Oto początek naszej historii. Opowiadania wybrane - Tobias Wolff - ebook

Oto początek naszej historii. Opowiadania wybrane ebook

Wolff Tobias

0,0
52,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 388

Data ważności licencji: 7/7/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Opowiadania są gatunkiem narodowym Ameryki, jej rdzeniem, nerwem, pulsem. Precyzyjne i gęste, znakomicie opisują rzeczywistość (a czasem nadrzeczywistość), chwytają historie i obrazy. Dla literatury są tym, czym jazz dla muzyki.

W serii prezentujemy zbiory opowiadań najwybitniejszych amerykańskich twórców – powstałe zarówno przed wieloma laty, jak i współczesne; książki ważne, głośne, nagradzane, ale także elektryzujące debiuty.

Dotychczas ukazały się:

Carson McCullers, Komu ukazał się wiatr? Opowiadania zebrane

Deesha Philyaw, Sekretne życie pobożnych kobiet

John Cheever, Wizja świata. Opowiadania wybrane

Lucia Berlin, Instrukcja dla pań sprzątających

Breece D’J Pancake, Trylobity. Opowiadania zebrane

Nicole Krauss, Być człowiekiem

Lorrie Moore, Ptaki Ameryki

Lydia Davis, Asortyment strapień

Kolejna książka w serii:

Tim O’Brien, To, co nieśli

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Agnieszka Pasierska

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Ilustracja na okładce © Percival Leonard Rosseau, Pointer in a Landscape, 1909

Smokers; Hunters in the Snow; In the Garden of the North American Martyrs; The Liar; An Episode in the Life of Professor Brooke from IN THE GARDEN OF THE NORTH AMERICAN MARTYRS Copyright © 1976, 1978, 1980, 1981 by Tobias Wolff

Our Story Begins; The Missing Person; Desert Breakdown, 1968 from BACK IN THE WORLD Copyright © 1985 by Tobias Wolff

The Night in Question; Powder; Sanity; Firelight; The Other Miller; Smorgasbord; Bullet in the Brain from THE NIGHT IN QUESTION Copyright © 1996 by Tobias Wolff

Awaiting Orders; Down to Bone; A White Bible from OUR STORY BEGINS: New and Selected Stories Copyright © 2008 by Tobias Wolff

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2025

Copyright © for the Polish translation by Krzysztof Umiński, 2025

Copyright © for the Żadnych sztuczek by Krzysztof Umiński, 2025

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Dorota Koman

Korekta Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl, Andrea Smolarz / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl

ISBN 978-83-8396-128-6

Krzysztof UmińskiŻadnych sztuczek

Dziecięca tułaczka z matką po Stanach Zjednoczonych, stypendium w renomowanej szkole w Pensylwanii (zdobyte za pomocą sfałszowanego świadectwa i podrobionych listów polecających), relegowanie z tej szkoły, służba w wojsku, z tego rok w Wietnamie, studia na Uniwersytecie Oksfordzkim – na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych zeszłego wieku Tobias Wolff miał nieco ponad trzydzieści lat, a na plecach wór doświadczeń godny szanującego się amerykańskiego realisty. Zdążył być majtkiem na statku, reporterem, stróżem nocnym, kelnerem i nauczycielem w katolickiej szkole dla chłopców. Zaznał porażek i rozczarowań, doświadczył biedy, otarł się o śmierć – i właśnie zaczął zdobywać rozgłos jako autor opowiadań.

W czasie, kiedy pierwsze z nich ukazywały się na łamach „Antaeusa”, „The Atlantic Monthly” i „TriQuarterly”, amerykańska krytyka obwieściła odrodzenie krótkiej formy prozatorskiej. Wskrzesicielami gatunku mieli być pisarze, którzy na scenę literacką wkroczyli już po eksperymentach Johna Bartha, Roberta Coovera czy Thomasa Pynchona, a świat opisywali oszczędną prozą pozbawioną metafikcyjnego cudzysłowu. Latem 1983 roku Bill Buford, wówczas redaktor naczelny „Granty”, zaprezentował w numerze zatytułowanym „Dirty Realism” [Brudny realizm] siedmioro autorów i autorek z nowego nurtu, wśród nich Tobiasa Wolffa z minipowieścią The Barracks Thief [Złodziej w koszarach].

Sam Wolff krzywił się na etykiety, a renesans amerykańskiego opowiadania miał za wymysł prasy. Pojęcie renesansu, argumentował, zakłada wcześniejszy upadek, a trudno mówić o kryzysie krótkiej formy w czasach takich pisarzy jak Saul Bellow, John Cheever lub Flannery O’Connor bądź, nieco wcześniej, William Faulkner, Ernest Hemingway czy Katherine Anne Porter. A jednak, mimo niechęci do uogólniających formuł, Wolff zgodziłby się pewnie, że autorzy zebrani w „Grancie” mieli więcej wspólnego ze sobą niż z postmodernistami. Sam zresztą jako twórca antologii The Picador Book of Contemporary American Stories (1993) – skądinąd konsekwentnie pomijającej prozę bardziej eksperymentalną – musiał się uciec do pewnych uogólnień: „Wspólną cechą wszystkich tych pisarzy jest żywiołowa, nieskrępowana wiara w moc opowieści, która sprawia, że odbieramy rzeczywistość z większą ostrością”[1]. Pisząc o innych, pisał też o sobie.

Utwory Wolffa opowiadają o życiu białych Amerykanów, częściej mężczyzn niż kobiet, z portfelem raczej pustym niż nabitym, zwykle żyjących na prowincji, a nie w metropolii. Ich akcja toczy się prawie zawsze w Stanach, gdzieś między prezydenturą Kennedy’ego a epoką młodszego Busha. Bohaterami są żołnierze i eksżołnierze, nauczyciele, uczniowie, myśliwi, różnej maści rozbitkowie. Ktoś żywi urazę do brata, ktoś ma nadwagę i jest pośmiewiskiem kolegów, komuś zepsuł się samochód i skończyły pieniądze. Te niepozorne sytuacje, osadzone wśród powszednich gestów i przedmiotów, ukradkiem eskalują, by na chwilę ukazać życie z niecodzienną intensywnością.

Oto na przykład opowiadanie Ten drugi Miller (1986), które z pozoru wygląda na zabawną historię o trzech żołnierzach w jeepie. Kaiser i Lebowitz odebrali Millera z manewrów w terenie, bo do jednostki przyszła wiadomość, że zmarła jego matka. Miller, który zerwał kontakt z matką, gdy powtórnie wyszła za mąż, czuje, że musiała zajść pomyłka – w kompanii jest drugi Miller o tych samych inicjałach i wojskowa biurokracja nagminnie ich myli. Milczy jednak, bo nie chce wracać do okopu. Żołnierze jadą, rozmawiają, zatrzymują się, żeby coś zjeść, Lebowitz prowokuje Millera. Jak rozwinie się konflikt? Nie rozwinie się wcale. Lebowitz i Kaiser wstępują do wróżki urzędującej w przyczepie koło knajpy, główny bohater zostaje w jeepie sam, a reszta dramatu rozegra się w jego myślach. Miller dokona odkrycia, do którego autor poprowadzi go przez kilka kolejnych akapitów. Zaczyna tak:

Nie do wiary, że ci dwaj durnie naprawdę tam poszli. Pajacują. Jaja sobie robią. Widać, jacy z nich debile: każdy głupi wie, że z wróżbitami nie ma żartów. Nie przewidzisz, co powie wróżbita, a jak już coś powie, nie sposób temu zapobiec. Jak raz człowiek usłyszy, co na niego czyha, to ani się obejrzy, a przyszłość puka do drzwi. Równie dobrze można by otworzyć mordercy.

