż się spo­dzie­wa­łem po po­chwa­łach We­ne­cjan­ki. By­łem oszo­ło­mio­ny jej uro­dą, ale nie będąc bo­ga­tym czło­wie­kiem, czu­łem, że mu­szę wy­si­lić swój ro­zum, je­śli chcę się nią cie­szyć. Za­py­ta­łem o jej imię, choć zna­łem je do­ść do­brze, a ona od­po­wie­dzia­ła:
– Pro­te.