Snując takie rozważania – i wspominając dzieciństwo, w którym stracił ojca – bohater z każdym słowem zmierza w stronę prostego objawienia:

Jego matka też umrze. Tak samo jak on. I nie sposób przewidzieć kiedy. Miller nie może liczyć na to, że matka, wciąż żywa, będzie czekać w domu, aż jej przebaczy, aż wreszcie uzna, że dość wycierpiała.

Do końca opowiadania zostały trzy krótkie akapity, ale jest już jasne, że naprawdę ważni są w nim nie żołnierze w jeepie, lecz trójkąt: Miller – matka – śmierć.

Wolff buduje sceny przy użyciu prostych słów i minimalnej liczby sylab. Wiele jest tu zwyczajnych zdań informujących o tym, że ktoś nadgryzł hamburgera, zatrzasnął drzwi, pokręcił głową albo uniósł wzrok. Czasami jednak ta proza uzyskuje szczególną zwartość, sprężystość i rytm, i staje się bliska poezji. Dzieje się tak zwłaszcza tam, gdzie zza powszedniości zaczyna wyzierać sedno życiowego dramatu. Jak gdyby waga zdarzeń zmuszała zdanie do najwyższego wysiłku.

I tak kilkustronicowe opowiadanie Kula w mózg (1995), które zapowiada się na historię o napadzie na bank, okazuje się miniaturową biografią pewnego mężczyzny, ukazaną przez pryzmat jego stosunku do słów. Anders, jeden z klientów banku, znużony milionami frazesów, z którymi zetknął się jako krytyk literacki, nawet w groźbach rabusiów słyszy jedynie echo dialogów z opowiadań Hemingwaya. Parska śmiechem, bandyta strzela mu w głowę. Kula zagłębia się w mózg, czas opowieści zwalnia, a dotychczasowy styl, zdawkowo-reporterski, zastępuje rytmiczna litania. Narrator wylicza, „czego Anders sobie nie przypomniał”, i przewija wstecz kolejne migawki z życia bohatera, by na koniec przywołać jedyny incydent, który Anders przypomniał sobie przed śmiercią: pierwszy zachwyt dziwnością języka, w dzieciństwie, na boisku bejsbolowym.

Stawiając pytanie o to, jak stosunek do słów wpływa na stosunek do bliźnich, Kula w mózg podejmuje kwestię ze starszego o czternaście lat opowiadania Epizod z życia profesora Brooke’a (1981), gdzie pod pretekstem historii o zdradzie małżeńskiej na zjeździe neofilologów kryją się pytania: Czy entuzjasta marnej literatury jest żałosnym głupcem? Co myśleć o osobie, która najgłębszą prawdę o życiu znajduje w tandetnej poezji? Zestawienie Epizodu i Kuli w mózg ukazuje też kierunek, w którym rozwijała się nowelistyka Wolffa – od rozłożystych (niekiedy) fabuł, przenoszących akcję z miejsca na miejsce i wprowadzających pokaźną liczbę bohaterów jak kampusowa opowieść W ogrodzie północnoamerykańskich męczenników (1980)albo Zaginiony (1983), nieomal pikarejska historia o niespełnionym księdzu z Seattle, po coraz skromniejsze inscenizacje w rodzaju Owego wieczoru (1996) czy Białej biblii (2007). Te ostatnie zdają się już wcielać przypisywaną Czechowowi maksymę, że do opowiadania wystarczą kobieta, mężczyzna i popielniczka między nimi.

Swoją pierwszą powieść, którą zaczął pisać podczas kursu języka wietnamskiego dla oficerów amerykańskiej armii, Wolff porzucił wkrótce po przybyciu do Wietnamu, a potem spalił. „O czym była?”, indagował po latach krytyk z „The Paris Review”. „O spadochroniarzu-pogromcy serc – wyjaśnił autor. – Miałem nadzieję, że czytelnicy będą go utożsamiali ze mną”[2].

Sytuacja wydaje się żywcem wyjęta z twórczości Wolffa, w której ciągle ktoś kłamie, mistyfikuje, przemilcza prawdę, przybiera pozę i drży przez zdarciem maski. Narrator powieści Old School [Stara szkoła] (2004), stypendysta elitarnej szkoły przygotowawczej na Wschodnim Wybrzeżu, prowincjusz i półsierota, zaczytuje się w Faulknerze, Hemingwayu i Maupassancie, rojąc o literackiej glorii. Jego ambicje, tym żarliwsze, że podsycane żądzą awansu społecznego, wydają jednak lichy plon:

Większość moich opowiadań miała sprawiać wrażenie autobiograficznych, a tym samym stworzyć fałszywy obraz mojej rodziny, rodzinnego domu – oraz mnie. […] Miały ukazać mnie jako kogoś, kim nie byłem. Były rekwizytami w przedstawieniu. Nie mogłem ich czytać, z zażenowaniem odsuwałem od siebie kartki[3].

Gdy szkoła urządza konkurs literacki, w którym jurorem będzie Robert Frost, bohater układa wiersz o strażaku (w szkole niedawno wybuchł pożar) wracającym po heroicznej akcji do niepozmywanych naczyń, odoru ryby z piątkowej kolacji i syna rozpartego przed telewizorem. Pisze bez przyjemności, lecz z nieznanym wcześniej przejęciem: w przeciwieństwie do upozowanych opowiadań wiersz wiele mówi o jego życiu rodzinnym. Być może jest dobry, ale nie wolno go pokazać nikomu.

Stara szkoła rozbudowywała światy i sytuacje zarysowane wcześniej w opowiadaniach Palacze (1976) i Szwedzki stół (1987). Narrator pierwszego z nich też pisywał autokreacyjne nowelki drukowane w szkolnym piśmie, narrator drugiego próbował olśnić atrakcyjną macochę kolegi z internatu aluzjami do swoich rzekomych seksualnych wyczynów. Bohaterowie Wolffa biorą rozbrat z prawdą, gdy góruje w nich wstyd, strach lub poczucie, że nie dorośli do roli, którą sobie wyśnili albo którą przeznaczył im los. Chłopcy kłamią, by przekonać świat, że są mężczyznami. Kiedy dorosną, kłamią dalej, w tym samym celu. Wyjątkiem na ich tle zdaje się nastoletni James z Kłamcy (1980). Z pozoru jego posępne łgarstwa są niedorzeczne i nieuzasadnione. Ale gdy prześledzić ich genezę (pierwsze pojawiło się tuż po śmierci ojca, zmarłego na nowotwór) i treść (wszystkie mówią o chorobie lub śmierci kogoś bliskiego), nasuwa się wniosek, że James kłamstwami oswaja śmierć, zawczasu przygotowując się na utratę matki. Byłby więc przeciwieństwem Millera z opowiadania Ten drugi Miller, który ze śmiertelności matki uczynił sobie tabu.

Już jako uznany autor opowiadań Wolff publikuje dwie książki wspomnieniowe, które uchodzą dziś w Stanach za klasykę gatunku: Chłopięce lata (1989)[4], o niewesołym dzieciństwie w osadzie fabrycznej na północy kraju, oraz W armii faraona (1994)[5] – o dojrzewaniu i wojnie. Obie jego autobiografie mają zresztą nowelistyczny rodowód. Chłopięce lata wyrosły z zapisków na użytek fikcji literackiej, W armii faraona – z Casualty [Straty w ludziach] (1993), jedynego opowiadania Wolffa osadzonego w Wietnamie. Obie też traktują swój temat na przekór konwencjom. W armii faraona nie jest opowieścią o odwadze i braterstwie (ani o malowniczej malignie), ale o strachu i samotności. Oto jak Wolff wspomina pierwsze chwile po przyjeździe na wojnę:

Byłem sztywny ze strachu. Uczucie to nie stanowiło w Wietnamie rzadkości, ale w moim przypadku opierało się na solidnych podstawach: nie miałem żadnych kwalifikacji, żeby dowodzić drużyną Sił Specjalnych. […] Chciałem się wycofać, ale nie starczyło mi odwagi, by przyznać się do niekompetencji i w ten sposób okupić swoją wolność. Byłem gotów zginąć, może nawet poprowadzić na śmierć innych, byle uniknąć upokorzenia[6].

Wspomnienia to gatunek szczególnie obarczony ryzykiem minoderii. Jak się odsłonić, nie prosząc o miłość i współczucie? Pułapki są wszędzie. Jeśli Wolff ich unika, to być może dzięki literackiemu doświadczeniu: na siebie samego patrzy jak na bohaterów swoich opowiadań, z bezlitosną empatią.

Chłopięce lata nie ukazują dzieciństwa jako epoki szczerości i prawdy. To kronika ucieczek z jednej maski w drugą, rejestr łgarstw, między którymi miota się mały Toby do czasu, gdy jako piętnastolatek da nogę z osady fabrycznej, wyrwie się spod władzy sadystycznego ojczyma i czmychnie z rzeczywistości zabagnionej przez wcześniejsze występki, składając podanie o stypendium elitarnej szkoły na Wschodnim Wybrzeżu.

Rodzice Wolffa rozstali się, kiedy miał pięć lat. Toby został przy matce, a starszy o siedem lat Geoffrey przy ojcu. Niektóre źródła podają, że Arthur Samuels Wolff był inżynierem lotnictwa, w istocie jednak nie ukończył żadnych studiów, choć przedstawiał się jako absolwent wszystkich uczelni z Ivy League i Sorbony na dokładkę. Geoffrey Wolff, który podobnie jak brat został pisarzem, uwiecznił go we wspomnieniach The Duke of Deception [Książę oszustwa] (1979). Książka jest wieloznacznym portretem mitomana, hochsztaplera i wydrwigrosza, a zarazem nie najgorszego rodzica, który w swoich najsympatyczniejszych wcieleniach mocno przypomina rozwichrzonego ojca z opowiadania Tobiasa Puch (1992). Obie autobiografie składają się na dyptyk, w którym każde skrzydło namalowała inna ręka.

Tobias Wolff wyraźnie oddziela swoje pisarstwo autobiograficzne od fikcji. Ani Puch, ani Blask ognia (1991) – mówi – nie mogły być rozdziałami Chłopięcych lat (choć atmosfera i postacie są podobne), bo opisane w nich historie nie wydarzyły się naprawdę. A jednak we wspomnieniach obu braci nieraz natrafia się na sytuacje, bohaterów lub przedmioty, które przeniknęły do fikcji. W opowiadaniu Do kości (2000) bohater ogląda stare zdjęcie swojej matki „przed długą deską surfingową wkopaną w piasek na plaży WaikĪkĪ” – w The Duke of Deception czytelnik może sam to zdjęcie zobaczyć. Ojciec April z opowiadania Przytomność umysłu (1990) wskutek załamania nerwowego ląduje w kalifornijskim szpitalu – całkiem jak ojciec obu braci.

W Chłopięcych latach Arthur „Duke” Wolff występował niemal wyłącznie jako wspomnienie – był ojcem nieobecnym, a więc doskonałym. W Armii faraona pojawia się częściej. Jego dobra passa minęła: spuchł, oklapł, niedawno wyszedł z więzienia. To u niego, w Kalifornii, zatrzyma się Toby po powrocie z Wietnamu. Uwolniony z munduru, nie wie, co zrobić z życiem, za to pierwszy raz od dawna zaczyna czytać książkę, Kompleks Portnoya. Ojciec, zdegustowany humorem Rotha, proponuje, że poczyta mu O czym szumią wierzby Kennetha Grahame’a. Toby nudzi się jak mops, póki na scenę nie wkroczy pan Ropuch.

Ropuch kradnie auto, trafia do więzienia, ucieka w przebraniu praczki, łapie stopa, fortelem przejmuje kontrolę nad pojazdem i pędzi na złamanie karku, wywrzaskując przechwałki. Wolff senior czyta upojony – jest jasne, z kim się utożsamia. Mijają godziny, zapada noc, ojciec i syn wspólnie chłoną opowieść o przygodach czterech zwierząt, aż wreszcie nadchodzi finał, w którym Ropuch, pod zbawczym wpływem Szczura, Kreta i Borsuka, obiecuje poprawę. „Ojciec zamknął książkę. Odłożył ją i popatrzył na mnie, kręcąc głową w obliczu tak jawnego podstępu. Nie dał się nabrać. Wiedział dokładnie, ile warta jest przysięga Ropucha”.

Po tygodniu z ojcem Tobias postanawia ruszyć dalej. Jedzą ostatnią kolację, nie spotkają się nigdy więcej. Parę miesięcy później młodszy Wolff będzie już w Anglii, w Oksfordzie. Za odprawę z wojska najmie korepetytorów, by jak najprędzej nadrobić luki w wykształceniu. Pod koniec roku zda egzaminy wstępne i rozpocznie studia anglistyczne w Hertford College, które cztery lata później ukończy z wyróżnieniem. Duke już wtedy nie żył.

Wolff publikuje w „The Atlantic Monthly” debiutanckie opowiadanie Palacze w 1976 roku. Otrzymuje stypendium, dzięki któremu kończy następne studia, na Uniwersytecie Stanforda. Zakłada rodzinę, zaczyna uczyć pisania, wydaje książkę, potem następne. Syn Ropucha przedzierzgnie się w statecznego wykładowcę, mentora młodych pisarzy, męża i ojca, autora ciekawej prozy: wstrzemięźliwej, szanującej czytelnika, stroniącej od tanich chwytów. Chociaż licho ją wie. Aktorska mądrość uczy, że najtrudniej jest zagrać szczerość. Gdy to się powiedzie, wszystko inne jest proste.

Szkic w nieco odmiennej wersji pierwotnie ukazał się na łamach „Literatury na Świecie”, w numerze 5/6, 2024.

[1] T. Wolff, Introduction [w:] The Picador Book of Contemporary American Stories, ed. T. Wolff, London: Picador, 1994, s. xv.

[2] T. Wolff, The Art of Fiction No. 183, interviewed by Jack Livings, „The Paris Review” 2004, no. 171.

[3] T. Wolff, Old School, London: Bloomsbury, 2005, s. 109–110 (przekład autora).

[4] T. Wolff, Chłopięce lata. Pamiętnik, przeł. J. Spólny, Poznań: Zysk i S-ka, 1999.

[5] Fragment tej książki ukazał się w „Literaturze na Świecie” 2024, nr 5/6.

[6] T. Wolff, W armii faraona. Wspomnienia z przegranej wojny, przeł. K. Umiński, „Literatura na Świecie” 2024, nr 5/6, s. 9.

Palacze

Zwróciłem uwagę na Eugene’a, zanim się naprawdę poznaliśmy. Nie dało się go przeoczyć. Kiedy pociąg ruszał z Nowego Jorku, Eugene przechodził właśnie do wagonu, w którym siedziałem, i zdołał zakleszczyć się w drzwiach między swoimi dwiema wielkimi walizami. Zafascynowany jego kapeluszem – zielonym kapeluszem tyrolskim z piórkami – patrzyłem, jak się szamocze. Zastanawiałem się, czy to, że uśmiecha się na wszystkie strony, ma złagodzić absurd jego położenia. W końcu coś puściło i wleciał do wagonu. Miałem nadzieję, że się do mnie nie przysiądzie, ale zrobił to.

Ledwie usiadł, zaczął gadać i nie przestał aż do Wallingfordu. Czy jadę do Choate? Coś podobnego, on też. Pierwszy rok? On tak samo. Skąd jestem? Z Oregonu? Bez kitu? Za górami, za lasami, gdzie psy szczekają dupami? On jest z Indiany, z Gary. Znam tę piosenkę, co nie? Znałem, ale i tak mi ją odśpiewał w całości, łącznie z karkołomną końcówką. W wagonie były inne chłopaki i gapiły się na nas, a ja marzyłem, żeby się zamknął.

Czy pływam? Szkoda, bo to świetny sport. Powinienem spróbować. On w zeszłym roku pobił rekord konferencji środkowowschodniej w stylu dowolnym. Który przedmiot lubię najbardziej? On chyba matmę, ale ze wszystkich jest dobry. Zaproponował papierosa, nie przyjąłem.

– Sam powinienem rzucić – powiedział. – Wykończą mnie te fajki.

Eugene był stypendystą. Jeden z jego nauczycieli powiedział mu, że jest zbyt bystry na zwykłe liceum i dał mu listę najlepszych szkół przygotowawczych. Eugene wysłał zgłoszenia do wszystkich – „tak dla draki” – i wszystkie go przyjęły. Ostatecznie wybrał Choate, bo tylko w Choate zaproponowano mu pokrycie kosztów podróży. Jego ojciec nie żył, a matka, pielęgniarka, miała na utrzymaniu jeszcze trójkę dzieci i Eugene uważał, że byłoby nie w porządku prosić ją o cokolwiek. Kiedy pociąg wjeżdżał na stację w Wallingfordzie, spytał, czy chcę z nim mieszkać w jednym pokoju.

Nie rwałem się do tego. Po pierwsze, Eugene odstręczał mnie fizycznie. Miał tłustą cerę, a głowę zbyt wielką jak na swój tyczkowaty tułów. Przypominał mi fokę. W dodatku był na stypendium. Ja też, a nie chciałem przekreślić swoich szans już na starcie przez to, że zamieszkam z drugim podobnym do siebie, tak jak grube dziewczyny w mojej starej szkole, które zawsze trzymały się razem. Znałem świat, z którego pochodził Eugene. Sam byłem z tego świata i chciałem go zostawić za sobą. Z myślą o tym całe lato ćwiczyłem wyraz dyskretnego rozbawienia, który uważałem za arystokratyczny – to skojarzenie zaszczepili mi angielscy aktorzy filmowi. Studiowałem zdjęcia uczniów w folderach szkół przygotowawczych i teraz moje włosy wyglądały jak ich włosy, a moje ubrania jak ich ubrania.

Chciałem poznać chłopaków, których ojcowie kierowali bankami, zasiadali w rządzie i pisali książki. Chciałem zostać ich przyjacielem, jeździć do nich na wakacje, a w przyszłości poślubić siostrę któregoś z nich – te plany nie uwzględniały Eugene’a Millera. Powiedziałem, że mam w Choate znajomego i pewnie z nim zamieszkam.

– Nie szkodzi – odparł. – Może w przyszłym roku.

Zgodziłem się niezobowiązująco, a Eugene wrócił do problemu, który go zaprzątał: co wybrać, bejsbol czy lacrosse. W bejsbolu był lepszy, ale wolał lacrosse. Uznał, że może powinien wybrać bejsbol przez wzgląd na szkołę.

Okazało się jednak, że każdy z nas miał już wyznaczony pokój. Moim współlokatorem został Chilijczyk Jaime, który deklarował, że jest nazistą. Nad biurkiem miał ogromny plakat z Adolfem Hitlerem, aż w końcu jeden chłopak z naszego piętra, Żyd, poskarżył się i dziekan kazał zdjąć plakat. Na nocnym stoliku, niczym Biblię Gedeonitów, Jaime trzymał egzemplarz Mein Kampf i z upodobaniem czytywał go na głos z niemieckim akcentem. Lubił kawały. Okno naszego pokoju wychodziło na drzwi domu dyrektora i Jaime zawsze gwizdał na jego leciwą sekretarkę, kiedy wieczorem wracała z pracy. W Dzień Absolwenta zakradł się do kuchni i zaprawił zupę żółwiową dla gości rozwiniętymi i zasupłanymi kondomami. Nazajutrz w kaplicy dyrektor wydukał do nas kazanie o tym wybryku, ale wyrażał się tak pruderyjnie i oględnie, że nikt nie zrozumiał, o co chodzi. Ostatecznie sprawę zarzucono bez dalszych komentarzy. Tuż przed Bożym Narodzeniem matka Jaimego zginęła w katastrofie lotniczej, a on wyjechał i nigdy nie wrócił. Przez resztę roku mieszkałem sam.

Eugene’owi jako współlokator przypadł Talbot Nevin. Rodzina Talbota ufundowała w szkole Boisko Hokejowe Andrew Nevina, Bibliotekę Andrew Nevina oraz cykl wykładów imienia Andrew Nevina. Dwa lata wcześniej ojciec Talbota Nevina zajął drugie miejsce w Grand Prix Monako, a czasopisma o gwiazdach często zamieszczały jego zdjęcie z Jill St. John albo inną aktorką, w podpisie cytując jedno z nich: „Przyjaźnimy się, to wszystko”. Chciałem poznać Talbota Nevina.

Któregoś dnia wpadłem do nich do pokoju z wizytą. Eugene przywitał mnie w drzwiach i zamaszyście uścisnął mi rękę.

– Proszę, kogo ja widzę – powiedział. – Tab, to jest mój kumpel z Oregonu. Głębszego zadupia już nie ma.

Talbot Nevin siedział na brzegu łóżka i przewlekał śnieżnobiałe sznurowadła przez oczka brudnych tenisówek. Kiwnął, nie podnosząc głowy.

– Ojciec Taba wygrał jakiś ważny wyścig w zeszłym roku – ciągnął Eugene ku mojemu strapieniu. Nie chciałem, by Talbot wiedział, że coś już o nim słyszałem. Chciałem stanąć przed nim jak nowy, tak by nie mógł przypuszczać, że lubię go za coś innego niż cechy osobiste.

– Nie wygrał. Był drugi. – Talbot rzucił tenisówki na ziemię i po raz pierwszy spojrzał na mnie. Oczy miał szarobłękitne, a brwi i rzęsy tak jasne, że prawie niewidoczne. Wątłe włosy, też całkiem białe, zwisały mu na czoło. Jego lalkowata twarz wyglądała jak odlana w formie, delikatnie i niezdrowo.

– Co to był za wyścig? – spytałem.

– Grand Prix – odpowiedział, ściągając buty.

– Samochodowy – wyjaśnił Eugene.

Nieznajomość Grand Prix wydała mi się świadectwem nadmiernej ignorancji.

– Wiem. Słyszałem o nim.

– Chłopaki z końca korytarza twierdzą, że wygrał. – Wypowiadając te słowa, Eugene mrugnął do mnie; mrugał bez przerwy, jakby wszystko, co mówił, było częścią rytualnego żartu i nie chciał, żeby taki żółtodziób jak ja wziął go zbyt poważnie.

– Jak mówię, że drugi, to chyba wiem. – Talbot tymczasem zdążył przebrać się w tenisówki. Wstał. – Chodźmy na szluga.

W Choate nie wolno było palić. „Używanie tytoniu w każdej formie – głosił szkolny informator – pociąga za sobą karę w postaci natychmiastowego wydalenia”. Dotychczas zakaz mi nie zawadzał, bo nie paliłem. Teraz zaczął, bo nie chciałem, żeby Eugene’a łączyło z Talbotem coś, w czym nie będę uczestniczyć. Poszedłem więc za nimi na dół do sali muzycznej, gdzie odbywały się próby chóru. Za podium dyrygenckim stała podłużna szafa, w której trzymano togi. Ścisnęliśmy się w jej najdalszym kącie, Talbot rozdał papierosy. Ryzyko było duże, a zajęcie głupie i zaczęliśmy chichotać.

– Witajcie w Krainie Marlboro – powiedziałem.

– „Liczy się mocna końcówka” – odparł Talbot. Nie paliliśmy winstonów, tylko marlboro, żart był słaby, ale i tak zarechotałem.

– Nie tak głośno – szepnął Eugene. – Jeszcze Duży John nas usłyszy.

Duży John był kierownikiem internatu dla starszych uczniów. Nosił trzyczęściowe garnitury i cichobiegi i miał w zwyczaju wyrastać jak spod ziemi w niezręcznych momentach. Lubił łapać chłopaków za kark, ściskać skórę palcami i nie puszczać, aż się zapłakało.

– Jebać Dużego Johna – rzuciłem.

Żaden nie odpowiedział. Przeżywałem katusze, kiedy dopalaliśmy w milczeniu. Chciałem, żeby Eugene wyszedł na lękliwego. Czy zamiast tego sam okazałem się niepoważny?

W tygodniu kilka razy spotkałem Talbota i ledwo kiwnął mi głową. Widać wywarłem na nim złe wrażenie, myślałem. Ale w piątek wieczór podszedł do mnie przy wyjściu z jadalni i zapytał, czy chcę zagrać w tenisa nazajutrz rano. Chyba nigdy nie czułem równie niezmąconego samozadowolenia jak tamtego wieczoru.

Talbot nie zjawił się jednak na umówionym spotkaniu, więc zajrzałem do niego. Leżał jeszcze w łóżku i czytał.

– Co jest? – spytał, nie podnosząc oczu znad książki.

Usiadłem na łóżku Eugene’a i starałem się, żeby mój głos nie zdradził, jak bardzo jestem rozczarowany.

– Myślałem, że mamy pograć w tenisa.

– W tenisa? – Przez chwilę czytał bez słowa. – Bo ja wiem. Nie bardzo mi się chce.

– Nie szkodzi. Myślałem, że masz ochotę. Można by chwilę popykać.

– Cholera. – Opuścił książkę na pierś. – Która godzina?

– Dziewiąta.

– Korty będą pełne.

– Zawsze jest parę wolnych za gmachem nauk ścisłych.

– Ale asfaltowych, nie?

– Betonowych.

Wzruszyłem ramionami. Nie chciałem wyjść na natręta.

– Tak jak mówiłem, nie szkodzi. Możemy kiedy indziej. – Wstałem i ruszyłem do drzwi.

– Czekaj. – Talbot ziewnął, nie zakrywając ust. – Co mi tam.

O dziwo, betonowe korty też były pełne. Talbot i ja usiedliśmy na trawie i zadawałem mu pytania, na które już znałem odpowiedzi, w rodzaju gdzie wcześniej chodził do szkoły i z kim ma angielski. Na to się ożywił.

– Angielski? Z Parkerem, tym łysym. Całą szkołę miałem piątki i nagle Parker mi mówi, że nie umiem pisać. Jak taki z niego Szekspir, to co tutaj robi?

Siedzieliśmy jakiś czas bez słowa.

– Ja jestem z Oregonu – powiedziałem w końcu. – Spod Portland.

„Spod” było pewną przesadą, bo nie mieszkaliśmy aż tak blisko, ale zakładałem, że o Portland słyszał każdy.

– Oregon. – Zamyślił się. – Polujesz?

– Byłem parę razy z ojcem.

– Jakiej broni używasz?

– Marlina.

– Trzydzieści-trzydzieści?

Potaknąłem.

– Dobra broń na krótki dystans – zawyrokował. – Powyżej stu jardów jest do niczego. Zabiłeś coś kiedyś?

– Ale że co, jelenia?

– Jelenia, łosia, na co tam polujecie w Oregonie.

– Nie.

Talbot zabił wiele zwierząt i wyliczył mi je: jeleń, łoś, niedźwiedź, wapiti, nawet aligator. Było ich o wiele, wiele więcej.

– Może kiedyś przyjedziesz na Zachód i zapolujesz z nami?

– Gdzie, do Oregonu? – Spojrzał w bok. – Może.

Nie przeczuwałem, że na korcie spotka mnie upokorzenie. Mój brat, który grał w reprezentacji Oregonu, trenował mnie przez cztery letnie sezony. Miałem dobry, mocny serw, a moją grę przy siatce brat określił jako „bezlitosną”. Talbot mnie wykończył. Grał tenis, jakiego w życiu nie widziałem. Nie pocił się, w każdym razie nie tak jak ja, nie sapał i nie klął, kiedy zepsuł piłkę, ani nie uśmiechał się cienkim, drżącym uśmieszkiem, jaki wykrzywiał mi wargi, ilekroć posłałem asa rywalowi. Zdawał się mnie nie zauważać i niczym nie zdradzał, że dba o wynik, poza tym, że dwa razy wywołał aut, choć moim zdaniem obie piłki wyraźnie weszły. Ale mogłem się mylić. Po wygraniu drugiego seta nagle zszedł z kortu i pomaszerował do miejsca, gdzie zostawiliśmy bluzy. Poszedłem za nim.

– Dobry mecz – powiedziałem.

Talbot niecierpliwie szarpnął rękaw swojej bluzy.

– Co za dno, grać się nie da na tym asfalcie.

Eugene ściągał na siebie uwagę w szkole. W Choate nie nosiło się kurtek z paskiem ani białych zamszowych półbutów. A już na pewno nie nosiło się kapeluszy tyrolskich z piórami. Eugene nosił i kurtkę, i półbuty, i kapelusz.

Kto nie znał Eugene’a, usłyszał o nim w połowie listopada. Magazyn „Life” zamieścił serię wywiadów i zdjęć ukazujących życie ucznia w typowej szkole przygotowawczej na Wschodzie. Artykuł oparto na materiałach z pięciu szkół, w tym naszej. Eugene udzielił wywiadu, a jedną z jego wypowiedzi wybito tłustym drukiem pod fotografią przedstawiającą uczniów posępnie nachylonych nad książkami w sali wieczornej nauki. Cytat brzmiał: „Zauważyłem, że w Choate nikt się nigdy nie uśmiecha. Jak się uśmiechasz, to myślą, że jesteś dziwny. Ciągle ktoś ci dokucza”.

Nie sposób zaprzeczyć. Byliśmy ponurą zgrają. Śmiech uchodził tylko podczas sentymentalnych scen w filmach, które puszczano nam w co drugą sobotę wieczorem. Jedyną kategorią w szkolnym albumie pamiątkowym, do której pretendował każdy, był tytuł „Mistrza sarkazmu”. Areną tych igrzysk dowcipu była jadalnia, a komentarz dla „Life’u” bynajmniej nie zmniejszył porcji drwin, które tam spadały na Eugene’a.

Ale nawet jeśli Eugene rzucał się w oczy, nie był nielubiany. Nigdy nie słyszałem o nim nic gorszego, niż że jest „dziwny”. Uczył się przyzwoicie, a kiedy drużyna pływacka rozpoczęła treningi, po szkole rozeszła się wieść, że z Eugene’em w składzie Choate ma szansę powalczyć o mistrzostwo. Tak więc mimo kapelusza, entuzjazmu i niestrudzonego uśmiechu Eugene uniknął losu, który mu wróżyłem: inni uczniowie dokuczali mu, ale go nie odrzucili.

W wieczór poprzedzający ferie bożonarodzeniowe poszedłem odwiedzić Talbota, ale w pokoju zastałem tylko Eugene’a, który się pakował. Posadził mnie na łóżku i nalał mi oranżady doprawionej jakąś mętną substancją z aptecznej butelki.

– Tab zwędził kodeinę z ambulatorium – wyjaśnił. – Od razu gwiazdka mocniej zaświeci.

Chociaż napój był wstrętny, wypiłem. Zażywałem wszystkie krążące po szkole wynalazki, które miały dawać kopa, ale nigdy nie dawały: aspirynę z colą, płyn po goleniu i bengay, który pakowaliśmy sobie do nosa.

– Gdzie Talbot?

– Nie wiem. Może w bibliotece.

Sięgnął pod łóżko i wyciągnął walizkę wielkości kufra, zrobioną z kartonu, ale podrasowaną, żeby wyglądała jak ze skóry, i zaczął do niej ładować kolekcję pastelowych koszul z kołnierzykami z patką. Patki były kolejną przymiarką Eugene’a do przetarcia nowych szlaków odzieżowych w naszej szkole. Na ich widok przypomniało mi się, co matka zawsze mówiła mojej siostrze, kiedy siostra nie chciała donaszać po niej ubrań: „Kto wie, może zapoczątkujesz nową modę”.

– Dokąd jedziesz na święta? – spytał Eugene.

– Do Baltimore.

– Do Baltimore? Czemu do Baltimore?

– Mam tam ciotkę i wuja. A ty?

– Ja walę do Bostonu.

Zaskoczył mnie. Sądziłem, że na ferie wraca do Indiany.

– Kogo masz w Bostonie?

– Nikogo. Tab tam mieszka.

– Talbot? Będziesz mieszkać z Talbotem?

– No. I z jego rodziną, oczywiście.

– Przez całe ferie?

Ściszonym głosem, prawie szeptem, Eugene oznajmił:

– Tabson skołował dodatkowy kluczyk do barku swojego starego i nikt o tym nie wie. Mamy plan, żeby ostro dać w palnik. Naprawdę fest, już ja ci mówię.

Podszedłem do drzwi.

– Gdybyśmy się nie widzieli rano, to wesołych świąt.

– A jak! Tobie też, brachu. – Chwycił moją rękę w obie dłonie. Palce miał miękkie i wilgotne. – Nie dokazuj za bardzo z babeczkami w tym Baltimore. Żebyś mi wstydu nie narobił.

Jaime wyjechał tydzień wcześniej w związku ze śmiercią matki. Z jego łóżka zdjęto pościel, materac był złożony na pół. Wszystkie zdjęcia z pokoju zniknęły razem z Jaimem, żółte ściany łypały obojętnie. Zgasiłem światło, siadłem na łóżku i nie ruszyłem się aż do dzwonka na kolację.

Nigdy wcześniej nie widziałem ciotki i wuja. Przyjechali po mnie na dworzec w Baltimore z czwórką dzieci, trzema dziewczynkami i chłopcem. Z miejsca poczułem do nich niechęć. W drodze do domu ciotka zapytała, jak mój biedny ojciec radzi sobie z humorami mojej matki. Jedna z dziewczynek, Pammy, zasnęła mi na kolanach i mnie obśliniła.

Mieszkali w Sherwood Park, kilka mil za miastem, na osiedlu ceglanych domów. Wujostwo wychodzili prawie co wieczór, zostawiając mi dzieci pod opieką. Opieka polegała na włączaniu telewizora i wyłączaniu go, kiedy zasnęły przed nim pokotem. Nie było mowy, żeby je wcześniej położyć. Łapały się wszystkiego – dywanów, kabli, nóg od stołów i krzeseł – a kiedy to zawodziło, próbowały się kaleczyć, drapiąc i kłując sobie twarze.

Któregoś wieczoru się załamałem. Postanowiłem zadzwonić do Talbota i spytać, czy mogę przyjechać do Bostonu i się u niego zatrzymać. W książce telefonicznej nie było jednak numeru Nevinów, po namyśle uznałem, że to zły pomysł.

Kiedy wróciłem do szkoły, ciotka i wuj napisali do ojca list, który mi przesłał. Twierdzili, że jestem samolubny i ślamazarny. Przyjęli mnie jak syna. Otworzyli przede mną serca, ale nie okazałem najmniejszego zainteresowania ani im, ani ich dzieciom, moim kuzynom, którzy wielbili ziemię pod moimi stopami. Przywołali incydent, kiedy czytałem w kuchni, gdy wiatr zerwał ciotce pranie ze sznura, a ja nawet nie spytałem, czy pomóc. Czytałem dalej w najlepsze i jadłem fistaszki. Jakby tego było mało, wujowi zginęła para spinek do mankietów, do których był nadzwyczaj przywiązany. W związku z tym uważali, że mój pobyt w Baltimore się nie udał. Sądzili, że dla mojego dobra lepiej będzie, jeśli w przyszłości ferie spędzę gdzie indziej.

Odpisałem ojcu, zaprzeczając wszystkim zarzutom i przedstawiając kilka własnych.

Po Bożym Narodzeniu sporo czasu spędzałem z Talbotem. Obaj chodziliśmy na koszykówkę, a że żaden z nas nie przynosił drużynie pożytku – Talbot z powodu kontuzji kostki, a ja dlatego, że nie umiałem trafić piłką do kosza – to przez większość czasu siedzieliśmy razem na ławce. Talbot powiedział, że Eugene zepsuł święta jego macosze, bo wyciągnął się na oparciu zabytkowego krzesła i je złamał. Odtąd uważałem panią Nevin za przyjaciółkę, ale sojuszem cieszyłem się ledwie miesiąc, bo pod koniec stycznia Nevin oznajmił mi, że jego ojciec i macocha się rozstali.

Eugene ciągle pływał i rzadko go widywałem. Większość kolegów Talbota i moich należała do grona szkolnych malkontentów: tych, którzy tak jak Talbot każdą regułę uważali za kamień obrazy; tych, którzy tęsknili do swoich dziewczyn lub samochodów, i tych, którzy tak jak ja czuli, że coś jest nie w porządku, ale nie wiedzieli co.

Ponieważ nie byłem bogaty, moje niezadowolenie nie mogło przybrać formy w pełni konfrontacyjnej. Brodziłem na mieliźnie, uprawiając bunt na pół gwizdka w opowiadaniach drukowanych na łamach „Wersji Nieoficjalnej”, szkolnego pisma literackiego. Akcja opowiadań toczyła się w „Szkole Hoatch”, a bohaterem był uczeń z Zachodu, o którym pisałem po prostu „chłopak”.

Ojciec chłopaka pochodził ze znamienitej nowojorskiej rodziny. Mając dwadzieścia parę lat, wyjechał do Oregonu doglądać rozległych rodzinnych lasów i zakładów drzewnych. Krewni odwrócili się od niego, kiedy poślubił piękną młodą kobietę o indiańskim pochodzeniu. Jej indiańska krew była szlachetna, ale ojciec chłopaka i tak został wydziedziczony.

Mimo to małżonkom wiodło się dobrze i dochowali się wielu uzdolnionych dzieci. Chłopak był najzdolniejszy i ojciec posłał go na Wschód, do Hoatch, szkoły, do której jego rodzina uczęszczała od pokoleń. To, co zastał, zasmuciło go: uczniów interesowały tylko pieniądze i prestiż, wśród nauczycieli pleniły się małostkowość i hipokryzja. Jego jedynymi przyjaciółmi zostali piękna młoda tancerka, podająca kawę w pobliskiej kawiarni, i stary tramp. Tancerka i tramp występowali w tych opowiadaniach jako „dziewczyna” i „tramp”. Chłopak i dziewczyna ciągle ratowali trampa z kłopotów, w które wpadał przez to, że na przykład pomalował kubły na śmieci w piękne kolory.

Wątpię, by Talbot czytał moje opowiadania – a nawet jeśli, to nigdy o tym nie wspomniał – ale jakimś trafem doszedł do wniosku, że dobrze piszę. Któregoś wieczoru przyszedł do mnie do pokoju, rzucił mi na biurko zeszyt i poprosił, żebym przeczytał wypracowanie ze środka. Temat brzmiał: Dlaczego warto się uczyć o literaturze?, tekst zajmował cztery strony i kończył się następująco:

Uważam, że warto się uczyć o Literaturze, ale tylko do pewnego stopnia. Ludzie z naszego Kraju powinni wiedzieć, jacy inteligentni byli ludzie w przeszłym okresie czasu. Powinni doceniać talent tamtych ludzi, dzięki któremu mogli oni pisać wielkie dzieła Literatury. Z tego względu uważam, że warto się uczyć o Literaturze.

Z wypracowania Talbot dostał niedostateczny.

– Parker mówi, że jak znowu zawalę trymestr, to każe mi iść do szkoły letniej – powiedział, zapalając.

– Nie wiedziałem, że poprzedni też zawaliłeś. – Popatrzyłem bezsilnie na papierosa. – Lepiej nie pal. Duży John może zwęszyć.

– Widziałem, jak wchodził do biblioteki, kiedy tu szedłem. – Talbot stanął obok lustra i zerknął kątem oka na swój profil. – Tak sobie pomyślałem, że może byś mi pomógł.

– Jak?

– Mógłbyś mi podrzucić parę pomysłów. Weź, w ogóle, jakie on nam tematy zadaje. Na przykład to – wyjął z tylnej kieszeni kilka zmiętych kartek. – Opisz najciekawszego człowieka, jakiego znasz. – Zaklął i upuścił papiery.

Podniosłem je.

– Co to jest? Szkic?

– Raczej wstępna wersja, tak bym to nazwał.

Przeczytałem. Napisane to było okropnie, najbardziej jednak wstrząsnął mną absolutny brak zainteresowania, z którym Talbot opisywał najciekawszego człowieka, jakiego spotkał w życiu. Człowiekiem tym okazał się jego poprzedni nauczyciel angielskiego, a jego główną zaletą było widać to, że dawał dużo czasu na powtarzanie materiału i nie oczekiwał od uczniów, że będą jak Szekspir i co tydzień napiszą mu powieść.

– Nie sądzę, żeby Parker był zachwycony – powiedziałem.

– Dlaczego? Co tu jest źle?

– Może uznać, że go krytykujesz.

– To jego problem.

Złożyłem wypracowanie i zwróciłem je Talbotowi razem z zeszytem.

– Naprawdę myślisz, że mi za to da lufę?

– Możliwe.

Talbot zgniótł kartki.

– Cholera.

– Na kiedy to masz?

– Na jutro.

– Na jutro?

– Przyszedłbym wcześniej, ale byłem zajęty.

Przez następną godzinę gadaliśmy o innych ciekawych osobach, które znał. Nie było ich wiele, a tak naprawdę zaciekawiła mnie jedna, służąca imieniem Tina, która waliła Talbotowi konia, kiedy przychodziła otulić go kołdrą do snu, a później została aresztowana za próbę spalenia domu Nevinów. Niestety, Talbot nie przypominał sobie nic więcej na jej temat, nie pamiętał nawet jej nazwiska. W końcu straciliśmy nadzieję na wypracowanie zainspirowane Tiną.

Skończyło się na tym, że nazajutrz wstałem o czwartej trzydzieści rano i wymyśliłem dla Talbota ciekawego człowieka. Miał na imię Miles i był rzekomo jego stryjem.

Wręczyłem Talbotowi wypracowanie przed wejściem do jadalni. Przeczytał je z kamienną twarzą.

– Nie mam stryja Milesa – powiedział. – W ogóle nie mam stryja. Same ciotki.

– Parker tego nie wie.

– Ale to miało być o kimś ciekawym. – Skrzywił się. – Ja nie widzę w tym facecie nic ciekawego.

– Jak nie chcesz tego wziąć, to sam to oddam.

– Dobra, biorę.

W następnych tygodniach napisałem dla Talbota trzy wypracowania: Kto jest gorszy – Makbet czy Lady Makbet?; Czy Bóg istnieje? oraz Opisz wieczne pióro komuś, kto go nigdy nie widział. To ostatnie pan Parker odczytał klasie Talbota, podając je za wzór klarownej eksplikacji, a w notce na odwrocie napisał, że miło mu widzieć, iż Talbot wziął się do pracy.

Pod koniec lutego dziekan wywiesił na tablicy informacyjnej ogłoszenie: uczniowie, którzy chcą w przyszłym roku mieszkać razem w pokoju, mają do piątku złożyć u niego swoje nazwiska. Nie było chwili do stracenia. Natychmiast poszedłem do pokoju Talbota.

Eugene był tam sam i upychał brudne ubrania do worka z grubego płótna. Wyszedł mi naprzeciw, mrugając, szczerząc się i pochrząkując.

– Serwus, brachu. Jak zdróweczko? Wszystko w porząsiu?

Od trzech tygodni siadaliśmy naprzeciw siebie przy każdym śniadaniu, obiedzie i kolacji, a on za każdym razem zachowywał się, jakbyśmy byli braćmi, rozdzielonymi przez okrutnych Arabów, którzy padają sobie w objęcia po dwudziestu latach rozłąki.

– Gdzie Talbot? – spytałem.

– Poszedł do telefonu. Zaraz będzie.

– A ty nie na pływalni?

– Dzisiaj nie.

– Dlaczego?

– Wczoraj pobiłem rekord konferencji delfinem. Mieliśmy mecz z Kentem.

– Wspaniale. Gratuluję.

– A to nawet nie jest mój najmocniejszy styl. W ogóle to dobrze, że jesteś, bo miałem do ciebie iść.

– O co chodzi?

– Zastanawiałem się, z kim zamierzasz mieszkać w przyszłym roku.

– A, to. W sumie już obiecałem jednemu gościowi.

Eugene kiwnął głową, nie przestając się uśmiechać.

– Jasna sprawa. Mnie też już ktoś prosił. Pomyślałem, że najpierw zagadam z tobą. Bo w tym roku nam się nie złożyło. – Wstał i znów zaczął wpychać ubrania do worka. – Jest już trzecia?

– Za kwadrans.

– To lepiej zaniosę te łachy do pralni, zanim zamkną. Trzymaj się, bracie.

Talbot wrócił do pokoju kilka minut później.

– Gdzie Eugene?

– Poszedł z ciuchami do pralni.

– Aha. – Talbot wyjął papierosa z paczki, którą trzymał ukrytą pod umywalką, i zapalił. – Masz – powiedział, podając mi go.

– Tylko jednego macha. – Zaciągnąłem się i oddałem. Postanowiłem przejść do rzeczy. – Z kim będziesz mieszkać w przyszłym roku?

– Z Eugene’em.

– Z Eugene’em?!

– On ma jeszcze kogoś spytać dla pewności, ale mówi, że raczej tak. – Podniósł rakietę do squasha i zważył ją w ręce. – A ty?

– Nie wiem. W sumie lubię mieszkać sam.

– Więcej prywatności – powiedział i pociągnął zamaszysty bekhend.

– Właśnie. Więcej prywatności.

– Może wróci ten koleś z Południowej Ameryki.

– Nie sądzę.

– Nigdy nie wiadomo. Może jego staremu się poprawi.

– To była matka. I zginęła.

– Aha. – Talbot dalej machał rakietą, teraz z forhendu.

– A tak swoją drogą, to miałem ci coś powiedzieć.

– Co?

– Nie będę mógł ci już pomagać z wypracowaniami.

Wzruszył ramionami.

– Okej.

– Już bez tego mam dużo pracy. Nie mogę robić i za ciebie, i za siebie.

– Mówię, że okej. Zresztą Parker nie może mnie już oblać. Wychodzi mi średnia trzy plus.

– Po prostu pomyślałem, że ci powiem.

– No to powiedziałeś. – Talbot skończył palić i zgniótł niedopałek w blaszanej mydelniczce. – Chodźmy lepiej, bo się spóźnimy na kosza.

– Nie idę na kosza.

– Dlaczego?

– Dlatego, że nie mam ochoty iść na kosza.

Wyszliśmy razem z budynku i rozstaliśmy się na dole schodów, nie zamieniając ani słowa więcej. Poszedłem do ambulatorium po zwolnienie z koszykówki. Lekarza nie było i musiałem czekać godzinę, zanim przyszedł i dał mi jakieś tabletki i krople żołądkowe. Kiedy wróciłem do siebie, w internacie wrzało.

Całą historię usłyszałem od chłopaków z pokoju obok. Duży John przyłapał Eugene’a na paleniu. Wszedł do niego, zastał go samego i wyczuł dym. Eugene się wypierał, ale Duży John wybebeszył cały pokój i znalazł masę papierosów i niedopałków. W tej chwili Eugene był u dyrektora.

Mówili mi o tym ze smutkiem, jakby sprawa ich przybiła, ale widziałem, jacy są podnieceni. Zawsze tak było, kiedy ktoś wyleciał ze szkoły.

Wróciłem do siebie i przysunąłem krzesło do okna. Tuż przed dzwonkiem na kolację na podjeździe stanęła taksówka. Duży John wyszedł z internatu, niosąc dwie ogromne kartonowe walizki, i pomógł kierowcy ułożyć je w bagażniku. Wręczył mu jakieś pieniądze i coś powiedział, a kierowca kiwnął głową i wsiadł z powrotem do auta. Potem z domu wyszli dyrektor i dziekan, a za nimi Eugene. Na głowie miał kapelusz. Podał rękę jednemu i drugiemu, potem Dużemu Johnowi. Nagle zgiął się wpół, zasłaniając twarz dłońmi. Dziekan wyciągnął rękę i dotknął jego ramienia. Stali tak długo we czterech, barki Eugene’a trzęsły się i falowały. Nie mogłem na to patrzeć. Podszedłem do lustra i czesałem się, póki nie doleciał mnie trzask zamykanych drzwi taksówki. Kiedy znów wyjrzałem, już jej nie było. Dyrektor i dziekan stali w cieniu, ale Dużego Johna widziałem wyraźnie. Bujał się na piętach i mówił coś z rękami wspartymi na biodrach, a jakaś jego uwaga sprawiła, że dyrektor zaśmiał się czy raczej zachichotał. Dosłyszałem tylko słowo „pióra”. Odgadłem, że mówią o kapeluszu Eugene’a. Potem rozległ się dzwonek i wszyscy trzej poszli do jadalni.

Następnego dnia pomaszerowałem pod gabinet dziekana i niewiele zabrakło, bym wszedł do środka i wszystko mu powiedział. Sęk w tym, że gdyby dziekan usłyszał ode mnie o Talbocie, dowiedziałby się też, że i ja paliłem. Regulamin nie przewidywał różnych kar w zależności od dawki dymu. Pomyślałem nawet, żeby posłać dziekanowi anonimowy list, ale nie sądziłem, by poświęcono mu większą uwagę. W Choate mieli hopla na punkcie postawy dżentelmeńskiej.

W piątek Talbot podszedł do mnie na treningu koszykówki i spytał, czy chcę z nim mieszkać w następnym roku.

– Zastanowię się – powiedziałem.

– Trzeba złożyć nazwiska dzisiaj do kolacji.

– Powiedziałem, że się zastanowię.

Tamtego wieczoru Talbot zaniósł nasze nazwiska do dziekana. W sumie nie było nad czym dumać. Równie dobrze Eugene mógł naprawdę palić, zanim Duży John wszedł do pokoju. Formalnie rzecz biorąc, setki razy złamał zakaz. Przecież nie stała się żadna wielka niesprawiedliwość.

(1976)

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2025

Wydanie I